Cyril M. Kornbluth
Przyjaciel człowieka
Nazwijcie go, jeśli koniecznie chcecie, Smith. Nosił już w przeszłości to nazwisko, tak jak wiele innych. Zawód - uciekinier. Co prawda, już wiele dni temu jego ucieczka przeszła w marsz, a potem w czołganie się, ale wciąż posuwał się naprzód, szary punkcik na olbrzymiej, jednostajnej, czerwonej równinie planety, która nie była jego własną.
Czasem Smith uświadamiał sobie, że nikt za nim nie idzie, i wtedy zatrzymywał się na chwilę, ale nie na długo. Po minucie czy godzinie ścigająca go obsesja wracała i poganiała go. Rozsądek wołał, że to niepotrzebne, ale on podnosił się i od nowa zaczynał czołgać się po piasku.
Pościg, urojony i straszny, bladł od frontu ku końcowi. Zapewne w ostatnim szeregu ścigających znajdował się nikły cień szkolnego kolegi. Smith nigdy nie stawał do uczciwej walki. Bardziej wyraźne były obrazy jego pierwszego przynoszącego dochód zajęcia - napadów z bronią w ręku. Ścigał go bezimienny kierowca z dziurą wypaloną w piersi, obok niego szedł policjant bez twarzy. Potem szeregi pościgu wzrosły, gdyż Smith stał się swego rodzaju organizatorem, ale nigdy nie był na tyle pyszny, by demonstrować swe umiejętności. Staroświecki sznur do duszenia zwisał z szyi Winkle'a, bowiem Winkle prawie zaczął śpiewać.
- Kapuś! - zapiszczał nagle Smith zaskakując siebie samego.
Drżąc cały zamknął oczy, ale Winkle i tak człapał za nim, a końce sznura podskakiwały przy każdym kroku.
Sylwetkę Winkle'a przyćmiła solidna postać policjanta z dziurą w gardle. Obok niego znajdował się cudownie wskrzeszony cień Hendersona.
Dwunastoosobowa załoga transportowca maszerowała, jak należało oczekiwać, w zwartym szyku. Z oczu i uszu płynęła im krew, jak zwykle w przypadku ludzi, którzy, znajdą się w kosmosie bez hełmów.
To wszystko mógł znieść, ale, nie wiadomo dlaczego, Smith wolał nie patrzeć na osobę będącą na czele pościgu. Dziwne, ale nie chciał na nią patrzeć.
Co ona tu robiła? Jeśli pozostali byli duchami, czemu ona była wśród nich? Nie zabił jej. O ile wiedział, Amy żyła i działała w Otwartej Dzielnicy Portsmouth. To nie fair, pomyślał Smith ze znużeniem. Zaczął czołgać się po równinie, a Amy odprowadziła go wzrokiem.
Puść nas! Puść nas! Czekaliśmy tyle!
Jeszcze nie, maleństwa. Jeszcze nie.
Przybywszy na planetę, Smith skierował się do Otwartej Dzielnicy i stwierdził, że jego sława dotarła tu przed nim. Mali cwaniaczkowie o sprytnych twarzach zgromadzili się przy nim, żeby okazać szacunek i poinformować, że jest robota, która czeka na odpowiedniego człowieka... Strząsnął ich z siebie.
Znalazł szarooką, niewinną Amy, dziurkującą taśmy w przedsiębiorstwie transportowym. Była zaręczona z jednym z młodszych urzędników. Córka przewodniczącego zarządu, uważała siebie za niezwykle odważną, ponieważ pracowała w szemranym biurze portowym.
Najpierw dziecinnie łatwa sprawa pozbycia się jej chłopaka. Drobna operacja, przeprowadzona z szybkością i lekkością nabytą przez wielokrotne doświadczenia w takich sprawach. Młody bubek nie miał zupełnie nic przeciwko temu, żeby poderwała go pewna utalentowana dziewczyna z Otwartej Dzielnicy. Był tak komicznie zaskoczony pewnymi zdjęciami wywieszonymi na biurowej tablicy ogłoszeń.
Odleciał następnym frachtowcem, pocąc się na koi znajdującej się blisko dysz wylotowych, pozostawiając smutne szare oczy wilgotne z jego powodu.
Ale jak długo musimy czekać?
Jeszcze długo, maleństwa. Jest słaby - zbyt słaby.
Pogoń się zbliża, pomyślał z trudem Smith. Oznaczało to, jak przypuszczał, śmierć. Nie byłoby źle umrzeć szybko i czysto. Brud go przerażał.
Oj, niedobrze, pomyślał. Pościg jest już przed nim...
