Wprost - 28/2004
Dariusz Baliszewski
Misja "Salamandra"
Po co Józef Hieronim Retinger skakał do Polski? Tajemnica była tak absolutna, że ubrano go w mundur brytyjskiego kapitana, a na twarz założono brezentową maskę. W lotniczej bazie przerzutowej nr 11 w Brindisi we Włoszech nikt nie mógł wiedzieć, kim jest i z jaką misją ma zostać zrzucony do okupowanej Polski. Wiedziano jedynie tyle, że leci na osobisty rozkaz samego szefa SOE (Special Operations Executive) gen. Colina Gubbinsa, występuje pod nazwiskiem Paisley, że opiekuje się nim (co oznaczało, nie odstępuje go na krok) major Hazel z SOE, a posługuje się kryptonimami "Salamander" i "Brzoza". Ze zrzutem czekano jedynie na sprzyjające warunki atmosferyczne.
Obcy wśród swoich
Tak zaczynała się chyba największa polska awantura polityczna lat wojny i jedna z największych i najdziwniejszych zagadek najnowszej historii. - Kim, na Boga, jest człowiek w mundurze kapitana, którego wszystkie polecenia i najmniejsze zachcianki wypełnia major? - pytali Polacy pełniący służbę w bazie. I po co leci do okupowanej Polski? Pytania te zdawały się tak ważne, że w Brindisi niebawem pojawił się ppłk dypl. Marian Utnik, zastępca szefa VI Oddziału Sztabu Naczelnego Wodza. "Przerzut robią z Włoch - meldował do Londynu. - Z klientem przybył oficer angielski". Londyn odpowiadał: "Zbadać sprawę w Cairo. Przyjaciele [czytaj: Anglicy] montują coś ze Stratonem [siedziba premiera Mikołajczyka].
"Podać dokładne szczegóły". Problem wszelako polegał na tym, że żadne szczegóły nie były znane. Wiadomo było jedynie to, że w tajemniczą misję "Salamandra" zamieszane są najwyższe czynniki brytyjskie z samym ministrem Edenem, a może nawet premierem Churchillem i że coś wiedział o niej premier Stanisław Mikołajczyk. Rzecz w tym, że nic o niej nie wiedział polski prezydent ani naczelny wódz, a to wydawało się już tyleż dziwne, ile niepokojące.
Jak wynika z odnalezionych przez autora, nigdy nie ujawnionych notatek płk. Michała Protasewicza, szefa VI Oddziału, pierwszym, który rozpoznał w osobie "Salamandra" dr. Józefa Hieronima Retingera, był kpt. Oranowski. "Znał dobrze Retingera, no i miał dobre stosunki z Anglikami - pisze Protasewicz. Czy podejrzał go gdzieś u Anglików, czy rozpoznał po sposobie chodzenia - tego nie pamiętam". I nie to, kto go zidentyfikował, wydaje się w tej historii najważniejsze. Najważniejsze okazały się depesze do kraju w tej sprawie. "Nie można zapobiec temu drogą awantury - depeszował 5 lutego 1944 r. do gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego gen. Kazimierz Sosnkowski. Dlatego zarządziłem obserwację celem zidentyfikowania osób, a gdyby można było bez awantur - celem stwierdzenia, co kurier, czy też kurierzy polityczni, wiozą z sobą... Resztę załatwimy stąd!".
Polowanie na emisariusza
Co do owej reszty historycy na ogół są zgodni, że kolejna depesza zawierała już wyrok śmierci na Retingera. "W kilka dni po wysłaniu do kraju depeszy Naczelnego Wodza - notuje płk Protasewicz - gdy było już pewne niemal, że Retinger leci do kraju, przyszedł do mnie do biura w godzinach przedpołudniowych płk Franciszek Demel. Po przywitaniu się, usiadł naprzeciwko mnie przy biurku i, wyciągając z górnej kieszeni bloczek, powiedział: - Trzeba nadać do kraju depeszę w sprawie Retingera. - Jaką depeszę? - zapytałem. - Zaraz ci ją przeczytam. Gdy skończył czytać, zapytałem:
- Czy generał wie o tym? - Jakżeby! - żachnął się Demel z oburzeniem". W roku 1967, odtwarzając treść tego haniebnego rozkazu, płk Protasewicz zapisze słowa płk. Demela: "Nie wiadomo, do kogo i z czem jedzie. Należy użyć wszelkich środków, by materiał, który wiezie, znalazł się w waszych rękach. Jest rzeczą konieczną, byśmy jak najprędzej byli w jego posiadaniu. Rozumiesz, że takiego rozkazu nie można otrzymać - pisał płk Demel do płk. Kazimierza Iranka-Osmeckiego, szefa II Oddziału KG AK - dlatego zwracam się z tym do ciebie".
