Gazeta Wyborcza - 15/05/1998
Jerzy Karaszkiewicz
Słodkie lata
Moi młodzi koledzy w teatrze często mówią o "pięknych latach sześćdziesiątych": - Znał pan samego Tyrmanda, był pan kolegą Agnieszki Osieckiej, grał pan w STS-ie...
Gdy byłem studentem szkoły teatralnej, tak samo myślałem o "pięknych latach trzydziestych", o których opowiadali moi profesorowie: Ludwik Sempoliński, Stanisława Perzanowska, Marian Wyrzykowski. O kabarecie Qui pro Quo, o kawiarni Ziemiańska, o generale Wieniawie, co to konno wjechał do Adrii. A my co? Nuda, propaganda, całe nasze życie to będzie ten smętny PRL, któremu jeszcze mamy być za wszystko wdzięczni.
Ile zarabiali okularnicy
W tych "pięknych latach sześćdziesiątych" zaczęto akurat budować blokowiska potwory z kuchniami bez okien. Na wsi wolno było budować tylko według kilku nudnych projektów. Kawę prawdziwą w kawiarniach zastępowano namiastką - "brazylijką", bo podobno domagał się tego oszczędny Gomułka, a pod sklepami kolejki stały prawie po wszystko. Wspomniany już Leopold Tyrmand całe lata nie dostawał paszportu, w STS-ie cenzura często zdejmowała całe przedstawienia. Nawet nekrologi podlegały cenzorskim kontrolom.
Gdy Agnieszka Osiecka napisała tekst słynnych "Okularników", to w pierwszej wersji było tak:
I tak żyli sobie w mieście
za te polskie tysiąc dwieście
itd., itp., itd.
Cenzor, dobry widać człowiek, zlitował się nad biednymi okularnikami i zażądał dla nich podwyżki. Według niego powinni zarabiać średnią krajową. Wtedy to było dwa tysiące dwieście dwadzieścia złotych. Na to Osiecka mówi mu: "Panie kochany, ja nie znajdę rymu do dwadzieścia". Cenzor długo myślał i też rymu nie wymyślił. Poszedł na kompromis. Ustalono im pensję w wysokości dwóch tysięcy złotych. I ta wersja jest śpiewana do dziś:
I tak wiążą koniec z końcem
za te polskie dwa tysiące
itd., itp., itd.
Zważcie Państwo, jakim skromnym człowiekiem był ten cenzor. Pozostał w cieniu. A przecież, co by powiedzieć, stał się współautorem tego przeboju.
"Wujo" z basenu Legii
Dla mnie akurat lata sześćdziesiąte nie były takie najgorsze. Od razu po szkole teatralnej dostałem angaż do dobrego teatru. Powszechnego na Pradze. Sporo zagrałem mniejszych i większych rólek w filmach, była telewizja i bardzo dużo audycji radiowych. Z teatrem STS jeździłem na zagraniczne festiwale. Nie musiałem należeć do partii, chociaż wielokrotnie sekretarze POP w teatrach, w których grałem, próbowali mnie do tego skłonić. Odpowiadałem wtedy wesoło, że nie mogę wstąpić w szeregi z obawy o to, by partia nie zatraciła swojego proletariackiego charakteru. Polityką się specjalnie nie przejmowałem, zarabiałem nieźle, kolegów miałem znakomitych. Bywaliśmy w klubie studenckim Hybrydy, wysiadywaliśmy w kawiarni Bristol, wieczorami wpadaliśmy do Klubu Aktora SPATiF. Wódeczka, ładne dziewczyny. Ot, tacy sobie playboye. Ale my żyliśmy sobie tak trochę pod kloszem. Artyści. Ludzie wolni. No, może trochę wolniejsi.
Jeden z moich przyjaciół ukończył właśnie studia na warszawskiej politechnice. Jemu się niby udało. Dostał paszport i wyjechał do Anglii. Tam zaproponowano mu studia doktoranckie na londyńskiej politechnice. Cały w skowronkach wrócił do kraju, by pozałatwiać sprawy osobiste, spakować się i pojechać na te wymarzone studia. Chłopak był zdolny. Znał świetnie kilka języków. Wydawałoby się normalna rzecz - uczyć się dalej i coś w życiu osiągnąć.
I tu blok. Paszportu mu już nie wydano. Na podstawie słynnego punktu czwartego powodu odmowy: "z innych ważnych względów państwowych". Gdy się odwołał, to mu pan ubeczek w biurze paszportowym powiedział: "A my tu mamy taką informację, że chcecie uciec". Co rok występował o paszport. I co rok były inne ważne względy. Nie dostawał paszportu przez dwanaście lat.
W tych "pięknych latach sześćdziesiątych" modnym miejscem, gdzie playboyowi wypadało bywać, był basen warszawskiej Legii. Przychodziły tam wspaniałe dziewczyny, a najpiękniejsza i najzgrabniejsza z nich była Ewa Frykowska, żona Wojtka, zamordowanego później w willi Polańskiego w Ameryce. Na Legii prężył swoją wspaniałą muskulaturę Franio Starowieyski. I na tejże Legii bywał prawie co dzień słynny "Wujo" - Andrzej Rzeszotarski. Dużo starszy od nas, tłuścioch i wielki amator panienek.
Był strasznie bogaty, miał ogromny amerykański samochód z własnym kierowcą Stasiem, ksywa "Cegła", uroczym zresztą człowiekiem. Staś był wysokim siłaczem, dziś by się powiedziało - ochroniarzem "Wuja", lecz nie miał w sobie niczego z dzisiejszego bandziora. Uśmiechnięty, koleżeński i łagodny jak biedronka. Lecz wrażenie robił. Nie było takiego, który by mu podskoczył.
