Polityka - 10/2003
PIOTR PYTLAKOWSKI
Prześwietlanie kliszy
Afera Rywina skierowała reflektory na podejrzane finanse branży filmowej
Prokuratura i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego badają przepływy kapitałowe
w spółce Lwa Rywina Heritage Films i stan jej kont, a także wspólne przedsięwzięcia
Heritage z Canal+ i TVP. Szukają dowodów na pranie pieniędzy. Panuje przeświadczenie,
że takich dowodów raczej nie znajdą, bo w przemyśle filmowym obowiązuje
filmowa magia.
Wanda Rapaczyńska, prezes Agory, przed sejmową komisją śledczą: "Pan
Rywin (...) szczegółowo ze mną rozmawiał o metodach przekazywania gotówki,
mówiąc, że nie życzy sobie, żeby tę gotówkę przekazywać w walizce (...)
i tłumaczył mi (...), że to się robi taką umowę niby na usługi
konsultingowe i że na podstawie takiej umowy, że to się prześle do firmy i
że on oferuje usługi swojej firmy". Adam Michnik przed komisją nazwał
firmę Rywina "pralnią pieniędzy".
Lew Rywin założył Heritage Films, spółkę produkującą filmy, w 1991 r.
Początkowy kapitał wynosił 10 tys. st. zł, dzisiaj to 100 tys. zł. Rywin ma
90 proc. udziałów, pozostałe 10 proc. należy do jego syna Marcina.
Dokumentację finansową spółki "zaaresztowała" ostatnio Agencja
Bezpieczeństwa Wewnętrznego na zlecenie prokuratury.
Rywin, o którym mówiono, że wygląda jak milion dolarów, przez lata swoich
sukcesów wyznaczał ludziom z branży filmowej standardy działania. A ciążące
na nim podejrzenia wskazują, że nie były to reguły czyste.
- Kto udowodni, ile podczas realizacji filmu zużyto taśmy filmowej, ile nakręcono
dubli, ile tak naprawdę kosztowały dekoracje i kostiumy, ile dniówek
wypracowali statyści? - pyta zastrzegający anonimowość przedstawiciel branży
filmowej. Większość naszych rozmówców godzi się na rozmowę pod warunkiem
pełnej dyskrecji. Powód? - Łatwo ujawnić smród, ale kto potem da człowiekowi
zarobić choć złotówkę? - wyjaśnia jeden z producentów.
W znalezienie dowodów przez ABW i prokuraturę nie wierzy także poseł
Zbigniew Ziobro (PiS), członek komisji śledczej, ale z innych niż ludzie z
branży powodów. -ABW jest w dwuznacznej sytuacji, skoro jej szef Andrzej
Barcikowski jeszcze niedawno pracował w firmie Muza, której udziałowcem jest
Włodzimierz Czarzasty, przyjaciel Roberta Kwiatkowskiego i człowiek wymieniany
wśród tych, którzy mieli wysłać Rywina do Agory - mówi. - A prokuratura od
początku tej sprawy popełnia błędy wynikające, mam nadzieję, jedynie z
niekompetencji.
Cecha niezbędna - spryt
Polska producencka branża filmowa i telewizyjna składa się z kilkuset firm
(liczba jest płynna, jedne padają, inne powstają), ale tak naprawdę liczy się
kilkanaście. Heritage Films od lat już zajęła pozycję na samym topie. Przełomowy
dla spółki był rok 1993 i współpraca z samym Stevenem Spielbergiem przy
filmie "Lista Schindlera". Od tego czasu Lew Rywin współpracował
przy produkcji ponad 80 filmów, m.in. "Król Olch" Volkera Schlöndorffa,
"Bandyta" Macieja Dejczera, "Wielki Tydzień" i "Pan
Tadeusz" Andrzeja Wajdy, "Tato", "Sara" i serial
"13 posterunek" Macieja Ślesickiego. Heritage świadczyła też usługi
produkcyjne podczas realizacji "Jakuba kłamcy" w reżyserii Petera
Kassovitza. Żaden inny polski producent filmowy nie ma tak bogatego portfolio.
Przy dwunastu filmach z listy Rywina współproducentem była telewizja
publiczna (koprodukcja Heritage, Canal+ i TVP). Udział TVP wynosił od niecałych
2 proc. ("Pianista") do ponad 36 proc. ("Tato"). Wiele
innych produkcji Rywina TVP wspomagała finansowo. Na "Pana Tadeusza"
publiczna telewizja przeznaczyła 1,2 mln zł, a na "Złoto dezerterów"
- 2 mln, nawet, co ciekawe, sumą 100 tys. zł wspomożono produkcję
"Listy Schindlera", chociaż Spielberg nie narzekał na brak sponsorów.
Współpraca do dzisiaj układała się nadzwyczajnie, inni polscy producenci
przyglądali się komitywie Rywina z TVP zazdrośnie. Najwięcej wspólnych
przedsięwzięć Heritage i TVP zrealizowano już za prezesury Roberta
Kwiatkowskiego, czyli od 1998 r.
