MAREK RADZIWON

Iwaszkiewicz

Pisarz po katastrofie

 

2010

 

(...)

 

Artysta, działacz, pan

 

Różnorodnych, a nawet wzajemnie wykluczających się portretów Jarosława Iwaszkiewicza można nakreślić wiele. Autor Panien z Wilka to nie tylko pisarz oficjalny, który ze strachu, naiwności albo i zwykłego konformizmu wspierał reżim PRL i korzystał szeroko ze splendorów władzy jako jeden z niewielu wybranych. Z pewnością lubił honory, imponowali mu ludzie władzy, nawet jeśli, a tak było przecież często, nie dostawali do jego poziomu. Przypomnijmy niepochlebne dla męża spostrzeżenie Anny Iwaszkiewiczowej z lutego 1923 roku. Młodzi państwo zostali zaproszeni na uroczyste przedstawienie Pana Jowialskiego, jubileusz Szyfmana w Teatrze Polskim zaszczycili prezydent Stanisław Wojciechowski, marszałek Maciej Rataj, premier Władysław Sikorski. "Co za szopka! - komentowała Anna. - Te przemówienia, ten nastrój «podniosły». Czyż może być coś bardziej śmiesznego, jak tego rodzaju uroczystości, których nikt już nie bierze na serio?" A jednak zauważała, że tak właśnie odbiera je Iwaszkiewicz: "z jakim zadowoleniem Jarosław [...] zwracał się w stronę loży prezydenta, kiedy na jego wejście wszyscy powstawali z miejsca i witali go oklaskami. Jarosław cieszy się wszystkimi dodatnimi szczególikami rodziny «panującej». Obserwuję to ciągle i nie zdaję sobie jeszcze sprawy, czy jest to pewien odcień patriotyzmu, czy też po prostu tylko to zamiłowanie do dworu, ten pewien snobizm".

Zapewne to samo, choć przenikliwiej, dostrzegał Andrzej Kijowski, kiedy mówił o Iwaszkiewiczowskiej "mentalności petenta". Mieczysław Jastrun widział w Iwaszkiewiczu "pychę połączoną ze służalczością". O ambiwalentnym stosunku Iwaszkiewicza do przedstawicieli władzy pisał Jan Józef Szczepański: "żywił dla przedstawicieli Resortu głęboką pogardę, ale niestrudzenie zabiegał o ich względy".

Iwaszkiewicz to także instytucja, wielki ambasador. Tak go postrzegały władze, właśnie jako reprezentanta wobec świata. Tak go też widziało, krytyczne wobec wielu jego poczynań, środowisko literackie - jako przedstawiciela wobec władz. 28 grudnia 1967 Mieczysław Jastrun notował w dzienniku wrażenia z pogrzebu Jana Śpiewaka. Iwaszkiewicz przemawiał nad grobem poety. I jednak imponował: "wielgachny, niewątpliwy [...] dziedzic, bynajmniej nie ekonom. Znakomity pisarz".

Słabiej rozpoznany wydaje się wciąż wizerunek artysty, który miał świadomość własnej pisarskiej wielkości i jednocześnie rozumiał ograniczenia, nie tylko polityczne, z którymi należało się liczyć. Pisarz wiedział, że nie mógłby żyć i tworzyć poza polszczyzną, a jednocześnie boleśnie odczuwał rodzimy zaścianek i prowincjonalne polskie zamknięcie. Polska tradycja ziemiańska i inteligencka, sięgająca jeszcze połowy XIX wieku, była jego matecznikiem, ale także jego wiecznym przekleństwem. Pisał nieco pompatycznie w Podróży do Patagonii: "O Polsko! Drzazgo niewymowna, / Tkwiąca na zawsze w czole, sercu, dłoni". Bodaj jeszcze celniej pisarz ujął to swoje polskie przekleństwo w nocie w dzienniku 9 stycznia 1974: "Polska jest tu, i na to się nic nie poradzi". Zderzenie wielkich aspiracji i jednoczesnego uwięzienia w lokalnej i drugorzędnej rzeczywistości oddaje opis jednego z zagranicznych spotkań z Jeanem Paulem Sartre'em i Gyorgyem Lukacsem. Iwaszkiewicz wziął niemiecki egzemplarz swoich Czerwonych tarcz, wziął Mdłości Sartre'a, podszedł w restauracji do stolika, przy którym siedzieli obaj świetni pisarze, swoją powieść z dedykacją wręczył Lukacsowi, a Sartre'a sam poprosił o wpis. Później zanotował: "przeżyłem upokorzenie, które sam sobie narzuciłem". Bo przecież uważał się za pisarza i intelektualistę - chociaż pochodził z gorszej Europy - nie mniejszego niż tamci dwaj, a jednak jednemu chwalił się nieproszony, drugiego sam prosił.

