"Gazeta Wyborcza" - 15-06-2001




Anna Bikont

Mieli wódkę, broń i nienawiść

 

 




Trzeba spytać, kogo z naszych tam wtedy nie było, łatwiej będzie policzyć - mówi jeden ze świadków spalenia Żydów w stodole w Radziłowie 7 lipca 1941 roku. - Ale uczestniczyli w tym różnie. Jedni jako aktywni, inni jako półaktywni, jeszcze inni jako gapie. Pamiętam kobietę, która szła za Żydami i płakała.

 

Wrzesień 1945 roku, Białystok. W Żydowskiej Komisji Historycznej cudem ocalały 22-letni Menachem Finkelsztejn spisuje relację z wydarzeń w miasteczku Radziłów, gdzie po dwu tygodniach koszmaru, kiedy to bicie, grabienie i upokarzanie było na porządku dziennym, 7 lipca 1941 r. mieszkańcy zapędzili swoich żydowskich sąsiadów do stodoły i podpalili.

Finkelsztejn, podobnie zresztą jak Szmul Wasersztajn, który w tym samym miejscu zdawał relację z późniejszego o trzy dni spalenia Żydów w stodole w Jedwabnem nie utrzymywał, że wszystko widział na własne oczy. Czytając po kilkudziesięciu latach te opisane na 23 kartkach sceny gwałtów, obcinania piłą głowy, wrzucania dzieci żywcem do dołów z trupami - chciałoby się wierzyć, że to siła przerażenia kazała mu wyostrzać i wyolbrzymiać. Ale kiedy cytowałam je kolejnym polskim świadkom - rozmawiałam z kilkunastoma, a także z wieloma osobami, które znają przebieg wydarzeń z relacji bliskich - okazało się, że ich wspomnienia zebrane razem potwierdzają nieomal każdy szczegół zbrodni przytoczony w jego relacji.

O tym, co działo się w Radziłowie po wkroczeniu Niemców latem 1941 r., mówią też zeznania z powojennych procesów. W Radziłowie było ich kilka, pierwszy w 1945, ostatni w 1954 r. Sądzono w nich zwykle łącznie - za współudział w zbrodniach popełnionych na Żydach i za działalność w antykomunistycznym podziemiu po wojnie. W pierwszym procesie z listopada 1945 r. przeciwko Leonowi Kosmaczewskiemu, oskarżonemu o "współpracę z gestapowcami niemieckimi i czynny udział przy likwidowaniu dzielnicy żydowskiej w Radziłowie", zeznawali świadkowie, żydowscy obywatele miasteczka, którzy niedługo potem opuścili Polskę: Israel Finkelsztejn, ojciec Menachema, i Berek Wasersztajn. Choć w czasie procesów świadkowie podawali liczne nazwiska morderców - za przestępstwa dokonane przeciwko Żydom w Radziłowie skazano zaledwie kilka osób.

Relację złożyła również w latach 60. dla Yad Vashem Chaja Finkelsztejn, matka Menachema. To cud, że udało się przeżyć wojnę rodzicom i czwórce dzieci. W dniu pogromu ukryli się, a kilka dni później - ochrzcili, co zapewniło im możliwość życia w podradziłowskiej wsi do 1943 r., kiedy to likwidowano okoliczne getta. Odtąd ukrywali się w lasach, po ziemiankach, w bunkrach. Tuż po wojnie młodszy brat Menachema, Szlomo, przedarł się przez całą Europę do Palestyny (w tym samym 1945 roku opuścił Polskę Szmul Wasersztajn, mieszkał na Kubie, a potem na Kostaryce, informacje ks. Orłowskiego z Jedwabnego i części prasy o jego współpracy z SB, sięgającej zdaniem niektórych do 1968 r., to po prostu nieprawda). Szlomo zginął jako żołnierz w 1948 r. w wojnie o niepodległość, zakończonej powstaniem Państwa Izrael. Reszta rodziny Finkelsztejnów czekała na możliwość legalnej emigracji, wyjechała z Polski w 1950 r. Menachem Finkelsztejn skończył studia, był inżynierem budowlanym. Rozmawiałam z wdową po nim mieszkającą w Hajfie. Nigdy ani jej, ani swoim dzieciom nie wspomniał, co przeżył w czasie Holocaustu.

Żył tu Żyd Konopka, handlował zbożem

- Poczuwam się do odpowiedzialności za Jedwabne, za Radziłów, za to wszystko, co jeszcze się okaże - powiedział mi od razu w pierwszej rozmowie Jan Skrodzki, inżynier ze Stoczni Północnej w Gdańsku, dziś na emeryturze, który zgłosił się do "Gazety" w listopadzie 2000 r., po pierwszych tekstach o Jedwabnem. Był małym chłopcem, kiedy z okna domu rodzinnego w Radziłowie oglądał zza firanki pędzonych ulicą Piękną do stodoły Żydów. Gdy jako nastolatek opuszczał miasteczko, postanowił nigdy więcej tam nie wracać.

Opowiedział mi też o swoim ojcu, który, żeby zrobić Żydom konkurencję, choć był krawcem, założył piekarnię i wymalował szyld: "Piekarnia chrześcijańska".

- I za to pewnie spadło na nas nieszczęście - mówił. - Za sowieckich czasów chciano ojca i nas wywieźć. Musieliśmy się ukrywać.

- Chce pan powiedzieć, że to Żydzi wydali pana rodzinę?

- Skądże znowu. Jak mowa o donoszeniu, zaraz wskazuje się na Żydów. W każdej nacji jest margines, ale porządny Żyd nie szedł na współpracę, podobnie jak porządny Polak. A nam właśnie Żyd uratował życie, bo uprzedził matkę, której nocy po nas Sowieci przyjdą. Wywieziono mnie nocą furmanką do pobliskich Trzask, do rodziny Borawskich. Jak ktoś przychodził w gości, chowano mnie za szafą. A tam Żydów nie było i, to chcę podkreślić, oni musieli mnie ukrywać przed polskimi sąsiadami.

O ojcu Skrodzki opowiadał z bólem - jak to możliwe, by tak mądry człowiek, na dodatek świetny krawiec, był antysemitą?

Rozmawialiśmy wiele godzin, a ja nie śmiałam zadać narzucającego się pytania: - Gdzie pana ojciec był 7 lipca 41 roku?

Jednak Jan Skrodzki najwidoczniej sam się tym dręczył. Dlatego wrócił ze mną do Radziłowa, chciał stawić czoło prawdzie, dowiedzieć się, jaka była w tamtej zbrodni rola mieszkańców jego miasteczka, co uczyniły osoby, o których zachował ciepłe dziecięce wspomnienia, co czynił wtedy jego ojciec. Wiedział, że w jednym z procesów aresztowano na kilka miesięcy do rozprawy jego ojca, ale nie został skazany. W poszukiwaniu świadków jeździł ze mną po całej Polsce. To on prowadził rozmowy, dociskał rozmówców. Każdemu powtarzał swoje: - Jestem winien zadośćuczynienia temu Żydowi, który nas uratował. Niespeszony uwagami typu: "Widzisz, jaką łączność i dojścia mieli Żydzi wszędzie", wypytywał o niego z uporem, aż doszedł do wniosku, że musiał to być kupiec zbożowy nazwiskiem Konopka. Mówił: "Jeśli powstanie prawdziwy napis upamiętniający zbrodnię, chciałbym obok postawić mały kamień: >Żył tu Żyd Konopka, handlował zbożem, ja dzięki niemu żyję<".

Piękny przykład pomocy bliźniemu

- Mąż od zawsze na spotkaniach rodzinnych i towarzyskich mówił o spaleniu Żydów w Radziłowie - opowiada mi Bożena Skrodzka, żona Jana, lekarka. - Powtarzał, że dokonali tego radziłowiacy i mieszkańcy okolicznych wiosek, że żaden Niemiec nikomu tam wtedy pistoletu nie przykładał do głowy. Każde niemal spotkanie kończyło się więc kłótnią.

Niedługo potem miałam próbkę takich rozmów rodzinnych.

Kuzynka Skrodzkiego, Hanna Z., krawcowa z Warszawy, opuściła Radziłów w latach 50. i widziała swoich sąsiadów, jak gnali Żydów do stodoły. Dziś przez cały dzień słucha Radia Maryja. Opowiadanie swoje przeplata okrzykami: "Parszywe Żydki", "Cholerna parada popleczników", "Chałaciarze, żebracy, a teraz dochodzą mienia".

- Twój ojciec należał do narodowców i to honor o tym przypominać - poucza Hanna kuzyna Jana. - Chłopy silne, młode, wywracali Żydom beczki ze śledziami, przewracali lady, zawracali Polaków, żeby nie kupowali u Żydów. Pamiętały Żydy, że twój tata był działaczem, dlatego się go uczepiły i podały na wywózkę. Żydostwo górowało nad nami, porozsiadali się, bo wspierali ich inni Żydzi, nie przebierali w środkach, żeby Polskę zabiedzić i nie dopuścić do rozwoju. Tolerowaliśmy to przez tyle lat. Żadnego uprzedzenia do Żydów nie było, tylko się Polak wkurzył za to, co robili za Sowietów. Bo Żyd, czytaj Pismo Święte, to plemię żmijowe, przewrotne, nieufne i niewierne. Psikusy robili samemu Panu Bogu, który musiał na nich plagi zsyłać. 30 lat kazał im krążyć na pustyni, to nie przypadek, że ich tak ciężko karał. Wszystko to pamiętam jeszcze sprzed wojny, jak uczyli nas na religii.

Opowiada nam o zabawach z tamtych czasów.

