REWOLUCJA ROSYJSKA - cz. 1

 

 

 

ROSJA POD RZĄDAMI CARSKIEGO REŻIMU

 

Mikołaj II

Kult siedemnastowiecznej Moskwy był kluczem do tego samowskrzeszenia i lejtmotywem jubileuszu. Trzy znane zasady carstwa przemawiały do Romanowów w ostatnich latach ich panowania. Pierwszą była zasada patrymonializmu, na mocy której car był uznawany formalnie za właściciela całej Rosji, stanowiącej jego prywatne lenno (wotczynę), tak jak średniowieczny władca feudalny. W pierwszym krajowym spisie ludności z 1897 roku Mikołaj określił siebie mianem "właściciela ziemskiego". Aż do drugiej połowy osiemnastego stulecia ta koncepcja odróżniała Rosję od Zachodu, gdzie wyłoniła się niezależna klasa ziemiaństwa jako przeciwwaga dla monarchii. Drugą zasadą zaczerpniętą z Księstwa Moskiewskiego była koncepcja rządów osobistych: wola cara jako ucieleśnienia Boga na ziemi nie powinna być ograniczana prawem czy biurokracją, a car powinien mieć swobodę rządzenia krajem wedle własnego poczucia słuszności i obowiązku. To również odróżniało bizantyjską tradycję despotyzmu od zachodniego państwa absoluty stycznego. Konserwatyści, tacy jak Konstantin Pobiedonoscew, nauczyciel, wychowawca i główny ideolog zarówno Mikołaja, jak Aleksandra, dwóch ostatnich carów, przekonywał, że ta religijna autokracja wyjątkowo odpowiada rosyjskiemu duchowi, że autokrata o cechach boskich jest potrzebny, by powściągnąć anarchistyczne zapędy narodu rosyjskiego *[Bertrand Russell użył podobnej koncepcji, kiedy w próbie wyjaśnienia lady Ottoline Morrell zjawiska rosyjskiej rewolucji zauważył, że choć despotyzm bolszewików jest okrutny, wydaje się odpowiednią formą rządów dla Rosji: "Jeśli zada sobie Pani pytanie, jak należy rządzić bohaterami Dostojewskiego, wtedy Pani zrozumie".]. Istniała wreszcie koncepcja mistycznego związku między carem a wyznawcami prawosławia, którzy kochają cara jak ojca i Boga i są mu posłuszni. Była to fantazja o ojcowskich rządach, o złotym wieku cieszącego się popularnością samowładztwa, wolnego od problemów nowoczesnego państwa.

Dwaj ostatni carowie mieli oczywiste motywy tak mocnego trzymania się owej archaicznej wizji. Istotnie, skoro wierzyli, że ich prestiż i potęgę podważa "nowoczesność" we wszelkich jej przejawach - świeckich przekonaniach, konstytucyjnych ideologiach Zachodu oraz nowych klasach społeczności miejskiej - logiczne było ich dążenie do cofnięcia zegara do odległego złotego wieku. W opinii carskiej rodziny to w XVIII wieku za panowania Piotra Wielkiego - "Waszego Piotra", jak nazywał go Mikołaj w rozmowach z urzędnikami - coś zaczęło się psuć. Istniały dwa przeciwstawne modele autokracji w Rosji: Piotrowy i moskiewski. Naśladując zachodni absolutyzm, model Piotrowy dążył do usystematyzowania władzy korony poprzez normy prawne i instytucje biurokratyczne. Uznawano to za ograniczenie władzy cara, nawet bowiem jego samego obowiązywało przestrzeganie ustanowionych przez siebie praw. Car, który ich nie przestrzegał, był despotą. Tradycja Piotrowa zakładała również przesunięcie ogniska władzy z boskiej osoby cara na abstrakcyjną koncepcję państwa autokratycznego. A to nie podobało się Mikołajowi nade wszystko. Podobnie jak jego ojca Aleksandra III, tak i jego uczono stać na straży zasad rządów osobistych, utrzymywać władzę w rękach dworu oraz nie ufać biurokracji jako pewnego rodzaju murowi stojącemu na przeszkodzie naturalnej więzi cara z narodem. Nieufność można tłumaczyć faktem, że w ciągu XIX wieku carska biurokracja zaczęła wyrastać na siłę dążącą do modernizacji i reformy. Była coraz bardziej niezależna od dworu i coraz bliższa opinii publicznej, co zdaniem konserwatystów musiało doprowadzić do rewolucyjnych żądań wprowadzenia konstytucji. Zamach na Aleksandra II w 1881 roku (po dwóch dekadach ostrożnych reform) zdawał się potwierdzać pogląd, iż nadszedł czas położenia kresu zgniliźnie. Aleksander III - który ongiś oznajmił, że "gardzi biurokracją i pije szampana za jej unicestwienie" - nakazał powrót do osobistych form rządów autokratycznych zarówno w rządzie centralnym, jak i lokalnym.

Model autokracji uprawiany przez Mikołaja był niemal całkowicie moskiewski. Jego ulubionym carem był Aleksy Michajłowicz (1645-1676), którego imię nadał swemu synowi carewiczowi. Naśladował jego cichą pobożność, która dawała mu podobno przekonanie, że powinien rządzić Rosją zgodnie z własnym religijnym sumieniem. Mikołaj lubił uzasadniać swoją politykę argumentem, że idea "przyszła do niego" od Boga. Wedle hrabiego Wittego, jednego z najświatlejszych ministrów, Mikołaj wierzył, że "ludzie nie mają wpływu na wydarzenia, że wszystkim kieruje Bóg, i że car jako boski pomazaniec nie powinien słuchać niczyich rad, a jedynie iść za głosem swego boskiego natchnienia". Mikołaj tak bardzo podziwiał na pół azjatyckie zwyczaje średniowiecza, że próbował zaprowadzić je na własnym dworze. Nakazał zachować dawne słowiańskie formy pisowni w oficjalnych dokumentach i publikacjach na długo po tym, gdy zaczęto je stopniowo wycofywać i zamieniać na literacki rosyjski. Mówił o Rusi, używając dawnego terminu na określenie rdzennych ziem Rosji, zamiast o Rossiji, którą to nazwę przyjęto dla imperium od czasów Piotra Wielkiego. Nie lubił tytułu Gosudar Imperator (Suwerenny Imperator), również wprowadzonego przez Piotra, sugerował on bowiem, że autokratyczny władca jest niczym więcej jak pierwszym sługą abstrakcyjnego państwa (gosudarstwa) i zdecydowanie wolał starszy tytuł cara, sięgający ery bizantyjskiej i niosący ze sobą religijne konotacje rządów paternalistycznych. Rozważał nawet pomysł nakazania wszystkim dworzanom noszenia długich kaftanów, podobnych do tych, jakie wkładali dawni moskiewscy bojarzy (zniechęcał go jedynie koszt przedsięwzięcia). Minister spraw wewnętrznych D.S. Sipiagin, który podsunął mu ten pomysł, urządził swoje gabinety w stylu moskiewskim. Pewnego razu przyjął cara, który zjawił się w stroju Aleksego, zgodnie ze wszystkimi rytuałami siedemnastowiecznego dworu, z tradycyjną rosyjską ucztą i orkiestrą cygańską włącznie. Mikołaj zachęcał hołdujących rosyjskiej modzie dworskiej - zapoczątkowanej za panowania jego ojca - do organizowania siedemnastowiecznych balów kostiumowych. W 1903 roku sam wydał jeden z najbardziej wystawnych. Goście przybyli w replikach strojów dworskich z okresu rządów Aleksego i tańczyli średniowieczne tańce rosyjskie. Fotografie wszystkich gości, z określeniem pozycji, jaką zajmowali na dworze odpowiednio w wiekach siedemnastym i dwudziestym, zamieszczono w dwóch ozdobnie wydanych albumach. Mikołaj ukazał się w replice szaty procesyjnej noszonej przez Aleksego, Aleksandra zaś w sukni i nakryciu głowy carycy Natalii.

