noty    omówienia     okruchy

 

PULSUJĄCA CHRZĄSTKA

 

Grupa Throbbing Gristle wyrosła z doświadczeń eksperymentującej na własnych ciałach performerskiej formacji Coum Transmission. W 1976 roku twórcy Throbbing Gristle powołali do życia Industrial Records w celu badania psychologicznych, wizualnych i dźwiękowych aspektów zjawisk związanych z terminem "industrial" (przemysłowy). Throbbing Gristle (Pulsująca Chrząstka) wykazała, że z minimalnymi zasobami pieniędzy można produkować płyty i kasety o wysokiej jakości graficznej i różnorodnej zawartości: od gróźb zadania śmierci, przez fabryczne hałasy, do gładkich hołdów dla Abby. TG skupiła się na procedurach władzy, tocząc "wojnę informacyjną", będącą częścią powszechnej walki z instynktem posłuszeństwa. Jej członkowie mówią: Jesteśmy zespołem naprawdę sprawiającym kłopoty, gdyż w innym przypadku świat byłby bardzo nudnym miejscem do tego, aby być. Specjalnym zainteresowaniem Throbbing Gristle obdarzyła tortury, kulty, wojny, psychologiczne techniki perswazyjne, niezwykłe morderstwa (popełniane przez dzieci i psychopatów), patologię sądową, wenerologię. zachowania w obozach koncentracyjnych, historię mundurów i odznaczeń, magię Aleistera Crowley'a itd. Podejmowane były także próby stosowania technik kolażu Williama Burroughsa i Briona Gysina (tak zwane cut-up technique, mechaniczna metoda, użyta po raz pierwszy w 1959 roku).

23 czerwca 1981 roku Throbbing Gristle rozdzieliła się na dwa zespoły: Creative Technology Institute Chrisa Cartera i Cosey Fanni Tutti oraz Psychick TV (The Tempie of Psychick Yonth Genesisa P - Orridge'a i Petera "Sleazy" Christophersona). Poniżej fragmenty wywiadu z Genesisem P - Orridgem [RE - Search: The Industrial Culture Handbook, nr 6/7, 1983 r.]. 

 

Genesis - W słowie przemysłowy zawarta jest ironia, gdyż istnieje przemysł muzyczny. Swego czasu w wywiadach żartowaliśmy z produkowania płyt jak samochodów. Dotąd muzyka oparta była w pewien sposób na bluesie i niewolnictwie, więc pomyśleliśmy, że trzeba w końcu ją "uaktualnić" do czasów wiktoriańskich, do czasu rewolucji przemysłowej. Lubiliśmy poetyzować na temat fabryk, myśleliśmy, że tam właśnie jest ukryta nie wykorzystana dotąd strefa poezji i dźwięków.

Wtedy Monte Cazazza zasugerował slogan: Muzyka przemysłowa dla przemysłowych ludzi. To, co zrobiliśmy, znalazło odbicie w świecie i w nas samych. Ujawniło w sposób oczywisty, iż w różnych krajach jest mnóstwo ludzi, po których wcześniej trudno się było spodziewać, że mają podobny punkt widzenia lub wizję tego, co się dzieje. Na te rzeczy rynek był wszędzie i do pewnego stopnia jest nadal, bo nasze płyty wciąż się sprzedają. Nie wiem natomiast, ilu ludzi dokonało analizy tego zjawiska, wykraczającej poza banały. Myślę, że wielu dostało pierwszy sygnał do rozpoznawania istoty sprawy... i do oryginalności. Wydało się to ważne i sensowne dla niektórych, więc naprawdę stwierdzili, że ich życie uległo zmianie! Dotknęło to nawet grafikę: niezwykle dobrze przyjmowane stały się druty kolczaste i budynki fabryczne; stały się one szykownymi wizerunkami, choć kiedyś ignorowano je zupełnie.