Otóż "Wujo", jako się rzekło, bogacz i człowiek zabawowy, na Legię przychodził, dziewczyny kupował, wieczorami bywał w Bristolu, zimę spędzał w Zakopanem, a lato w Sopocie. Nikt nie wiedział, w jaki sposób w tych siermiężnych latach sześćdziesiątych doszedł do wielkich pieniędzy. I do dziś nikt tego nie wie. Kręciło się koło niego całe grono służalców, gotowych na każde jego skinienie skoczyć po piwo, przynieść mu leżaczek lub podprowadzić panienkę. Zaszczytem było podać mu rękę.
I nagle "Wujo" został aresztowany. Podobno gdzieś w Sopocie po spożyciu alkoholu wpadł na trolejbus. Podobno. Poszedł na, już nie pamiętam dokładnie, jakieś dwa lata do więzienia. I znów tajemnica. Nikt tak naprawdę nie wiedział, za co.
Po wyjściu z więzienia zaczął się pojawiać na Legii. Lecz nie był to już dawny "Wujo". Wychudł, zszarzał, samochodu już nie miał i pieniędzmi już nie szastał. Wynajmował na Żoliborzu jakąś maleńką kawalerkę.
Pamiętam taką scenkę. Czwórka jego dawnych podskakiewiczów grała sobie w brydża na kocyku przy basenie. Podszedł "Wujo". Przystanął przy nich i przymilnie się uśmiechał. Po chwili powiedział: "Cześć, chłopaki". I tylko jeden z nich, nawet na "Wuja" nie patrząc, podał mu niedbale dwa palce na dzień dobry.
"Duduś"
A teraz opowiem Państwu o innej barwnej postaci tamtych lat. O Adamie Pawlikowskim - "Dudusiu". Pamiętacie go na pewno z wielu filmów. W "Popiele i diamencie" grał porucznika Andrzeja. To ten, który, wspominając poległych kolegów, towarzyszył Zbyszkowi Cybulskiemu w barowej scenie zapalania kieliszków spirytusu.
"Duduś" jako aktor filmowy miał jedną wadę. Mówił niewyraźnie. Jego głos podkładał Zygmunt Listkiewicz. Adam był niezwykle przystojny, o twarzy trochę charciej, inteligentny, dowcipny i uwielbiany przez kobiety. I też był bywalcem. Ale to nie był typ "Wuja". Nie był bogaczem. Był znawcą sztuk wszelakich, muzyki i malarstwa w szczególności. Z pamięci cytował filozofów i poetów. W swoim skromnym mieszkanku na Saskiej Kępie miał ogromną kolekcję fletów. I potrafił grać na każdym z nich. Z opisywanym powyżej "Wujem" znali się tylko tak na dzień dobry. Tamten był plebejskim bogaczem, "Duduś" arystokratą ducha. Lecz ponieważ obu połączył po latach tragiczny finał, warto opisać i jednego, i drugiego.
Z Adasiem Pawlikowskim graliśmy razem w filmie "Kochajmy syrenki". Takiej sobie głupkowatej komedyjce. Bazę mieliśmy w Olsztynie, zdjęcia w pięknych okolicach tego miasta. Pamiętam rozmowy z "Dudusiem". Byłem nim po prostu oczarowany. Jego wiedzą, mistrzostwem w wynajdywaniu paradoksów, dowcipem i ogromnym wdziękiem osobistym. Kiedyś "Duduś" zobaczył na murze ogłoszenie, że w olsztyńskim klubie prasy i książki występują holenderscy fleciści z koncertem barokowej muzyki. Byłem zaszczycony tym, że Adam zaproponował mi wspólne pójście na ten ich występ.
Sala olsztyńskiego empiku była malutka. Przy kilku stolikach siedziało trochę wiekowych osób, trójka studentów i dwóch księży. Holendrzy, młodzi ekstrawaganccy brodacze, czterech ich było, zaczęli ten swój koncert. Przyznam się, że już po piętnastu minutach zacząłem się potwornie nudzić. Lubię muzykę, lecz te cztery flety były tak monotonne, że gdyby nie Adam, chyba bym uciekł. W końcu gdzieś tak po półtorej godziny panowie Holendrzy zakończyli granie. Na sali zdawkowe brawka i ludzie wyszli. Lecz nie Adam. Podszedł do brodaczy i, słowo daję, po holendersku do nich zagadał. Oglądał instrumenty, prowadził ożywioną rozmowę w tym dziwnym języku. Holendrzy wpadli w euforię. Gadali chyba przez godzinę.
Gdyśmy wyszli na ulicę, Adam powiedział, że grali fatalnie, lecz instrumenty mieli dobre. Odetchnąłem z ulgą. Myślałem już, że jestem muzycznym głąbem, a tu sam Adam Pawlikowski był tego samego zdania.
Cisi i gęgacze
Gdzieś tak w połowie lat sześćdziesiątych po Warszawie zaczęły krążyć fragmenty "opery" Janusza Szpotańskiego "Cisi i gęgacze". Cisi to ubecy, gęgacze - inteligenci. Sam Szpot brylował wówczas i przy różnych wódeczkach bawił kolegów swymi recytacjami.
Fragmenty "opery" dotarły do samego Gomułki. To on był jednym z jej bohaterów. Występował jako "Gnom".
I już marszczy niskie czółko,
słychać wody w mózgu plusk
- to o nim właśnie był ten miły fragmencik. Gomułka podobno dostał ataku szału. Zażądał procesu i skazania Szpotańskiego. W jednym ze swoich przemówień nazwał go "człowiekiem o mentalności alfonsa".