 

Miniaturzysta

Cztery lata przed jubileuszem trzechsetlecia znakomity rzeźbiarz, książę Pawieł N. Trubieckoj, ukończył konny pomnik byłego cara Aleksandra III, który stanął na placu Znamienskim naprzeciwko Dworca Mikołajewskiego w Sankt Petersburgu. Było to tak wyrafinowane i przytłaczające przedstawienie autokracji pod ludzką postacią, że po rewolucji bolszewicy postanowili pozostawić pomnik na miejscu jako straszliwe przypomnienie dawnego reżimu; i rzeczywiście, stał tam do lat trzydziestych XX wieku* [Po ponad pięćdziesięciu latach tkwienia w magazynach pomnik powrócił na ulice miasta w 1994 roku. Jak na ironię, koń stoi obecnie przed dawnym Muzeum Lenina, gdzie zajął miejsce opancerzonego samochodu, który w kwietniu 1917 roku przywiózł Lenina na Dworzec Fiński.]. Potężna odlana z brązu postać Aleksandra siedziała sztywno okrakiem na masywnym wierzchowcu o architektonicznych proporcjach, którego cztery grube nogi były przytwierdzone do podłoża niczym słupy. Jeździec i koń mieli wydawać się tak ciężcy i solidni, że aż niezdolni do jakiegokolwiek ruchu. Wielu ludzi uważało to za symbol bezwładu autokracji, co nadawało statui chyba nie do końca zamierzony wyraz ironii. Robotnicy szybko zauważyli te humorystyczną stronę pomnika. Nazwali go "hipopotamem" i recytowali dowcipny wierszyk:

Oto stoi komoda

Na komodzie hipopotam

A na zwierza grzbiecie idiota.

Nawet wielki książę Włodzimierz Aleksandrowicz, rektor Akademii Sztuk Pięknych i brat zmarłego cara, krytykował pomnik jako karykaturę. Z pewnością było to okrutne zrządzenie losu, że Trubieckoj zdecydował się akurat na pomnik konny, ponieważ Aleksander III zawsze lękał się koni. W ostatnich latach życia jego trudności w dosiadaniu wierzchowców nasiliły się, ponieważ car przybrał na wadze. Znalezienie konia, na którego zgodziłby się wsiąść, zaczęło graniczyć z cudem.

Mikołaj był nieświadom tej ironii. Dla niego pomnik Trubieckiego symbolizował potęgę i trwałość samowładztwa ojca. Zlecił wykonanie jeszcze potężniejszego posągu Aleksandra, który miał stanąć w Moskwie, preferowanej przez niego stolicy, z okazji jubileuszu trzechsetlecia. Dwa lata trwała budowa imponującego pomnika, odsłoniętego osobiście przez Mikołaja podczas wielkiej uroczystości w trakcie obchodów jubileuszu. W przeciwieństwie do swego petersburskiego "brata", który łączył figuratywne podobieństwo do cara z wyrazistą symboliką, nowy pomnik nie rościł żadnych pretensji do wartości artystycznych. Gigantyczna postać cara przypominała manekina pozbawionego ludzkiego wyrazu twarzy, monolityczne ucieleśnienie autokratycznej potęgi. Siedziała wyprostowana na tronie, z dłońmi na kolanach, wyposażona we wszelkie atrybuty carskiej władzy - koronę, berło i jabłko, carską szatę i pełny strój wojskowy - spoglądając w stronę Kremla, zwrócona plecami do katedry, na wzór faraona, który nie musi zaprzątać sobie głowy niczym innym oprócz źródła własnej nieograniczonej władzy.

Od śmierci Aleksandra w 1894 roku Mikołaj nabrał niemal mistycznego szacunku dla pamięci ojca. Uważał go za autokratę z krwi i kości. Aleksander rządził Rosją jak średniowieczny feudalny możnowładca swym prywatnym patrymonium. Scentralizował władzę w swoich rękach i rozkazywał ministrom jak generał na wojnie. Nawet wyglądał tak, jak na autokratę przystało - zwalisty mężczyzna, prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, srogie oblicze obramowane imponującą czarną brodą. Był to człowiek, który lubił zabawiać swych kompanów do biesiadowania wdzieraniem się do sali przez zamknięte drzwi i wyginaniem srebrnych rubli "carskim kciukiem przypominającym imadło". W prywatnym zakątku pałacu, poza zasięgiem obcych uszu, grywał na trąbce z podobną żywiołowością. Legenda głosi, że w 1888 roku uratował własną rodzinę przed niechybną śmiercią, podpierając swymi herkulesowymi ramionami zawalony stalowy dach wagonu jadalnianego w carskim pociągu, wykolejonym przez rewolucjonistów w drodze na Krym. Jego jedyną słabością wydawało się zgubne uzależnienie od wysokoprocentowych trunków. Gdy zachorował na nerki, caryca zabroniła mu pić. Ale ominął tę przeszkodę, zamawiając specjalne wysokie buty z ukrytymi przegródkami w środku, wystarczająco pojemnymi, by schować piersiówkę z koniakiem. Generał P. A. Czeriewin, jeden z ulubionych kompanów władcy, wspominał: "Kiedy była obok nas caryca, siedzieliśmy cicho i bawiliśmy się jak grzeczne dzieci. Ale gdy tylko na chwilę wychodziła, wymienialiśmy spojrzenia. A potem - raz, dwa, trzy! Wyciągaliśmy flaszeczki, pociągaliśmy duży haust i siedzieliśmy dalej jak gdyby nigdy nic. Jemu (Aleksandrowi) bardzo podobała się ta rozrywka. Przypominała grę. Nazwaliśmy ją 'Potrzeba matką wynalazków'. 'Raz, dwa, trzy. Potrzeba, Czeriewin?' - 'Wynalazek, Wasza Carska Mość'. 'Raz, dwa i trzy' - i łyk z butelki".

Mikołaj wychowywał się w cieniu tego niestroniącego od kielicha olbrzyma, boleśnie świadom własnej niższości. Ponieważ był nieśmiały z natury i dziecinny z wyglądu, rodzice traktowali go jak dziecko (w rodzinie nazywano go "Misza") jeszcze długo po tym, jak wyrósł ze szczenięcych lat. Mikołaj zachował wiele dziecinnych upodobań i pasji. Dzienniki, które pisał w wieku dwudziestu paru lat, obfitują w niemądre notatki o zabawach i psikusach. Na przykład w roku 1894, gdy miał dwadzieścia sześć lat, niespełna miesiąc przed wstąpieniem na tron, odnotował heroiczną bitwę na kasztany z księciem Jerzym z Grecji w carskim parku: "Rozpoczęliśmy przed domem, a skończyliśmy na dachu". Kilka dni później opisał kolejną bitwę, tym razem na szyszki. Aleksander, któremu obce były jakiekolwiek kompleksy natury fizycznej lub emocjonalnej, uważał syna za słabeusza i w pewnym stopniu imbecyla. Nazywał go "dziewuszką" i sądził, że nie ma większego sensu przygotowywać go do obowiązków państwowych. Kiedy hrabia Witte, carski minister finansów, zasugerował, że nadszedł czas, by zapoznać następcę tronu ze sprawami państwowymi, Aleksander wydawał się zaskoczony. "Powiedz - rzekł do ministra - rozmawiałeś kiedy z Jego Carską Wysokością, wielkim księciem carewiczem?". Witte przyznał, że owszem. "No to nie mów, że nie zauważyłeś, że wielki książę jest matołem!".

Za sprawą odebranego wykształcenia Mikołaj posiadał wszelkie talenty oraz wdzięk ucznia prywatnej angielskiej szkoły. Tańczył z gracją, znakomicie jeździł konno, był dobrym strzelcem i celował w kilku innych sportach. Mówił po angielsku jak profesor Oksfordu, dobrze znał francuski i niemiecki. Cechowały go, czego nie trzeba chyba dodawać, nienaganne maniery. Jego kuzyn i przyjaciel z dzieciństwa, wielki książę Aleksander, uważał go za "najlepiej ułożonego człowieka w Europie". Lecz co do praktycznej wiedzy wymaganej do rządzenia krajem wielkości Rosji - a w dodatku krajem, który znalazł się w sytuacji przedrewolucyjnej - tej Mikołaj nie posiadał niemal wcale. Jego główny guwerner, angielski dżentelmen o nazwisku Heath, dobrze malował akwarelami i uwielbiał spędzać czas na wolnym powietrzu. Brakowało mu jednak zalet uniwersyteckiego wykształcenia, a ponadto nie wiedział o Rosji zupełnie nic prócz znajomości kilku podstawowych słów w języku rosyjskim. Od W.O. Kluczewskiego, wybitnego historyka, Mikołaj dowiedział się nieco o historii swego kraju, ale nie zapoznał się z żadnym z jego współczesnych problemów. Kiedy Pobiedonoscew usiłował nauczyć go zasad funkcjonowania państwa, Mikołaj był "całkowicie pochłonięty dłubaniem w nosie". Polityka go nudziła. Zawsze lepiej czuł się w towarzystwie oficerów i dam z towarzystwa niż wśród ministrów i polityków.

