Gazeta Wyborcza - 2002/10/12-13

 

 

MACIEJ ŁĘTOWSKI

Unijna w formie, jagiellońska w treści

 

Albo Polska będzie regionalną potęgą, albo jej wcale nie będzie. Pozostanie na mapie Europy, ale jedynie jako peryferie świata zachodniego, gospodarczy wasal potężnych Niemiec. Nie będzie godna swej wielkiej historii ani nie odegra tej roli, jaka jest nam pisana

W polskiej polityce niewiele jest założeń, które byłyby zgodnie przyjmowane przez wszystkie orientacje polityczne. Z zazdrością możemy patrzeć na Francję, gdzie bez względu na to, kto rządzi - socjaliści czy konserwatyści - obiektem fascynacji zawsze będzie Rosja, a obiektem niechęci Ameryka. Bez względu na orientację gospodarza Pałacu Matignon - siedziby premierów - francuską politykę europejską zawsze cechuje egoizm, który dziś jest tak silny, że można by rzec, iż Francja jest PSL-em Europy.

Do kwestii bezspornych w naszej polityce należy od 12 lat przekonanie, że warunkiem realizacji polskich interesów jest utrzymywanie maksymalnie bliskich więzi z USA. Przeświadczenie to podyktował nam zarówno oczywisty odruch serca (wielomilionowa Polonia amerykańska), podręcznik historii (zasługi prezydenta Wilsona), jak i zwyczajny pragmatyzm. Jeśli najważniejszym celem po 1989 r. było zapewnienie Polsce bezpieczeństwa, czyli członkostwa w NATO, to adresatem naszych dążeń musiał przecież być Waszyngton. Dlatego też polska dyplomacja robiła wszystko, co niezbędne, by zdobyć amerykańską przychylność.

Z chwilą gdy cel został osiągnięty, nasza polityka zyskała szersze pole manewru. Do dnia wejścia do NATO interes narodowy nakazywał Polakom mówić jednym głosem. I manifestować miłość do Ameryki nawet wówczas, gdy dla wielu była ona jedynie nakazem rozumu. Jednak już od ponad trzech lat imperatyw owej miłości przestał obowiązywać. Polacy mogą zatem manifestować szersze spektrum poglądów. I manifestują.

Początkiem końca narodowego konsensusu w polityce zagranicznej może stać się wywiad z Aleksandrem Smolarem dla "Gazety Świątecznej" ("Guliwer i lilipuci", 28-29 września). Śledząc reakcje na wizytę prezydenta Kwaśniewskiego w Waszyngtonie, autor dostrzegł coś, co jeszcze nie tak dawno nie budziło niczyjego zdziwienia - daleko idącą zbieżność ocen. Podobny sposób myślenia o stosunkach polsko-amerykańskich odnalazł u amerykanisty Zbigniewa Lewickiego, prawicowych komentatorów Piotra Wierzbickiego, Jerzego Marka Nowakowskiego, Macieja Łętowskiego, lewicowego publicysty "Trybuny" Mieczysława Wodzickiego, a nawet waszyngtońskiego korespondenta "Gazety".

Ta szeroka zbieżność ocen wywołała jego sprzeciw, Smolar bowiem dostrzega w niej nie przejaw narodowego konsensusu, lecz "głębię polskich kompleksów". Jego zdaniem wszyscy publicyści uważają, że "Ameryka nominowała Polskę do czołowej potęgi regionalnej". A taka nominacja ani nie jest zgodna z rzeczywistością, ani nie przynosi nam chwały, gdyż siła polskiej polityki powinna się brać z własnego, a nie cudzego nadania.

Smolar zrobił to, co przystoi intelektualiście - zakwestionował szeroko funkcjonujący w jego otoczeniu pogląd. I dobrze, że to uczynił, gdyż polska polityka wymaga nieustannej refleksji. Rzeczpospolita nie ma przecież niezmiennych sojuszy, ma natomiast niezmienne interesy. Ameryka jest jej potrzebna o tyle i tak długo, o ile i jak długo pozwala zaspokoić nasze narodowe ambicje.