To nie był pościg; było to wrzecionowate, poskręcane stworzenie, w którym po dłuższej chwili wytrzeszczania zmętniałych oczu rozpoznał tubylca.
Smith myślał i myślał, wytrzeszczając oczy, i nie mógł nic wymyślić. Problem należał do tych, których nigdy nie rozwiązywał. Gdyby ujrzał policjanta, toby coś zrobił; gdyby to był jakikolwiek człowiek, to też by coś zrobił, ale to...
Nie przychodziło mu do głowy nic logicznego. Postanowił położyć się, naciągnąć na twarz kaptur i usnąć.
Obudził się w podziemnej komorze, która mogła pomieścić z pół tuzina ludzi. Miała kształt owalny; w środku było chłodno, a od góry sączyło się czerwone światło słońca. Smith dotknął oświetlonej powierzchni i stwierdził, że zbudowano ją z bryłek szklanych połączonych przezroczystym plastykiem. Znał te kamienie: czerwona pustynia była ich pełna. Wietrzały, ocierały się o siebie przez tysiąclecia, ale rzadko bywały dokładnie okrągłe, jak te wszystkie tutaj. Wyraźnie starannie je dobrano. Dolna część jajowatej jaskini pokryta była mozaiką płaskich, nieprzezroczystych kamieni spojonych tym samym plastykiem.
Smith stwierdził, że jego myśli stają się jasne, suche i zrównoważone. Pościg zniknął, on sam był zdrowy na umyśle, pojawił się tubylec, a to pewnie była jego nora. Oczywiście przyniósł go tu w charakterze żywności, zabije więc tubylca i będzie pić jego płyny ustrojowe, bowiem manierka Smitha już od dawna była pusta. Wyciągnął nóż i zastanawiał się, jak ma go zabić, oczy zaś utkwił w ciemnym okręgu wyjścia, przez które wiodła droga z nory na powierzchnię.
W zupełnej ciszy ciemny okrąg wypełnił się poplątanymi mackami, wśród których tkwił zupełnie nieoczekiwanie pięciolitrowy zbiornik Korporacji Transportowej.
Monogram korporacji zatarł się już częściowo, ale można go było jeszcze poznać. Zbiornik nie był pusty.
Woda? Wyglądało na to, że stworzenie podaje mu zbiornik. Sięgnął między plątaninę macek, które gładko uwolniły pojemnik. Pokrywka opadła; Smith pił głębokimi łykami destylowaną wodę bez smaku.
Gdy przestał pić, gdy poczuł, że pęka już od wody, zaczął odczuwać pierwsze niemiłe oznaki nieuchronnego skurczu żołądka. Tubylec nie poruszał się, ale coś, co mogło być okiem, obróciło się w jego stronę.
- Sól? - zapytał Smith. W rzadkim powietrzu jego głos brzmiał nienaturalnie cienko. - Potrzebna mi sól do wody.
Stwór potarł o siebie dwa wyrostki. Smith ujrzał kroplę żywicy, która rozpłynęła się po wyrostkach. W chwilę potem mógł stwierdzić, że było to jak nacieranie smyczka kalafonią.
- Ssss-uuu...? - usłyszał jęczący wibrujący głos przypominający ćwierkanie świerszcza.
- Sól - powiedział Smith.
Za drugim razem stworowi udało się lepiej. Kropla żywicy rozpłynęła się i...
- Ssss-uuu-l? - zabrzmiało, przy czym ostatnią głoskę stwór wydobył przy pomocy lekkiego brzęknięcia smyczkiem.
Stwór znikł, a Smith opadł w tył, czując początki skurczu. Żołądek, targnięty konwulsją, wyrzucił wodę, którą był wypełniony. Bez śladu wsiąkała w dno komory. Smith zgiął się i jęknął - tylko raz. Jęk nie przyniósł ulgi ani jego ciału, ani umysłowi. Nie będzie już jęczał, ale odczeka, aż skurcz się skończy.
"Tylko to, co potrzebne", tak brzmiało jego ciche motto. W epizodzie z Amy nie było żadnego fałszywego kroku. Kiedy pozbył się tamtego bubka, odczekał, aż jej ojciec - zapewne na tyle światowy, by się poznać na jego grze, lecz z pewnością nieskłonny do zaaprobowania taktyki Smitha - wyjedzie w jedną ze swych podróży inspekcyjnych. Oficjalnie został jej przedstawiony przez wspólnego znajomego, który był winien pieniądze niebezpiecznemu człowiekowi z Dzielnicy, którego jeszcze nie zdemaskowała owa klika, której zdawało się, że rządzi komercyjnym światem tej planety.