Mocno powątpiewając w zdolność syna do opanowania sztuki rządzenia na podstawie książek, Aleksander wcielił go do korpusu oficerskiego gwardii w nadziei, że wojsko wyrobi mu charakter i zaszczepi wiedzę o życiu i świecie. Mikołaj uwielbiał wojskowe życie. Towarzyska atmosfera kasyna oficerskiego, przypominającego bardziej klub dla dżentelmenów niż wojskowe koszary, będzie towarzyszyć mu do końca życia jako miłe wspomnienie dni, zanim przytłoczyło go brzemię obowiązków państwowych. To wtedy zapałał miłością do baleriny Matyldy Krzesińskiej. Stopień pułkownika lejbgwardyjskiego Pułku Prieobrażenskiego przyznany mu przez ojca pozostał źródłem ogromnej dumy. Mikołaj odmówił przyjęcia wyższego stopnia, nawet podczas I wojny światowej, gdy objął stanowisko głównego dowódcy. Zniszczył tym samym swój prestiż w armii, gdzie zaczęto nazywać go "pułkownikiem Romanowem".

W 1890 roku Aleksander wysłał syna na wielki objazd Syberii, Japonii, Indochin, Egiptu i Grecji. Podróż miała poszerzyć polityczne horyzonty następcy tronu. Lecz charakter towarzyszącej mu w podróży świty (zwyczajowy komplet tępych i hedonistycznych gwardzistów) w dużej mierze zamiar ten zniweczył. W trakcie objazdu Mikołaj zapełniał karty swego dziennika takimi samymi banalnymi i błahymi zapiskami jak w domu: krótkie uwagi o pogodzie, przebytych każdego dnia odległościach, godzinach dotarcia do celu podróży i odjazdu, towarzystwie przy posiłkach itp. Wydaje się, że podczas podróży nic nie zachęciło go do poszerzenia wiedzy czy pogłębienia obserwacji świata. Jedyny trwały efekt wyprawy okazał się dość niefortunny. W Otsu w Japonii o mały włos uniknął zamachu na swoje życie ze strony niepoczytalnego terrorysty. To doświadczenie pozostawiło w nim mocno zakorzenioną nienawiść do Japończyków (nazywał ich małpami, makakami), a często utrzymuje się, że uczyniło go podatnym na wpływy tej części dworu, która dążyła do katastrofalnej wojny z Japonią w latach 1904-1905.

Gdyby Aleksander żył siedemdziesiąt lat, dzieje rosyjskiego imperium mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej. Ale zrządzeniem losu w roku 1894 zmarł na chorobę nerek w wieku zaledwie czterdziestu dziewięciu lat. Gdy tłum krewnych, lekarzy i dworzan gromadził się wokół łoża śmierci wielkiego autokraty, Mikołaj wybuchł płaczem i wykrzyknął żałośnie do swego kuzyna Aleksandra: "Co się stanie ze mną i z całą Rosją? Nie jestem przygotowany na zostanie carem. Nigdy nie chciałem nim być. Nic nie wiem o rządzeniu. Nie mam nawet pojęcia, jak rozmawiać z ministrami". Ludwik XVI, z którym łączyło Mikołaja wiele podobieństw, wygłosił uderzająco podobną uwagę, gdy w roku 1775 po raz pierwszy dowiedział się, że ma objąć tron Francji.

Rządy ostatniego cara Rosji rozpoczęły się fatalnie. Kilka dni po koronacji, w maju 1896 roku, na Chodynce, poligonie wojskowym tuż pod Moskwą, zorganizowano uroczysty jarmark. Już wczesnym rankiem zebrało się tam około pół miliona ludzi spodziewających się, że otrzymają od nowego cara upominki w postaci blaszanych kufli z przykrywką oraz herbatników z wytłoczoną datą uroczystości. Miały być rozdawane ogromne ilości kiełbasy i piwa. Wraz z napływem kolejnych osób rozeszła się pogłoska, że podarków nie wystarczy dla wszystkich. Tłum ruszył naprzód. Ludzie potykali się i wpadali do wojskowych okopów, w których dusili się i byli tratowani na śmierć. W ciągu zaledwie kilku minut zginęło 1400 osób, a 600 doznało obrażeń. Mimo to namówiono cara na kontynuowanie uroczystości. Wieczorem, gdy wywożono ciała ofiar, nowy car uczestniczył w balu wydanym przez francuskiego ambasadora, markiza de Montebello. Przez kilka kolejnych dni pozostałe zaplanowane zabawy - bankiety, bale i koncerty - odbywały się zgodnie z harmonogramem, jak gdyby nic się nie stało. Oburzyło to opinię publiczną. Mikołaj usiłował naprawić sytuację, nakazując ministrowi sprawiedliwości zbadać przyczyny katastrofy. Kiedy jednak minister zorientował się, że winę za wszystko ponoszą wielki książę Siergiej, generał-gubernator Moskwy, i mąż siostry carycy, pozostali wielcy książęta z wściekłością zaprotestowali. Oświadczyli, że publiczne uznanie winy członka carskiej rodziny podważy system autokracji. Sprawę zamknięto. Uznano ją jednak za zły omen dla nowych rządów, a zaistniała sytuacja pogłębiła rosnącą przepaść między dworem a społeczeństwem. Mikołaj, który coraz mocniej wierzył, że prześladuje go pech, zacznie później dopatrywać się w tym incydencie początku wszystkich swoich kłopotów.

Przez cały okres swego panowania Mikołaj sprawiał wrażenie człowieka niebędącego w stanie poradzić sobie z zadaniem rządzenia rozległym imperium w obliczu pogłębiającego się kryzysu rewolucyjnego. Rzeczywiście, w takiej sytuacji dałby sobie radę tylko geniusz. A Mikołaj do geniuszy z pewnością nie należał *[Swego czasu krążył w sowieckiej Rosji dowcip, że Prezydium Rady Najwyższej postanowiło pośmiertnie odznaczyć Mikołaja II Orderem Czerwonego Sztandaru za "zasługi dla rewolucji". Osiągnięciem ostatniego z carów, mówiono, było doprowadzenie do sytuacji rewolucyjnej.]. W innych okolicznościach oraz przy innych własnych predyspozycjach Mikołaj mógłby ocalić dynastię, odchodząc od rządów autokratycznych w stronę reżimu konstytucyjnego w pierwszej dekadzie swego panowania, kiedy wciąż jeszcze była nadzieja na ugłaskanie liberałów i odizolowanie ruchu rewolucyjnego. Mikołaj miał wiele osobistych przymiotów niezbędnych do bycia dobrym monarchą konstytucyjnym. W Anglii, gdzie wystarczyło być "porządnym człowiekiem", aby stać się dobrym władcą, cieszyłby się powszechnym podziwem i uznaniem. Z pewnością nie był bardziej ograniczony niż jego kuzyn sobowtór Jerzy V, który stanowił wzór władcy konstytucyjnego. Mikołaj był człowiekiem łagodnego charakteru, odznaczał się znakomitą pamięcią i doskonałym poczuciem przyzwoitości, które to cechy czyniły zeń potencjalnie idealnego kandydata do pełnienia głównie formalnych obowiązków monarchy konstytucyjnego. Lecz Mikołaj nie był stworzony do tej roli: on był Cesarzem i Władcą Absolutnym Wszystkich Rosjan *[Pełny tytuł Mikołaja II brzmiał następująco: Cesarz i Władca Absolutny Wszystkich Rosjan; Car Moskwy, Kijowa, Włodzimierza, Nowogrodu, Kazania, Astrachania, Polski, Syberii, Chersonezu Taurydzkiego i Gruzji; Władca Pskowa; Wielki Książę Smoleńska, Litwy, Wołynia, Podola i Finlandii; Książę Estonii, Liwonii, Kurlandii i Semigalii, Samogitii, Białegostoku, Karelii, Tweru, Jugrii, Permu, Wiatki, Bułgarii oraz ziem pozostałych; Władca i Wielki Książę Niżnego Nowogrodu i Czernihowa; Władca Riazania, Połocka, Rostowa, Jarosławia, Biełozierska, Udorii, Obdorii, Kondii, Witebska, Mścisławia oraz wszystkich ziem północnych; Pan i Władca ziem iwerskich, kartalińskich i kabardyjskich oraz dzielnic ormiańskich; Dziedziczny Władca i Suzeren Książąt Czerkieskich i Książąt Górskich oraz innych; Władca Turkiestanu; Następca Tronu Norwegii; Książę Szlezwika-Holsztynu, Stormarnu, Dithmarschen i Oldenburga.]. Tradycja rodzinna oraz presja ze strony tradycyjnych sprzymierzeńców korony zmuszała go nie tylko do panowania, ale i do rządzenia. Romanowowi nie przystawało odgrywać roli monarchy ceremonialnego, pozostawiającego faktyczne rządy w rękach biurokracji. Ani nie godziło się ugiąć pod żądaniami liberałów. W obliczu politycznej opozycji metodą Romanowów było manifestowanie "boskiej władzy" monarchy absolutnego, wiara w "historyczną więź pomiędzy carem a jego ludem" oraz stanowcze i silne rządy. Pomimo anglo-niemieckich korzeni caryca z wielkim zapałem przejęła wszystkie średniowieczne tradycje bizantyjskiego despotyzmu i nieustannie nakłaniała swego dobrodusznego małżonka, by upodobnił się bardziej do Iwana Groźnego i Piotra Wielkiego. Cześć, jaką Mikołaj obdarzał ojca, oraz jego własne rosnące ambicje władania krajem w duchu moskiewskich przodków nieuchronnie doprowadziły do próby odgrywania roli prawdziwego autokraty. Jak ostrzegł liberalną szlachtę Tweru wkrótce po swej koronacji, uważał za swój obowiązek przed Bogiem "podtrzymywać samodzierżawie w sposób równie nieugięty i zdecydowany, w jaki czynił to mój nieodżałowany zmarły ojciec".