Właśnie od 1998 r. firma Heritage Films zaczęła osiągać bardzo przyzwoite
wyniki finansowe. O ile poprzednie lata falowały - raz strata, raz zysk (np. w
1995 r. strata 1,8 mln zł, a w 1996 r. zysk 1 mln zł), przy czym straty przeważały,
to w 1998 r. firma zarobiła na czysto 151 tys. zł, w 1999 r. - 3,2 mln, a w
2001 r. - 2 mln zł. Bez wątpienia owa hossa była efektem nie tylko udanej współpracy
z TVP, ale też wynikała z faktu, że w latach 1997- 2000 Lew Rywin piastował
funkcję prezesa polskiego Canal+. Telewizja kodowana, którą zarządzał,
zamawiała produkcję filmów w Heritage Films, którą kierował. Na 35 filmów
finansowanych w tym okresie przez Canal+ prawie połowę wyprodukowała Heritage.
Jeden z współpracowników Rywina nie ukrywa podziwu: - Lew to wyjątkowo
sprytny człowiek. A w tej branży to cecha niezbędna, bo produkcja filmów to
nieustanna walka o pieniądze.
Ale spryt często przybiera formę tupetu. Za taką fasadą można przemycać
prywatę, co niektórzy Rywinowi zarzucają. Mirosław Chojecki, legenda
opozycji z czasów Solidarności, twórca paryskiego Kontaktu, zapamiętał
spotkanie z Rywinem jesienią 1989 r., kiedy powrócił z francuskiej emigracji.
- Akurat burzono pomnik Dzierżyńskiego w Warszawie - opowiada. - Poszedłem do
Andrzeja Drawicza, szefa telewizji, żeby wypożyczył mi kamerę, bo chciałem
to zdarzenie nakręcić. Ten odesłał mnie do Rywina, swojego wiceprezesa. Urzędował
w takim baraczku, gdzie mieścił się Poltel. Powiedział, że akurat żadnych
kamer nie ma, wszystkie pracują, ale tu jest taka firma, która wypożyczy mi
kamerę i co tam będę chciał. Ta firma działała kątem w tym samym baraczku
należącym do telewizji. Chojecki kamery nie pożyczył, bo uznał, że to świństwo,
aby wiceprezes naganiał do pasożyta, który tuczy się kosztem państwowej instytucji. Poskarżył
się Drawiczowi, który jedynie rozłożył ręce i wyjaśnił: "Ja tu nic
nie mogę zrobić, takie sprawy załatwia Rywin".
Trafić w swój czas
Dariusz Jabłoński, prezes Izby Producentów Audiowizualnych, reżyser i
producent filmowy (m.in. nakręcił obsypanego nagrodami "Fotoamatora"
i wyprodukował "Gry uliczne" Krzysztofa Krauze i Jerzego Morawskiego
oraz "Przedwiośnie" Filipa Bajona) broni ludzi ze swojej branży: -
Produkcja filmowa nie nadaje się do prania brudnych pieniędzy. Ci, którzy
finansowali moje przedsięwzięcia, zawsze wszystko dokładnie sprawdzali.
"Przedwiośnie" kręciliśmy za pieniądze Kredyt Banku, każdy
wydatek był prześwietlany, każdy rachunek, nawet najmniejszy, był
podpisywany przez kontrolera.
Ale to nie bank pierze pieniądze, on je inwestuje, aby odzyskać wraz z
procentami. Chyba że z góry godzi się na stratę. Niedawno tygodnik
"Wprost" napisał o najdroższym w dziejach polskiej kinematografii
filmie, za pomocą którego miano sfinansować kampanię wyborczą 2001 r. (nie
podano partii, na którą film miał zarobić, ale z kontekstu wynikało, że to
SLD). Przytoczono opinię, że ową kampanię "sfinansowali pierwsi chrześcijanie".
Podano też przykład możliwości tworzenia lewej kasy na politykę - jeżeli
spłoną dekoracje, w protokole zniszczenia można wpisać dowolną sumę:
milion złotych, półtora.
Najdroższą produkcją był film "Quo vadis" - kosztował ponad 17
mln dol. W trakcie realizacji doszczętnie spłonęło wybudowane w
podwarszawskim Piasecznie Forum Romanum. Pożar, początkowo inscenizowany,
wymknął się spod kontroli. Producent podawał, że koszt budowy tej dekoracji
wynosił ponad 1 mln dol. Chełpił się, że za takie pieniądze powstają w
Polsce całe filmy. Produkcja "Quo vadis" była ubezpieczona w
Agropolisie - należącym do Kredyt Banku towarzystwie specjalizującym się w
polisach rolniczych. Kredyt Bank w ponad 50 proc. skredytował realizację
filmu. Dzieło Jerzego Kawalerowicza sponsorowały też państwowe instytucje:
Poczta Polska, Telekomunikacja Polska SA, a TVP zainwestowała w produkcję
ponad 11 mln zł. Obliczono, że aby koszty się zwróciły, film powinno
obejrzeć ponad 10 mln widzów. Film miał złe recenzje, a krytycy podkreślali,
że na ekranie nie widać potężnych pieniędzy utopionych w produkcji. Podczas
bankietu po pokazie w Rzymie jeden z aktorów wykrzykiwał rozgoryczony:
"No i gdzie jest ta forsa, gdzie te efekty specjalne, gdzie moja gaża?".