Z jakąż precyzją wprowadził ją do Otwartej Dzielnicy tak, że nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, dokąd trafiła. Nigdy też jej szare oczy nie nabrały wyrazu zaskoczenia. W tajemnicy przed nią Smith pozbył się kilku jej znajomych, dobrał jej paru innych, zorganizował jej całe dnie łagodnie podsuwając opinie i postawy. Natarczywy, ale wycofujący się przy najmniejszej oznace oporu, by ponownie nalegać, kiedy opór słabł.
Noc, w którą wzięła Optol, została przygotowana przy pomocy artykułu w czasopiśmie (znanym w branży jako notoryczny wybielacz), przypadkowej rozmowy, w której nic z przypadku nie było, telewizyjnej pogadanki o uzależnieniu oraz wyprawy do meliny z Optolem, gdzie wszyscy byli weseli i zdrowi. Podczas drugiej wizyty Amy prosiła, by jej to dać, oczywiście tylko z ciekawości, więc Smith ociągając się, przywołał pozbawionego prawa wykonywania zawodu medyka, który wstrzyknął oleisty płyn do szarych oczu.
Warto było ponieść tamte drobne wyrzeczenia; nakręcił sześćdziesiąt metrów filmu, na których dziewczyna wstrętnie chwiała się i zataczała. Gdy Optol przestał działać, opisała zdumiewająco dokładnie, jak inaczej wszystko wyglądało, jak wspaniale tańczyła...
- Ssss-uuu-l! - obwieścił tubylec u wejścia do nory. Potoczył w jego kierunku bryłki soli kamiennej z powierzchni, na którą nigdy nie padał deszcz, który mógł je rozpuścić.
Polizał jedną z nich, a następnie ostrożnie wypił trochę wody. Popatrzył na tubylca, pomyślał chwilę i odłożył nóż. Stwór wszedł do nory i ułożył się na ziemi po przeciwnej stronie.
Wie, co to jest nóż i woda, i sól, i coś o języku, pomyślał Smith pijąc. Co jest grane?
Ale kiedy? Ale kiedy?
Jeszcze trochę, maleństwa. Jeszcze trochę.
- Rozumiesz mnie? - zapytał nagle Smith.
Kropla żywicy wydzieliła się; tubylec zabrzęczał jękliwie:
- R-ooo-zzz-uuu-mmm-eee...
- No to - powiedział Smith - dziękuję.
Właściwie nie wiedział naprawdę, skąd pochodziła woda, ale zgadywał, że została w jakiś sposób przedestylowana wewnątrz organizmu tubylca. Widział, jak stwór ładuje do otworu gębowego wielkie masy kryształów - węglan wapnia, wodorotlenek glinu i coś tam jeszcze - potem zaś jednym kanałem wydziela jakiś bezpostaciowy proszek, drugim zaś wodę. Żywność dla Smitha, podawana na pokrywce od zbiornika, była trudna do rozpoznania - galaretka z zatopionymi w niej kryształkami, które musiał wypluwać.
Z czego stwór żył, nie sposób było odgadnąć. Czasem przez wiele godzin leżał w odrętwieniu lub znikał z powodu jakichś tajemniczych spraw, przynosił mu żywność i wodę, wyczołgiwał się z nory przy użyciu wyspecjalizowanego wyrostka, rozmawiał, kiedy trzeba było.
Minęło wiele dni, nim Smith naprawdę ujrzał to stworzenie takim, jakim naprawdę było. W połowie rozmowy ujrzał je nagle jako istotę bliźnią, a nie jakąś maszynę, urządzenie, koszmar czy potwora z komiksów. Dla Smitha był to olbrzymi krok naprzód.
Nie przyszło mu łatwo porównanie własnego ciała z ciałem tubylca i przyznanie, że jego własne było gorsze. Sprytne połączenie kończyn, cudownie praktyczne oko, oszczędność układu mięśni zewnętrznych - wszystko było godne podziwu.
Co jakiś czas w nocy pościg powracał i tłoczył się wokół niego, gdy spał. Wiedział, że wtedy krzyczy, wprawiając w wibrację norę. Obudził się i zobaczył, jak najbardziej podobna do ludzkiej ręki kończyna tubylca spoczywa uspokajająco na jego czole; był wdzięczny za tę nową łaskę, albowiem oswoił się z przyjmowaniem od tubylca jedzenia i wody.
Rozmowy ze stworzeniem były nad wyraz rzadkie. Pomyślał, że to rzadki typ Samarytanina, który nie wypytuje o życie prywatne rannego wędrowca.