Mikołaj jednak nie był obdarzony ani siłą charakteru swego ojca, ani jego inteligencją. Na tym polegał jego dramat. Przy swoich ograniczeniach mógł jedynie bawić się w odgrywanie roli autokraty, mieszając się do prac rządu (a przy okazji je zakłócając) bez przewodzenia im w jakikolwiek sposób. Był o wiele za łagodny i nieśmiały, by sprawować autentyczną władzę nad swymi podwładnymi. Mając zaledwie metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i kobiecą sylwetkę, nawet nie wyglądał na dyktatora. W początkowych latach jego panowania przyćmiewały go takie apodyktyczne postaci, jak matka, caryca Maria Fiodorowna, stryjowie, czyli czterej wielcy książęta, oraz dawny guwerner i wychowawca Konstantin Pobiedonoscew. W okresie późniejszym "nosić spodnie" będzie jego żona, jak sama wyraziła się niegdyś w liście do małżonka.

Mimo to błędem byłoby zakładać, jak uczyniło wielu historyków, że porażka Mikołaja wzięła się zasadniczo ze "słabości woli". Zgodnie z powszechnie przyjętą wiedzą Mikołaj był bierną ofiarą historii, która popadała w coraz większy mistycyzm i obojętność dla własnego losu, uświadomiwszy sobie swoją rosnącą bezsilność wobec rewolucji. Ta interpretacja wiele zawdzięcza obserwacjom rewolucyjnych wrogów cara, które zdominowały pierwsze materiały informacyjne na jego temat. Na przykład Wiktor Czernow, przywódca rewolucji socjalistycznej, utrzymywał, że Mikołaj reagował na przeciwności losu z "pewną uporczywą biernością, jak gdyby pragnął uciec przed życiem Sprawiał wrażenie nie tyle mężczyzny, ile jego nieudanej kopii". Podobnie Trocki opisywał ostatniego cara jako reagującego na "historyczną powódź", która nadciągała pod bramy jego pałacu, z "niczym więcej jak tylko milczącą obojętnością". Oczywiście, tkwi w tym wszystkim element prawdy. Zawiedziony w swych ambicjach rządzenia w sposób, w jaki jego zdaniem prawdziwy autokrata rządzić powinien, Mikołaj coraz bardziej wycofywał się w prywatną i równie nieudaną sferę życia rodzinnego. Jednak owo zawoalowane przyznanie się do politycznej porażki nie wynikało z niepodejmowania prób. Pod pozorną uległością kryło się silne poczucie obowiązku podtrzymania zasad autokracji. Wraz z nabraniem pewności siebie na carskim tronie w Mikołaju narodziło się silne pragnienie rządzenia, wzorem moskiewskich przodków, zgodnie z własnymi przekonaniami religijnymi. Uparcie bronił autokratycznych prerogatyw przed naruszeniami ze strony swych ambitnych ministrów, a nawet własnej żony, której uporczywe żądania (często w imieniu Rasputina) starał się ze wszech sił ignorować i odpierać. To nie słaba wola zgubiła ostatniego z carów, a przeciwnie, twarda determinacja rządzenia z piedestału tronu, pomimo że wyraźnie brakowało mu niezbędnych predyspozycji.

Całkowita nieumiejętność radzenia sobie z podwładnymi i podporządkowania ich swoim nakazom stanowiła oczywistą ułomność. Przez całe życie Mikołaj dźwigał ciężar niezwykłego poczucia przyzwoitości i dobrych manier. Ukrywał emocje pod maską biernej powściągliwości, która na osobach obserwujących go z dystansu, takich jak Czernow i Trocki, sprawiała wrażenie obojętności. Taktownie zgadzał się z każdym rozmówcą zamiast z zażenowaniem mu zaprzeczać. Dało to początek dowcipnemu powiedzeniu, które krążyło po salonach Sankt Petersburga, że najpotężniejszy człowiek w Rosji to ten, który rozmawia z carem jako ostatni. Mikołaj był zbyt uprzejmy, by przedstawić swym ministrom zarzut złej pracy, na innych zrzucał zatem obowiązek poinformowania ich o utracie stanowiska. Hrabia Witte wspominał, jak został zdymisjonowany z funkcji przewodniczącego Rady Ministrów: "Rozmawialiśmy [Mikołaj i Witte] przez bite dwie godziny. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Wziął mnie w objęcia. Życzył powodzenia. Wróciłem do domu, nie posiadając się ze szczęścia, i zastałem na biurku pisemny nakaz dymisji". Witte uważał, że car czerpał jakąś osobliwą satysfakcję z takiego znęcania się nad ministrami. "Nasz car - pisał we wspomnieniach - jest człowiekiem Orientu, stuprocentowym Bizantyjczykiem". Takie nieprzewidywalne zachowania doprowadziły do poczucia braku bezpieczeństwa w kręgach rządzących. Zaczęły krążyć szkodliwe plotki, jakoby car był uwikłany w rozmaite spiski dworskie lub, co gorsza, jakoby brakowało mu zdecydowanych poglądów oraz że stał się bezwiednym narzędziem ciemnych, zakulisowych, ukrytych sił. Fakt, że Mikołaj polegał na nieoficjalnych, reakcyjnych doradcach (łącznie z Pobiedonoscewem, oberprokuratorem Świętego Synodu oraz cieszącym się złą sławą wydawcą gazety "Grażdanin", księciem Mieszczerskim, którego homoseksualni kochankowie awansowali na znaczące stanowiska dworskie), jedynie podsycał tę konspiracyjną teorię - co w późniejszych latach oczywiście czynił również Rasputin.

Niedostatki zdolności przywódczych Mikołaj nadrabiał ciężką pracą. Był władcą sumiennym i pracowitym, zwłaszcza w pierwszej połowie swego panowania, pilnie siedzącym za biurkiem, póki nie wypełnił codziennych obowiązków administracyjnych. Zachowywał się jak urzędnik - "Główny Urzędnik Carstwa" - poświęcając całą energię rutynowym drobiazgom sprawowanego urzędu, bez rozważania szerszych kwestii politycznych. Podczas gdy jego ojciec żądał, by informowano go jedynie o najistotniejszych sprawach politycznych i cedował większość pomniejszych funkcji wykonawczych na swych podwładnych, Mikołaj okazał się całkowicie niezdolny do zajmowania się czymkolwiek poza najbanalniejszymi sprawami. Osobiście doglądał takich rzeczy, jak budżet napraw w szkole rolniczej czy zebranie akuszerek z prowincji. Było jasne, że z tych drobnych, rutynowych, biurokratycznych zajęć czerpał prawdziwe pocieszenie: stwarzały one iluzję sprawnie funkcjonującego rządu i dawały poczucie celu. Każdego dnia skrupulatnie odnotowywał w dzienniku godziny rozpoczęcia i czas trwania spotkań z ministrami oraz innych oficjalnych czynności, okraszając je lakonicznymi uwagami o pogodzie, godzinie wypicia porannej kawy, towarzystwie przy podwieczorku i tym podobnych. Codzienne zajęcia stały się czymś w rodzaju rytuału: każdego dnia o tej samej porze wykonywał te same obowiązki, do tego stopnia, że urzędnicy często żartowali, iż można przy nim nastawić zegarek. Drobnostkowemu Mikołajowi wydawało się, że rolą prawdziwego autokraty, osobiście rządzącego z wysokości tronu, jest zajmowanie się wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami zarządzania tak rozległym terytorium. Spędzał na przykład długie godziny, rozpatrując petycje, setkami napływające do kancelarii każdego miesiąca, często od chłopów o prostackich nazwiskach (np. pańszczyźnianych przydomkach takich jak "Śmierdziel" czy "Brzydal", przekształconych formalnie w nazwiska), których nie mogli zmienić bez zgody cara. Mikołaj okazał się niezdolny do wzniesienia się ponad te mało istotne zajęcia. Coraz bardziej zazdrościł ministrom funkcji biurokratycznych, które mylił ze sprawowaniem władzy, i niechętnie godził się z koniecznością przekazywania im kompetencji, widział w tym bowiem uzurpację swych autokratycznych praw. Tak zazdrośnie strzegł nieistotnych przywilejów, że odmówił nawet mianowania prywatnego sekretarza, woląc samodzielnie zajmować się korespondencją. Tak proste polecenia jak wezwanie urzędnika bądź przygotowanie samochodu były wydawane na piśmie, w kopercie zapieczętowanej osobiście szlachetną ręką cara. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że autokrata mógłby pożyteczniej wykorzystywać czas, rozwiązując poważniejsze kwestie państwowe. Miał umysłowość miniaturzysty, znakomicie przystosowaną do najdrobniejszych detali administrowania, lecz całkowicie niezdolną do zsyntetyzowania ich w ogólne zasady sprawowania władzy. Jak wyraził się niegdyś Pobiedonoscew: "Rozumie jedynie znaczenie odosobnionego faktu, bez łączenia go z innymi, bez uświadamiania sobie powiązań z pozostałymi doniosłymi faktami, wydarzeniami, tendencjami, wypadkami. Uporczywie trzyma się małostkowego, wąskiego światopoglądu".