Na przesłuchaniach Szpotański zaprzeczał, jakoby był autorem tych tekstów. I wtedy stała się rzecz niesłychana, wszystkich szalenie bulwersująca: na rozprawie sądowej jako świadek oskarżenia występuje Adam Pawlikowski i zeznaje, że był przy tym, jak Szpotański pisał tę swoją "operę". I że on na pewno jest jej autorem.
Fakty te dotarły do Wolnej Europy i cała Polska dowiedziała się, że Adam Pawlikowski to ubecki kapuś, którego na żądanie Gomułki bezpieka musiała odtajnić. Podobno "Duduś" był narkomanem i morfinistą i tym to "cisi" płacili mu za infiltrację środowisk inteligenckich. I tak Szpotański poszedł na kilka lat za kratki, a dla Pawlikowskiego zaczął się koszmar.
Nikt go już nigdzie nie zapraszał, dawni przyjaciele przechodzili na drugą stronę ulicy. On, ozdoba "salonów", stał się nagle strasznie samotny i nikomu niepotrzebny. Nikt mu już nie proponował filmu, gdziekolwiek się pojawiał, siadywał samotnie. I teraz nie wiadomo, czy początkowo zaczął udawać, a po tym naprawdę zachorował, czy był chory od początku - wylądował w szpitalu psychiatrycznym.
Kiedy w końcu wyszedł, był już inny. Zaczepiał znajomych - a to udając beztroskiego wesołka, a to wpadając w agresywną wściekłość. Mnie spotkało to drugie.
Wszedłem kiedyś wieczorem do "Ścieku" - tak nazywano położony w piwnicy na Trębackiej Klub Filmowca. Przy barku i stolikach siedziało sporo osób. I był też "Duduś". Siedział sam, w końcu salki. Na mój widok ryknął nagle: "Wont stąd, ty ubeku. Co? Przyszedłeś węszyć? Wont!".
Na sali zapanowała cisza. Nie wiedziałem, jak się zachować. Wyjść? Jako kto? Jako ubek? Zostać? Węszyć! Też jako ubek. Usiadłem przy barze i po prostu samotnie się upiłem.
Chyba postąpiłem najrozsądniej. W kilka dni później spotkał mnie na ulicy i strasznie przepraszał: "Wiesz, że jestem chory. Jestem w piekle. Wybacz". I łzy miał w oczach. Oczywiście, rękę mu podałem. "Nie ma sprawy. Rozumiem" - rzekłem i szybko odszedłem udając, że bardzo się spieszę.
Lecz, jak to często bywa, słowo muchą wyleci, a słoniem powróci. W kilka dni po tym poszedłem z kolegą znów do "Ścieku". Było trochę ludzi. Przy jednym ze stolików siedziała żona słynnego aktora, miła zresztą dziewczyna, i poprosiła na chwilę mojego kolegę na stronę. Po chwili kolega wraca. Jest wyraźnie poruszony. "Co się stało?" - pytam. A on mi na to, że przed chwilą ta sympatyczna koleżanka spytała go, pokazując na mnie: "Dlaczego afiszujesz się z tym ubekiem?". Mimo woli odwróciłem się i spojrzałem na nią. Przesłała mi uroczy uśmiech, ręką zamachała i "cześć Jurek" zawołała do mnie. Milutkie, prawda?
Los zdarzył, że te dwa ludzkie strzępy - Rzeszotarski i Pawlikowski - zamieszkali razem. Obaj nieszczęśliwi i obaj samotni. Mieszkali w jakimś wieżowcu na siódmym piętrze. Któregoś dnia "Wuj" wyskoczył przez okno. Kilka dni po tym wyskoczył "Duduś".
Refleksje z toalety
W roku 1965 pojechałem do Anglii na zaproszenie brytyjskiego praktykanta, zatrudnionego przy filmie, w którym grałem. Siedziałem tam kilka miesięcy, przeważnie się obijałem, czasem złapałem jakąś fuchę i zarobiłem trochę funtów. W Polsce przelicznik funta był bardzo korzystny. W polskim klubie Ognisko w Londynie spotykałem kolegów ze szkoły jeszcze. Też przyjechali pozarabiać. Raz wyskoczyliśmy we czterech do Szkocji, by popracować przy remoncie jakiegoś starego zamku. Płacono nam nieźle, spanie za darmo i co wieczór piwko w uroczym pubie. Któregoś wieczoru weszliśmy z kolegą Tadkiem do toalety. Czyściuteńka, okaflowana, pisuary, po których leciutko spływała woda. Dołem skośnie wmontowana szyba, by się przypadkiem podpity klient nie obsiusiał. Stanęliśmy przy tej ściance i sikamy sobie. Nagle Tadek mówi do mnie: "Jurek! Masz ty pojęcie, że jesteśmy w wiejskim sraczu?". Skończył, zaciągnął suwak przy spodniach i zdecydowanie powiedział: "Ja nie wracam. Ja chcę tu zostać".
Niedawno był w Polsce. Zadzwonił do mnie. Ucieszyłem się ogromnie, bo miły z Tadka kolega. Spotkaliśmy się w jakiejś restauracji na Starówce. Tadek opowiada o sobie. Ożenił się z Angielką, mieszkają w jakimś małym miasteczku pod Londynem. On pracuje w jakimś magazynie, ona jest nauczycielką. Mają trójkę dzieci i ledwo wiążą koniec z końcem. Dużo nie zarabiają. Tadka irytuje, że jego dzieci mówią tylko po angielsku, w sąsiedztwie nie mieszka żaden Polak. Po prostu trochę tęskni. Do dziś nie może się w tej Anglii zamocować. "To nie Ameryka - powiada - tam Amerykaninem zostać łatwo. A w Anglii z moim akcentem zawsze będę obcy".