To zabawne, ale dodały one romantyzmu miejskiemu pejzażowi. Upadek miasta zobrazowany w fabrykach stał się wyrazem fantazji. Nie lubię używać słowa prawdziwy, ale w gruncie rzeczy próbowaliśmy wszystko uczynić bardziej realnym i sportretować przy użyciu techniki Burroughsa i Gysina, którzy robili to teoretycznie: jak to jest być w domu, spacerować ulicą, widzieć przejeżdżające samochody i pociągi, pracować w fabryce, i przechodzić obok fabryki. Chodzi właśnie o rodzaj przemysłowego życia, albo życia podmiejsko - miejsko - przemysłowego. Kiedy skończyliśmy pierwsze nagranie, wyszliśmy na zewnątrz i usłyszeliśmy nagle przejeżdżające pociągi i małe warsztaty pod łukami wiaduktów, pracujące tokarki i elektryczne piły. Pomyśleliśmy wtedy: Naprawdę, zupełnie niczego nie stworzyliśmy, zauważyliśmy to tylko podświadomie i odtworzyliśmy.

Zabawne, ale nie siedzieliśmy w studiu, żeby robić przemysłowe hałasy, per se. Dopiero potem odkryliśmy, że można w pewnym sensie dokonać opisu w dokumentalny sposób, dokładnie tam, gdzie tworzyliśmy dźwięki - na i wokół Martello Street. Znów okazało się, że coś jest doskonale rozsądne i zgodne z naszymi teoriami wprowadzania magii. Tak to bywa zazwyczaj: nagle spostrzegasz po fakcie, że rzecz jest trafiona, podczas gdy sama inicjacja następuje zazwyczaj instynktownie... Byliśmy także rozmyślnie perwersyjni w robieniu na odwrót wszystkiego, co inni uważali za możliwe, praktyczne czy godne akceptacji. Gdy inni myśleli, że jest niezwykłym przełomem dla zespołu punk zrobić singla z rock'n'rollem pod własną firmą, my zrobiliśmy nie - rock'n'rollowy long-play. Mówiono, że jesteśmy chorymi umysłowo samobójcami, ale okazało się, że nie...

 

RE - Search: - Mnóstwo sprzeczności i ironii...

 

- I dużo poufnych informacji. Niemal każda płyta miała jakieś odniesienia do tej, która wyszła wcześniej lub tej, która miała wyjść wkrótce. Tak plotła się wokół jakaś dziwna pajęcza sieć. Mnóstwo ludzi nie było pewnych, co się dzieje, ale miało przeczucie, że gdyby odczytali wzór w kalejdoskopie, wszystko nagle stałoby się jasne. Zazwyczaj myliliśmy szyki, aby temu zapobiec. Przy założeniu, że robienie płyt i muzyka to nie były nasze podstawowe zainteresowania, per se, może się wydać dziwne, że wydaliśmy 10 albumów, nie licząc bootlege'ów i 40 kaset... które miały wpływ na całe środowisko muzyki pop i to na zawsze...

Z drugiej strony nie chciałbym dojść do zespołu, który miałby charakter jedynie rozrywkowy. Wolałbym, żeby to była grupa z rodzaju Cult, taka jak Velvet Underground, o podobnej żywotności i tak inspirująca.

 

- Jest spora ilość naśladowców, powielających idee i tonalności...

 

- Inni żyją z takiego naśladownictwa, a istniejąc wydają takie "pośmiertne" płyty. To robactwo zjadające ciało... To stara historia o ludziach nie rozumiejących przekazu. To jak z Joy Division: w dużym stopniu rozwinęli własne brzmienie, nowe brzmienie, które przyczyniło się do rozwoju brzmienia muzycznego w ogóle. Mieli własny rozpoznawalny i indywidualny styl. A potem nagle pojawiło się pięćdziesiąt innych grup lubiących Joy Division i używających takiego samego stylu, który jednak nie może nieść tej samej treści, bo nie ma w ich składzie Iana Curtisa.