By bronić swych jedynowładczych przywilejów, Mikołaj uważał, że powinien utrzymywać swoich urzędników w stanie słabości i podziałów. Im większe uprawnienia miał minister, tym bardziej Mikołaj zazdrościł mu jego potęgi. Zdolni i skuteczni premierzy, tacy jak hrabia Witte czy Piotr Stołypin, którzy mogliby ocalić carski reżim, zostali odsunięci od władzy w atmosferze powszechnej nieufności. Jedynie pospolite miernoty, takie jak "staruszek" Iwan Goriemykin, długo piastowały najwyższy urząd. Brytyjski komentator Bernard Pares przypisywał sukces Goriemykina faktowi, że był on "akceptowany" zarówno przez cara, jak i carycę za "swą postawę kamerdynera przekazującego rozkazy pozostałej służbie". W istocie, jak przystało na cara, który rządził Rosją niczym średniowieczny władca feudalny, Mikołaj traktował swych ministrów bardziej jak służących na prywatnych włościach niż urzędników państwowych. Owszem, nie zwracał się już do nich familiarnym ty (zarezerwowanym dla zwierząt, chłopów pańszczyźnianych i dzieci). Niemniej jednak oczekiwał od nich bezkrytycznego oddania i w swej ocenie ministrów dalece przedkładał lojalność ponad kompetencje. Nawet hrabia Witte, którego codzienne zachowanie z pewnością nie miało w sobie nic z pokory, w obecności cara stawał na baczność, z dłońmi obciągniętymi wzdłuż bocznych szwów spodni, niczym osobisty kamerdyner.

Mikołaj wykorzystywał rywalizację oraz podziały między różnymi ministerstwami. Rozważał opinie jednego w kontekście drugiego, żeby zachować przewagę. Nie sprzyjało to bynajmniej spójności w rządzie, póki jednak umacniało pozycję cara, udawało się mu nie przeszkadzać w rządzeniu. Poza krótkim okresem w 1901 roku Mikołaj konsekwentnie odmawiał koordynowania pracy różnych ministerstw, przewodnicząc obradom Rady Ministrów: wydaje się, iż obawiał się utworzenia silnych frakcji, które zmusiłyby go do przyjęcia polityki, jakiej nie pochwalał. Wolał spotykać się z ministrami w cztery oczy, co skutkowało podziałami pośród nich, a zarazem prowadziło do chaosu i zamętu. Owe audiencje mogły być dla ministrów wielce frustrujące, bo choć Mikołaj nieodmiennie sprawiał wrażenie, iż zgadza się z propozycjami danego ministra, to nigdy nie można było ufać, że poprze je w konfrontacji z koncepcjami innego. Długie i wyczerpujące debaty polityczne należały zatem do wyjątkowej rzadkości. Jeśli minister zbyt obszernie rozprawiał o polityce, car dawał jasno do zrozumienia, że się nudzi, i zmieniał temat rozmowy, skupiając się na stanie pogody albo innej wdzięczniejszej kwestii. Świadomi faktu, że cara nużą ich raporty, ministrowie umyślnie je skracali. Niektórzy nawet odstępowali od nich całkowicie, a w ich zastępstwie zabawiali cara anegdotkami i plotkami.

Rezultatem takiego stanu rzeczy było pozbawienie rządu skutecznego przywództwa czy koordynacji w ostatnich latach carskiego reżimu. Źródłem wszystkich tych problemów był Mikołaj. Skoro w centrum systemu rządzenia brakowało silnej ręki, właśnie on był tym brakującym ogniwem. W pewnym sensie na osobie Mikołaja Rosja straciła podwójnie: miała cara zdecydowanego rządzić w majestacie tronu, lecz zupełnie niezdolnego do sprawowania władzy. Była to "autokracja bez autokraty". Być może nikt nie potrafiłby odgrywać roli, jaką wyznaczył sobie Mikołaj: prace rządu stały się zbyt obszerne i złożone, by mógł podołać im jeden człowiek; autokracja sama w sobie była już przeżytkiem. Przede wszystkim jednak Mikołaj popełnił błąd samym podjęciem próby. Zamiast rozdysponować uprawnienia, oddawał się mrzonkom władzy absolutnej. Tak zazdrośnie strzegł swych przywilejów, że starał się ominąć wszelkie instytucje państwowe i skupić władzę w rękach dworu. Tymczasem żaden z jego życzliwych, acz niegrzeszących inteligencją dworzan nie był choćby w najmniejszym stopniu zdolny do udzielenia mu mądrej rady, jak rządzić państwem, jako że wszyscy wywodzili się z wąskiego kręgu arystokratycznych oficerów gwardii, których wiedza o Rosji ograniczała się do znajomości modnych ulic Sankt Petersburga. Większość z nich gardziła Rosją, posługiwała się językiem francuskim, zamiast rosyjskim i spędzała więcej czasu w Nicei bądź Biarritz niż w swoich majątkach w guberniach. W obliczu rosnącej dominacji dworu rząd Mikołaja nie był w stanie stworzyć spójnej strategii politycznej i zająć się piętrzącymi się problemami społecznymi, które nieubłaganie wiodły ku rewolucji. W ostatnich latach, zwłaszcza po zamachu na życie Stołypina w 1911 roku, rząd dryfował w niebezpiecznym kierunku, car mianował bowiem na premiera jedną schlebiającą mu miernotę po drugiej. Mikołaj zaś spędzał coraz więcej czasu poza swoim gabinetem. Gdy wyruszał na polowania, przyjęcia na pokładach jachtów czy wakacje rodzinne na Krymie, sprawy państwowe musiały zostać odłożone na kilka tygodni. Tymczasem w pozornie bezpiecznym azylu carskiej rodziny rozgrywał się kolejny dramat.

Następca tronu

Dla carycy Aleksandry obchody jubileuszu okazały się męczącym obowiązkiem. Z trudem docierała na wszystkie uroczystości publiczne, często jednak opuszczała je przed czasem, zdradzając wyraźne oznaki cierpienia. Na wystawnym balu wydanym przez moskiewską arystokrację poczuła się tak słabo, że ledwo trzymała się na nogach. Gdy car pospieszył jej z pomocą, zdążył wyprowadzić ją z sali akurat na czas, by nie dopuścić do jej omdlenia na oczach wszystkich. Na galowym przedstawieniu w Teatrze Maryjskim zjawiła się posępna i blada. Zasiadająca w sąsiedniej loży córka brytyjskiego ambasadora, Meriel Buchanan, zauważyła, jak trzęsie się wachlarz w jej dłoniach i jak wskutek ciężkiego oddechu "brylanty zdobiące stanik sukni unoszą się i opadają, drżąc i migocząc tysiącem niespokojnych błysków. Po chwili wydawało się, że emocje bądź cierpienie owładnęły nią całkowicie i wyszeptawszy kilka słów do cara, wstała i wycofała się w głąb loży, nie pojawiwszy się już więcej owego wieczoru. Przez teatr przetoczyła się fala lekkiego niezadowolenia".