No i nagle obu nam zachciało się siusiu. Wchodzimy do toalety - wypisz wymaluj jak tamta w Szkocji. Siusiamy sobie. Tadek skończył, zaciągnął zamek przy spodniach i powiedział: "I po co ja wtedy uciekłem? Przecież można to było po prostu przeczekać".
Jak wyrzucono Elżbietę Czyżewską
Marzec 1968 roku to dla mnie osobiście także historia Eli Czyżewskiej i Dawida Halberstama.
Dawid gdzieś tam z początkiem 1967 roku przyjechał do Polski jako korespondent "New York Timesa". Przyleciał prosto z Wietnamu Południowego, gdzie był korespondentem tej gazety. Napisał książkę o klice rządzącej tym krajem, o dyktatorskich i okrutnych rządach. Książka zrobiła w Ameryce furorę i Dawid dostał za nią Nagrodę Pulitzera. Dyktatorska klika zarządziła natychmiastowe wyrzucenie Dawida z Wietnamu. On natychmiast dostał akredytację do Warszawy, gdzie przyjęty został przez ówczesne władze wręcz z entuzjazmem. Poznał wielu polityków, dziennikarzy i artystów. "Witamy postępowego amerykańskiego publicystę" - takimi to słowami witano go na oficjalnych fetach, rocznicach i akademiach.
Dawid Halberstam to chłopisko dwumetrowe prawie, wysportowany, inteligentny, dowcipny i cholernie przystojny. Dał się lubić. Bywał prawie wszędzie, umiał łatwo z każdym nawiązać kontakt. I oczywiście jako zawodowiec umiał słuchać i wyciągać wnioski. Ale o tym za chwilę.
Na jednym z przyjęć poznał Elżbietę Czyżewską. Szybko znajomość przeszła w romans i szybko też wzięli ślub. Ela była wtedy u szczytu aktorskiej sławy. Właśnie w plebiscycie "Expressu Wieczornego" na najbardziej lubianą i popularną aktorkę otrzymała Złotą Maskę. Wydawałoby się, że to szczególnie dobrze dobrana para i że będzie to niezwykle udane małżeństwo. Ja z Elżbietą byliśmy na jednym roku w szkole teatralnej. Razem graliśmy wtedy w Teatrze Dramatycznym. Lubiliśmy się wzajemnie, lecz nigdy nie byliśmy parą. Po prostu czysta, piękna przyjaźń. Z Dawidem polubiliśmy się od razu i do dziś z tej przyjaźni jestem bardzo dumny. Często wynajdywałem mu ciekawe miejsca i interesujących rozmówców.
Kiedyś w Dzień Zaduszny Dawid poprosił mnie o pokazanie mu jakichś nietypowych cmentarzy. Miejsc kultu szczególnej polskiej pamięci. Na stokach warszawskiej Cytadeli opowiedziałem mu historię Stefana Okrzei, pięknej postaci naszej narodowej historii, idola i bohatera pokolenia moich rodziców. Na żoliborskim placu Wilsona pokazałem ścianę, przy której hitlerowcy rozstrzelali kilkudziesięciu ludzi, a ja, siedmioletni wtedy chłopaczek, z bliskiej odległości widziałem to na własne oczy. W Palmirach, w Puszczy Kampinoskiej oprowadziłem go po cmentarzu rozstrzelanych tam Polaków. Mówiłem mu, kim był nasz złoty olimpijczyk Janusz Kusociński, marszałek Sejmu Maciej Rataj i PPS-owski redaktor "Robotnika" Mieczysław Niedziałkowski. To był już bardzo późny wieczór. Na cmentarzu byliśmy sami. Dopalały się ostatnie świeczki. I gdy opuszczaliśmy to miejsce, Dawid odwrócił się w kierunku cmentarza, przyłożył rękę do serca i odmruczał "Jeszcze Polska nie zginęła".
I nagle, gdzieś tak w styczniu 1968 roku, Dawid napisał w "New York Timesie" artykuł, w którym sygnalizował spisek Moczara skierowany ponoć przeciw Gomułce. Czy tak naprawdę było, tego do dziś nikt nie wie z całą pewnością. Ale Halberstamowi kazano wtedy w 48 godzin opuścić Polskę. W prasie od razu ukazały się artykuliki o tym, jak to kolejny zachodni dziennikarz szkaluje naszą ludową ojczyznę.
Gdy Dawid odlatywał z Okęcia, żegnał go tłum zagranicznych dziennikarzy i zachodnich dyplomatów. Amerykańscy marines częstowali szampanem. Z Polaków, przyjaciół Dawida, było tylko dwóch. Ja i Bogusz Bilewski. Reszta się zlękła. Nie piszę tego złośliwie i z tryumfem. Sam się bałem potwornie, lecz moja przyjaźń z Dawidem silniejsza była od strachu. Naokoło błyskały dziennikarskie i ubeckie flesze. I gdy odjeżdżaliśmy z lotniska samochodem Bogusza, ubectwo ruszyło za nami. Na MDM-ie Bogusz przystanął na chwilę i powiedział: "Wyskakuj w tłok na przystanku. Ja sobie dam radę". Wyskoczyłem, a ubecka warszawa ruszyła za nim. Bogusz był kierowcą znakomitym i gdzieś na mieście ją zgubił.
Ela Czyżewska została w Polsce. Nie chciała wyjeżdżać. Była na topie. Grała wspaniałe role w Teatrze Dramatycznym, kręciła dużo filmów, występowała w telewizji. Była aktorką znakomitą, uwielbianą.