Ian Curtis mówił o sobie, ale to nie miało nic wspólnego z oddzielaniem ekspresji jego uczuć od jego prawdy wewnętrznej i od jego emocji. A oni ci powiedzą, że są podobni. Nawet gdyby byli tacy sami, ich brzmienie byłoby inne, ponieważ musieliby mieć inne brzmienie dla opisania ich własnych prawdziwych emocji. Kopiowanie brzmienia! Naszego brzmienia nie da się oddzielić od naszego sposobu odczuwania, dlatego zrobiliśmy tak wiele na żywo i na żywo tak dużo się wydarzyło. Wszystko, co zdarzało się w ten sposób, było dokładnym odbiciem spraw dziejących się w nas wszystkich w danym czasie. To jak opętanie w czasie seansu spirytystycznego. Nie można więc niczego kopiować, powtarzać i naśladować... O to właśnie chodzi, gdy mówimy: sprawdź i szukaj swoich własnych możliwości i swojego własnego głosu i brzmienia... Ale oni tego nie robią. Jeżeli nawet przyjrzeliby się naszym nagraniom, zobaczyliby, że styl i brzmienie nieustannie podlegają przemianom. W wielkim stopniu. Nie wszystko jest u nas hałasem przemysłowym, jest Distant Dreams i ścieżki na Jazz Funk Greats - nie uważaliśmy żadnego stylu za tabu - i Martin Genny w Journey Through A Body. Nie baliśmy się przylgnięcia do jednego stylu. Widzieliśmy go jako całkowitą rzeczywistość, a wszystkie płyty jako rozdziały tej samej wielkiej księgi. Kiedy księga została zakończona, zatrzymaliśmy się. I teraz jest ona przewodnikiem...

To jak z chodzeniem do Louvru, robieniem rysunku Mona Lisy, i myśleniem, że jest się cholernym artystą. To właśnie to, co oni robią. Wyśmialiby każdego, kto przyszedłby do nich i powiedział: Cześć! Jestem naprawdę oryginalny, popatrz tylko na ten rysunek Mona Lisy, albo "Zrobiłem dokładną kopię Picassa, to znaczy, że jestem twórczym, wyjątkowym artystą". Wyśmieją takiego... i zrobią to samo z brzmieniem!

 

- To, co robiłeś, pociągało za sobą stałą manipulację i dokonywanie przewartościowań.

 

- Po każdej płycie myśleliśmy: Czego oni teraz oczekują, w jaki sposób moglibyśmy teraz pomanipulować i pokręcić, w jaki sposób jeszcze coś zmienić? Myślę, że równie złe jest nie móc pojąć Throbbing Gristle, kiedy jest melodyczna i wtedy, kiedy jest nie - melodyczna. Dlatego zrobiliśmy Adrenalin i Distant Dreams, by podkreślić, że odrzucamy zaniechanie wszystkich możliwości wyboru, na których nam zależy. Mogliśmy właśnie dokonać nadużycia robiąc coś ślicznego... ale oni i wtedy nie byliby w stanie zrozumieć, że to też coś, co robimy. Mam nadzieję, że się odczepią i nigdy nie kupią naszych płyt!

 

- Jak doszło do studiowania chorób wenerycznych i tekstów medycznych w ogólności?

 

- Monte się tym zajmował. I Sleazy robił taką robotę ze zranieniami.

Miał kolorowy atlas patologii sądowej, rozmyślnie, do prac badawczych. Kiedy zobaczyłem ten atlas, uznałem go za wspaniały graficznie. Monte był zawsze zainteresowany medycznymi tematami, ponieważ już wcześniej zajmował się tematem bliźniaków syjamskich. Miał takie książki o chorobach, amputacjach i innych podobnych sprawach.

Monte od początku był jednym z nas. Było to wspaniałe wydarzenie, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, bo miał tę samą bibliotekę, jaką zwykł trzymać z dala od ludzi jeszcze w San Francisco. Gdyby ci ludzie zobaczyli ją, powiedzieliby mu, że jest psychicznie chorym sadystą i faszystą, ale on odpowiedziałby: No... i co z tego? W rzeczywistości był zaniepokojony tym, że nie mógł ujawniać spraw, które naprawdę go interesowały, ani swobodnie dyskutować na ten temat.