Faktem było, że w minionej dekadzie caryca pokazała się publicznie co najwyżej podczas kilkunastu wydarzeń. Od chwili narodzin w 1904 roku cierpiącego na hemofilię syna, carewicza Aleksego, izolowała się w Pałacu Aleksandryjskim w Carskim Siole oraz w innych carskich rezydencjach z dala od stolicy. Żywiono nadzieję, że wykorzysta obchody trzechsetlecia, by poprawić swój publiczny wizerunek. Odwróciwszy się do społeczeństwa plecami, zaczęła być postrzegana jako osoba chłodna i arogancka, jej uzależnienie zaś od "świętego męża" Rasputina od dawna było przedmiotem politycznej troski z uwagi na jego rosnące wpływy na dworze. Tymczasem wkrótce przed jubileuszem choroba syna zaostrzyła się i nieustannie zaprzątała myśli carycy w trakcie uroczystych obchodów. Na domiar złego druga córka Tatiana zapadła na dur brzuszny po wypiciu zakażonej wody ze stołecznego wodociągu. Aleksandra czyniła, co w jej mocy, by ukryć przed społeczeństwem swoje cierpienia i troski. Nie potrafiła jednak zdobyć się na wyjście do ludzi i zjednanie sobie ich współczucia.

Kiedy Aleksandra została carycą, Rosja była jej obca. Z początkiem XVIII wieku wśród władców z dynastii Romanowów utarł się zwyczaj poślubiania księżniczek z zagranicy. Pod koniec wieku XIX małżeństwa mieszane uczyniły z Romanowów integralną część europejskiej rodziny koronowanych głów. Przeciwnicy z upodobaniem nazywali ich dynastią "Gottorp-Holstein", co w kategoriach genealogicznych niewiele odbiegało od prawdy. Większość mężów stanu podzielało opinię, że owe powiązania dynastyczne zagwarantują równowagę sił w Europie. Były zatem powody, by z zadowoleniem przyjąć w kwietniu 1894 roku zaręczyny carewicza Mikołaja z księżniczką Aleksandrą, w skrócie Aleksą, córką wielkiego księcia Hesse-Darmstadt i angielskiej księżnej Alicji. Spodziewano się, że księżniczka będzie miała wiele czasu na przygotowanie się do roli carycy. Tymczasem Aleksander III zmarł zaledwie sześć miesięcy później i dwudziestodwuletnia kobieta znalazła się nagle na rosyjskim tronie.

Mimo że w latach późniejszych poddani przeklinali ją jako "Niemkę", w gruncie rzeczy Aleksandra była pod wieloma względami kwintesencją Angielki. Po śmierci matki w 1878 roku wychowywała ją w Anglii babka, królowa Wiktoria, której surowe zasady moralne, postawy i upodobania, nie wspominając o nieustępliwości w dążeniu do celu, Aleksandra sobie przyswoiła. Z Mikołajem rozmawiała i korespondowała w języku angielskim. Po rosyjsku mówiła słabo, z silnym angielskim akcentem, i to wyłącznie do służby, urzędników oraz kleru. W Pałacu Aleksandryjskim prowadziła dom wedle surowych wiktoriańskich zasad. W Maples, angielskim domu towarowym dla klasy średniej, zamówiono produkowane fabrycznie meble, które miały zastąpić wspaniałe cesarskie umeblowanie, znacznie bardziej pasujące do klasycznego stylu empirowego Pałacu Aleksandryjskiego. Jej cztery córki dzieliły jedną sypialnię, sypiając na wąskich łóżkach polowych; caryca znana była z tego, że osobiście zmieniała pościel. Codziennie brano zimne kąpiele. Skromną ambicją Mikołaja i Aleksandry było prowadzenie życia angielskiej klasy średniej. Posługiwali się sympatycznym domowym językiem wiktoriańskiej burżuazji: zwracali się do siebie odpowiednio "Mężusiu" i "Żonko". Jednak caryca myliła się w założeniu wysnutym na podstawie swej znajomości dworu angielskiego, że taki styl życia, który w Anglii był wynikiem stałego wycofywania się monarchy ze sfery władzy wykonawczej, mógłby przypaść do gustu rosyjskiemu jedynowładcy.

Od samego początku Aleksandra sprawiała wrażenie niechętnej publicznej roli, do której odgrywania zobowiązywała ją jej pozycja. Rzadko pojawiała się na uroczystościach dworskich i publicznych, a jako osoba z natury nieśmiała podczas pierwszych wystąpień przybierała pozę pełną rezerwy, przez co wydawała się odpychająca i trudna we współżyciu. Wypominano jej oziębłość i wyniosłość, dwie wybitnie nierosyjskie przywary. "Nikt nie lubił carycy - pisała Zinaida Gippius, gospodyni salonu literackiego. - Jej ostre rysy, piękna, lecz przygnębiona i gniewna twarz o wąskich, mocno zaciśniętych wargach nie były miłe dla oka; niemiecka kościstość i wzrost także nie koiły wzroku". Dowiedziawszy się o braku popularności swojej wnuczki, królowa Wiktoria wystosowała do niej list z kilkoma radami:

Nie ma trudniejszej sztuki niż sztuka panowania. Od ponad pięćdziesięciu łat panuję w swoim własnym kraju, który znam od dziecięctwa, a mimo to każdego dnia zastanawiam się, co powinnam uczynić, ażeby utrzymać i wzmocnić miłość moich poddanych. O ileż trudniejsze jest Twoje położenie. Znalazłaś się w obcym kraju, kraju, którego zupełnie nie znasz, którego obyczaje, sposób myślenia oraz sam naród są ci całkowicie obce, niemniej jednak Twoim nadrzędnym obowiązkiem jest zyskać ich miłość i szacunek.

Aleksandra odpowiedziała z arogancją wskazującą, że zasłużyła sobie na swoją reputację:

Mylisz się, moja droga Babciu; Rosja to nie Anglia. Tutaj nie trzeba zdobywać sobie miłości narodu. Rosyjski lud czci swoich carów jak istoty boskie, od których pochodzi wszelkie miłosierdzie i szczęście. Jeśli chodzi o socjetę Sankt Petersburga, można całkowicie na nią nie zważać. Opinie tych, którzy tę socjetę tworzą, jak również ich drwiny nie mają najmniejszego znaczenia.

Treść tej korespondencji wkrótce stała się znana w kręgach Sankt Petersburga, co doprowadziło do całkowitego zerwania stosunków między czołowymi postaciami z towarzystwa a carycą. Systematycznie ograniczała liczbę swych publicznych wystąpień i zawężała krąg przyjaciół do tych, od których mogła oczekiwać niewolniczego oddania. Tu znajdowało się źródło jej paranoicznych nacisków, by dzielić dwór oraz społeczeństwo na "przyjaciół" i "wrogów", co miało zaprowadzić monarchię na skraj katastrofy.

Niepopularność carycy nie miałaby tak wielkiego znaczenia, gdyby ona sama nie wzięła na siebie obowiązku aktywnego uczestniczenia w polityce. Z listu do królowej Wiktorii wynikało jasno, że mistyczne atrakcje bizantyjskiego despotyzmu szybko nią zawładnęły. Aleksandra wierzyła, nawet bardziej niż jej dobroduszny mąż, że Rosją wciąż można - i wręcz należy - rządzić tak, jak czynili to średniowieczni carowie. Uważała kraj za prywatne lenno korony: Rosja istniała dla dobra dynastii, nie odwrotnie. Ministrowie rządu byli prywatnymi sługami cara, nie zaś służącymi państwu urzędnikami publicznymi. Na swój apodyktyczny sposób zamierzała organizować państwo tak, jak gdyby było częścią jej osobistego gospodarstwa domowego. Nieustannie nagabywała męża, by okazywał większą siłę i manifestował swą autokratyczną wolę. "Bądź większym samowładcą niż Piotr Wielki - mawiała do męża - i sroższym niż Iwan Groźny". Pragnęła, by rządził wzorem średniowiecznych carów, kierując się własnymi przekonaniami religijnymi, nie zważając na ograniczenia prawne. "Ty i Rosja jesteście jednym i tym samym" - zwykła mówić, popychając męża do różnych rzeczy zgodnie z własnymi ambicjami, próżnością, lękami i zazdrością. To właśnie caryca oraz Rasputin - przynajmniej w opinii publicznej - byli rzeczywistymi władcami carskiej Rosji w ostatnich, zmierzających ku katastrofie latach jej istnienia. Aleksandra lubiła porównywać się do Katarzyny Wielkiej. W rzeczywistości jej rola zdecydowanie bardziej przywodziła na myśl Marię Antoninę, ostatnią królową Francji w czasach ancien regime'u, której portret wisiał nad sekretarzykiem carycy w Pałacu Aleksandryjskim.