I nastał marzec '68. Zdjęcie dejmkowskich "Dziadów" z repertuaru Teatru Narodowego rozpoczęło protesty studentów i inteligencji. I od razu ruszyła ostra kampania prasowa z atakami na rewizjonistów, Żydów, inteligentów. Z tytułów prasowych, oprócz oczywiście "Trybuny Ludu", gdzie szczególnie aktywni byli Ignacy Krasicki i Michał Misiorny, wyróżniał się "Kurier Polski", organ Stronnictwa Demokratycznego, gdzie drukował swoje paszkwile osławiony ubek Ryszard Gontarz. W "Prawie i Życiu" brylował Kazimierz Kąkol i niejaki pan Kur ("Kur wie lepiej" - powiadano wtedy), w krakowskim "Życiu Literackim" Władysław Machejek, w "Życiu Warszawy" pani Kłodzińska.
Lecz chyba najbardziej zajadły był tygodnik "Walka Młodych". I tam ukazał się donos na Elżbietę Czyżewską. Ton był mniej więcej taki: "Powstaje pytanie" (to był ulubiony zwrot prasowych żulików), a więc "powstaje pytanie, dlaczego nasza wybitna, polska przecież aktorka, zdradza nasze żywotne, polskie interesy? Czyżby tak ją otumanił zielony kolor amerykańskich banknotów? Jak można nazwać taką kobietę? Aktorkę, która wszystko zawdzięcza Polsce Ludowej, a która tak niegodnie obraża nas wszystkich. Naród polski".
Nagle Ela zaczęła dostawać listy od oburzonych robotników, pracowników PGR-ów i rybaków śródlądowych. Po nocach budziły ją chamskie telefony. Nie wytrzymała nerwowo. W ciągu paru dni podjęła decyzję o wyjeździe z Polski. Odprowadziłem moją kochaną koleżankę na Okęcie. Po przejściu kontroli paszportowej i celnej wyszła na płytę lotniska płacząc. Później dowiedziałem się, że poddano ją upokarzającej kobietę kontroli osobistej.
Prawie co dzień odprowadzałem kogoś ze znajomych na Dworzec Gdański. Opuszczali Polskę zaszczuci, zmuszeni do zrzeczenia się polskiego obywatelstwa, a ja bezradnie gapiłem się na odjeżdżające pociągi.
Zagrałem Gontarza
W te ponure dni mój przyjaciel Janusz Głowacki zabrał mnie ze sobą do Romana Bratnego na spożywanie ustrzelonego przez niego głuszca. Był tam jeszcze Krzysztof Teodor Toeplitz. Pojadamy więc sobie ptaszysko, popijamy wódeczkę, gaworzymy sobie przyjemnie, i oczywiście o polityce. Jesteśmy wszyscy zgodni. Marcowa heca budzi nasz wstręt. I nagle dzwonek do drzwi i pojawia się redaktor Dominik Horodyński, który właśnie przyleciał z Rzymu, gdzie był korespondentem, i prosto z lotniska wpada do Bratnego pytać, co jest grane. Bratny z Toeplitzem tłumaczą mu nową, dziwną sytuację. Pan Dominik chłonie te informacje i widać wyraźnie, że się boi. Pyta, czy on przypadkiem komuś nie podpadł. Do kogo teraz można się udać. Kto jest mocny, a kto jest do tyłu. Chce się upewnić, z kim od jutra może się bez obawy spotykać.
I wtedy odbiła mi szajba. Zacząłem udawać, że jestem Ryszardem Gontarzem. Nic mu to nazwisko nie mówiło. No to mu w krótkich żołnierskich słowach wyjaśniłem, kim jestem. Poprosiłem, by mi powiedział, jak spędzał czas w Rzymie. Z kim się kontaktował i co wygadywał na różnych przyjęciach i bankietach.
Pan korespondent początkowo się stawiał, wypraszał sobie podobne traktowanie, lecz ponieważ uczestnicy kolacji milczeli jak zaklęci, powoli zaczął mięknąć. Spytał, jak ma mnie tytułować. "Mówcie do mnie, Horodyński, po prostu redaktorze" - odpowiedziałem bezczelnie. I tak sobie już dalej gawędziliśmy. Ja do niego "wy, Horodyński", a on do mnie "panie redaktorze".
Kazałem mu zgłosić się już jutro do mnie na Rakowiecką. "Przepusteczka będzie na dyżurce, Horodyński. Macie przyjść o ósmej rano. O ósmej, Horodyński. Nie pięć po, nie trzy, ale o ósmej. Jasne?". "Jasne. Będę punktualnie" - odpowiedział nieszczęsny korespondent. I wtedy poczułem, że przestało być zabawnie. Z niesmakiem odkryłem w sobie objawy sadyzmu, których istnienia nie podejrzewałem. Nie wiedziałem, jak z tego wybrnąć. Posunąłem się przecież bardzo daleko. Do granicy chamstwa.
Wtedy zlitował się nad nieszczęśnikiem pan Krzysio Toeplitz. Wziął biedaka na stronę i wyjaśnił mu całą tę mistyfikację. Pan korespondent wrócił do pokoju, spojrzał na mnie z pogardą i rzekł: "Niech pan sobie nie wyobraża, że udało się panu mnie nabrać. Taki nędzny aktorzyna jak pan nie był w stanie mnie oszukać". Przyjąłem te słowa z pokorą.
Scenę tę opisał Roman Bratny w "Pamiętnikach moich książek", lecz niedokładnie, nieśmiało i bez nazwisk.