Był w ogóle bardzo rzeczowy. Był z nami, kiedy nazwaliśmy to przedsięwzięcie Industrial Records. Natychmiast wymyślił tę nazwę i zrobił wielki drewniany znak Throbbing Gristle ze światełkami, coś w rodzaju kolażu. Angażował się w taktykę. Przyklejał nawet nalepki na większość okładek pierwszego longplaya, te białe, oryginalne, wcześniej wymyślił specjalną matrycę, aby uczynić tę pracę łatwiejszą. Był wyjątkowo oddany na początku, gdy mieszkał z nami przez 3 miesiące. Taktyka, marketing i reklama, i samo użycie ich jako takich, było zarówno dziełem Montego, jak naszym. Zawsze dobrze się bawię, gdy Monte jest z nami; jego obecność powoduje, że staję się bardziej radykalny. To bardzo zdrowy objaw.

 

- Odwiedziłeś go po raz pierwszy w 1976 roku?

 

- Mieszkał jeszcze w Berkeley na Shattuck Avenue.

 

- Czy naprawdę poznałeś go dzięki mail - artowi?

 

- To był jeden z nielicznych przypadków, kiedy napisałem do kogoś jako pierwszy. Właściwie zabiegałem o niego. Anna Banana napisała mi, że mieszka z Bobem Gaglione i że spotkała tę straszną, obrzydliwą osobę, najwstrętniejszą w całym jej życiu. Był zły i podły, i wzbudzał odrazę. Pisała ciągle, jaki on jest straszny. Nazywał się Monte Cazzaza. Jedyną złą rzeczą jaką można było powiedzieć o życiu w San Francisco było to, że on tam mieszkał. To Anna pobudziła moje pragnienie poznania go lepiej.

Napisałem do Opal Nations, bo nie chciała dać jego adresu. Dostałem ten adres i napisałem mniej więcej list fana, który stwierdzał coś w rodzaju: Nie znasz mnie, ale wydajesz mi się całkiem fajny... A on odpisał: Zazwyczaj nie odpisuję nikomu, ale coś w twoim liście spowodowało, że nie wydajesz się jeszcze jedną dupą... Byliśmy na etapie próbowania się, bo zawiedziono nas już wiele razy. Wysłałem mu wtedy zdechłą  mysz. Znalazłem wtedy taki plastikowy talerz z nożem i widelcem, i zdechłą mysz na ulicy, nakleiłem ją na talerz i wysłałem do niego jako śniadanie. Musiał ją dostać, kiedy pięknie cuchnęła. Dalej sprawa potoczyła się błyskawicznie. Zacząłem zdobywać żywicę i robić wielkie paczki z dziwnymi zwierzętami z kawałków królików lub kurcząt, i wysyłać je pocztą. W którymś momencie omal nie został ukarany przez urząd pocztowy za otrzymywanie płynnych od robactwa, budzących niesmak i śmierdzących paczek! Dzwonił na pocztę, a tam na stole była taka zaadresowana do niego paczka, pełna gnijącego mięsa. Pytali go: Czy pan prosił o nadesłanie tej paczki? Zaprzeczał, a w końcu powiedział, że to jakiś szaleniec wysyła je z Anglii.

Cokolwiek znalazłem zdechłego, wysyłałem do Montego. Pamiętam, jak opowiadał mi, że jakiś krytyk sztuki usiłował z nim pogadać, więc zabrał dla niego słoik po dżemie z rozkładającą się myszą, którą dostał ode mnie. Ponawiał próby pokazania jej krytykowi. To było prawdziwie podłe i cuchnące. Chyba dał mu ją w końcu w autobusie.