Sam płk Franciszek Demel w dyskusji na łamach londyńskich "Wiadomości" w 1972 r., przywołując ów swój rozkaz z lutego 1944 r., nie pisze ani słowa o użyciu "wszelkich środków". W jego wersji depeszy zapisano: "...Kurierzy idą poza plecami Prezydenta i Naczelnego Wodza. Nikt nie wie, kto jedzie i co wiezie... Zrozumiesz jasno, że kręci się coś tajemniczego i bardzo niebezpiecznego dla kraju. Uważam, iż w momencie, gdy dookoła najżywotniejszych spraw polskich zaczynają się omotywać niecne zamiary, nie pora kierować się szlachetnymi skrupułami. Jest rzeczą konieczną, by materiały wiezione przez tajemniczych kurierów znalazły się w waszych rękach... Jeśli się to da zrobić bez awantury - to lepiej. Jeśli trzeba, musicie zorganizować nawet jakiś incydent".
Nieuleczalni idioci
Historia do dziś szuka odpowiedzi na pytanie: po co Retinger skakał do Polski 4 kwietnia 1944 r.? Kto i z czym go wysyłał? Miał 57 lat, nie najlepsze zdrowie, a jego dekonspiracja w Polsce i dostanie się w niemieckie ręce mogły się dla Brytyjczyków okazać katastrofą. A jednak wbrew logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew nawet - jak się okazuje - samym Polakom, ktoś pozwolił mu skakać do Polski. Po co? Ci, którzy go znali - jak jego wieloletni sekretarz Jan Pomian - nie mają wątpliwości, że Retinger leciał na własne życzenie. Leciał, by ratować Polskę. Było już po konferencji w Teheranie, której ustalenia (oddanie Polski Stalinowi) nie zostały ujawnione stronie polskiej. Retinger je znał. Wiedział, że nic nie może uratować polskich kresów, które miały przypaść Rosji. W styczniu 1944 r. fiaskiem zakończyły się tajemnicze polsko-rosyjsko-brytyjskie rozmowy w Londynie. Historia do dziś prawie nic o nich nie wie. Retinger wiedział wszystko. Był po rozmowach z sir Anthonym Edenem i sir Alexandrem Cadoganem
(podsekretarzem stanu w Foreign Office), który wprost mu powiedział: "Polacy to nieuleczalni idioci, a Polska utonie". W lutym Churchill już bez skrupułów oznajmił premierowi Mikołajczykowi i ambasadorowi Raczyńskiemu, że Wielka Brytania nigdy nie gwarantowała żadnych polskich granic. Po raz pierwszy stronie polskiej oficjalnie zaproponowano w zamian za linię Curzona Prusy Wschodnie oraz granicę na Odrze. Polacy w Londynie odmówili. Polacy w kraju wydawali się nie zdawać sobie sprawy ze zbliżającej się katastrofy.
Przeciw Moskwie
Retinger leciał więc do Polski, by ją uratować, by przekonać stronnictwa polityczne o sensie porozumienia z Rosją na podyktowanych przez nią warunkach. Ci, którzy byli z nim związani, wiedzieli, że jego zamiarem była próba stworzenia w okupowanej Polsce podziemnego rządu z silną reprezentacją lewicy. Rządu, który Moskwa musiałaby uznać, a który - być może - uchroniłby Polskę i przed ewentualnym rządem podyktowanym przez Moskwę, i przed nieuchronnym konfliktem AK-owskiej armii podziemnej z oddziałami sowieckimi. Czy rzeczywiście można było w tym momencie ocalić Polskę przed PKWN i przed tragedią zbliżającego się powstania? Nie sposób odpowiedzieć. Tak jak nie sposób odpowiedzieć na pytanie, z kim spotkał się Retinger w Warszawie i z kim prowadził tajemnicze rozmowy. Wiadomo tylko tyle, że spotkał się z przedstawicielami PPR, lecz zarówno on, jak i jego rozmówcy nigdy nie ujawnili treści tych zakończonych niepowodzeniem pertraktacji.