W jednej z rzymskich kawiarni Iwaszkiewicz miał ponoć powiedzieć o początkujących pisarzach włoskich, których spostrzegł przy stoliku obok: "oto dwaj młodzi poeci włoscy. Ja muszę ich znać". I po chwili dodał o sobie: "Oto stary poeta polski. Oni nie muszą mnie znać".

Symboliczny jest pod tym względem zapis w dzienniku z listopada 1951 roku. Kilka jesiennych tygodni Iwaszkiewicz spędzał wtedy we Włoszech i jak zawsze oglądał freski Rafaela w kościele Santa Maria delia Pace przy piazza Navona, kontemplował ulubione wejście do Pinakoteki Watykańskiej, zachwycał się kopułą Bazyliki św. Piotra. W dzienniku notował wrażenia, opisywał obrazy, które odwiedzał przy każdej okazji, kiedy był w Rzymie. "Mogę tam stać godzinami" - pisał o jednym z płócien. Potem, "zawsze z biciem serca", poszedł do Kaplicy Sykstyńskiej:

Jak zawsze postanawiam obejrzeć starannie malowidła ścienne Botticellego, Perugina i tak dalej, i ledwie wzrok mój pada na sufit, już go stamtąd nie mogę oderwać. [...] Dzisiaj światło jest gorsze i część sufitu tonie w cieniu. Ale oko przesuwa się z obrazu na obraz zawsze tak samo zachwycone. [...] Na nic mi się już potem nie chce patrzeć, tylko bym wracał do tego sufitu. Ze ściśniętym sercem żegnam go na koniec, myśląc, że zapewne widziałem go po raz ostatni.

Wracał tam, kiedy tylko mógł, bo chciał obcować z wielką sztuką europejską. Potrzebował jej, czuł się pełnoprawnym uczestnikiem kultury, która wydała wspaniałych artystów. Ale czuł zarazem, że pochodzi z poboczy, że z klasycznego dziedzictwa korzysta, wszedłszy bocznymi drzwiami. Tego nie mógł zmienić.

Rzymski rytuał miał swój ciąg dalszy:

W powrocie mijam Sobieskiego pod Wiedniem Matejki w jednej z bocznych sal. [...] Jakaś obcość cywilizacyjna i dzikie ubóstwo w tym naiwnym "królu", w husarskich skrzydłach i niemądrych szlachcicach, którzy tylko co pobili "pohańców". I ten nieszczęsny Matejko zestawiony z Rafaelem i Michałem Aniołem, a jednak mający jakąś wartość. Wartość uczucia, powagi, wartość smutku, wartość biedy i odwagi, cała ta nasza ojczyzna - myszy, deszcz i Polska, jak mówi Konstanty Ildefons.

Jarosław Iwaszkiewicz rozumiał, skąd jest. Uciekał na stronę Rafaela, ale był ze strony pohańców.

Nie miał natomiast żadnych złudzeń co do roli i znaczenia emigracji i możliwości uczestniczenia zaocznie, z zagranicy, w polskim życiu intelektualnym. O paryskiej "Kulturze", która przecież dokładniej niż środowiska londyńskie śledziła puls spraw krajowych, pisał do Miłosza: "Cóż za bezbrzeżna naiwność, a raczej głupota. Im się wydaje, że można błam futra schować do szafy i wyciągnąć je po dwudziestu latach, i uszyć sobie z niego takie samo jak przedtem futro". O Lechoniu i Wierzyńskim zaś, którzy znaleźli się w Stanach Zjednoczonych sądził tak: "Oni jak ten pająk pojechali tam w własnym pęcherzyku".

Czym była dla niego emigracja? Zawsze stratą, zawsze klęską. Przed pisarzami jego pokolenia otwierały się dwie drogi: dla jednych ucieczka w emigrację była ratunkiem powołania pisarskiego. Trzeba żyć w wolnym świecie, trzeba oddychać i mówić językiem wolności, żeby istnieć jako pisarz, bo socrealizm zabijał powołanie pisarskie. Inni uważali, że trzeba za wszelką cenę pozostać tam, gdzie jest język i kraj, bez względu na to, jak opresyjne jest państwo. Wyjazd w inną tradycję, w inny język, w inną historię byłby równoznaczny ze śmiercią pisarską. Iwaszkiewicz, który już kiedyś pozostawił Ukrainę, pozostawił całą kresową tradycję i kulturę, pozostawił także język - ukraiński i rosyjski - podążał tą drugą drogą.