Przechodziłem wtedy przez okres robactwo - i - mięso - drogą - pocztową. Była taka wystawa w Kanadzie, którą zorganizowała General Idea, z dużą ilością pleksiglasowych pudełek, ustawionych w formę muralu dużych rozmiarów. Napisano do setek ludzi, aby wysłali coś do włożenia w każde pudełko, dopóki wszystkie nie zostały zapełnione. Każdy robił te pseudoartystyczne i dowcipnie zmienne obiekty. Wysłałem im ponad pół litra żywego robactwa i chyba używany tampon. Ale tego nie wystawili... (śmieje się) Chciałem tam mieć coś takiego, na co każdy powiedziałby: Do diabła...! Pomimo całego swojego tak zwanego radykalizmu ludzie byli tam niezwykle konserwatywni i bardzo moralni, stawali się więc bardzo rozdrażnieni z powodu moich pornograficznych kolaży. Dotyczyło to w szczególności ludzi związanych z mail-artem.

 

- Oni byli bardzo zadowoleni z siebie, będąc poza establishmentem artystycznym.

 

- Nie byli dość dobrzy, aby w nim być. Nie mogliby przetrwać wewnątrz niego.

 

- Jest tylko parę osób, z którymi korespondujesz, a które poznałeś dzięki mail - artowi.

 

- Monte, Skot Armst, Jeny Dreva, Bobby Bon Bon, Sergei... i Al Ackerman. Z wielu setek, do których pisywałem, pozostało sześciu. Rzygaliśmy z powodu ludzi związanych z mail-artem i chcieliśmy po prostu robić brzydkie i niewrażliwe rzeczy, aby się od nas odczepili i zostawili w spokoju. Traciliśmy piekielnie dużo na znaczki pocztowe, a otrzymywanie dziwacznych paczek znudziło nas, bo zauważyliśmy, że najlepsze pochodziły zawsze od tych samych pięciu czy sześciu ludzi. Monte zawsze pisał dobre listy...

Niedawno przejrzałem moje segregatory i spaliłem mnóstwo listów w typie mail-artu. Nie warto ich trzymać oczekując, że będą pewnego dnia warte jakieś pieniądze. Zabierają miejsce. Zrobiliśmy duże ognisko... i to było wspaniałe: wszystkie zdjęcia pocztowych artystów skręcały się w ogniu, brunatniały i pokrywały się bąblami... skserowane kolaże w stylu dada... O ileż lepiej jest teraz!

Był okres, kiedy odnosiłem się do mail-artu, bardzo entuzjastycznie, ale potem popełniono plagiaty i to wszystko stało się nieporozumieniem. To była świetna sprawa, kiedy robiłeś specjalny, ręcznie wykonany list z kolażami i fotografiami tylko dla przyjaciela, a nie po to, żeby stał się dziełem sztuki czy mail - artem. Tylko dlatego, że było przyjemnie otrzymywać list tego rodzaju. Nagle pojawili się jednak ludzie wykonujący te wszystkie koperty ze skserowanymi złymi kolażami, z przybitymi gdzieś gumowymi pieczątkami i z jakąś zabawną nazwą. Takie było ich rozumienie tej sprawy. Podobnie było z Industrial Records. Dlatego musisz działać szybko, zanim nie jest za późno, zanim nie zostaniesz zawalony nieporozumieniami trzeciej klasy. Nikt nie żąda, by uznać za dobre wszystko, co sami robiliśmy, ale przynajmniej nasza motywacja była właściwa. W tym sensie, że jest jakaś skala, którą można mierzyć wartość działania. Nie próbuję twierdzić, że jesteśmy wspaniali lub fantastycznie utalentowani, ale mieliśmy zawsze uczciwą motywację. A czy to miało jakąś wartość poza tym, nie wiem. Zawsze naprawdę troszczę się o motywację działania i uczciwość, a niepokoję się, gdy widzę jak wszystko ulega zafałszowaniu i jest źle rozumiane.