Aleksandra postawiła sobie za cel obdarzenie dynastii Romanowów zdrowym synem i następcą tronu. Tymczasem urodziła kolejno cztery córki. W desperacji zwróciła się do doktora Philippe'a parającego się "medycyną astralną", którego przedstawiono carskiej rodzinie w 1901 roku podczas ich pobytu we Francji. Przekonał ją, że nosi w swym łonie syna, obwód jej brzucha powiększał się zgodnie z oczekiwaniami, póki badanie lekarskie nie ujawniło, że jest to ni mniej, ni więcej tylko ciąża urojona. Philippe był szarlatanem (we Francji trzykrotnie ukarano go grzywną za podawanie się za lekarza) i opuścił Rosję okryty hańbą. Niemniej jednak owo wydarzenie ujawniło podatność carycy na podszyte fałszem formy mistycyzmu. Nie było to niczym zaskakującym, zważywszy na emocjonalny charakter jej przejścia na prawosławie. Po chłodnym i spartańskim świecie duchowym północnego niemieckiego protestantyzmu zauroczyły ją podniosłe obrzędy, melodyjnie recytowane modlitwy i rzewne śpiewy rosyjskiej Cerkwi prawosławnej. Z całym zapałem neofitki uwierzyła w moc modlitwy i bożych cudów. I kiedy w 1904 roku powiła wreszcie syna, była przekonana, iż stało się to dzięki wstawiennictwu świętego Serafina, pobożnego starca z rosyjskiej wsi, którego w 1903 roku kanonizowano w cokolwiek nieprzepisowy sposób wskutek nacisków cara.

Carewicz Aleksy wyrósł na rozdokazywanego chłopca. Wkrótce jednak wykryto, że cierpi na hemofilię, chorobę w owych czasach nieuleczalną i w większości wypadków śmiertelną. Choroba była dziedziczna w rodzie Hesse (zmarli na nią jeden z wujów Aleksandry, jeden z jej braci oraz trzej bratankowie) i nie ulegało wątpliwości, że to matka przekazała ją synowi. Gdyby Romanowowie byli rozważniejsi, mogliby nie dopuścić do zaślubin Mikołaja z Aleksandrą; z drugiej jednak strony hemofilia była tak powszechna wśród królewskich rodów Europy, że stała się czymś w rodzaju "ryzyka zawodowego". Aleksandra uznała chorobę syna za karę zesłaną przez Boga i dla odpokutowania za grzechy poświęciła się religii i obowiązkom macierzyńskim. Gdyby charakteru dolegliwości syna nie trzymano w tajemnicy, mogłaby jako matka zjednać sobie pewną dozę społecznej sympatii i współczucia, których zupełnie nie potrafiła zaskarbić sobie jako caryca. Aleksandra nieustannie czuwała nad chłopcem, żeby nie upadł i nie sprowokował śmiertelnego krwotoku wewnętrznego, który zdarza się cierpiącym na tę chorobę. Prowadzenie życia normalnego dziecka absolutnie nie wchodziło w rachubę, ponieważ najdrobniejszy wypadek mógł spowodować krwotok. Do opieki wytypowano pewnego marynarza o nazwisku Dieriewienko, który wszędzie chłopcu towarzyszył i nosił go, kiedy ten, jak nierzadko bywało, nie był w stanie iść o własnych siłach. Aleksandra zasięgała porady u wielu lekarzy, ale znalezienie lekarstwa wykraczało poza stan ich wiedzy. Nabrała przeświadczenia, że syna może uratować tylko cud i starała się wszelkimi siłami zasłużyć na bożą łaskę, ofiarowując cerkwiom pieniądze, świadcząc dobre uczynki i spędzając długie godziny na modlitwie. "Za każdym razem, gdy caryca widziała go z zaczerwienionymi policzkami lub słyszała jego radosny śmiech, czy też patrzyła na dziecięce igraszki - wspominał Pierre Gilliard, prywatny nauczyciel carewicza - serce jej przepełniała wielka nadzieja i mawiała wtedy: 'Bóg mnie wysłuchał. Wreszcie ulitował się nad mym smutkiem'. Potem choroba znienacka zwalała chłopca z nóg, po raz kolejny przykuwała go do łoża boleści i prowadziła do wrót śmierci".

Owa rozpaczliwa potrzeba znalezienia cudownego lekarstwa spowodowała pojawienie się Rasputina w życiu Aleksandry oraz Rosji. Grigorij Rasputin przyszedł na świat w dość zamożnej chłopskiej rodzinie we wsi Pokrowskoje na zachodniej Syberii. Jeszcze do niedawna uważano, że urodził się we wczesnych latach sześćdziesiątych XIX wieku; teraz jednak wiadomo, że był młodszy niż zakładano - faktycznie urodził się w roku 1869. Niewiele więcej wiadomo o latach jego dzieciństwa. Komisja powołana przez Rząd Tymczasowy w 1917 roku przeprowadziła rozmowy z wieloma mieszkańcami jego rodzinnej wsi, którzy zapamiętali go jako brudnego i niesfornego chłopca. Potem znany był jako pijak, rozpustnik i koniokrad, przez co niemal na pewno zyskał swoje nazwisko, od słowa rasputnyj, czyli "rozwiązły" *[Popularnym wśród mieszkańców wsi zwyczajem było zwracanie się do siebie nawzajem przezwiskami określającymi cechy charakterystyczne danej osoby: "Spryciarz", "Cielę", "Wilk", "Serce" itp.]. W pewnym momencie swego życia odczuł skruchę i dołączył do grupy pielgrzymów wędrujących do pobliskiego monastyru Wierchoturie, w którym pozostał przez trzy miesiące, po czym wrócił do Pokrowskoje jako człowiek mocno odmieniony. Wyrzekł się alkoholu i mięsa, opanował w pewnym stopniu sztukę czytania i pisania, stał się człowiekiem religijnym i samotnikiem. Głównym powodem jego nawrócenia wydaje się postać "świętego mędrca" czy też starca Makarego, zakonnika z monastyru Wierchoturie, którego moce duchowe, podobnie jak starca Zosimy w Braciach Karamazow Dostojewskiego, przyciągały uczniów z całego regionu. Makarego przyjęła carska para, która zawsze rozglądała się za świątobliwymi mężami pośród prostego ludu, i - jak utrzymywał później Rasputin - właśnie przykład Makarego stał się dla niego natchnieniem. Nigdy nie było mowy o tym, jakoby Rasputin kiedykolwiek należał do uczniów Makarego: nigdy też nie otrzymał formalnego wykształcenia niezbędnego do zostania zakonnikiem i doprawdy wydawał się całkowicie do tego niezdolny. Gdy w roku 1910 zwolniło się stanowisko carskiego spowiednika, Aleksandra nalegała, by przygotowano Rasputina do święceń, ażeby mógł objąć tę funkcję. Wkrótce jednak stało się zupełnie jasne, że Rasputin nie potrafi przeczytać niczego oprócz najbardziej podstawowych fragmentów Pisma Świętego. Zdolność pamięciowego uczenia się, niezbędna do kapłaństwa, okazała się zupełnie przekraczać jego możliwości (Rasputin miał w istocie pamięć tak słabą, że często zapominał nawet imion przyjaciół; nadawał im zatem przezwiska, takie jak "Piękna" czy "Gubernator", które łatwiej było zapamiętać). Tak czy owak, to, co Rasputin przywiózł ze sobą do Petersburga z dzikich ostępów Syberii, nie było ściśle wiarą prawosławną. Osobliwa mieszanka mistycyzmu i erotyzmu wykazywała więcej podobieństw do praktyk chłystów, zakazanej sekty, z którą z pewnością mógł zetknąć się w Wierchoturie, mimo że częste oskarżenia, jakoby sam do tej sekty należał, nigdy nie znalazły ostatecznego potwierdzenia. Członkowie sekty uważali, że grzech jest pierwszym krokiem do odkupienia. Podczas nocnych zgromadzeń tańczyli nago, by osiągnąć stan frenetycznego podniecenia i oddawali się biczowaniu oraz seksowi grupowemu. Faktycznie istniało wiele zbieżności pomiędzy przekonaniami chłystów a na pół pogańskimi wierzeniami rosyjskiego chłopstwa, które odzwierciedlał mistycyzm Rasputina. Rosyjski chłop wierzył, że grzesznik może być równie blisko Boga, co człowiek pobożny, a być może nawet bliżej.