Opowiedział mu o życiu w miastach na innych planetach, a stwór odbrzęczał mu uprzejmie, że owszem, miasta są bardzo duże. Opowiedział mu o przyjemnościach, jakich doznają istoty ludzkie, stwór zaś uprzejmie zgodził się, że rzeczywiście, przyjemności ludzi są bardzo przyjemne.
Pod wpływem jego chłodnej życzliwości bezwzględność Smitha zaczęła topić się i znikać. W te noce, kiedy budził się z krzykiem, a stwór go uspokajał, pytał go, czemu to robi.
- Śśs p-iii mmm-yyy-śśś-l mmm-ooo-ccc-nnn-aaa - brzęczał stwór.
Z tego można było wywnioskować, że dobry sen wzmacnia umysł albo, że umysł musi być silny, żeby ciało było silne, albo co kto chciał. Była to dobroć, wiedział o tym, i czuł swą przewrotność i zepsucie, gdy myślał, na przykład, o Amy.
Będzie prędko, prawda? Prędko?
Bardzo prędko, maleństwa. Bardzo, bardzo prędko.
Amy nie upadła; została poprowadzona na dno powoli, ostrożnie, za rękę. Szła na dno wspaniale, noc za nocą. Z rozbawieniem stwierdził, że nadeszła noc, niedługo po tej pierwszej z Optolem, kiedy musiał namawiać ją do rezygnacji z dalszego oddawania się pewnej rozrywce, która nie miała nawet nazwy, diabelska przyjemność, karana tak surowo, że nikt nie ośmielił się nawet przyznać, iż wie o jej istnieniu lub o przypadkach jej praktykowania. Smith namawiał ją do rezygnacji tym razem jak najszczerzej. Dziewczynie groził nieuchronny upadek, a jej ojciec miał wkrótce wrócić z inspekcji. Cały proces zajął około pięćdziesięciu dni.
Jej ojciec, jeszcze jeden szarooki bubek... Sala projekcyjna:
- Fałsz.
- Pięćdziesiąt tysięcy w małych, nie znaczonych...
Zmiana rolki filmu.
- To niemożliwe...
- Powinien pan znać tę bliznę.
- Zabiję cię raczej!
- Tym nie zniszczy pan kopii filmu. Światło.
- To ostatnie - nie wierzę...
- Pięćdziesiąt tysięcy.
- Zabiję cię...
Ale nie zabił. Zabił się sam, bez żadnej wyraźnej przyczyny, którą Smith mógłby zrozumieć. Pełen obrzydzenia, już nie szantażysta, porządnie stuknięty po kieszeni z powodu interesu, który nie wypalił, zabawił się w handlarza i sprzedał kopie filmu komuś, kto kupował takie rzeczy. Po tygodniu zajmowania się swoim nowym przedsięwzięciem Smith postanowił dowiedzieć się, co się dzieje z Amy.
Była już na samym dnie, straciła pracę, bo jej ojciec nie żył, a prawdziwie skandalicznego zachowania nie można było dłużej tolerować. Dostała jakąś dziwną pracę w Otwartej Dzielnicy. Straciła ją. Pojawiła się znowu, kręcąc się w pobliżu warsztatów Korporacji Transportowej, skąd strażnicy mieli rozkaz ją przepędzać. Zawsze jednak wracała i pewnego dnia najwidoczniej załatwiła to, co chciała. Bowiem podczas lotu z Portsmouth do Jamestown, statek którym Smith leciał, by zobaczyć się z facetem, który prowadził bar z małym teatrzykiem umieszczonym w budynku oficjalnie uchodzącym za magazyn, rozpadł się w szwach.
- ...I rozbił się tam, gdzie mnie znalazłeś, w środku pustyni.
- Ssss-p-rrr-aaa-g-nnn-i-ooo-nnn-yyy - zabrzęczał tubylec.
W jego głosie brzmiało coś w rodzaju wymówki. Smith skarcił siebie samego za myśl, że stworzenie, które w sposobie mówienia naśladuje grę świerszcza, może nadać swojej mowie podobne brzmienie emocjonalne, jak istoty używające płuc i strun głosowych.
Dźwięki te rozległy się znowu:
- Aaa-mmm-yyy t-eee-ż sss-p-rrr-aaa-g-nnn-i-ooo-nnn-aaaa.
Amy też spragniona. Cykający moralista. Ale jednak... trzeba przyznać... Srnith rozumował w skostniały sposób, ale strumień emocji przykrył wykresy, zimne wykresy, według których planował swoje życie.
Trafiło mnie, pomyślał. W końcu mnie trafiło. Widział, jak to przytrafiało się innym i zawsze przyznawał, że może zdarzyć się i jemu, ale i tak był to szok.