Niewiele można zdziałać, prócz szybkiego poruszania się ku miejscu, gdzie jest jeszcze przestrzeń. Są jeszcze dziś ludzie ograniczeni przez te cholerne kserokopie, zamknięci przez całe lata, kiedy tego nadużywano w sposób oczywisty. Miłe listy nie są takim nadużyciem. Ale najlepsze robili ludzie, robili je tak czy inaczej, zanim usłyszeli o mail - art, i robili je nadal, choć zdawali sobie sprawę, że jest to nadużycie. Najlepsze rzeczy wyszły od ludzi, którzy nie musieli myśleć o nich jako mail-art czy korespondencji. Byli to po prostu przyjaciele!

Dostajemy ciągle pocztę od osób, które usilnie próbują pisać obraźliwe, chore listy, używając każdego zasłyszanego obraźliwego słowa. Nie wiem, czy czynią to, żeby zrobić wrażenie, czy żeby zdziwić nas tym, jacy są, czy też chcą zasugerować, że są interesujący. Wrzucam te listy prosto do kubła na śmieci. Jest wielu takich wokoło, dla których byłoby lepiej zniknąć lub w dziwny sposób zapaść w sen.

 

- Z drugiej strony, na szczęście, są i tacy, co przesyłają ciekawostki.

 

- Dwóch lub trzech. Jestem całkiem pewny, że znaleźliśmy dokładnie tylu odpowiednich ludzi, ilu pragnęliśmy, w co nie dałoby się wierzyć, gdyby nie założenie Throbbing Gristle. Nie sądzę, aby te przesyłki rozszerzyły w trwały sposób krąg naszych znajomości w ścisłym znaczeniu tego słowa.

 

- Co myślisz o Marku Pauline?

 

- Jest uczciwym człowiekiem. Zawsze próbuję mówić ludziom w Anglii o Marku Pauline... lubię także Neala. Widzę ich obu jako najdoskonalszych, pionierskich Amerykanów, Clintów Eastwoodów świata sztuki. Są w stu procentach wrażliwi w działaniu... Mark jest jednym z fajnych gości.

 

- Nie wiedziałem, że znasz Z'eva?

 

- Tak. On jest jednym z fajnych gości. Lubię go. Nie ma zbyt wielu ludzi wokół. Trzeba ich łapać, kiedy tylko można. Kiedy lubię kogoś, nie troszczę się o to, co ten ktoś robi. Kiedy się troszczę, to jest to rodzaj premii. Z'ev jest innym typem indywidualności. Jest niesamowity. Bardzo inteligentny i niesamowity. Rozumiem ludzi w rodzaju Z'eva i Marka Pauline. Dla mnie są oni rodzajem nowoczesnych alchemików. Wszyscy najlepsi ludzie są podobni i mieszczą się w tej alchemicznej tradycji. Powiedziałem o tym Z'evowi i on zgodził się ze mną... mądrze kiwając głową.

Zawsze mi pochlebia, gdy ludzie w rodzaju Z'eva i Marka Pauline troszczą się o podtrzymanie kontaktu, bo wiem, że tak nie jest, dopóki tego naprawdę nie chcą. Z'ev grał z Throbbing Gristle w Lyceum. Spotkałem go dzięki Rodowi Pierce z Fetish Records.

Boyd Rice jest fajny, bardzo go lubię. Nawet miksowałem dla niego. Niektórzy mówili, że był to najgłośniejszy Boyd, jakiego słyszeli. Nagłośniłem go do oporu i to dosłownie zaczęło brać ludzi. To ich ruszyło, ruszyło ich trzewiami, jakby ich ktoś trzasnął. Monte powiedział mi, że powinniśmy Boyda wyróżnić, bo to najlepsza muzyka do tańca, jaką on kiedykolwiek słyszał. Myślałem, że Monte ironizował, ale kiedy to usłyszałem po raz pierwszy, zrozumiałem, co miał na myśli: to było tak fizyczne...

 

- Nadajesz pracy szczególnie dużą wartość. Czy pracujesz przez cały czas?