Tego, że jego miejsce jest w Polsce, bo Polska i on potrzebują się nawzajem, był pewien od początku aż do samej śmierci. Dobiegając osiemdziesiątki, pisał:

Wczoraj przyszedł jubileuszowy numer "Wiadomości", jak zawsze pełen głupoty i jadu. [...] Trochę mnie to zirytowało, bo tam absolutnie nie ma tego poczucia, że tutaj jest trzydzieści trzy miliony Polaków, że tu paskudzimy Wisłę i Pilicę, że tutaj mówimy po polsku - nie w Aberdeen ani na Trafalgar Square. A poza tym to mnie irytuje, że oni mają program tylko na "nie" - ale żadnego pozytywnego. [...] Na tych drobnych sprawach polega cała wielka sprawa. Że się tu jest, że się pracuje nad polską kulturą, że się tę kulturę nie tylko konserwuje, że odnawia, że ten język opracowuje, regeneruje, rozprzestrzenia [...]. Zresztą to jest jasne, Polska jest tu, i na to się nic nie poradzi.

Lepiej zatem pamiętać o sąsiadach: "Nasz sojusz ze Związkiem Radzieckim jest tak rzeczą prostą, jasną, tak musimy się na tym oprzeć i chcemy się na tym oprzeć, taka jest funkcja ziem zachodnich, która jest funkcją tego sojuszu, to jest element tak stały i tak zrozumiały" - mówił Iwaszkiewicz w czasie zjazdu pisarzy. To jednak nie jest tylko propagandowa mowa. Iwaszkiewicz Polskę między wielkimi narodami, rosyjskim i niemieckim, naprawdę widział w sojuszu z ZSRR. Bo ten sojusz w jego ocenie zapewniał pokój. Trzeba było zapłacić częścią suwerenności, ale jednak jakoś się żyło. Lepiej było poddawać się wielkiemu sąsiadowi niż zostać przez niego zmiażdżonym.

Przypomnijmy jeszcze znamienny zapis z 14 listopada 1951, a więc wcześniejszy o ponad dwadzieścia lat. Iwaszkiewicz opisuje spotkanie z młodym Konstantym Jeleńskim. Ta rozmowa, którą rozpoczyna się wieloletnia przyjaźń starego pisarza krajowego i młodego emigracyjnego krytyka literackiego, pozwala Iwaszkiewiczowi znaleźć odpowiedź na jedno z najważniejszych życiowych pytań - o powołanie artysty i o tożsamość:

W rozmowie tej pada moje zdanie, że uważam sobie za szczęście, że jestem w kraju. On jest tym zdziwiony i pyta się: "Więc dla ciebie jest ważniejsze to, że jesteś Polakiem, niż to, że jesteś pisarzem?" Nikt mnie jeszcze tak nie zapytał - sam sobie nie zadawałem takiego pytania - ale odpowiadam bez wahania: "Oczywiście, że ważniejsze!" W ten sposób dochodzę do sformułowania mojej sytuacji, co i dla mnie ma duże znaczenie.

Ale Iwaszkiewicz miał też inne jeszcze, niemal całkiem nieznane oblicze. Skrywał je przed otoczeniem, niekiedy przed najbliższymi, a chyba nawet i przed samym sobą. To oblicze człowieka przeżywającego rozmaite rozterki i załamania, rozczarowanego sobą i światem, w którym przyszło mu żyć, beznadziejnie dążącego do doskonałości, osoby o niezaspokojonych ambicjach, oczekiwaniach i potrzebach artystycznych i społecznych. "Jestem bez dna i bez pokrywki" - jak ostrzej mógłby wyrazić rozczarowanie samym sobą? Surowo oceniał też swój dorobek twórczy. Uczucie, że nie stworzył niemal niczego, że się nie spełnił jako pisarz i artysta, było w starczych latach bardzo silne: "To bardzo przykre, wszystkie sympozjony, nawet książki o literaturze polskiej XX wieku, nawet nie wymieniają mojego nazwiska. Przykro tak skończyć się za życia, tym bardziej że nie ma tak wielkiej konkurencji. Bo i kto? Ale perspektywy tak się zmieniają! Jak teraz inaczej wygląda epoka mojej młodości. A później jeszcze będzie inaczej!". Zresztą obawy o spełnienie własnych oczekiwań artystycznych nękały Iwaszkiewicza także za młodu. Przypomnijmy choćby jedno zdanie z 1927 roku z listu do żony. To zabawny bon mot, ale zdradzający poważne niepokoje: "Homerem nigdy nie będę, nawet homarem nigdy, najwyżej zaś Hemarem - i to wszystko". Te same obawy, ale wyrażone serio, znajdziemy w wierszu z tomu Jutro żniwa:

 

Iksa - znałem

Ygreka - znałem

Zeta - znałem

Kochani

Jak prędko wietrzeją ich wiersze

moje zwietrzały zanim je napisałem.

 

Był to więc zwykły człowiek przeżywający liczne emocjonalne zachwiania i depresje. Miał wielkie cele i wspaniałe plany, ale miał też nieustanne, dręczące poczucie, że zmarnował życie. Gorzka świadomość niespełnienia, pisarskiego i po prostu życiowego, wraca na kartach jego dzienników jak refren. Iwaszkiewicz wątpił we wszystko - w sens pisarstwa, w rodzinę, w siebie. Dlatego zdania wypowiedzianego w dzienniku pisarza - "i pomyśleć, że już mnie nic w życiu spotkać nie może - trzeba tkwić w Stawisku, w Polsce Ludowej. [...] Najwięcej mnie zadziwia to, że nic się już nie może stać" - nie należy interpretować jako naturalnego starczego narzekania. Iwaszkiewicz nie skarżył się na karierę i stanowiska, szło mu raczej o powołanie artysty, którego był pewien, ale był też pewien, że nie potrafi mu podołać tak, jakby chciał. Jednocześnie świadomość niespełnienia cały czas miesza się u niego z pragnieniem wielkości. "Może kiedyś miałem wiarę w ocalenie przez sztukę, teraz jej nie mam" - pisał z rezygnacją.

Mamy wreszcie gorzkiego żartownisia z dystansem do tak zwanych oficjalnie przejściowych trudności, ale przecież także do samego siebie i roli, jaką w tym świecie grał. Jedna z anegdot rodzinnych przekazuje scenę, w której Iwaszkiewicz mruczy do kota. Zabawa w tworzenie zdrobnień była jedną z ulubionych rodzinnych rozrywek językowych. Pisarz, widząc pewnego razu zwierzaka obwąchującego pustą miskę, miał powiedzieć: "Pustunia misunia? Polskunia ludowunia odbudowunia, k... jej mać. Kotunia". Inną anegdotę, także świadczącą o poczuciu humoru, przywołuje wieloletni sekretarz ZLP Jan Maria Gisges: Józek przywiózł ze sobą księdza, którego Jarosław nie zapraszał i którego nikt nie znał. Pani Anna, kiedy zobaczyła księżula, spytała męża: - Kto to jest? Iwaszkiewicz odpowiedział, nie mrugnąwszy nawet powieką: - To przebrany w sutannę ubek".

Przeszło ćwierćwiecze od śmierci Iwaszkiewicza utrwaliło stereotyp pisarza oficjalnego, uległego wobec władzy, serwilisty niezdolnego do głośnego protestu w obronie podstawowych wolności obywatelskich i twórczych. "Wydawało mi się zawsze, że są oni inteligentni i że dążą w sposób świadomy ku jakimś tam swoim celom, przy czym i ja mogę upiec swą pieczeń polskiej kultury. Niestety, to wszystko są osły" - tak o władcach PRL-u notował Jarosław Iwaszkiewicz.

To, co później określano mianem "Iwaszkiewiczowskiego modelu", było systemem taktycznych kompromisów i ustępstw, stanowiących cenę imponderabiliów niepodlegających przetargom. Jest sprawą dyskusyjną, czy wyczucie granicy tych ustępstw było w każdym wypadku trafne, na ogół jednak Iwaszkiewiczowska polityka dawała korzystne dla Związku rezultaty, amortyzując najdrastyczniejsze zagrożenia, wynikające z licznych absurdów polityki kulturalnej

- uważał Jan Józef Szczepański. Ale może sztuka kompromisu, którą Iwaszkiewicz uprawiał, zawsze prowadziła do przegranej? Może rację miał Andrzej Kijowski, który w grudniu 1969 roku pisał w dzienniku:

System, w którym żyjemy, odniósł nad nami [...] ogromne zwycięstwo. Przekonał nas mianowicie, że sprzeciwianie mu się jest rzeczą niepoważną. Pewnie. System ma wiele racji za sobą. To, że jest narzucony, stanowi właśnie jego siłę. Każdy komunistyczny funkcjonariusz przyciśnięty do muru przez opozycjonistę powie w końcu, że w istniejącym układzie rzeczy nic nie da się zmienić i że w każdym działaniu politycznym [...] trzeba przede wszystkim liczyć się z - jak oni to mówią - realiami.

Iwaszkiewiczowska strategia polegająca na negocjacjach i ustępstwach została ostatecznie skompromitowana w sierpniu 1980 roku. Sam Iwaszkiewicz zatrzymał się, nie rozpoznawał czasu, nie spostrzegł, że w latach siedemdziesiątych mógłby protestować znacznie ostrzej i osiągnąć znacznie więcej niż w niebezpiecznych latach pięćdziesiątych. Ulegał rozmaitym obawom, wstrzymywała go właśnie pamięć dawnych porażek. Taką pamięcią nie byli obciążeni ludzi młodsi od niego, z pokoleń późniejszych. Ci nie pamiętali już ani klęski Stycznia 1863 roku, ani klęski Września 1939, ani nawet klęski Sierpnia 1944. Dla nich motywacje, działania i zaniechania Jarosława Iwaszkiewicza nie mogły być i nie były zrozumiałe. Pisarz zmarł w marcu 1980 roku z pełnym poczuciem trwałości porządku, w którym przyszło mu przeżyć całe dorosłe życie. A tymczasem zaledwie kilka miesięcy po jego śmierci powstała "Solidarność", oczywisty był już przez nikogo nieprzewidziany schyłek systemu, a w każdym razie jego nagła i całkowita ideologiczna kompromitacja, choć wszystko to trwało jeszcze siłą rozpędu dziesięć lat i podlegało rozmaitym nieudanym próbom reanimacji. Zrozumiałe więc, że lata osiemdziesiąte przyniosły sporo głosów negatywnie oceniających rolę, jaką Iwaszkiewicz odegrał w polskim życiu publicznym.

Jedna z najgłośniejszych krytycznych charakterystyk postaci autora Panien z Wilka ukazała się już kilka tygodni po jego śmierci. Była to bodaj pierwsza próba pełnego pośmiertnego bilansu. O dorobku i postawie Iwaszkiewicza dyskutowali na łamach marcowego numeru paryskiej "Kultury" Konstanty Jeleński i Gustaw Herling-Grudziński. Obaj zgodzili się co do roli Stawiska w czasie okupacji, ale później już się różnili. Jeleński w tym dwugłosie Iwaszkiewicza bronił, Herling raczej atakował, wspominał na przykład, jak to Iwaszkiewicz "na jakimś penklubowym kongresie, jeszcze w czasach stalinizmu; natychmiast po przywitaniu oświadczył w obecności pozostałych członków delegacji polskiej, że widywanie się ze mną jest niedopuszczalne". Z ust Herlinga padały określenia, które przylgnęły do Iwaszkiewicza na długo: "serwilizm", "naturalny instynkt dworzanina", "filozofia mandaryna". Herling wyjaśniał, na czym miałby polegać "naturalny instynkt dworzanina": "zasmakował stopniowo w swoich tytułach, dostojeństwach i godnościach, [...] z dumą obnosił swoje ordery, [...] przechwalał się, iż Gierek zabrał go ze sobą do Breżniewa". W sumie więc rola Iwaszkiewicza, tak to oceniał Herling, polegała na "użyczeniu pewnego kulturalnego splendoru nowemu ustrojowi".

Konstanty Jeleński wskazywał tymczasem na "Twórczość" jako "jedno z najlepszych pism literackich w Europie". I ripostował: "ktoś w Polsce musiał się podjąć tej oficjalnej roli «partnera» partii i rządu w sprawach literatury, i [...] gdyby tego nie zrobił Iwaszkiewicz, los tej literatury byłby zapewne jeszcze o wiele gorszy. Jestem przekonany, że w sumie akcja Jarosława Iwaszkiewicza była w tej dziedzinie pozytywna". Herling pytał retorycznie o koszty, zresztą obaj oceniali je różnie: "czy nie okazała się za wysoka zapłacona cena w stosunku do tego, co udało się ocalić?".