- Podwórko rabina sąsiadowało z podwórkiem Tarnawskiego, kierownika szkoły, a ja przyjaźniłam się z jego córkami. My, dzieci, z góry, z dachu Tarnawskich, patrzyliśmy, kiedy rabin wychodzi do ogródka do wychodka, trzymaliśmy drzwi otwarte i przezywaliśmy go tak, że nie dawaliśmy mu się załatwić. On był taki jak szczur, ślepia czarne, a jego żona wychodziła do nas: "Oj, panna, nieładnie, ja się tatusiowi pokłonię i powiem". Lubiliśmy my, dzieci, rabinowi dokuczać. Tak samo jak Żydówce Psachtowej. Prowadziła sklep, a że niedowidziała, dzieci przychodziły po pestki czy landrynki i zamiast pieniędzy dawały jej guziki.

Sam Skrodzki zapamiętał, jak dostał od mamy na loda, a na rynku młody chłopak z pałą zagrodził mu drogę do żydowskiego sklepu.

- Nieraz słyszę - mówi mi - że to stare czasy, że dziś nie ma w Polsce antysemityzmu. Wtedy odpowiadam: "Z mojego środowiska co drugi, co trzeci to antysemita, a i ja też mógłbym nim być".

Spytałam, jak to się zatem stało, że on nie jest.

- Bo patrzyłem zza firanki na Żydów prowadzonych na spalenie. Miałem wtedy 6 lat, 7 miesięcy i 14 dni. Ten obraz stoi mi do dziś tak wyraźnie przed oczyma, jakbym patrzył na fotografię.

We wspomnieniach naszych rozmówców często powracały lata 30. Były to opowieści o chłopakach, co wpuszczali w piątek wieczór do bożnicy wrony, które leciały do światła i gasiły świeczki, tak że Żydzi musieli przerywać modły. Albo o wikarym Kamińskim, działaczu Stronnictwa Narodowego, który tak nienawidził Żydów, że jak sobie popił, strzelał w okna sąsiada, krawca Mońkowskiego.

Pogrom, czyli rewolucja

23 marca 1933 r. w Radziłowie doszło do jednego z większych na tamtym terenie pogromów. - Strzelanina, okna powybijane, okiennice pozamykane, kobiety piszczały, wiały do domu. Mówiono: rewolucja - opowiadała nam Hanna Z. Inni nasi rozmówcy też używali słowa: rewolucja. O tym, że powybijane okna należały do Żydów, jakoś nie wspominali. W ani jednym sklepie żydowskim nie zachowały się szyby, grabiono towary, bito Żydów, Chana Sosnowska, żona jedwabińskiego szewca, zmarła od ran w szpitalu. Przybyła na miejsce policja nie była w stanie zaprowadzić porządku, wywiązała się strzelanina, w wyniku której zginęło czterech sprawców pogromu.

Proces jego uczestników "Przegląd Łomżyński", tygodnik związany z BBWR, sprawozdawał pod tytułem "Wyrok na członków Obozu Wielkiej Polski", jasno wskazując, że to nie margines społeczny stanął przed sądem, ale że była to zorganizowana akcja miejscowej endecji. Skazano 17 osób na kary od trzech miesięcy w zawieszeniu do dwóch i pół roku więzienia.

Co pisało o pogromie pismo diecezji łomżyńskiej "Wspólna Praca" - można się tylko domyślać, bowiem nakład tego akurat numeru skonfiskowała cenzura. Ale już w następnym, w notce "Piękny przykład pomocy bliźniemu", czytamy, jak to aresztowani uczestnicy zajść zostawili gospodarstwo bez opieki, a w domu - 70-letnią matkę. "Staruszką i gospodarstwem zajęli się koledzy aresztowanych, dawni członkowie OWP [Obozu Wielkiej Polski], którzy wspólnymi siłami zaorali i obsiali ziemię".

Endecja, zwana przez mieszkańców tych okolic narodówką, najpotężniejsza przed wojną siła polityczna w tamtym regionie, z walki z Żydami uczyniła lejtmotiw swojej działalności. Opowieści - spotykane zresztą i wśród Polaków, i Żydów - o tym, jak świetnie układały się ich stosunki, można tłumaczyć jedynie potrzebą zamazywania win u jednych, u drugich zaś - nostalgicznym upiększaniem czasów młodości. Ale też konflikt polsko-żydowski nie wyczerpuje całej poplątanej sieci sąsiedzkich waśni. Zwolennikom Piłsudskiego, czyli części miejscowej inteligencji, nauczycieli, urzędników, często bliżej było do wykształconej żydowskiej elity niż do rodaków ze Stronnictwa Narodowego. W każdym razie w lokalnej prasie BBWR-owskiej można było przeczytać ostre potępienia antyżydowskich bojówek. Konflikty polsko-polskie rozpalały takie namiętności, że Kościół diecezji łomżyńskiej zakazał odprawiania mszy świętych z okazji imienin Marszałka, a także w dniu jego pogrzebu w 1935 r.

Tuż przed wojną stosunki polsko-żydowskie jeszcze się zaostrzyły, niemal w każdy targowy czwartek dochodziło do wywracania straganów i bicia Żydów. Ksiądz Józef Choromański z Radziłowa, który na lekcjach religii nakłaniał dzieci starszych klas do bojkotu handlu żydowskiego, argumentując, że piekarze żydowscy mieszają ciasto brudnymi nogami i plują w nie, jak wynika z materiałów z białostockiego archiwum, osobiście kontrolował pikiety przed żydowskimi sklepami.

Jeden z naszych rozmówców zanucił nam śpiewaną w tamtych czasach przez radziłowiaków na procesjach pieśń: Dalej, chłopcy, dalej żywo,/ Otwiera się dla nas żniwo./ Bierzmy w ręce handel wszelki,/ Wyrwiem Żydom pieniądz wielki.

Macie Żydów bez Polski

- Żydzi nie byli święci - tłumaczy mi Czesław C., krawiec z Radziłowa, dziś mieszkający pod Warszawą. - Drwili z nas za Sowieta: "Chcieliście Polski bez Żydów, to macie Żydów bez Polski".

Gdy pytam radziłowian o spalenie Żydów w stodole, dowiaduję się często w odpowiedzi, że Żydzi wstąpili do komunistycznej milicji, że pod karabinem trzymali Polaków wywożonych furmankami do Łomży i dalej na Sybir. Ale gdy pytam wprost o okupację sowiecką, słucham opowieści o okupantach. Jak to ruscy oficerowie uczyli się jeździć na rowerach i jakie to było pocieszne. Jak zbierali kapustę, co została w polu, bo parciana. Jak zabili świnię na rynku, zabrali się do jej gotowania i dziwili się, że płucka, nawet przywalone kamieniem, wypływają.

W relacjach zgromadzonych w Instytucie Hoovera w Stanfordzie (dostępnych w Archiwum Wschodnim przy fundacji Karta) czas okupacji sowieckiej w Radziłowie opisuje Ryszard Ławnicki, wtedy uczeń VI klasy Szkoły Mechanicznej: "Komuniści zrobili bramę z pochlebiającymi Sowietom, ich ustrojowi plakatami. Byli to przeważnie Żydzi. Utworzyli >Komunistyczną Straż Obywatelską<, która przekształciła się w milicję, utwarzając w ten sposób samorząd komunistyczny o wielkich prawach dla ludności żydowskiej, który rządził sposobem żydowskim do chwili przybycia siły bolszewickiej. Aż pewnego jesiennego poranka wjechał witany przez ludność żydowską i w małym stopniu polską czołg sowiecki. Po sześciu godzinach przybyły witane z jeszcze większym entuzjazmem jednostki Armii Czerwonej. Teraz nie podchodź do Żyda, Żyd z dumą odpowie po rosyjsku >już te czasy minęły, kiedy nas męczyliście<. Żyd miał pierwszeństwo. Gdzie spojrzałem, w urzędzie, w kooperatywie, w milicji, tam prawie zawsze Żydzi".

Na ile ta relacja opisuje stan faktyczny, a na ile jest odbiciem mentalności opowiadającego chłopca, karmionego w szkole i kościele codzienną porcją antysemityzmu, dla którego dopuszczenie Żyda do działalności publicznej urągało wszelkim wpojonym mu zasadom?

Świadectwa zachwytu dla Sowietów części ludności żydowskiej, głównie młodzieży, można też znaleźć w żydowskich źródłach. Menachem Turek, który z ramienia Żydowskiej Komisji Historycznej przesłuchiwał Menachema Finkelsztejna, sam pisał o wkroczeniu Armii Czerwonej do pobliskiego Tykocina: "Sowieckie czołgi swym potężnym warkotem zdławiły głosy jadowitego antysemityzmu, który pielęgnowany był w ostatnich latach przed wybuchem wojny. Żydzi ze szczególną sympatią przyjęli Armię Czerwoną. Czuli się wolni, oddychali świeżym powietrzem i z wdzięcznością stawano do służby sowieckiej władzy, która przystąpiła do wprowadzania porządku, wyznając zasady miłości wśród narodów i ludzi, równouprawienia, wolności i równości".

Część Żydów była jednak od początku wrogo nastawiona do komunistycznej władzy: bogatsi kupcy i przedsiębiorcy (wkrótce i biedniejsi zobaczyli, że nowa władza oznacza rozstanie się ze sklepikiem czy innym interesem), Żydzi religijni, syjoniści - a ruch syjonistyczny był w Radziłowie bardzo silny. Chaja Finkelsztejn opowiadała w Yad Vashem, jak za sowieckiej okupacji wzywano ją i jej znajomych na całonocne przesłuchania, bito, rabowano. Ją i jej męża Israela, przewodniczącego radziłowskiego oddziału Funduszu Narodowego, zbierającego pieniądze na wykup od Arabów ziemi w Palestynie, prześladowano z dwóch paragrafów - jako syjonistów i jako "element burżuazyjny". Zarekwirowano im nie tylko młyn, ale i dom. Każdej nocy drżeli przed wywózką.