"Quo vadis" obejrzało do dzisiaj 4,3 mln osób.
Producentem tej ekranizacji dzieła Henryka Sienkiewicza był Mirosław Słowiński,
debiutant w branży. Nigdy wcześniej z filmem nie miał nic wspólnego. Aby
zrealizować "Quo vadis", założył firmę Chronos Film i został jej
prezesem. Wcześniej był działaczem PZPR, a w ostatnim rządzie PRL pełnił
funkcję wiceministra kultury. Podczas kręcenia filmu mówił, że "Quo
vadis" nie tylko ze względów artystycznych trafia w swój czas. Czy, jak
chce tygodnik "Wprost", chodziło mu o czas wyborów do Sejmu?
Pikanterii dodaje tej historii fakt, że Słowiński w swoim CV podaje, że jest
współpracownikiem "Wprost".
Według ludzi z branży filmowej na tym rynku panuje kompletny chaos, bo brakuje
odpowiedniej ustawy o kinematografii. Nie obowiązują żadne reguły porządkujące
finansowanie. Producentem może zostać każdy. Czasem wystarczającym kryterium
jest fakt, że to osoba z odpowiednimi wpływami w konkretnej opcji politycznej.
Juliusz Machulski, reżyser wielu świetnych filmów, w wywiadzie udzielonym
ostatnio "Gali" na pytanie, czy sam doświadczył, że w telewizji
trzeba dawać łapówki, odpowiedział z goryczą: "Były podejrzenia
graniczące z pewnością, że względy pozaartystyczne decydują o wprowadzaniu
filmów do produkcji".
Kręcenie przy filmach
Określenie "pralnia pieniędzy" wydaje się nieprecyzyjne. W
produkcji filmowej cała sztuka polega na tym, aby wygospodarować kasę na
specjalne wydatki. Jeden z reżyserów, który na początku lat 90. za własne
pieniądze wyprodukował średniometrażowy film fabularny i chciał go sprzedać
TVP, opowiada: - Człowiek zajmujący się filmami nawet nie zamierzał mojego
dzieła obejrzeć. Wyjął mapę i pokazał na Mazury. Powiedział, że tu ma
działkę reżyser taki i taki, obok znany aktor, a ta działka jest jeszcze
wolna i on chciałby ją mieć. I jak on ją dostanie, to film zostanie kupiony.
Więcej z nim nie rozmawiałem, własnoręcznie spaliłem swój własny film.
Mirosław Chojecki wspomina, że kiedy starał się o koncesję dla telewizji
NTP i jej nie dostał (wyścig koncesyjny wygrał wówczas Polsat), dopytywał
się potem członków KRRiTV (przewodniczącym był wówczas Marek Markiewicz),
dlaczego odrzucili jego projekt. - Wielu z tych ludzi było moimi dobrymi
znajomymi od wielu lat, pewnie dlatego mówili ze mną otwarcie - opowiada. -
Jeden z nich wyraził się tak: bo lobbing był u ciebie za słaby. I wyjaśnił,
w czym rzecz, pocierając kciukiem o palec wskazujący. Inny członek Krajowej
Rady nie owijał w bawełnę. Powiedział, że koncesja kosztuje, a głupio im
było mnie taką rzecz proponować.
Chojecki twierdzi, że podobnie jak Adam Michnik o Rywinie opowiadał tę
historię dziesiątkom osób. - Robiłem to specjalnie, żeby sprawę nagłośnić.
To straszne, ale nikogo ten przypadek nie zbulwersował. Tak jakby uznano, że
to po prostu norma.
Paweł Poppe, wiceprezes Heritage Films, jest rozgoryczony: - Nazywanie firmy, w
której pracuję, pralnią obraża mnie. To nie jest firma krzak, wyprodukowaliśmy
kilkadziesiąt filmów fabularnych.
Kiedy jednak spojrzeć na początek lat 90. - czasy narodzin prywatnej branży
producenckiej - to w większości jeśli nie były to firmy-krzaki, to firmy-
chwasty żerujące na majątku publicznej telewizji i starych układach. Własne
firmy zakładali telewizyjni kierownicy produkcji (wciąż na etatach),
korzystali z telewizyjnych kamer, mikrofonów i oświetlenia do chałtur na
boku. Zdarzało się, że tą samą kamerą i w tym samym czasie kręcili
materiał dla TVP i prywatny, który potem TVP kupowała. Prywatyzacji branży
od początku towarzyszyła atmosfera przekrętu. Dużo z tego klimatu aprobaty
dla niejasnych układów przetrwało do dziś. Kręci się filmy i przy filmach.
AFERA RYWINA