Ja i Janusz Głowacki brylowaliśmy tą opowieścią przez długie jeszcze miesiące. Puentą tej historyjki może być to, co zdarzyło się w kilka dni po tym. Siedzieliśmy sobie z Januszem przy stoliku warszawskiego SPATiF-u na drobnej wódeczce z Józefem Prutkowskim, poetą, satyrykiem, jednym z najdowcipniejszych ludzi, jakich znałem. Opowiadamy mu właśnie historyjkę o Horodyńskim. Józek wyje ze śmiechu. I nagle do naszego stolika dosiada się słynna pani Reut z "Walki Młodych". "Członek grupy pościgowej" - tak ją Józek przywitał. Ona z wypiekami na twarzy krzyczy prawie. Jest niesłychanie oburzona: "Józek - mówi do Prutkowskiego - czy ty masz pojęcie? Nazywają mnie antysemitką. Mnie. Która w czasie okupacji przechowała w szafie dwoje Żydów!". "Chyba tatusia i mamusię" - zaryczał na to Józek Prutkowski. A ponieważ sam wywodził się ze szlachetnego plemienia starozakonnych, jemu właśnie wolno było wtedy taki żarcik wykonać.
Żyd polny, Żyd dekretowy
W tych dniach marcowych spotkałem kiedyś na ulicy mojego pułkownika ze Studium Wojskowego. Ucieszył się ogromnie. I zagadał: "No i co, Karaszkiewicz? A wy tam, artyści, za swoich Żydków się nie weźmiecie?". I tu rzucił parę nazwisk moich kolegów.
I wtedy mu powiedziałem: "Oni to nic, panie pułkowniku, ale najgorszy Żyd to ten Siemion". "Siemion Żyd? Co wy, Karaszkiewicz, pleciecie. Przecież to chłopek ze wsi". A ja na to: "Pan się myli, panie pułkowniku, to taka odmiana. Żyd polny". Obywatel pułkownik uśmiechnął się błogo: "Patrzcie - powiedział. - Jeszcze jeden farbowany lis. Dziękuję za nowe dane". Wyciągnął do mnie rękę, obcasami stuknął, jakby się odmeldowywał, i tak po polsku spojrzał mi prosto w oczy.
Ten dowcip o Siemionie jest dziś dość znany. Znam kilku autorów tego powiedzenia. I publicznie oświadczam, że to ja wymyśliłem. I to, że Centkiewiczowie to Żydzi polarni. Nie dam sobie odbierać moich facecji. Będę ich strzegł jak źrenicy oka.
Ja też zostałem Żydem. A było to tak:
Marcowym szajbusem stał się Ryszard Filipski. Świetny aktor, kiedyś, przed laty, jak to jeszcze pił wódkę, uroczy, roześmiany kolega. Nagle rzucił picie. I nie pije do dziś. Lecz często bywa, że takim ludziom po latach picia kompletnie odbija. Brak alkoholu muszą zastąpić jakąś inną silną emocją.
Ryśkowi odbiło na antyniemieckość i na antysemityzm jednocześnie. Uczynił sobie z tego jakieś posłannictwo. Robił na ten temat różne monodramy, swój jednoosobowy teatrzyk nazwał Eref. Sprawił sobie bryczesy, buty oficerskie z cholewami, prowadził na smyczy dwa ogary i wyglądał idiotycznie. Takie połączenie esesmana z polskim dziedzicem.
Tak się złożyło, że grałem z nim w jednym filmie "Brylanty pani Zuzy", kretyńskiej zresztą chale. Kiedyś siedzieliśmy sobie w większym gronie kolegów, a Rysio Filipski oznajmia, że ma listę polskich artystów i pisarzy, którzy są Żydami. Zaczęliśmy domagać się tych nazwisk. Rysio poszedł po te swoje dokumenty, a ja, prześmiewca, gdy go nie było, zacząłem parodiować te jego idiotyzmy. On cichutko pojawił się z powrotem i usłyszał, jak to ja sobie z niego dworuję. Podszedł, spojrzał na mnie jak na padlinę, otworzył zeszycik i pod "K" wpisał mnie na Żyda. Zostałem Żydem z nadania. Zupełnie nowy gatunek. Żyd dekretowy.
Reżyser Poręba
Drugim takim szajbusem jak Filipski stał się w tym marcu Bohdan Poręba, reżyser filmowy. Byłem świadkiem, jak z poczciwego przygłupa przeistoczył się w partyjne straszydło. W 1967 roku w chałowatym filmiku "Zwariowana" czy też "Zaczarowana noc" graliśmy u niego z Januszem Gajosem partyzantów. Ale takich nie wymienionych z nazwy. Poręba tłumaczył nam, że gramy oczywiście Armię Krajową, lecz ze zrozumiałych względów w filmie o tym się nie mówi. Film ten kręciliśmy w Pieninach. Szefem zespołu filmowego, w którym to kino było realizowane, był Czesław Petelski. Przyjechał na kontrolę. Obejrzał materiały. Był też na planie w czasie kręcenia zdjęć. I wyraźnie chciał Porębę "załatwić". Materiały, które obejrzał, skrytykował, a na planie zauważył, że partyzanci powinni mieć ruskie pepesze. Zażądał wprowadzenia korekty do scenariusza. Partyzanci w rozmowach powinni mówić o tym, jak to nie mogą doczekać się owianych chwałą oddziałów Armii Czerwonej. Wtedy będzie jasne, że to owiani chwałą AL-owcy.