Niektórzy moi rozmówcy (z tym samym spotykałam się w Jedwabnem), gdy mówią o wszechobecności i panoszeniu się Żydów, wrzucają do tego worka również wszystkich przyjezdnych z Sowietów. Z rozmowy z Hanną Z.: - Pamiętam, jak stały Żydy przy łóżku, noc była, przystawiali broń, i mówili: "Job twoju mat', masz mówić, gdzie się ukrywa ojciec".

- Tak przeklinali miejscowi Żydzi? - upewniam się.

- Nie, nie, ci przyjezdni. Ale miejscowych w policji też była chmara, rutynowanych komunistów i zdrajców narodu polskiego, Lejzor Gryngas, Nagórka, Piechota, był też szwagier Halinki, naszej służącej, nieważne, jak się nazywał, bo to Polak był, nie Żyd.

Pytam Kazimierza Z., szewca z Ełku, który w latach 60. wyjechał z Radziłowa, a za sowieckiej okupacji miał 13 lat, jak zachowywali się w szkole jego żydowscy koledzy.

- Dobrze. Chodziliśmy razem na przerwach na papierosy. Nie pamiętam, by się panoszyli. Jak Ruskie weszły, wtedy tak, wtedy mówili z dumą: "Nasi towarzysze przyjechali". Szybko oprzytomnieli. Próbował nauczyciel wciągnąć Żydów do pionierów, ale nie chcieli, w każdym razie ci, których pamiętam.

U Żydów płacz i trwoga, u Niemców i Polaków radość

22 czerwca 1941 r. przy wjeździe do Radziłowa, na Łomżyńskiej, niemieckie wojsko powitała brama triumfalna. Menachem Finkelsztejn twierdził, że wisiały na niej portrety i napis: "Niech żyje niemiecka armia, która nas uwolniła od przeklętej żydokomuny". Maciej F., dziś emerytowany urzędnik z Wybrzeża, gotów przysiąc, że napis był krótszy: "Witamy", i jeszcze jedno słowo, którego nie pamięta, pamięta za to, że słupy oplecione były zielonymi gałęziami. Halina R., emerytowana urzędniczka z Radziłowa, wówczas siedmioletnia, zapamiętała scenę, jak Polacy rzucali na czołgi kwiaty.

Polacy wspomagali też Niemców w tropieniu maruderów z Armii Czerwonej.

- Rosjanie uciekali za Biebrzę - opowiada Stanisław S., kowal z Radziłowa. - Na czołgach siedzieli Polacy, którzy pokazywali Niemcom, gdzie się przeprawiać, żeby Rosjan złapać. Stanisław Ramotowski z Dziewięcina k. Radziłowa widział na takim czołgu Antoniego Kosmaczewskiego, który później, 7 lipca, wziął udział w spaleniu Żydów. Już się poczuł ważny i pouczył go, jak się zachowywać wobec nowej władzy. "Wyjmij ręce z kieszeni" - krzyczał.

Po przemarszu czołgów została jeszcze na kilka dni w miasteczku grupa żołnierzy Wehrmachtu. Od pierwszego dnia znęcali się nad ludnością żydowską, chętnie dopuszczając do udziału Polaków. Obcinali brody starym Żydom, kalecząc ich nożyczkami i bijąc.

- Staliśmy i patrzyliśmy. Dzieciarnia się śmiała, nie było wiadomo przecież, jak to się skończy, więc początkowo było dużo śmiechu - opowiada Maciej F., świadek wyjątkowy, wtedy 13-latek, który biegał od miejsca do miejsca i zapisywał, co się dzieje, bo marzył o tym, by zostać reporterem ("Po każdym dniu, jak się wszystko skończyło, pędem biegłem do domu i przy świeczce robiłem zapiski"). Dziennik zginął, Maciej F. reporterem nie został, ale w pamięci przechował dziesiątki scen.

Niemcy kazali Żydom wyciągać święte księgi z bożnicy, wrzucać je do rzeczki i deptać. Zaprzęgli Żydów jak konie do wozu i przegonili po miasteczku, popędzając biciem do galopu. O tym, że miejscowi z radością w tym uczestniczyli, mówią i polscy świadkowie, i żydowskie relacje ("Biją Niemcy, biją Polacy. U Żydów płacz i trwoga, a u nich, Niemców i Polaków, radość" - pisał Finkelsztejn). Radziłowianie też na własną rękę znęcali się nad żydowskimi sąsiadami. Te działania nasiliły się, gdy żołnierze opuścili miasteczko i nie było żadnej władzy poza utworzoną samorzutnie przez Polaków po wyjściu Rosjan tymczasową policją. Czytam w protokołach ze śledztwa przeciw Feliksowi Godlewskiemu nazwiska dziewięciu członków tej samozwańczej władzy. O ośmiu z nich słyszałam od świadków, że brali później udział w zapędzeniu Żydów do stodoły.

W kilku relacjach żydowskich wraca sprawa bestialskiego mordu dokonanego zaraz po wyjściu sowieckiej armii na młodej Żydówce. "Pragnę zaznaczyć, że Kosmaczewski Leon i Antoni - zeznawał na procesie Berek Wasersztajn - rżnęli piłą głowę dziewczyny 18-letniej nazwiskiem Dorogoj i to zrobili, kiedy jeszcze żyła".

- Pamiętasz córkę szewca Dorogoja, co mieszkał naprzeciw remizy, czarna, krótko ostrzyżona? - pytała swego kuzyna Hanna Z. i powtarzała stary, antysemicki wymysł: - Kamieniem do krzyża rzucała i bluźniła. Że ją zabili w bagnach i głowę ucięli, to nie popieram, ale trzeba otwarcie powiedzieć, że to była komsomołka.

Gdy Skrodzki zacytował kuzynce fragment z żydowskich relacji o gwałceniu Żydówek, gwałtownie zaprotestowała: - To żydowskie krętactwa. Każdy by się brzydził. Owszem, Kosmaczewscy i Mordasiewicze zza ogródków, oni to robili gwałty. Esterę, żonę krawca Szymona, która przychodziła nam prać, Kaziuk Mordasiewicz wziął i robił z nią, co chciał. Wyprowadził ją w błota nad rzekę Matlak za groblą i kazał się jej turlać. Ona przyszła do nas prosić, byśmy się za nią wstawili. Ojciec nawet chciał, ale wtedy bandyci walili do drzwi i wołali: "Jak będziecie się upominać za Żydami, pójdziecie pierwsi na spalenie". No i spalili Esterę razem z wszystkimi.

Z relacji Menachema Finkelsztejna: "Z zapadnięciem nocy rozlegały się dzikie krzyki morderców i przeraźliwe jęki torturowanych. Czasami wyprowadzali Żydów na rynek i tam ich bili. Krzyki były nie do zniesienia. Dookoła torturowanych stały tłumy polskich mężczyzn, kobiet, dzieci, które wyśmiewały się z nieszczęśliwych ofiar".

Hanna Z.: - Każdej nocy coś się działo. Mama mówiła: "Zróbcie raz, tak albo tak, bo żyć nie można przez te ciągłe krzyki i wycia".

Rabowano po nocach żydowski dobytek. Dawano do zrozumienia, że można się wykupić, oddając kosztowności. "[Żydzi] chwytają się bezsilni o tę trochę nadziei, że złoto może ich uratować - czytamy u Finkelsztejna. - Do mieszkania Wolfa Szlapaka gorączkowo przynosi się biżuterię i wartościowe rzeczy. Przekazuje się je najbardziej krwiożerczym zwierzętom. Złoto to jedyna przeklęta, skompromitowana broń Żydów w diasporze".

Ale nic tym razem nie pomogło.

- Mieczysław Strzelecki najpierw wybrał Szlapakowi całą biżuterię - opowiada Hanna Z. - a potem zastrzelił go w jego własnym łóżku.

Antoni Olszewski, były kowal ze Stoczni Gdańskiej (jego matka w dniu mordu ukryła dwójkę dzieci i przekazała je szybko dalej z obawy przed sąsiadami): - Bandyci przywiązali Żydów do dennicy wozu Czesia Bagińskiego, zaprzęgli konie. On mi to sam mówił, nikt go nie pytał o zgodę. Wody dużo nie było, takie mokradła, ale starczyło, by się potopili. Żeby przy tym jakiś Niemiec był, nie słyszałem.

Wielu naszych rozmówców wspominało, że miejscowi bandyci mieli broń i alkohol. - Gdy tylko wyszli Ruscy, nasi weszli do gorzelni w Słuczu - opowiadał Czesław C. - Wódy z gorzelni było w bród, Polacy byli łakomi na wódę, a niektórzy mieli do Żydów pretensję i ta pretensja była uzasadniona.

- W bożnicy przy Gęsiej Rosjanie zrobili magazyn wojskowy z ubraniami i karabinami - wspomina Stanisław S. - Nasi rzucili się na to, jak tylko Ruskie wyszły. A z gorzelni w Słuczu wiadrami wywozili wódkę, kilku przy tym zginęło, bo tam zapalił się jakiś skład. Mieli wódkę, broń i nienawiść.

Maciej F. słyszał opowieść, że ogień w gorzelni zajął się od zapałki rzuconej przez kierownika produkcji, Żyda, który nie mógł patrzeć na ten szaber. Rozebrali go do naga, przywiązali do drzew, jedna noga do jednego, druga do drugiego, i każdy po kolei robił mu cięcie i sypał soli. Maciej F. wie też, że Żyda, który ukrył się u jednego gospodarza, przywleczono do Radziłowa od strony Racibór. Przywiązano go do deski wozu i piłą do cięcia drzewa odrąbano mu głowę. - Samego czynu nie widziałem - mówi - ale zobaczyłem ciało bez głowy w rowie. Przyglądałem się natomiast, jak jednemu komuniście opleciono sznurkiem dokoła szyi wielki, płaski kamień i kazano mu patrzeć na słońce. Jak zamykał oczy, dostawał pałą w głowę. Stało koło niego dwóch, jeden walił go kłonicą w głowę z jednej strony, drugi z drugiej i pytali, gdzie Kapelański z rodziną. Bo ich wywieźli. Zaprowadzili go Łomżyńską do mostu i tam zrzucili.