 

- Tak. Ale kiedy masz kogoś takiego jak Crowley, który napisał te wszystkie cholerne książki!! I jeszcze wspina się, dużo się kocha, maluje obrazy, podróżuje, robi czasopisma, wydaje książki tak dobrze, jak sam je pisze, organizuje stowarzyszenia, zajmujące się magią, angażuje się politycznie, narkotyzuje się wszystkim! Jak on może to wszystko robić? Do diabła! Jak to jest do licha możliwe?

 

- / do tego napisał dzienniki...

 

- Jeszcze nie wyszły... wiem o tym. Stosy papierów! Mnie cały czas zabiera napisanie pół strony dziennika, każdego dnia... i to nie jest nawet ciekawe w czytaniu! A ten facet wyrzucał z siebie masę prowokujących rzeczy, i mówił tymi wszystkimi językami, i był bardzo dobrym matematykiem, nadzwyczajnym matematykiem. To jest prawdziwie poruszające!

 

- Przy okazji, czy Sleazy pisze?

 

- Sleazy jest wielkim taktykiem. Jest bardziej nowatorski w tym, co robimy, niż ktokolwiek mógłby podejrzewać. Jest szczególny w każdym sensie. Zawsze śledzi stosunek taktyki do uzyskanych rezultatów. Jest w dużej mierze szefem grafiki i projektowania, a w równym stopniu zajmuje się też filozofią. Jest wielkim purystą, zawsze próbującym upewnić się, czy nie odchodzimy od naszych czystych kierunków. Zazwyczaj Sleazy był tym, do którego zwracałem się, aby dokonać drugiej analizy i spojrzeć krytycznie na podstawową naturę tego, co naprawdę robimy...

Kiedy przeszliśmy od Coum Transmissions do Throbbing Gristle, oświadczyliśmy między innymi, że   chcemy wejść w kulturę popularną, daleką od związków z galeriami sztuki, a także pokazać, że te same techniki, które wymyślono, aby operować w tamtym systemie, będą mogły być użyteczne w tym. Chcieliśmy je sprawdzić w realnym świecie lub w pobliżu realnego świata, na poziomie bliższym ulicy, z dzieciakami, które nie mają wykształcenia służącego odbiorowi sztuki, które pojawią się lub nie. polubią nasze granie, albo nie. Teraz zamierzamy robić to samo używając rodzaju filozoficznej i mistycznej magii - a więc nie dogmatycznie i nie autorytarnie - z ludźmi, których nauczono uważać za bezwartościowe wszystko, co wykazuje podobieństwo do religii. Może będziemy mogli im przypomnieć, że to są użyteczne struktury, że wartości duchowe nie muszą być pogardzane lub wyśmiewane, że są pewne indywidualne akty poświęcenia, które - użyte w mistyczny sposób - przynoszą pożytek.

Chciałbym mieć możność prezentowania wszystkiego, co robimy, w taki sposób, żeby każdy bez przygotowania mógł poznać to z taką samą łatwością jak ktoś przygotowany. Często ludzie bez przygotowania wchodzą w sprawę szybciej, a ludzie z treningiem okazują się bardziej wrogo nastawieni... Nie trzeba posługiwać się zafałszowaną wersją, by zostać zrozumianym przez wielu ludzi. Chciałbym znaleźć i wypróbować takie formy, które pozwolą traktować każdego jako inteligentnego, przynajmniej potencjalnie.

Na wstępie zakładasz, że ludzie chcą więcej treści, działań, które mają większą głębię, i że stwierdzenie O, każdy chce błahostek i rzeczy powierzchownych nie jest prawdziwe. Ludzie są naprawdę zadowoleni, gdy darzyć ich większym zaufaniem w zamian za szczyptę inteligencji. Daleko lepiej jest robić coś z założeniem, że ludzie wysilą się, aby tę robotę zrozumieć.