W sporze padły jednak podstawowe pytania dotyczące kultury w PRL-u, roli artysty, granic, których twórca nie powinien przekraczać, jeśli chce, żeby jego biografia pozostawała w zgodzie z głoszonymi w dziele wartościami. Konkluzje były więc takie: Jarosław Iwaszkiewicz nie uległ naiwnie nowej wierze, nie był cynicznym karierowiczem, nie pełnił też złowieszczej roli policjanta i cenzora literatury. Grał z władzą, chociaż z rozmaitym skutkiem. Jeleński był skłonny bilans gry widzieć dodatnio, Herling twierdził, że Iwaszkiewicz łatwo i chętnie kapitulował, mówił zwykle "pas", chociaż mógł licytować wysoko i wygrywać. Zasadnicze pytanie, jak to ujął Herling, brzmiało więc tak: "Jak dalece domniemany gracz umiał zapanować nad swoją grą, czy przypadkiem domniemana gra nie zapanowała nad graczem, czy mu aby zanadto nie zasmakowała?".

Jarosław Iwaszkiewicz miewał jednak i obrońców, głównie wśród pisarzy, którzy często reprezentowali inne niż on poglądy na politykę, ale dobrze znali swojego mistrza i prezesa: "Co się dziwić, kiedy zdawało się ludziom, że jest znowu zabór rosyjski - mówił Zbigniew Kubikowski. -[...] Casus Iwaszkiewicz... Mówi się, stary oportunista, ale dlaczego, skąd?

Przecież jak wojna wybuchła, pierwsza, to on miał dwadzieścia lat, a potem jeszcze w tym Kijowie do 1916 roku to była normalna carska Rosja. Miał dwadzieścia dwa lata i wciąż żył normalnie wśród Rosjan".

Powiedzmy więc raz jeszcze: strategia uników i rokowań, strategia ochrony substancji za wszelką cenę była pewnie usprawiedliwiona i skuteczna w niebezpiecznych latach stalinizmu. Ale Iwaszkiewicz pozostał jej wierny także i później, jakby nie spostrzegał, że reżim powoli tracił zęby i że margines swobód po roku 1956, szczególnie zaś w latach siedemdziesiątych, nieustannie się poszerzał.

Trudno o biografię mniej oczywistą. Jarosław Iwaszkiewicz - chłopak z głębokich ukraińskich kresów, dla którego w pierwszych latach język polski nie znaczył więcej niż rosyjski, biedny korepetytor, który szybko wdarł się na salony Warszawy, wieloletni prezes Związku Literatów, który nie miał złudzeń, co oznacza dla Polski na wiele dziesięcioleci, może nawet stuleci, sąsiedztwo Związku Radzieckiego, reżimowy pisarz, który nie popełnił, poza jednym wierszem do Bieruta, ani słowa zgodnego z doktryną socrealizmu, artysta, którego bogatego dzieła wystarczyłoby dla co najmniej kilku karier pisarskich. Jeden z najświetniejszych poetów i prozaików literatury polskiej niemal w ostatnim ćwierćwieczu nieobecny. Jak badać tę biografię, do jakich odwoływać się źródeł? Jak ogarnąć to życie, w którym przegląda się bez mała cały wiek XX?

Jarosław Iwaszkiewicz wyznaczył sobie w polskim życiu publicznym rolę opiekuna i negocjatora. Powodowały nim obawy, które targały młodym bohaterem Sławy i chwały: "Czy zawsze trzeba płynąć z prądem? - spytał Józio. - Jeżeli nie ma się dosyć siły, aby się przeciwstawić...". Na środowisko Jarosława Iwaszkiewicza, artystów, inteligentów, zawsze czyhało zbyt wiele wielkich zagrożeń, żeby mógł uznać, że ma dosyć siły. Nie wierzył też w działanie, był fatalistą. Postrzegał się jako bezbronną łupinkę targaną dziejowymi wichrami: "i to właśnie napawa mnie przerażającym pesymizmem: ta bezradność ludzka i figle historii, która nas zawsze wystrycha na dudków".

W roku 1971 Jarosław Iwaszkiewicz pytał sam siebie chyba z poczuciem przegranej: "Z Elizawetgradu do Stawiska daleka droga, przeszedłem ją uparcie i z zaciśniętymi zębami. Ale po co?"





IWASZKIEWICZ