Z wahaniem, co było u niego dziwne, zapytał, czy można jakoś znaleźć drogę przez pustynię do Portsmouth. Stworzenie cyknęło z aprobatą, naniosło piasku i delikatnym wyrostkiem zaczęło kreślić coś, co wyglądało na mapę.
Zrobi to. Będzie znów czysty, on, który zawsze czuł trwogę wobec brudu i nigdy jeszcze dotąd nie zauważył, że jego życie jest podlejsze niż robaka, wstrętniejsze od padliny. Gdy pochylał się nad mapą, wypełniło go ciepłe uczucie zadowolenia z siebie. Tak, przebędzie tę niewiarygodną drogę i jakoś jej to wynagrodzi. Kto mógłby przypuszczać, że nieludzka istota, taka jak jego dobroczyńca, zrobiłaby dla niego coś takiego? Pełen entuzjazmu, jak każdy neofita, poczuł się znowu młody, poczuł, że życie jest przed nim, życie, w którym będzie mógł wybierać pomiędzy dobrem i złem. Aż zachichotał z powodu świeżości tego uczucia.
Ale do pracy! Dobre intencje nie wystarczą. Trzeba zapamiętać mapę, ustalić punkty odniesienia, wziąć jakieś zapasy żywności łatwe do niesienia...
Powiódł palcem po mapie. Wyrostek stwora kierował jego ruchami, zaś inna macka otaczała go delikatnie, koniuszkiem dotykając go w krzyżu. Nie odtrącił jej, choć łaskotała. Nie, z powodu łaskotania nie miał zamiaru obrażać dawcy jego nowego życia.
Chciał załatwić leczenie dla Amy, dać jej pieniądze, wyrównać krzywdę; którą jej wyrządził... Nie od razu zrozumie, że jest już innym człowiekiem... skierował swój niewątpliwy talent na uczciwą...
Żegnaj! Żegnaj!
Żegnajcie, maleństwa. Żegnajcie.
Kształty mapy trochę się zatarły przed oczyma Smitha. Wkrótce mapa przechyliła się, przesunęła i stała się czerwono oświetlonym stropem nory. Potem Smith próbował poruszyć się i nie mógł. Swędzenie w krzyżu było prawdziwą męczarnią.
Matka skrey obróciła się i wypełzła z inkubatora na powierzchnię, nie oglądając się na rozciągniętą na ziemi postać nosiciela. Coś jakby czułość zmarszczyło powierzchnię jej myśli, gdy przypomniała sobie swoje maleństwa i ich niecierpliwość. Hej ho! Dała im najlepszego, jakiego mogła; przepuszczała innych, mniejszych nosicieli, dopóki nie trafił się ten znakomity, wielki osobnik. Trzeba go było karmić i dogadzać mu, ale za to starczy na wiele, wiele miesięcy, podczas których jej małe robaczki będą rosnąć, jeść i rosnąć wewnątrz niego. Hej ho! Życie płynie, pomyślała, każdy robi co może...
Cyril M. Kornbluth, pisarz amerykański, urodził się w 1923 roku w Nowym Jorku. Zmarł w 1958. Należy do twórców tak zwanego "Złotego Wieku" literatury science fiction przypadającego na lata od 1938 do lat pięćdziesiątych. Najbardziej znany jest jako autor krótkich opowiadań, między innymi Czarnej walizeczki, która otworzyła pierwszy polski zbiór anglo-amerykańskich opowiadań fantastycznych pt. Rakietowe szlaki. Zaliczono ją do klasyków tego gatunku. Wiele opowiadań Kornbluth napisał wspólnie z Frederikiem Pohlem, wybitnym pisarzem i wydawcą. We współpracy z tym ostatnim powstało również pięć powieści: The Space Merchants (1952), Gladiator-at-Law (1954), Search the Sky (1954), Presidential Year (1956), Wolfbane (1957). Trzy inne powieści napisał wspólnie z Judith Merril. Są to: Outpost Mars (1951), Gunner Cade (1952) i Sin in Space (1952). Sam, oprócz opowiadań, napisał trzy powieści: Takeoff (1952), The Syndic (1953) i Not This August (1955), jednak powszechnie uznaje się je za przeciętne. Ceni się go przede wszystkim za wczesne opowiadania, którym nadał szerszy wymiar społeczny. Zostały one zebrane w antologiach: The Mindworm and Other Stories (1955), The Marching Morons (1959) i Best SF Stories of Cyril M. Kornbluth (1968). Litera M, która stoi przed nazwiskiem autora, pochodzi zapewne od imienia żony, Mary G. Bayers.
Cyril M. Kornbluth "Sezon ogórkowy", 1985 r.