Tam oszalał naród

- 6 lipca 1941 r. spotkałem kolegę, który powiedział, że z okolicznych wiosek, z Wąsosza, z Żebr, wybierają się do Radziłowa zrobić tą samą robotę co w Wąsoszu. Tam, dzień wcześniej, 5 lipca chłopi podjeżdżali furmankami pod żydowskie domy i zabijali siekierami mężczyzn, kobiety i dzieci. Zabitych i rannych załadowali na wozy i wywieźli za miasto, na ulicach było pełno krwi wyciekającej z ciał wrzuconych na furmanki. Zaraz poleciałem do Dziewięcina, żeby ostrzec zaprzyjaźnionych sąsiadów, Finkelsztejnów - opowiada Stanisław Ramotowski, lat 86, Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, który próbował uratować całą rodzinę, ale udało mu się ocalić tylko rówieśniczkę Rachelę, jego późniejszą żonę. - Nie chcieli uwierzyć. Udało mi się ich w końcu przekonać i poprowadzić na moje pole. Rzeczy ich w worki popakowaliśmy, wrzuciliśmy na poddasze. Nad ranem przyjechali, pobili okna, co było, zrabowali. Następnego dnia wieczorem zaszedłem tam, oprawcy siedzieli jak na swoim. Rozpiłem z nimi cztery butelki wódy i jak oni się popili, powrzucali my ze szwagrem ich rzeczy na wóz. Oni z tego żyli, że je sprzedawali, póki ktoś na nich nie doniósł i żandarmi nie zabrali ich do getta. Wykradłem wtedy z getta żonę, nie dało się ich wszystkich zabrać. To było zrządzenie, że ona miała żyć, a ja na to postawiony przez Boga zostałem.

7 lipca rano na rynku pojawił się samochód z Niemcami (niektórzy świadkowie mówią o dwóch, nawet trzech samochodach).

Antoni K.: - Niemców było pięciu i szofer. Białe czapki, rękawiczki. Dużo ludzi się zebrało, ja też tamoj był. Wysiadł Niemiec i mówi po polsku: "Weźcie wszystkich Żydów, najpierw żeby pleć trawy na rynku. Jedziem na rynek do Jedwabnego, potem wrócimy, zobaczymy, co zrobiliście, jak nie, to my was załatwimy".

Maciej F.: - Przyjechało trzech Niemców w otwartym samochodzie. Stanąłem blisko. Powiedzieli: "Tu mocno śmierdzi Żydami. Jak przyjedziemy za kilka dni, ma tak nie śmierdzieć". Wskazali na Feliksa Mordasiewicza, że ma być za to odpowiedzialny. On się spytał: "Ale czym mam to zrobić?". To mu z samochodu wynieśli pięć karabinów, takich długich, jednostrzałowych. Poszedłem do domu powiedzieć mamie, że coś się zdarzy, nakarmiłem króliki, zjadłem obiad i jak wróciłem na rynek, formowała się już kolumna Żydów. Dostrzegłem, jak w jednej czwórce idzie rzeźnik Sawicki, nasz sąsiad, co miał tanią jatkę na Kościelnej, z żoną i starszą córką.

Hanna Z.: - Przyjechało czterech Niemców na rynek w dwa samochody, takie, co jeżdżą w dzikie tereny, mieli czapki z trupimi główkami, przywieźli karabiny do rozdania. Szczególnie młodzi chłopcy poszli ich posłuchać. Powiedzieli: "Macie tu Żydów, co przez nich wasze rodziny zamarzną w Rosji. Zbierzcie ich na rynek pod warunkiem pielenia bruku". Bo było tak, że tuż przed przyjściem Niemców była wielka wywózka, kobiety i dzieci już wysłali, a mężczyzn trzymali do przesłuchania i Niemcy ich odbili, gdy rozbrajali twierdzę Ossowiec. Chłopy wróciły rozjuszone i hulaj dusza. Chodzili po chałupach i mówili: "Żydzi, nasz polski rynek zarósł bardzo, idźcie plewić". Oj, oj, oni z radością, Żydzi, brali skrobaczki, że mogło być gorzej. A nasi selekcjonowali na rynku najgorszych komunistów. Jak ktoś miał do kogoś pretensje, szukał swego na tym rynku i się z nim rozliczał. Żydzi w kominach się chowali, a oni ich wyciągali. Jeden, komunista, tak się bał, że idzie na śmierć, że nożycami krawieckimi sam sobie przeciął gardło. Przed zachodem słońca przyjechali Niemcy, przywieźli jeszcze amunicję i kazali sprawdzić, czy został wzięty ten najważniejszy baranek. Chodziło im o rabina.

Z relacji polskich wynikałoby zatem, że Niemcy nakazali Polakom zabić Żydów, dali im wolną rękę i odjechali. Ale Chaja Finkelsztejn opisuje, że to Niemiec - określa go jako gestapowca - wspólnie z sekretarzem gminy Stanisławem Grzymkowskim szukał miejsca do spalenia Żydów. Najpierw planowali dokonanie tego w domu modlitewnym, ale z obawy, że pożar przeniesie się na sąsiednie budynki, wybrali oddaloną od zabudowań nieużywaną stodołę (jej właściciel przed wojną wyjechał do Argentyny). "Byłam świadkiem, jak Niemcy zorganizowali Polaków z miasteczka - zeznawała. - Polacy zaś byli wykonawcami całej akcji".

Jan Skrodzki: - Rynek był wybrukowany kamieniami, pomiędzy którymi wyrastała trawa. Obserwowałem pielenie z naszego domu. Z innego okna, wychodzącego na Piękną, widziałem kolumnę. Nieraz potem widziałem na filmach transporty Żydów: esesmani, karabiny, psy. U nas niczego takiego nie było. To byli nasi ludzie z Radziłowa i okolicznych wsi. Musieli się wcześniej zorganizować, postanowić - w tym dniu ich załatwimy, bo jak by inaczej się zebrali? W poprzednie dni też kazali przychodzić na rynek, ale bez dzieci. Tego nie zrobił margines społeczny. Tam było pełno młodych ludzi, i to nie z kijami, ale pałami. Widziałem potem, co po Żydach zostało na Pięknej: buty, łyżki, widelce, których używali do wygrzebywania trawy.

Ściany stodoły były z kamienia, wierzeje - drewniane. Klepisko na środku, a po obu stronach sąsieki, na których przechowywano zboże. To było przed żniwami, sąsieki były puste, to tam przez otwory wrzucano dzieci do płonącej już stodoły. Pod stodołę były postawione drągi, podtoczono pod te drągi głazy, żeby Żydzi nie mogli uciekać.

Bolesław C.: - Widziałem, jak ich zapędzali, jak stodołę oblali. Jaki to był płacz! Żydów to najwięcej było malutkich dzieci i starców. Niemowlaki wrzucali górą do stodoły. Z ciekawości tam przyszła masa ludzi, najwięcej młodzieży, były też kobiety. Przez te torfy jeden Żydek uciekał. A stał taki, chyba z okolicznej wioski, pijany w drebiezgi, miał mauzera, złożył się do strzału i popatrz pani, choć pijany - trafił.

Hanna Z.: - Gnali ich pod naszymi oknami, a sąsiadka Żydówka mówi: "Panie Z., pan taki przyzwoity, szanowany człowiek, pan nasze dobra weźmie i uratuje". Ale młodzież miała noże sprężynowe w rękach. Żydówka niosła na ręku synka, drugi się czepiał u nóg, to taki jeden, przyjezdny, wcześniej go nigdy nie widzieliśmy, pognał ją, smagnął pałą, mózg dzieciaka się wysypał. Tata tylko patrzył zza firanki i płakał. Ja tam byłam i widziałam. Rachela Wasersztajn była zaraz po porodzie, zabrali ją z łóżka z połogu, ona była najśliczniejsza w miasteczku obok mojej siostry Zosi, szła i płakała, przez szczyt wrzucili jej dziecko do stodoły na spalenie.

To jej mąż, Berek Wasersztajn, podczas procesu Feliksa Godlewskiego zeznawał, co o śmierci żony opowiedziała mu Polka: "Żona moja była schowana. Kiedy ją wykryli, zaprowadzili do stodoły. Kosmaczewski kazał jej wchodzić wraz z dzieckiem i z powodu silnych płomieni przystawił jej drabinę. Żona zaczęła prosić, żeby chociaż zabrali dziecko, które miało dziesięć dni. Kosmaczewski, złapawszy dziecko za nóżki, wrzucił je przez dach do stodoły, a żonę przebił bagnetem i również wrzucił".

- Stodołę podpalał Józek Klimaszewski - mówi Hanna Z. - Miał może z 16 lat. Gruby, niewielkiego wzrostu, tak że koledzy musieli go podsadzić. - Widziałem na własne oczy, jak Józek oblał stodołę - opowiada Maciej F. - Potem gonił dziewczynę, której udało się wyskoczyć ze stodoły. Dorwał ją w życie i zabił.