Niebawem zresztą miały się zdarzyć fakty, które cel misji przesunęły na drugi plan. Owe fakty i zdarzenia po latach trudno nazwać inaczej niż polowaniem na Retingera. Do pierwszych prób wykonania wyroku doszło już w kwietniu, niedługo po skoku, gdy 993/W, oddział likwidacyjny KG AK, "...otrzymał rozkaz jego likwidacji jako bardzo szkodliwego emisariusza obcego wywiadu, który miał za zadanie zebranie opinii społeczeństwa polskiego w Kraju o ewentualnych układach z Rosją Sowiecką na warunkach mocno Polskę krzywdzących i sugerował konieczność ich przyjęcia". Z relacji wynika, że wobec trudności z wykonaniem wyroku rozkaz został odwołany. Według Jana Pomiana, Retinger już w Londynie opowiadał, że pewnego dnia do Stefana Korbońskiego, jednego z przywódców politycznych Polski podziemnej, zgłosił się młody oficer AK, który w poufnej rozmowie zameldował o wątpliwościach dotyczących rozkazu, jaki otrzymał. Zlecono mu zastrzelenie Retingera. Ów oficer prosił więc Korbońskiego o potwierdzenie rozkazu, bo sam nie był
pewien, czy on, Polak, powinien strzelać do polskiego emisariusza z Londynu. Naturalnie Korboński rozkaz odwołał i w rozmowie z komendantem głównym AK gen. Borem-Komorowskim zaprotestował przeciwko takim metodom walki politycznej. Relacja Zygmunta Gebethnera, w którego domu na warszawskim Powiślu ukrywał się Retinger, świadczy o tym, że próbowano nadal go inwigilować, a oddział likwidacyjny próbował wtargnąć do mieszkania przy Śniegockiej.
Wąglik w walizce
Sprawa polowania na Retingera do dziś dzieli historyków i świadków historii. Jedni przywołują kolejne, nie budzące wątpliwości fakty i relacje, drudzy protestują przeciwko szkalowaniu dobrego imienia Armii Krajowej, zaprzeczając istnieniu jakiegokolwiek rozkazu likwidacji. Przełomowa w tym trwającym 60 lat sporze wydaje się relacja jednego z najdzielniejszych żołnierzy 993/W por. Izabeli Horodeckiej, ps. "Teresa" (uczestniczki 23 akcji likwidacyjnych), która w początkach lat 90. na ręce wielkiego historyka, a jednocześnie jednego z przywódców AK prof. Aleksandra Gieysztora złożyła wyczerpującą relację o swoim udziale w tej wstydliwej sprawie.
"Było to w kwietniu 1944 roku. Przyszedł do mojego mieszkania mój szef major 'Fiszer' (Stefan Ryś) z drugim mężczyzną, którym, jak się później okazało, był płk Kazimierz Iranek-Osmecki (szef II Oddziału KG AK). Pułkownik zapytał mnie, czy zechcę się podjąć zadania polegającego na asystowaniu Józefowi Retingerowi w czasie jego oczekiwania na odlot z kraju samolotem, który przyleci po niego z Brindisi. Moja rola polegać miała na zasypaniu tuż przed odlotem rzeczy w walizce Retingera białym proszkiem, który mi zostanie wręczony, a który zadziała za parę tygodni i spowoduje śmierć Retingera już poza krajem. Jednocześnie poinformowano mnie, że jest to rozkaz samego Naczelnego Wodza generała Kazimierza Sosnkowskiego". W świetle tej relacji zrozumiała staje się dla historyka wypowiedź jednego z oficerów VI Oddziału Sztabu Naczelnego Wodza, Eugeniusza Witta, który, nie ujawniając szczegółów, napisał na łamach paryskiej "Kultury" w 1966 r., że "sposób i okoliczności, w których miał Retinger być zgładzony, budzą
niesmak i poczucie wstydu".
Dalsza historia jest znana. Jakimś cudem Retinger ocalał. Obrany z dokumentów, które zgodnie z rozkazami gen. Sosnkowskiego bez niego poleciały do Londynu, "spóźnił się" o 2 minuty na samolot 29 maja 1944 r. Do Brindisi miał polecieć dopiero tzw. trzecim mostem 25 lipca, tydzień przed wybuchem powstania w Warszawie, któremu bezskutecznie próbował zapobiec. Na lotnisku w Brindisi czekał już na niego dowódca SOE, gen. Colin Gubbins. Po latach napisał: "Spotkałem go, bezsilnego kalekę, na lotnisku w Brindisi i musiałem mu powiedzieć, że musi się on udać do Kairu, gdzie jego premier Mikołajczyk w drodze z Londynu do Moskwy, w celu spotkania ze Stalinem, oczekuje go". Jak się wydaje, Retinger nie miał jednak nic do powiedzenia premierowi. Misja "Salamandra" okazała się fiaskiem. Sam Retinger powrócił ciężko chory do Londynu. Miał pozostać kaleką do końca życia. W powszechnej opinii, przyczyną były przeżycia w Polsce i wypadek z bryczką, z której wypadł, spiesząc się na konspiracyjne lotnisko. Być może wierzył w to i sam Retinger. I tylko kilkoro ludzi wiedziało, że prawdziwą przyczyną kalectwa był ów tajemniczy biały proszek (najprawdopodobniej wąglik płucny), którym, zgodnie z rozkazem naczelnego wodza zasypano jego rzeczy.
JÓZEF RETINGER