Nie ma też zabawy, gdy nie ma ryzyka. Czasami myślę, że urodziliśmy potwora nie poddającego się kontroli, bzdurnego, rzygającego bez przyczyny wspomnieniami z Oświęcimia. Zabawnie się robi, kiedy uświadamiam sobie, że szóstka ludzi, która to zainicjowała, jest wciąż najlepsza. Tacy ludzie jak - Cabs i Boyd, z pierwszej fali. To jest nieuchronne, jak przypuszczam. To stara historia, taka jak w latach 60. Zappa był zupełnie inny niż Beefheart, a ci różni od Doors, a ci od Velvet Underground. My różniliśmy się całkowicie od Cabs. Boyd Rice był całkiem inny, Z'ev jest inny, inny jest Monte. Wszyscy mieliśmy swój indywidualny styl, związany z naszym indywidualnym życiem. Teraz wszyscy brzmią podobnie... Zapomina się, że Mark Pauline nie brzmi jak Slug Bait, a Boyd Rice jak Nag, Nag, Nag itd. A ci nie są nawet na tyle mocni, żeby sobie takie informacje przyswoić.

Wszyscy pracowaliśmy zanim to stało się "przemysłowym" i odkryliśmy siebie nawzajem, i rozpoznaliśmy swoje duchowe pokrewieństwo, i poruszającą nas siłę. To także nas stworzyło i tę - jeśli zechcesz to nazwać - "przemysłową kulturę". Chcieliśmy zawrzeć rodzaj sojuszu, gdyż czuliśmy się wszyscy rodzajem wyjętych spod prawa. Mieliśmy pewien wspólny napęd i wspólną podstawową motywację działania.

Nikt z nas nie martwił się o podobne stylistyczne brzmienie. Byliśmy szczęśliwi, jeżeli tak nie było. Interesujący byli ludzie zaangażowani... i fakt, że pojawiliśmy się w tym samym wyalienowanym i cynicznym momencie.

Mówiliśmy o tym często, ja sam nie mogę lubić wielu płyt i rzeczy, dopóki nie lubię ludzi z nimi związanych. Nie znam Velvel Underground, ale lubię ich płyty, lecz jest to naprawdę wyjątek. Zabawne, że to idzie jeszcze dalej: jeżeli lubię ludzi, nie ma znaczenia czy kiedykolwiek słucham tego co robią. A teraz nawet więcej: wierzę w powody, dla których pracują. Myślę, że powód, dla którego pracują, jest ważny i to jest centralne zagadnienie. Nie muszę już sprawdzać bez końca, o co im chodzi.

Wstrząsające jest, że termin "przemysłowy" jest używany na całym świecie. Są działy płytowe w sklepach japońskich z napisami Industrial Music. A dziennikarze używają tego słowa jak dawniej słowa "blues". Stało się ono częścią słownika. Jestem przekonany, że większość z nich zupełnie zapomniała, skąd ono się wzięło, nie uświadamiają sobie nawet, jak ono się pojawiło! Piszą tak, jakby to słowo było w użyciu zawsze. Gdybyśmy dostawali honorarium za każde użycie słowa "przemysłowy", dobrze by się nam powodziło! Na szczęście o tym się w ten sposób nie myśli. To byłoby przerażające! Czy następną modą stanie się

słowo "psychick"? Gdzie się to wszystko skończy?

 

- Można już wyczuwać inne ezoteryczne odrodzenie tuż, tuż...

 

- Sandy Robertson zamieścił w SOUNDS dwustronicowy artykuł o Aleisterze Crowleyu. Zdjęcie, które im daliśmy, miało wiele krzyży psychików. Było podpisane: Zdjęcie zamieszczone dzięki uprzejmości "The Temple of Psychick Youth". To przyniosło im więcej poczty niż otrzymali w dwa lata! Wojna informacyjna zaczęła się! Jest czas na optymizm i nadzieję! I miłość ze szczyptą nieprzyzwoitego seksu, dodaną dla dobra sprawy...




 



bruLion - wybór tekstów