- Ludzi żywcem, o Boże, palili, oni próbowali uciekać, wdrapywali się na dach, skakali - opowiada Janina Staniurska z domu Korytkowska, kuzynka Jana Skrodzkiego mieszkająca w Trójmieście. - Po zbożach trochę ludzi się pochowało, rozwścieczeni bandyci z pałami zboża przeszukiwali. Miałam 12 lat, wracałam z pastwiska za Matlakiem, zaniosłam tam jedzenie chłopcu, który pasł krowę. Było późne popołudnie. Patrzę, przez żyta leci jeden z pałą do mnie: "Żydówka jesteś" - krzyczał. Jak mnie prowadził, Jarosz i Andrychowski, sąsiedzi, którzy mieli domy najbliżej stodoły, ujęli się za mną: "To nie Żydówka. Co wy chcecie od Szoferówny?". Tak się na mnie mówiło, bo ojciec był kierowcą. Ja już tamtędy zawsze się bałam przechodzić.

7 lipca Ramotowski pojechał do Radziłowa sprawdzić, co się dzieje. - Wyciągali Żydów z domów na rynek - opowiada. - Spalenia w stodole nie widziałem, ale z godzinę się rozpatrzyłem. Polacy pilnowali na drogach, żeby Żydzi nie uciekali.

- Widział pan Niemców?

- Jednego żandarma, który stał na balkonie i fotografował. Niemiec to ani w Jedwabnem, ani w Radziłowie, ani w Wąsoszu do mordu się nie przyłożył. Ja to sobie nie wyobrażam, czy ich oślepiło sumienie? Widziałem na rynku maleńkie dzieciaki, jeden do drugiego się przytulił i główki trzymali spuszczone. Polacy gnali Żydów do spalenia. Latali po domach, spędzali, rabowali. Tam oszalał naród, wchodzili do mieszkań, pierzyny rozrywali, pierze uciekało, wiatr gnał, a oni worek na plecy i lecieli do domu, aby zaraz wrócić z pustym workiem.

- Mężczyźni?

- Przeważnie, ale kobiety też widziałem, tylko mało.

- A dzieci?

- Takie, co mogły coś unieść, chętnie brały.

- Dlaczego doszło do zbrodni?

- Jedni to chyba robili dla samego mordu, ale większość dla rabunku, no i dlatego, że było pozwolenie Niemców.

- Pod wieczór już ani jeden dom pożydowski nie stał pusty - mówi Maciej F. - Jaka to bieganina była, jakie kłótnie, kto bierze czyje.

Hanna Z.: - Smród, dym tłusty, bo z ludzkim tłuszczem, był wszędzie w mieszkaniu jeszcze tygodniami.

Ziemia ruszała się trzy dni

Mówią o tym relacje żydowskie i polscy świadkowie. Wielu Żydów pochowało się po zbożach, strychach. Polacy wyciągali ich, mordowali na miejscu lub prowadzili do lodowni. To był podłużny dół, niedaleko stodoły w stronę miasta, głęboki na kilka metrów, w którym przechowywano przez cały rok lód wyrąbany zimą z rzeki. Tam do Żydów strzelali, zabijali ich siekierami, żywych wrzucali do dołu z trupami. Przywieziono beczki z wapnem i posypywano nim kolejne warstwy ofiar. Wyłapywanie ocalałych i mordowanie ich, na miejscu albo po doprowadzeniu do lodowni, trwało jeszcze następne trzy dni, do 10 lipca.

Z protokołów śledztwa przeciw Leonowi Kosmaczewskiemu: "Jeszcze po tym trwała obława i kogo złapali, zabijali. Gdy im brakło naboi do karabinów, zaczęli zabijać łopatami i tym podobnemi rzeczami" (zeznania Israela Finkelsztejna).

Hanna Z.: - Tych, co nie spalili, zabijali i wrzucali do dołów na masło i twaróg koło mleczarni i zasypywali wapnem. Poszłam tam raz, jak była szarówka, ziemia się ruszała, półżywe padali pod ziemię, ożywali, ale wapno ich dobijało.

Maciej F.: - Widziałem, jak strzelali do Żydów w lodowni. Drozdowscy, obaj Dziekońscy, Władysław Dudziński, dużo chętnych było do strzelania. Jak nie starczyło kuli, żywcem do dołu wrzucali. Ziemia się ruszała trzy dni. Szukali po strychach, piwnicach, ja widziałem, jak Antoni Kosmaczewski z Heńkiem Dziekońskim wyciągnęli rodzinę - Żyda, właściciela składu węgla i żelastwa, jego żonę i dwójkę dzieci - która przeczekała spalenie w skrytce na własnym strychu, i poprowadzili ich do lodowni.

Antoni Olszewski miał wtedy trzy i pół roku. Niczym na fotograficznej kliszy utrwalił w pamięci obraz, jak udeptuje ziemię, która skrywa ciało żydowskiego chłopca niewiele od niego starszego, zamordowanego przez sąsiadów.

- Jakiś czas po spaleniu u nas w ogrodzie na kapuście zobaczyliśmy zakrwawioną czapkę. To wyciągnęli dzieciaka, który się ukrywał obok, i zatłukli. Mama krzyczała, żeby go zakopać głęboko, bo go nasze świniaki wyciągną. Starzy usypywali ziemię, a ja i Józek Szymonów udeptywaliśmy, żeby była twardsza. To deptanie do dziś pamiętam, umiałbym to miejsce wskazać.

Maciej F.: - Bracia Dominik i Aleksander Drozdowscy byli bardzo aktywni przy mordowaniu, a zaraz po wyzwoleniu wyszli na rynek i rozłożyli zrabowany towar. Przedwojenne bele materiałów to była okazja, wszyscy kupowali.

- Jesteś w stanie ocenić, ilu ludzi z Radziłowa brało w tym udział? - spytał go Skrodzki.

- Spytaj, kogo nie było, łatwiej mi będzie policzyć. Ale uczestniczyli różnie, były trzy grupy: aktywni, półczynni i gapie. Pamiętam jedną kobietę, która szła za Żydami i płakała.

Bolesław C.: - W kościele o tym potem nigdy więcej nie wspominano. Tak się stało i już.

- Ksiądz Dołęgowski z Radziłowa przyjechał kiedyś do nas po wojnie na kolędę - opowiada Stanisław Ramotowski. - Spytałem go: "Księdzu to nie przeszkadza, jak morderca przychodzi do kościoła w futrze od Żyda?". Bo wszyscy widzieli, kto nosi futro po Szlapaku. Nie odpowiedział. Moja Marysia, przestraszona, ciągnęła mnie za poły.

Dranie to przeprowadziły

Gdy czytałam dokumenty w Żydowskim Instytucie Historycznym, nie wszystko było dla mnie jasne. Na przykład zdanie: "Padła pierwsza ofiara, niejaki Skondzki, krawiec, a Antoni Kosmaczewski dokonuje bestialskiego mordu 17-letniej komsomołki Dorogoj. Oświadczając, że dla takiej szkoda kuli, ucięli jej głowę". Dopiero za drugą lekturą przyszło mi na myśl, że ten krawiec to nie ofiara, ale - razem z Kosmaczewskim - uczestnik zbrodni. Skrodzkiego musiało to samo dręczyć, bo spytał wprost swoją kuzynę, Hannę Z., czy to może być jego ojciec. - Chcę znać prawdę, choćby najgorszą - naciskał.

- Twój ojciec był młody i się rwał - odpowiedziała Hanna Z. - To był szok, ale na moją i twoją matkę przysięgam, jak było naprawdę, nikt nie wie.

Spytałam Jana Skrodzkiego, czy na pewno chce poznać prawdę. Zaproponowałam, że zabiorę go do Stanisława Ramotowskiego, który jest żywą pamięcią tamtych wydarzeń. Przez lata pił z mordercami, by wyciągać od nich szczegóły zbrodni.

- Nie, nie, to mogło chodzić o krawca, który mieszkał naprzeciw remizy, Eugeniusza Skomskiego - wyjaśnił Ramotowski. I pokazał mu świetnie skrojoną czarną kurtkę skórzaną, którą nosi do dziś, a uszył mu ją przed półwiekiem Zygmunt Skrodzki, ojciec Jana.

Ramotowski powiedział mi później, że on sam nie widział, co 7 lipca 1941 r. robił Zygmunt Skrodzki, więc nie może mówić. Sprzed wojny zapamiętał wikarego Kamińskiego, jak szedł na czele bojówki narodowców wybijających Żydom okna, a za nim kroczył Zygmunt. - To widziałem. Skrodzki był pierwszy w mieście do takich rzeczy.

Podczas któregoś z naszych wspólnych wyjazdów dałam Janowi Skrodzkiemu do przeczytania materiały ze śledztwa z 1945 roku, których sama nie zdążyłam jeszcze przeczytać. Odnalazł tam zeznania jednego świadka: "Kosmaczewski zebrał bandę i zaczął rozbijać mieszkania ludności żydowskiej. Wyciągali oni z mieszkań i bili do utraty przytomności. Również bardzo dużo gwałcili młodych dziewczyn". Podanych było kilkanaście nazwisk uczestników, w tym: "Skrodzki krawiec".

Jan odczytał całe zeznanie, mówiąc: "Ja to gdzieś przecież wiedziałem". Głos miał spokojny, tylko jego palce nerwowo kartkowały strony akt.

Finkelsztejn w relacji przed Żydowską Komisją Historyczną i świadkowie przed sądem wymieniali nazwiska kilkunastu najbardziej aktywnych uczestników. Czasami przekręcali je, ale udało się nam te nazwiska poprawić (np. "Charon Pakowski", który strzygł brody Żydom, to Heronim Haustowski z Okrasina, wioski niedaleko Radziłowa). Polscy świadkowie potwierdzają zresztą udział tych właśnie osób jako głównych sprawców: bracia Jan i Henryk Dziekońscy, bracia Aleksander i Feliks Godlewscy, Edmund Korsak, bracia Antoni, Józef i Leon Kosmaczewscy, Mieczysław Strzelecki, Aleksander Leszczewski, bracia Jan, Mieczysław i Feliks Mordasiewicze ("Zawodowi bandyci - słyszę - tylko niech pani napisze, że była też w Radziłowie inna rodzina Mordasiewiczów, co do dziś żyje Stanisław Mordasiewicz, bardzo porządny człowiek").