Jestem wdzięczny Smolarowi za ten wywiad, gdyż to, co on powiedział głośno, uwierało mnie już od pewnego czasu. Moje doświadczenie - nietypowe doświadczenie - polega na tym, że zawsze byłem w mniejszości. W mniejszości byłem na początku lat 90., gdy zapisałem się do Klubu Atlantyckiego Zdzisława Najdera i Piotra Naimskiego. Klubu, który postawił sobie za cel polemikę z wizjami paneuropejskiego bezpieczeństwa i środkowoeuropejskiego niezaangażowania. Z prawicowym radykalizmem domagaliśmy się fotela w brukselskiej kwaterze Sojuszu. Dlatego, gdy dziś słyszę podobne głosy dochodzące z "Trybuny", zaczynam się instynktownie niepokoić. I zaczynam pilnie słuchać tych, którzy są w mniejszości. A w mniejszości jest dziś Aleksander Smolar.

I ostatnia uwaga zanim przejdę do meritum. Wbrew opiniom prawicowych polityków wypowiedź Smolara przyjmuję jako zaproszenie do dyskusji, a nie jej zakończenie. Smolar nie jest - jak tu i ówdzie słyszę - lobbystą UE w Warszawie. Nie jest także bezkrytycznym admiratorem brukselskiej oferty i ślepym krytykiem waszyngtońskiej opcji polskiej dyplomacji. Stawia jedynie pytania i mnoży wątpliwości. Dlatego warto z nim dyskutować, a nie ma potrzeby polemizować.

Jednak Ameryka

Czy rzeczywiście Ameryka przyznaje Polsce szczególną rolę "strategicznego przyjaciela" w Europie Środkowej? Jeśli nawet tak było w połowie lat 90., czy wydarzenia z 11 września nie zmieniły amerykańskich priorytetów, a my tej zmiany nie dostrzegamy? Czy strategiczne partnerstwo USA - Rosja nie zepchnęło Polski na boczny tor? Czy sama Polska powinna aspirować do bycia regionalnym mocarstwem? Czy nie przespała okazji, jeśli ją miała? Oto pytania postawione przez Smolara.

W pełni zgadzam się z nim, gdy powiada, że Polska jest zbyt dumna, by przyjąć status wasala USA. Ma też rację, przypominając, że po wolcie prezydenta Putina w polityce amerykańskiej wzrosła ranga Rosji, a zmalała Europy Środkowej. Do 11 września mogliśmy budować nasze partnerstwo z USA na sprawdzonym już w historii fundamencie - przedmurza demokracji i cywilizacji, któremu zagraża chaos postsowieckiego Wschodu. Analiza Smolara byłaby przygnębiająco prawdziwa, gdyby dla przedmurza nie było alternatywy. Albo gdyby fundament ten rzeczywiście stracił na znaczeniu. I jedno, i drugie - jak sądzę - odległe jest od prawdy.

Na wydarzenia międzynarodowe warto zawsze patrzeć w dwóch perspektywach - krótko- i długookresowej. Po 11 września, na czas operacji antyterrorystycznej w Afganistanie, Biały Dom musiał sięgnąć po pomoc Kremla. Ale - jak przyznają sami Rosjanie - także Putin nie miał wyboru. Poparcie dla Osamy ben Ladena mogło się marzyć jedynie kilku generałom i Żyrinowskiemu.

Co jednak warte jest strategiczne partnerstwo Rosji z Ameryką, widzimy dziś, gdy Biały Dom próbuje stworzyć koalicję przeciwko Saddamowi Husajnowi.

W stosunkach amerykańsko-rosyjskich są i zawsze będą przypływy i odpływy. I będą one miały wpływ na miejsce Europy Środkowej wśród priorytetów Waszyngtonu. Nasza mądrość powinna polegać na tym, by jak najwięcej zyskać w chwili koniunktury i jak najmniej stracić w czasie odpływu.

Fundamentalna zasada naszej dyplomacji powiada, że Polska musi mieć lepsze stosunki z Moskwą i Berlinem niż Berlin z Moskwą. Dziś tę zasadę trzeba uzupełnić o stwierdzenie, że musi mieć lepsze stosunki z Waszyngtonem, niż ma je Moskwa. Po ubiegłorocznej wizycie prezydenta Busha w Warszawie tak właśnie było. Po 11 września zwrot w polityce rosyjskiej potencjalnie zagroził polskim interesom. W tej perspektywie sukces amerykańskiej podróży prezydenta Kwaśniewskiego przywrócił Polsce poczucie bezpieczeństwa. Owszem, Rosja jest strategicznym partnerem Ameryki, ale Polska jest strategicznym przyjacielem Ameryki. Póki jesteśmy o krok przed Moskwą, póty sprawy układają się dla nas korzystnie.