Petelski na początek przysłał Porębie do pomocy Zbigniewa Kuźmińskiego, a potem Porębę całkiem od filmu odsunął. Artystycznie nie miało to znaczenia. Scenariusz był kiepski, Poręba czy Kuźmiński to było zupełnie jedno i to samo. My, aktorzy, zostaliśmy na planie i szczerze Porębę pożegnaliśmy skromnym bankietem. Było mi go wtedy żal.
Aż nastał marzec '68. Poręba wyczuł szansę. On, z rodziny AK-owskiej, od razu zapisał się do partii i szybciutko związał się z chłopakami od Moczara. Razem z Petelskim, jako jedna organizacja partyjna, zaczęli ścigać Żyda i musieli się polubić. Wyobrażam sobie, jak Petelski połykał tę gorzką pigułę i jaką Poręba musiał odczuwać z tej nieoczekiwanej sztamy satysfakcję.
Wszyscy oklaskują Nowaka
Ten marzec '68 był też bałaganiarski i niekonsekwentny. Biedni cenzorzy nie chcieli w niczym ryzykować, blokowali więc wszystko, ale szły rzeczy, które premiery miały wcześniej.
A więc grał STS, "występował" kabaret Kofty i Pietrzaka Hybrydy i przede wszystkim rewelacyjny, najlepszy, jaki w życiu widziałem, kabaret "Owca" Jerzego Dobrowolskiego. Treścią bowiem tego kabaretu była ostra polityczna kpina z żurnalistów "robiących" w propagandzie. I to, na przykład co "Trybuna Ludu" pisała na serio, to w tym samym kabarecie wzbudzało entuzjazm, lecz z zupełnie innego powodu.
Typowym przykładem takiej paranoi były śpiewane przez Józka Nowaka piosenki. A to o Warszawie, a to o wojsku lub o ludowej ojczyźnie. Józek był przemiłym kolegą, członkiem partii, ale szczerze powiedzmy - politycznym analfabetą, pojęcia nie miał, co się tak naprawdę dzieje dookoła. I dlatego był ozdobą wszelkich Kołobrzegów, gdzie śpiewał jakieś wojskowe grafomanie. I te same pieśni śpiewał w kabarecie "Owca".
Była ta rozkoszna różnica. W oficjalnych fetach Józek jawił się jako przemiły cymbał, a z tym samym tekstem w kabarecie "Owca" jako wyrafinowany, inteligentny kpiarz. I tu, i tu zbierał owacje.
A przecież o to aktorowi chodzi najbardziej. Józek nie czuł więc żadnego dyskomfortu. Ważne były brawa. I nieistotne, czy oklaski walił skretyniały generał czy rechotał warszawski profesor. Liczył się sukces.
O tym, jak Dobosz pojechał po kapelusz
Do marcowych zagadkowych fenomenów należy przyjęcie latem tego roku konspektu filmu "Rejs" i skierowanie go do produkcji. O "Rejsie" już tyle napisano, powstało wiele prac magisterskich, młodzież gada do siebie cytatami z tego filmu. O Janku Himilsbachu czy Zdzisiu Maklakiewiczu powstały tomy. Lecz dziwna rzecz. Nikt nie opisał jeszcze Andrzeja Dobosza, który w tym "Rejsie" grał chudego inteligencika, który miał intelektualne opory, aż dopiero gra w "dupnika" zmusiła go do posłuszeństwa. Andrzeja Dobosza znam od dzieciństwa. Razem mieszkaliśmy na Żoliborzu na osiedlu Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej - WSM. Było to środowisko przedwojennej lewicy. Nasi rodzice to byli KPP-owcy i PPS-iacy. My, dzieci z tego osiedla, chodziliśmy do jednego przedszkola, a po wojnie do tej samej szkoły RTPD na Felińskiego. Na nasze pokolenie z tego Żoliborza mówiono "czerwone krasnale". Z tychże "krasnali" wielu, bardzo wielu jest dziś znanymi dziennikarzami, lekarzami, aktorami, uczonymi i politykami. Wyliczenie ich wszystkich szłoby chyba w dziesiątki znanych dziś nazwisk. Z tego właśnie Żoliborza pochodzi Andrzejek Dobosz. Lecz on zawsze był inny. Po pierwsze, nigdy nie był dzieckiem. Nigdy nie kopał piłki na podwórku. Nie chodził do naszego przedszkola, a do szkoły poszedł nie do RTPD, lecz do renomowanego gimnazjum im. Górskiego.
"Górszczacy" chodzili wtedy, zaraz po wojnie, w czapeczkach stylizowanych na francuskie kepi i to wystarczyło, żeby każdy chłopak musiał ich zaczepić. Ja byłem na całym osiedlu mistrzem w pluciu do celu. I kiedyś, ku uciesze kolegów, trafiłem w sam środek czapeczki Andrzejka.
Dobosz przystanął, zdjął czapkę, chusteczką ją wytarł i grzecznie mnie spytał: "Dlaczego pan na mnie pluje? Ja nie jestem spluwaczką".
Oczywiście wszyscy ryknęliśmy śmiechem, lecz w kilka dni po tym podszedłem do niego i powiedziałem: "Słuchaj, ja cię przepraszam, zachowałem się po chamsku. Podasz mi rękę?". Andrzejek podał mi rękę i powiedział: "Oczywiście, że panu wybaczam. Od początku nie miałem panu tego za złe".
Proszę Państwa. Mieliśmy wtedy po czternaście lat. Czułem się jak idiota. On tym "panem" po prostu mnie ośmieszał. To była jego siła. Nieśmiało zaproponowałem mu przejście na "ty". Zgodził się.