Byli szewcami, kowalami, piekarzami. Większość z nich między 20. a 30. rokiem życia. Kiedy rozmawiam w Radziłowie z ludźmi po siedemdziesiątce, trudno nie zadawać sobie pytania, co robili wtedy.

- Waldek K. nie brał udziału, prawda, tylko jego brat? - dopytuje Jan Skrodzki kuzynkę.

- A skąd, on to miał Boga w sercu. Rabować rabował, bo kto miał siłę i był blisko, to brał. Pamiętam, jak ojciec spotkał na rynku swego czeladnika, który przyjechał ze wsi łóżka wziąć, bo u nich była taka bieda, że na ziemi spali.

"Ten chyba nie, taki sympatyczny" - myślę o Ludwiku Z., ale zaczynam mieć wątpliwości, gdy wpada trzeci raz w nerwowy chichot, za każdym razem, gdy mowa o stodole. Później będę świadkiem takiej rozmowy między Janem Skrodzkim a jego kuzynką.

Hanna Z.: - Brał udział ten, kto rodzinę miał wywiezioną, więcej nikt.

- Więc Ludwik Z. nie brał udziału? - upewniam się.

- Brał. Jego akurat nic nie dosięgło, on dla towarzystwa.

- To była porządna rodzina - wprowadza mnie Jan Skrodzki do następnego domu. - Mieszkali na Pięknej, żyje Aleksander, musiał dużo widzieć. Ale Aleksander O. nie jest zadowolony z naszej wizyty. Po długich staraniach Janka udaje nam się wyciągnąć z niego kilka zdań.

- Nikt od nas nie poszedł i też nikt z rodziny ręki po cudze nie wyciągnął. Babka od tego Żyda Lejzora, co szmaty skupował i dzieci miał kupę, schowała się tego dnia u nas w kurniku. Zobaczyłem ją i mówię: "Niech siedzi babka spokojnie". Ale potem zabrała się i poszła. Tego dnia zaszedł do nas Adam Kamiński, listonosz, który był w Rosji za rewolucji. Mówił: "Nie trzeba iść, nie trzeba rabować". Lecieli ludzie na ciekawość, a ja bym się wstydził pójść. Przecież ja do klasy chodziłem z synem Szlapaka, jego ojciec miał sklep w domu zajętym potem przez Mordasiewiczów. Ja miałbym ich rabować, jak to byli koledzy? Zresztą, mama robiła mi na krosnach ubrania, jedno miałem przysłane od cioci z Ameryki, nie musiałem się łakomić na ich łachy. Dranie to przeprowadziły, a opinię robią Polsce.

"Ten to na pewno nie" - myślę, przypatrując się twarzy małomównego rozmówcy, Piotra L., radziłowskiego krawca. Mówi mi, że pasł krowy tego dnia, do miasteczka wrócił pod wieczór. Pytam, czy jego koledzy, którzy biegali i grabili opustoszałe mieszkania, nie zawołali go, by przyłączył się do ich towarzystwa. - Do jednego domu zaszedłem, koledzy wynosili krzesła, stół, a ja wziąłem po Żydzie książki. Śmiali się potem ze mnie: "Głupi, papier brał". Gdy pytam, jakie to były książki, wycofuje się speszony, jakbym chciała dokonać ich restytucji. A potem cytuje nam Asnyka i Mickiewicza.

Słyszymy, że jeszcze pewnie żyje Leon Kosmaczewski, dostajemy jego adres w Ełku. Docieramy do rozłożystej willi w centrum miasta, nad jeziorem. Zastajemy córkę i 20-letnią wnuczkę. Kosmaczewski, jak się okazuje, umarł dwa lata temu, w wieku 88 lat. Nie chcą z nami rozmawiać, ale Jan Skrodzki nie daje im szansy wyrzucenia nas, od progu przedstawiając się, że jego mama była z domu Kosmaczewska, tak że on w dzieciństwie do wszystkich Kosmaczewskich mówił "wuju".

- Zarzucili mu, że Żydówkę zgwałcił na rynku, a on Żydówkę uratował - wykrzykuje córka. - Niemiec spytał, wskazując na kobietę - "Jude?", a on, że nie, i umożliwił jej ucieczkę. Kilka lat temu pojawiła się w miasteczku Żydówka i pytała o niego, na pewno ta uratowana chciała podziękować. Proces był z donosu, a donos był przez zasraną działkę, sąsiadka miała z ojcem zatarg o miedzę.

Wtórowała jej wnuczka Kosmaczewskiego: - Babcia mówiła, że ojciec uratował Żydówkę z Dziewięcina, a teraz piszą nie wiadomo co. Jest jeden poważny historyk, profesor Strzembosz, i nikt inny nam nie będzie tu żadnych bzdur opowiadał.

Skrodzki próbował im kilka razy przerwać, ale jest człowiekiem spokojnym, a jego rozmówczynie mówiły coraz bardziej podniesionym, wściekłym głosem. W pewnym momencie zerwał się: - Nie będę tego słuchał. Na nas, dzieciach, spoczywa odpowiedzialność. Nie chcecie przyjąć tego do wiadomości, tym gorzej dla was. Aniu, wychodzimy.

Musieliśmy ich bronić

Z pracy doktora Szymona Datnera "Zagłada Radziłowa", Żydowska Komisja Historyczna, Białystok 1946: "Niemiecką okupację przeżyła tylko rodzina Finkelsztejnów i Dorogoj Mosze Pesach, wraz z synem, Dorogoj Akibą. Już po wyzwoleniu przez Czerwoną Armię zostali zabici obaj Dorogoj przez chłopów ze wsi Słucz koło Radziłowa. Oni byli niewygodnymi świadkami strasznych rzezi z lipca 1941 r.".

- Leon Kosmaczewski i jego brat podstępnie kazali ich zawołać, że na zgodę wypiją pół litra - opowiada mi Marianna Ramotowska - i w sieni zatłukli siekierami. Żeby świadków nie było.

- Po wojnie żyło się w strachu - dopowiada jej mąż Stanisław. - Jednego razu, już ze dwa lata po wojnie, żona chciała odkupić rodzinny kredens dębowy. Mogła mieć lepszy, ale to była pamiątka. I to się komuś nie spodobało. Na drzwiach domu zastaliśmy kartkę, że wydano na nas wyrok śmierci. Wtedy NSZ dużo takich wyroków wydawał w naszych stronach. Okradali, bili, zabijali. Pojechałem do swoich, bo należałem do AK.

- Ale to już było po rozwiązaniu AK?

- U nas AK i NSZ dalej załatwiały między sobą spory jeszcze długo. Wtedy AK ten wyrok na nas odkręciło. Ale presja była cały czas.

Pytam Mariannę Ramotowską, czy zdarzyło się potem, żeby ktoś przyszedł i powiedział: "Wstyd mi za to, co Polacy zrobili".

- To nie, ale źli dla nas też nie byli. Bo wiedzieli, że my ich nie zaskarżymy. Przeciwnie, jak było podejrzenie w różnych przykrych sprawach, to szliśmy świadczyć. Zeznawałam w sprawie Feliksa Godlewskiego, który jak był żandarmem, współpracował z AK i pomógł mężowi wyrobić dowód. Za Aleksandrem Łasiewiczem, też z żandarmerii i z AK, który kiedyś Stasinkowi spotkanemu na drodze zakrzyknął: "Kładź się w kartofle", a zaraz potem przejechali Niemcy. I jeszcze zeznałam w sprawie takiego, który potem przyszedł, uklęknął, wziął mnie pod nogi i ucałował - dodaje, płacząc.

Po długich staraniach udało mi się dowiedzieć, że tym trzecim, na korzyść którego zeznawała, był Leon Kosmaczewski. To ona miała być tą Żydówką z Dziewięcina, o której Kosmaczewski opowiadał rodzinie, że ją uratował.

- Wiedziała pani przecież, co on robił 7 lipca 1941 r., to samo zresztą co dwaj poprzedni przez panią bronieni.

- Tamci dwaj to co innego, oni nam rzeczywiście raz pomogli, a co tamtego dnia robili, ja tego nie widziałam. Ale my byśmy pomogli każdemu, bo musieliśmy. Nie przeżylibyśmy inaczej.

Stanisław Ramotowski: - Dla nich zabić człowieka to było jak dla innego muchę, więc my tu żyliśmy jak wróble na krzaku. Wyroków w ich sprawie nie było, bo musieliśmy ich bronić.

Czytam później zeznania Marianny Ramotowskiej w procesie Feliksa Godlewskiego: "Jestem przechrztą. Od Żydów słyszałam, że Godlewski cieszy się wśród nich wyjątkowo dobrą opinią. Stale okazywał im pomoc przed i po wypadku". Mimo obciążających zeznań innych świadków sąd w Ełku - jak czytamy w sentencji wyroku z 20 lutego 1948 r. - postanowił Godlewskiego uniewinnić, "uznając jego winę za nieudowodnioną". W uzasadnieniu pisał: "Należy podkreślić znaczenie zeznania świadka Marianny Ramotowskiej, Żydówki z pochodzenia, która przedstawiła oskarżonego jako takiego, który wśród ocalałych Żydów cieszył się sympatią i dobrą opinią. Gdyby więc oskarżony brał jakikolwiek udział w niszczeniu Żydów, na pewno by tej sympatii wśród nich nie uzyskał".