Europa Środkowa w najbliższych dekadach będzie nadal ważnym, choć na szczęście nie najważniejszym zakątkiem świata. Ameryka w każdym ważnym zakątku chce mieć i ma strategicznego partnera - Wielką Brytanię w Europie Zachodniej, Izrael na Bliskim Wschodzie, Australię na Dalekim Wschodzie. Nikt regionalnym partnerem USA być nie musi i nie każdy być może. Polska także nie musi. Ale powinna, bo przyjmując status uprzywilejowanego sojusznika Ameryki, może zrealizować cel, którego inaczej z powodu braku środków materialnych zrealizować by nie mogła. Jaki to cel? Bycie regionalną potęgą.

Polityka Rzeczypospolitej musi być nowoczesna - unijna w formie, jagiellońska w treści. Albo Polska będzie regionalną potęgą, albo jej wcale nie będzie. Owszem, pozostanie na mapie Europy, ale jedynie jako peryferie świata zachodniego. Będzie jednym z wielu regionów zjednoczonej Europy, gospodarczym wasalem potężnych Niemiec. I nie będzie godna swej wielkiej historii ani nie odegra tej roli, jaka jest nam pisana.

Owszem, Polska jest dużo biedniejsza, musi więc kroić swe ambicje na miarę możliwości. Ale te możliwości jak na kraj środkowoeuropejski wcale nie są małe. W końcu jesteśmy warci w PKB tyle co dziewięciu pozostałych kandydatów do Unii. Nasz produkt krajowy jest siedmiokrotnie większy od ukraińskiego, a rosyjski - zaledwie taki, jakim poszczycić się może mała Holandia. Skoro nie mamy tremy w spotkaniach z Holandią, nie powinniśmy padać na kolana przed Kremlem. Nawet jeśli garstka Rosjan jest bajecznie bogata i nawet jeśli ziemie Syberii kryją w sobie całą tablicę Mendelejewa.

Polska powinna się uczyć polityki od de Gaulle'a, który w latach II wojny - nie mając państwa, silnej armii i wielkich pieniędzy - zapewnił Francji status trzeciego alianta i powojennego mocarstwa zachodnioeuropejskiego. Jeśli jest wizja i wola, środki zawsze się znajdą. A jak się nie znajdą, to pozostaje jeszcze blef, w którym dyplomacja francuska - np. na Bliskim Wschodzie - jest niezrównanym mistrzem.

Za pieniądze Ameryki i Brukseli, po części także w ich interesie, uboga Polska może zapewnić sobie status ponad obecną miarę - status potęgi regionalnej. Co więcej, nasze otoczenie oczekuje tego od Polski. Oczekuje misji cywilizacyjnej i stabilizacyjnej, pod jednym wszakże warunkiem - że będzie ona prowadzona nie pod sztandarami polskimi, lecz unijnymi. Unia jest wędzidłem nałożonym na Niemcy. Takim samym wędzidłem będzie dla Polski. Będzie chronić naszych wschodnich sąsiadów i przyjaciół przed arogancją i ekspansją "polskich panów".

Z tych powodów uważam, że pesymizm Smolara jest nadmierny. Nawet jeśli Ameryka dziś wycofuje się z naszego regionu, to nie wycofa się definitywnie. Nawet jeśli Polska straci część amerykańskiego wsparcia, to nie straci go w całości. Póki Stany będą światowym supermocarstwem, póty Polska może za ich pieniądze i przy ich wsparciu realizować swój sen o regionalnej potędze.

Unia mimo wszystko

Ameryka lęka się silnej i zjednoczonej Europy, jest więc zainteresowana tym, co może osłabić nasz kontynent. Czy zatem Polska, manifestując sympatie proamerykańskie, nie staje się per fas et nefas koniem trojańskim USA w Europie? Czy można zabiegać o członkostwo w klubie, którego tak bardzo się nie lubi? Jaką rolę ma do odegrania kraj, który nie stworzył własnej wizji wspólnoty europejskiej ani nie rozumie reguł nią rządzących? To kolejna porcja ważnych pytań, które stawia Smolar.

Jeśli idzie o przyszłość stosunków polsko-amerykańskich, jestem większym optymistą od Smolara. Gdy natomiast idzie o stosunki polsko-unijne, to jestem jeszcze większym pesymistą. Za nami rok 2002 - rok dramatycznych wyborów we Francji i w Niemczech. Dla polityki europejskiej był to rok stracony. Jednak już w najbliższych miesiącach tandem niemiecko-francuski, będący siłą napędową Unii, zacznie pracować z nową energią. Jeśli obu rządom uda się zredukować nadmierne wydatki, a europejska gospodarka ruszy z miejsca, Jacques Chirac i Gerhard Schroeder zajmą się tym, co najważniejsze - reformą instytucjonalną UE oraz budową wspólnej polityki obronnej i zewnętrznej. No i wówczas konflikt z Waszyngtonem stanie się chlebem powszednim.