Od tej pory zaczęliśmy się częściej spotykać. Andrzejek był niesamowitym erudytą, znał już kilka języków i był łaskaw ze mną gawędzić. To znaczy on gadał, a ja słuchałem. Naprawdę, głupie to może, ale czułem się zaszczycony. On z tą swoją nieruchomą, ascetyczną twarzą, z cienkimi okularkami i powodzią mądrych słów, jawił mi się jako arcymądry staruszek. Nawet gdy byliśmy już studentami, on na uniwerku, a ja w szkole teatralnej, szliśmy na zajęcia piechotą aż na Starówkę i Andrzejek gadał do mnie, gadał i gadał. On wiedział wszystko, a nawet trochę więcej.
Gdzieś tam w roku 1956 Andrzej Dobosz zasłynął tekstem drukowanym w "Po prostu" o Studium Wojskowym. Dziś słabo to już pamiętam, lecz artykulik ten bardzo się wtedy wszystkim spodobał. Pamiętam tylko jeden śmieszny fragmencik. Pułkownik mówi: "Z was, Dobosz, to taki filutek". "Ku chwale ojczyzny, obywatelu pułkowniku" - odpowiedział Andrzejek.
Po "Rejsie" Andrzej Dobosz był brany do kilku filmów. Razem z nim grałem w filmie Jana Łomnickiego "Ordery i odznaczenia". Mieliśmy tam kilka dni zdjęciowych, gdzie byliśmy rannymi żołnierzami w wojskowym szpitalu. Janek Łomnicki, przypadkiem chyba, zaangażował do tej sceny kilku potwornych gazmajstrów, więc gdy po charakteryzacji udawaliśmy się na plan, poprzebierani za rannych w piżamach, o kulach i w zakrwawionych bandażach, od razu wstępowaliśmy po drodze do delikatesów. Pierwsze piwa piliśmy już pod sklepem, wzbudzając ogromną sensację wśród licznych przechodniów. Andrzejek był niepijący, lecz solidarnie stał z nami pod tym sklepem.
Niepijący Dobosz u niektórych kolegów, z Wieśkiem Dymnym na czele, wzbudzał jednak uczucia sadystyczne. Kiedyś wzięli go i na siłę spoili. Andrzejek zbladł potwornie, lecz postanowił się ratować. Zszedł na dół do sklepu i kupił sobie kilogram truskawek. Że niby witaminy szybko postawią go na nogi. Wrócił do szpitalnego łóżka i pojadał sobie owocki. Nagle dostał torsji. Polało się na czerwono. Asystent reżysera zadzwonił po pogotowie. Andrzejek leżał nieruchomo. Czerwona kołdra i blada twarz. Cała ekipa stoi w przerażeniu i patrzy na niego. Przyjeżdża karetka. Pani doktor podchodzi i mówi: "To krwotok". Na to Andrzejek wyjaśnia jej swoim profesorskim tonem: "Proszę się nie przejmować, to nie krew, to truskawki".
W tym filmie Andrzejek grał rannego żołnierza z zakrwawionym bandażem na głowie. I po zdjęciach zawsze jechał do Warszawy. Ale nie pociągiem. Był skąpy. Szedł na autostop. Ale nie zmieniał charakteryzacji. Z tym okrwawionym łbem stawał przy szosie i machał. Prawie od razu łapał okazję do Warszawy. Gdy przerażony kierowca pytał, co się mu się stało, opowiadał swoim spokojnym tonem, że napadli go bandyci, a on jedzie do Warszawy na zmianę opatrunku. Był tak bezczelny, że go podwozili pod sam dom na Żoliborzu, bo niby tam był ten gabinet lekarski.
Kiedyś z Januszem Głowackim i Markiem Piwowskim wybraliśmy się na mecz Legii. Stanęliśmy w kolejce przy postoju taksówek. Za nami stanął akurat Andrzej Dobosz. Spytał grzecznie, dokąd jedziemy, bo on właśnie jedzie do biblioteki uniwersyteckiej, gdzie w ostatnim literackim kwartalniku francuskim jest sensacyjna informacja. "Okazuje się - mówi nam - że Immanuel Kant był raz przez dwa dni w Berlinie i ta jego legenda, że nigdy nie opuścił Królewca, jest blagą. I że - mówi nam dalej - ten cały Kant to filozof przeciętny, dostarczyciel cytatów dla różnych snobów i jego słynne >>niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie<< jest piosenkarskim przebojem niegodnym filozofa". I do tego to kłamstewko. Właśnie jedzie sprawdzić daty pobytu Kanta w Berlinie.
"Jasne, Andrzejku, ciebie Kant nie okantuje" - ryknęliśmy śmiechem, bo zdało nam się to wtedy szalenie śmieszne. A ponieważ byliśmy lekko podpici, w humorach szampańskich, toteż gdy podjechała nasza taksówka, na siłę wepchnęliśmy z sobą Dobosza i pojechaliśmy na stadion. Andrzejek cały czas się nam wyrywał, ale bezskutecznie. Siłą zaciągnęliśmy go na trybuny. Proszę Państwa, ten mecz był naprawdę piękny. Stachurski z rzutu rożnego strzelił gola, a Władek Grotyński obronił karnego. Lecz Andrzejek nie umiał tego docenić. Mówił, że brzydzi go ta hołota i te wrzaski, i że on chce natychmiast do biblioteki. W przerwie meczu został więc przez nas zwolniony.
Spotkałem go niedawno. Mieszka teraz w Paryżu, dokąd przed laty pojechał, by kupić sobie kapelusz. I tak został. Dziś prowadzi polską księgarnię. Nic się nie zmienił. Ciągle wygląda tak samo. Mówi, że jest zadowolony z tego, co robi, i że Paryż to bardzo dobre dla niego miasto.