Drugim świadkiem, obok Marianny Ramotowskiej, który przyczynił się, według uzasadnienia sądu, do uniewinnienia Godlewskiego, był Zygmunt Skrodzki, członek AK. Zeznał on, że Godlewski był od początku w żandarmerii postawiony przez organizację. Stanisław Ramotowski, który w czasie okupacji również działał w AK, zapewnia, że to nieprawda, że minęło sporo czasu, nim udało się Godlewskiego namówić, że w jego interesie jest współpraca z podziemiem.

Antonina Wyrzykowska z Jedwabnego, która przechowała siedmiu Żydów, w życiorysie znajdującym się w jej teczce w Yad Vashem pisała: "Po wyzwoleniu byłam niejednokrotnie bitą, więc musiałam opuścić rodzinne strony". - Mój stryj ostrzegł Wyrzykowskich - opowiada mi Leszek Dziedzic z Przestrzela koło Jedwabnego, którego ojciec przechowywał jakiś czas Szmula Wasersztajna. - Stryj był obecny na spotkaniu, na którym postanowiono zabić ocalonych przez nich siedmiu Żydów, gdy tylko dowiedziano się, że przeżyli. Okrutnie pobili panią Antoninę, ze złości, że już u niej ich nie znaleźli.

Medal "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata" - obok Antoniny Wyrzykowskiej i Stanisława Ramotowskiego - mają też w tej okolicy gospodarze, którzy przez trzy lata ukrywali krawca z Wizny, Israela Lewina, z żoną i dwójką dzieci.

- Była kryjówka pod podłogą koło pieca. Nikt o tym nie wiedział. Po wojnie się rozniosło. Co później było, niech Pan Bóg broni. W 45 roku partyzanci z NSZ pozabierali nam ubrania, krowy, świnie, popalili zabudowania gospodarcze. To był czas, że kto miał trochę lepiej, zaraz łomot do drzwi, więc pewnie też wyobrazili sobie, że mamy żydowskie złoto. Ojciec się zwrócił do AK, ich ludzie udali się do tych z NSZ: "Wywiad mamy dobry i rozwalimy wszystkich, którzy będą tu dokuczać". Od tej pory był spokój. Ale biedy człowiek nażył niemało. Za NSZ był taki strach jak za Ruskiego czy Niemca, a może i straszniejszy.

Mówienie o mordzie było w większości domów tematem tabu. Takim samym tabu było - i jest nierzadko do dziś - mówienie o tym, że pomogło się Żydom.

Maciej F., z którym ustalałam nazwiska morderców i który nie bał się mi ich podawać, gdy spytałam go, na czyim polu ukrywali się w lepiance Dorogoje, odpowiedział: - Tego nie mogę mówić, żyją córki tego gospodarza, musiałbym spytać o zgodę.

Stanisław Ramotowski ode mnie dopiero dowiedział się, że matka jego kolegi Antoniego Olszewskiego ukrywała dwójkę dzieci, co więcej, że te dzieci trafiły potem do tych samych ludzi, gdzie on się później ukrywał jakiś czas z żoną.

- Zdarzyło się, żeby pana rodzinę jakoś tu uczczono, np. zaproszono do szkoły? - spytałam gospodarza, u którego przechowywała się rodzina Lewinów.

- Tego nigdy nie było. Kiedyś w szpitalu list mi przynieśli z Izraela, sąsiad z sali coś zagadał, ja mu opowiedziałem, jak było, i on mnie ucałował. Tylko niech pani przypadkiem mojego nazwiska nie podaje, po co mi się narażać.

Nie wstyd baldachimu nosić

W gronie kilku radziłowian pytam, czemu nikt po wojnie nie wskazał morderców.

- Bali się.

- E tam, dla świętego spokoju.

- A ja ci mówię, że się bali. Godlewski Felek, jak się kiedyś upił, wstał, zrobił taki ruch, jakby ścinania kosą głowy, i powiedział: "Człowiek dla mnie to tyle co świst powietrza".

Może winien był strach, może brak potępienia, w każdym razie mordercy wtopili się w lokalną społeczność.

Aleksandra Olszewska, ta sama, która przechowała dwójkę żydowskich dzieci, oddała syna na naukę zawodu do jednego z morderców, Feliksa Mordasiewicza.

- Uczył mnie na kowala, bo był dobry fachowiec, tata na zapłatę musiał sprzedać krowę - opowiada Antoni Olszewski. - Schodziło się u niego towarzystwo bandytów, by rzecz we własnym gronie wspominać. Odganiali mnie: "Uciekaj, gówniarzu". Kiedyś jedna ciotka mnie podpuściła, jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy, o co chodzi, więc powtórzyłem, jak obiecałem, jej słowa: "Majster, nie śnią ci się czasem Żydy?". A on: "Ty sk..." i młotkiem we mnie rzucił. On w ogóle rękę miał ciężką.

O tym, co śniło się pod koniec życia Feliksowi Mordasiewiczowi, opowiedział mi Stanisław Ramotowski: - Ci, którzy mordowali, nie mieli potem lekkiej śmierci. Kolega, który leżał w szpitalu obok Felka, opowiadał, że ten nazwiskami wywoływał Żydów, co ich zamordował. Nadchodziła śmierć i wszystko mu przed oczy wróciło. Rodzina mu usta zatykała, a on krzyczał: "Pełno ich tu w sieni, niech wyjdą".

- Później to już wiele wiedziałem, bo u nas w domu o tym nie milczano - kontynuował Olszewski. - Jak przychodziły sąsiadki, mama warzyła im piwo, i zawsze w końcu rozmowa schodziła się na ten sam temat. Pamiętam mamę pomstującą na jednego z morderców: "Jak ten sk... się nie wstydzi w czasie procesji baldachimu nosić". Największą tragedię przeżywały ich matki. Mama Olka Drozdowskiego przychodziła się wypłakać: "Kobiety kochane, co ja mogłam zrobić, on już był dorosły, on mnie też chciał kiedyś brzuch rozpruć".

Bielizna pościelowa i drób

Po wojnie bali się nie tylko nieliczni ocalali Żydzi i ci, którzy Żydów przechowywali, bali się wszyscy. - W dzień bano się UB, które przychodziło aresztować za prawdziwą czy domniemaną pomoc podziemiu, w nocy bano się partyzantów - opowiada nam Edward Borawski z Trzask, syn ludzi, u których ukrywał się Janek Skrodzki w czasie okupacji sowieckiej.

W Archiwum Miasta Łomży czytam "Raporty sytuacyjne z terenu łomżyńskiego". Weźmy przykładowo styczeń 1947 r. Raport wyszczególnia, "co jest przedmiotem rabunku band": cukier (ze stacji kolejowej Śniadowo), zboże i pieniądze (od chłopa jadącego z targu furmanką na szosie Łomża - Rutki); 105 tys. zł oraz buty (samochód jadący szosą Łomża - Jedwabne); a z mieszkań: bielizna i ubranie, bielizna pościelowa i damska, drożdże, drób.

- Jak ojciec sąsiadki sprzedał krowę - opowiadała nam mieszkająca w Radziłowie kuzynka Jana Skrodzkiego - na drugi dzień nie było pieniędzy i jego nie było. Sąsiadka została z piątką dzieci i prosiła ludzi o chleb. Do 1947 roku, a i później, każdej nocy nie wiadomo było, co się stanie.

- Jaka to antykomunistyczna partyzantka, to w większości byli bandyci - mówi Antoni Olszewski: - Przyszedł do nas jeden, w imieniu organizacji zabrał matce ostatnią kurę, mówiąc: "Jak ci się, k..., nie podoba, tobie też łeb urżnę". A u nas było czworo małych dzieci i mama była sama.

- Tu działał NSZ - opowiada Franciszek K. - ale żeby oni jakąś akcję zrobili przeciw Niemcom, to nie słyszałem. Mówiło się o nich "złodziejski związek", bo zajmowali się tym, żeby świniaka z chlewa wyprowadzić. To chyba wtedy zrodziły się tu powiedzenia: "Co oczy widzą, to ręce wezmą" albo też: "Do kościoła chodzi i kury kradnie".

Stanisław Ramotowski wspomina, jak po wojnie wkroczyli do ledwo odbudowanego przez niego młyna, kazali mu położyć się na podłodze i stali nad nim z karabinem: - Zostawili wcześniej kartkę podpisaną "Tygrys", że 12 worków ma iść na broń. Powysypywali zboże, straszyli, że następnym razem młyn wyleci. To nie było za przechowywanie Żydów, tylko czysty rabunek.

- Po jednej i po drugiej stronie była brutalność i analfabetyzm - opowiada Stanisław S. - Pamiętam Cześka Darwickiego, sekretarza PPR w Radziłowie. Przyszedł do niego interesant, a on: "Odp... się, bo nie mam życzenia z tobą rozmawiać". Mój znajomy go upominał: "Czesiek, ty nie możesz tak mówić, jak jesteś sekretarz", i uczył go podpisywać się, bo on stawiał trzy krzyżyki. Prezes GS też nie umiał się podpisać.

Pieniłby się taki szczaw

"Takim sposobem - skończył zeznania przed Żydowską Komisją Historyczną Menachem Finkelsztejn - zniknęła z powierzchni ziemi gmina żydowska w Radziłowie, która istniała przez 500 lat. Razem z Żydami zostało też zniszczone wszystko, co było żydowskim w miasteczku: szkoła, synagoga, cmentarz".

W Jedwabnem w miejscu dawnego kirkutu, między zasadzonymi po wojnie leszczynami, doliczyłam się dwudziestu kilku zachowanych fragmentów macew, w Radziłowie - nie ma żadnego śladu. Pytam, co stało się z płytami nagrobnymi.