Smolar dostrzega tę perspektywę, lecz naszą odpowiedź rysuje skromnie. Polska - powiada - powinna być zainteresowana, by te konflikty minimalizować. Rada oczywiście roztropna, ale niedotykająca sedna problemu. Im bardziej Europa będzie europejska, tym bardziej natarczywie będzie nam stawiane pytanie, kogo bardziej kochamy - europejską mamusię czy amerykańskiego tatusia. Czy wchodzimy w skład sił szybkiej odpowiedzi (amerykańskich), czy też sił szybkiego reagowania (europejskich). Choć w Warszawie kilkunastu członków NATO poparło werbalnie projekt amerykański, to nie wierzę, by oba projekty nie były konkurencyjne. Nam zaś brakuje pomysłu, jak powinniśmy postąpić w takiej sytuacji. Na szczęście mamy jeszcze kilka lat, by o tym myśleć.

Unia jest pierwszą udaną próbą pogodzenia egoizmów narodowych, stworzenia mechanizmu pokojowego uzgadniania sprzecznych interesów oraz solidarności i redystrybucji dochodów w kierunku słabiej rozwiniętych państw i regionów. To oczywiście nie znaczy, że w UE unicestwione zostały konflikty. Przyjęły one jednak bardziej cywilizowaną i zinstytucjonalizowaną formę, co sprawia, że więcej zyskuje się na kompromisie niż na konfrontacji.

Jednak nawet jeśli fundamentem Unii jest wspólny rynek, to należy pamiętać, że każdy kraj członkowski walczy bezwzględnie o swoje partykularne interesy. Odstępstwo od reguł wolnego rynku osiągnęło apogeum w polityce rolnej. Polscy negocjatorzy mieli okazję nader dobitnie przekonać się, jak bardzo egoistyczne jest w tej kwestii stanowisko polityków francuskich i hiszpańskich.

Członkostwo Polski w UE będzie więc udziałem w toczącej się nieustannie "wojnie" o pieniądze i prestiż - już między nie 15, ale 25 państwami. O sukcesie bądź porażce zadecyduje siła, jaką dysponuje dane państwo. Ale także talenty dyplomatów. Polska jest ubogim krajem średniej wielkości. Startując z tej pozycji, można zarówno przebić się do grupy unijnych liderów, jak i spaść do ostatniego szeregu. Naturalną przewagę mają w tej rywalizacji kraje mieszczańskie, które intrygę i handel mają we krwi. Natomiast kraje o tradycji rycerskiej, jak Polska, staną w obliczu bardzo poważnych trudności, gdyż ich kultura polityczna słabo się sprawdza na nowym polu bitwy. Przystępując zatem do gry w Unii, nasi dyplomaci powinni czym prędzej odbyć staż w szkole Talleyranda czy Metternicha.

Na koniec jedna tylko uwaga polemiczna do Smolara. "Europa - pisze on - nie jest w stanie zmobilizować siły militarnej i politycznej na miarę swego potencjału m.in. dlatego, że wzięła na siebie ogromny ciężar przyjęcia krajów o znacznie niższym poziomie rozwoju, takich jak Polska". Ten pogląd nie broni się merytorycznie. Polska - jako kraj stowarzyszony - już dawno otworzyła swój rynek dla produktów unijnych, co - jak szacują eksperci - zapewniło na Zachodzie blisko milion miejsc pracy. A dziś negocjatorzy unijni i nasi robią wszystko, co w ich mocy, by Polska i pozostali kandydaci nie stali się płatnikami netto do budżetu UE w pierwszych latach członkostwa. Tak więc mówienie o ogromnym ciężarze, jaki biorą na swe skromne barki Francuzi czy Niemcy, jest dalekie od rzeczywistości. I niebezpieczne, gdyż podsuwa naszym unijnym przyjaciołom znakomitą wymówkę. - Skoro sami tak uważacie... - mogą nam powiedzieć.

 

Maciej Łętowski - publicysta prasowy i komentator radiowy, do sierpnia tego roku był dyrektorem Programu dla Zagranicy w Polskim Radiu






11 Września 2001