- Płyty brali na taczalniki, żeby siekiery ostrzyć - mówi Stanisław S. - Chyba nie było takiego w Radziłowie, co by nie miał taczalników z tych kamieni cmentarnych. Wyrżnęli wszystkie drzewa, a jakie tam sosny wielkie rosły, pamiętam, bo we wojnę chodziliśmy zbierać wronie jajka, a wrona to nie to co kruk, na niskim drzewie nigdy nie zaprowadzi dziupli.

- Jak się ludzie zaczęli odbudowywać, żwir na taczki brali i Żydami sobie ściany tynkowali - opowiadał Kazimierz Z. - A nowa władza ludowa z tej resztówki, co chłopi nie powykradali w nocy, to jeszcze kawałek szosy pobudowała. Szczaw się rwało na mogiłkach, rósł duży, zawsze się te parę złotych zarobiło.

- Co ty opowiadasz? - przerwała mu szwagierka. - Przecież pieniłby się taki szczaw, bo tłuszczu tam było dużo.

- Ale sprzedawało się dobrze.

- Kamienie ze stodoły są w podmurówce naszego domu, każdy jeden brał - wspominał Olszewski. - Po wojnie wysyłało się dzieciaki: "Pójdźcie na mogiłki po piach", bo tam był żółty, dobry piach do tynkowania. Ja też stamtąd nosiłem. Znalazłem kiedyś gnat, wyrzuciłem w cholerę, kolega do rzeczki wyrzucił czaszkę i popłynęła. Jaki wstyd, gdy teraz o tym myślę, ale wtedy nie było na to wyobraźni. Niedawno pojechałem z córką, chciała pójść na kirkut. A tu okazało się, że w miejscu kirkutu stoi szkoła.

To usytuowanie potwierdza jeszcze dwóch świadków. Ale inny będzie twierdził, że kirkut mieścił się na lewo od szkoły, tam, gdzie do niedawna była oczyszczalnia ścieków. Stanisław Ramotowski z kolei wskazuje mi jeszcze inne miejsce, oddalone od szkoły o kilkaset metrów, gdzie teraz jest zasiane pole. - Że też nie przeszkadza im siać na cmentarzu - zadumał się.

U nas ludzie o tym nie mówią

- Straszną plamę mają w Jedwabnem - powtarzali nam radziłowianie, kiedy zaczęłam tam jeździć zimą z Janem Skrodzkim.

- Przecież za chwilę przyjdą i do nas - uprzytamniał im.

- Jakby ten z IPN-u prokurator przyszedł, żadnej gadki - usłyszałam od Stanisława S. - Nie ma o tym mowy, żeby ktoś z Radziłowa chciał rozmawiać.

- Nie będę z panią rozmawiał, musiałbym być upoważniony przez radę - mówił mi burmistrz Radziłowa Kazimierz Gwiazdowski. - Denerwuje mnie, że prasa i telewizja prowadzą śledztwo, jakby były do tego upoważnione. Do widzenia.

- Jestem przyjezdny i nic nie wiem - zastrzegał ksiądz dziekan Grochowski, lat około 40. - U nas ludzie o tym nie mówią. Niech historycy tym się spokojnie zajmują.

- Ani ze strony nauczycieli, ani ze strony uczniów nie miałam sygnałów, żeby o tej sprawie rozmawiać w szkole - powiedziała mi miła, młoda dyrektorka szkoły. - Jeśli IPN ogłosi wyniki śledztwa i pociągnie to za sobą zmianę podręczników szkolnych...

- To może trwać lata - mówię. - Nie za długa perspektywa dla dzieci z tych stron?

- My jesteśmy zobowiązani realizować program. Gdy się zmieni, to się dostosujemy.

Podczas mojego pierwszego pobytu w Radziłowie, gdy odwiedziłam z Janem Skrodzkim jego rodzinę, rozmowa jakoś się nie kleiła.

- Żeby ten Żyd nie uprzedził matki, teraz byśmy nie rozmawiali - mówił Jan. - Mama z trojgiem drobiazgu wykończyłaby się w bydlęcym wagonie.

- Bo Żydy wiedzieli i oni wskazywali - odpowiadał kuzyn.

Skrodzki próbował opowiadać, co już udało mu się dowiedzieć. Zaczął od tego, jak porządna była rodzina ich kuzynów Z., jeśli to w ich domu chciała się schować Żydówka, nad którą znęcał się jeden z Mordasiewiczów.

- No właśnie - wpadł mu w słowo kuzyn. - Bo matkę Mordasiewiczów wywieziono na Sybir, i to z dzieciakiem. Jak ktoś nie miał rodziny wywiezionej, to tam nie szedł. Zresztą po co o tym mówić, nikt z nich już nie żyje.

- Skoro pan mówi, że nie żyją, znaczy wie pan, kto mordował - wtrąciłam się.

- Nie będę mówił na zmarłych, zwłaszcza że krzywda im się wcześniej stała.

Po powrocie do domu Jan zastał list od rodziny tak komentujący przywiezienie mnie do Radziłowa: "Ciebie chyba, Janku, diabeł opętał". Następnym razem zajrzeliśmy już tylko do jego przyjaciół. U rodziny sytuacja była napięta, tymczasem u przyjaciół Janka miło, serdecznie, chcieli koniecznie zatrzymać nas na noc, już ścielili łóżka. I wtedy gospodarz zaczął opowiadać: - Spotkałem twego kuzyna na targu. Powiedział, że z Żydówką do niego przyszedłeś. Wzruszyłem tylko ramionami: "To niemożliwe, żeby Janek srał we własne gniazdo". I odwróciłem się na pięcie.

- Muszę dojść prawdy o moim ojcu - mówił Skrodzki, ale nie znajdował zrozumienia. Raz zdarzyło się, że nasz rozmówca podjął temat. Przy kolejnym spotkaniu przyniósł mu druczek wpłaty na Wyższe Seminarium Duchowne. - Po co masz wydawać pieniądze na jazdy po Polsce. Wpłacisz na mszę w intencji ojca i zyskasz spokojne sumienie.

To nie Niemcy? Boże mój!

W rozmowie z dziennikarzem społeczność zdaje się być podzielona na tych, którzy przenieśli tamtą nienawiść sprzed 60 lat w dzisiejszy świat, bez Żydów, i tych, którym w nocy śni się tamten krzyk. W Radziłowie występowałam jako kuzynka Jana Skrodzkiego towarzysząca mu w jego dochodzeniu prawdy. Jeśli tylko nie rozmawialiśmy z osobami bezpośrednio związanymi ze zbrodnią (zarówno tymi, które miały w rodzinie morderców, jak i tymi, których krewni ratowali), ich uczucia pozostawały letnie. Janek mówił: "Mordowali Polacy". A jego przyjaciółka z dzieciństwa, która od 70 lat nie opuściła miasteczka, zdziwiła się uprzejmie: "To nie Niemcy? Boże mój!". I zmieniła temat.

Ta obojętność miała zwykle jakieś zabarwienie, życzliwe albo wrogie, ale przede wszystkim była obojętnością. Temat z historii najnowszej, który rozpala rodzimych mieszkańców, to czasy powojenne - godzinami mogą roztrząsać na nowo, kto z czyjego wyroku został zabity. To jest ich własna, bolesna historia, ich własny, zapamiętany strach. Historia płonącej stodoły jest dla większości radziłowian historią cudzą.

Próbując odnaleźć dla Skrodzkiego jakiegoś potomka radziłowskich Konopków, poszukałam w Internecie genealogicznych list Żydów. Kilkanaście osób rozproszonych po świecie, które mają swoje korzenie w Radziłowie, odpowiedziało zgodnie: "Wszystko wie Jose Gutstein". W ten sposób trafiłam na 40-letniego prawnika z Miami, którego dziadek wyjechał z Radziłowa w latach 20., a on założył dwa lata temu strony internetowe www.radzilow.com. Profesjonalnej jakości, przejrzyste i piękne graficznie, zawierają nieoceniony zbiór starych zdjęć, wspomnienia, listy.

Byłam już w Radziłowie kilka razy, ale to dzięki Gutsteinowi, mieszkańcowi Florydy, idąc za jego wskazówkami, przestałam jeździć z Warszawy do Radziłowa przez Ostrołękę, tylko krótszą i lepszą drogą przez Ostrów Mazowiecką. To dzięki zamieszczonym na robionej przez niego stronie zdjęciom popatrzyłam na Radziłów innymi oczyma. Wjeżdżając do miasteczka, przestałam zwracać uwagę na obdrapane tynki i wykrzywiony bruk, za to zaczęłam dostrzegać urodę prostej, drewnianej architektury przedwojennych domów. Musiałam najpierw zobaczyć ją na zdjęciach w Internecie, by docenić w świecie rzeczywistym.

W ostatnim e-mailu napisał mi, że odtworzył drzewo genealogiczne Marianny Ramotowkiej od początku XVIII wieku, natomiast ma problem ze spełnieniem przekazanej przeze mnie prośby Jana Skrodzkiego, który chciałby podziękować za swe ocalenie komuś z rodziny Konopków. Tymczasem żadnego potomka Konopków nie znalazł, choć już wie, że wszyscy Konopkowie z Radziłowa są praktycznie z tego samego pnia od XVIII wieku. "Szukam - pisał - jak mógł ów Konopka mieć na imię. Napisałaś, że on był 'grain merchant and miller', przetłumaczyłem sobie to w słowniku na polski. Pod 'ziarno' żaden radziłowski Konopka nie wyskakuje mi w komputerze, tak samo pod 'młynarz', a pod 'kupiec' jeden - Lejba Konopka. Urodzony w 1903 roku, miał dwóch chłopców, Mosze i Chaima. Może to ten?".

Ale tego nie udało się nam dowiedzieć. Nikt już dziś w Radziłowie nie pamięta, jak miał na imię Żyd Konopka, kupiec zbożowy.

Niektóre inicjały zostały zmienione.


ŻYDZI A SPRAWA POLSKA