W wieku dwudziestu ośmiu lat, tak przynajmniej potem utrzymywał, Rasputinowi objawiła się Matka Boska, a on sam wybrał się na pielgrzymkę do Jerozolimy. Nie istnieją żadne dowody na odbycie tej pielgrzymki i jest bardziej prawdopodobne, że Rasputin wstąpił jedynie na szlak wiejskich wędrowców, mędrców i proroków, którzy od stuleci przemierzali Rosję wzdłuż i wszerz, utrzymując się z otrzymywanej od chłopów jałmużny. Roztoczył wokół siebie aurę duchowego autorytetu oraz rozwinął zdolność głoszenia kazań, co wkrótce zwróciło uwagę kilku czołowych rosyjskich duchownych. W 1903 roku zjawił się po raz pierwszy w Sankt Petersburgu, wspierany przez archimandrytę Teofana, spowiednika Aleksandry, biskupa Hermogena z Saratowa oraz słynnego ojca Jana z Kronsztadu, który był zarazem bliskim przyjacielem monarszej rodziny. Cerkiew prawosławna szukała świętych mężów, którzy tak jak Rasputin pochodzili z prostego ludu, aby odzyskać słabnące wpływy wśród ludności miejskiej oraz zwiększyć prestiż na dworze Mikołaja.

W tym samym okresie dwór oraz socjetę Sankt Petersburga absorbowały alternatywne formy religii. Salony arystokracji i bawialnie klasy średniej przenikał ferment ciekawości wobec wszelkich form spirytualizmu i teozofli, okultyzmu i zjawisk nadprzyrodzonych. Seanse spirytystyczne i tabliczki ouija były ostatnim krzykiem mody. Odzwierciedlało to hedonistyczne poszukiwania nowych rodzajów wierzeń i doznań. Było również częścią bardziej ogólnego i głębokiego poczucia braku równowagi moralnej, które odbijało się echem w dziełach takich poetów jak Błok i Bieły i było symptomatyczne dla całej kultury europejskiej w dekadzie poprzedzającej rok 1914. Rozmaici święci mężowie i spirytualiści zadomowili się w pałacach rosyjskich możnych na długo przed pojawieniem się na scenie Rasputina. Ich powodzenie utorowało mu drogę. Przedstawiano go na przyjęciach i wieczorkach jako człowieka głęboko religijnego, grzesznika, który okazał skruchę i został obdarzony nadzwyczajną zdolnością jasnowidztwa oraz mocą uzdrawiania. Jego odrażająca fizjonomia dodawała jedynie pikanterii przymiotom moralnym. Chadzał odziany w chłopską koszulę i luźne spodnie, z przetłuszczonymi czarnymi włosami zwisającymi na ramiona, brodą pokrytą skorupą zaschniętych resztek jedzenia, nigdy nie mył rąk ani się nie kąpał. Jego ciało wydzielało drażniący zapach, który wielu porównywało do odoru kozła. Lecz to oczy przykuwały uwagę słuchaczy. Ich przenikliwy blask i hipnotyczna moc wywierały niezatarte wrażenie. Niektórzy twierdzili nawet, że Rasputin potrafi sprawić, by jego uczniowie powiększali się i kurczyli na zawołanie.

Po raz pierwszy przedstawiono Rasputina carskiej parze w listopadzie 1905 roku jako uzdrowiciela dla ich syna. Od początku zdawał się posiadać jakąś tajemną moc, dzięki której potrafił tamować krwawienia wewnętrzne. Przepowiedział, że Aleksy nie umrze i że choroba opuści go po trzynastych urodzinach. Aleksandra wytłumaczyła sobie, że Bóg przysłał Rasputina w odpowiedzi na jej modlitwy i od tego czasu jego wizyty w pałacu przybrały na częstotliwości, ponieważ caryca coraz bardziej na nim polegała. Potwierdziło to przesądy zarówno Mikołaja, jak i Aleksandry, że prosty rosyjski chłop, który znajduje się blisko Boga, potrafi uczynić to, co przerasta możliwości wszystkich lekarzy.

W bogatej literaturze na ten temat nie ma ostatecznego potwierdzenia posiadanej przez Rasputina tajemnej zdolności uzdrawiania. Powszechnie poświadcza się, że jego obecność wywierała niezwykle kojący wpływ zarówno na dzieci, jak i zwierzęta, co równie dobrze mogło pomagać w tamowaniu krwotoków Aleksego. Wiadomo także, że opanował umiejętność hipnotyzowania, co z kolei mogło mieć moc wywoływania zmiany fizycznej, takiej jak obkurczanie naczyń krwionośnych. Sam Rasputin wyznał ongiś swemu sekretarzowi Aronowi Symanowiczowi, że używa czasem tybetańskich leków bądź innych specyfików, jakie ma na podorędziu, czasem zaś zwyczajnie pozoruje stosowanie lekarstw albo podczas modlitwy mamrocze pozbawione sensu słowa. Podobnie działa uzdrawianie wiarą i niewykluczone, że najbardziej niesamowity wyczyn Rasputina można przypisać tego rodzaju metodom. W październiku 1912 roku carewicz doznał szczególnie obfitego krwotoku, towarzysząc matce w przejażdżce powozem w okolicach Spały, po łowieckich włościach cara w centralnej Polsce. Lekarze nie potrafili w żaden sposób zapobiec utworzeniu się dużego i bolesnego guza w pachwinie chłopca i uprzedzili rodzinę cesarską, by przygotowała się na jego rychłą śmierć. Powszechnie uważano, że chłopca może uratować jedynie cud, taki jak samoistna resorpcja guza. Sytuację uznano za tak poważną, iż po raz pierwszy w prasie ogólnokrajowej zamieszczono biuletyny o stanie zdrowia pacjenta, choć nie było w nich wzmianki na temat charakteru jego choroby. W cerkwiach całego kraju odprawiono msze, a Aleksemu udzielono ostatniego namaszczenia, gdy leżał złożony bólem. W desperacji Aleksandra wysłała telegram do Rasputina przebywającego w swoim domu w Pokrowskoje. Wedle świadectwa jego córki Rasputin odmówił modlitwy, po czym udał się do miejscowego telegrafu i wysłał cesarzowej depeszę: "Bóg ujrzał Twe łzy i wysłuchał Twoich modlitw. Nie rozpaczaj. Mały nie umrze". W ciągu zaledwie kilku godzin pacjent nagle ozdrowiał: krwawienie ustało, gorączka opadła, a osłupiali lekarze potwierdzili, że niebezpieczeństwo minęło. Ci, którzy są sceptyczni wobec siły modlitwy uzdrawiającej na odległość drogą telegraficzną, zechcą pewnie przypisać to niesamowitemu zbiegowi okoliczności. Jednak Aleksandra była przeświadczona, że jest inaczej i po "cudzie w Spale" pozycja Rasputina na dworze stała się niepodważalna.

Status "świętego męża" na carskim dworze przyniósł mu ogromną władzę i prestiż. Rasputin stał się maitre de requetes, przyjmując łapówki, podarki oraz przysługi seksualne od tych, którzy przychodzili do niego w nadziei, iż użyje swych wpływów w ich sprawie. Podczas I wojny światowej, gdy jego wpływy polityczne sięgały zenitu, wymyślił lukratywny system załatwiania posad w rządzie, Cerkwi i administracji państwowej, które, jak się chełpił, miał bez wyjątku pod kontrolą. W wypadku setek zwykłych śmiertelników, którzy każdego dnia ustawiali się w kolejkach przed jego mieszkaniem - kobiet błagających o zwolnienie synów i mężów ze służby wojskowej, ludzi szukających dachu nad głową - brał po prostu skrawek papieru, rysował krzyż w charakterze nagłówka i bazgrolił niewprawną ręką półanalfabety kilka słów do jakiegoś urzędnika: "Mój drogi i nieoceniony przyjacielu. Zrób to dla mnie, Grigorij". Jeden z takich liścików trafił do szefa dworskiego sekretariatu, przyniesiony przez ładną dziewczynę, która wyraźnie spodobała się Rasputinowi. "Załatw to dla niej. Nic jej nie brakuje. Grigorij". Gdy urzędnik zapytał dziewczynę, czego chce, odparła, że pragnie zostać primadonną carskiej opery.

Często zakładano, że skoro Rasputin przyjmował łapówki, kierowała nim chęć finansowego zysku. Nie jest to do końca prawdą. Nie czerpał przyjemności z gromadzenia pieniędzy, które wydawał bądź rozdawał równie szybko, jak otrzymywał. Ekscytowała go władza. Rasputin był absolutnym egoistą. Zawsze musiał znajdować się w centrum uwagi. Uwielbiał chełpić się swymi koneksjami na dworze. "Mogę wszystko", mawiał często, i stąd wzięły się przejaskrawione plotki o jego politycznej wszechwładzy. Podarunki, które otrzymywał od swych zamożnych protektorów, były dla niego ważne nie z powodu swej cennej zawartości, a dlatego, że stanowiły potwierdzenie jego wpływów osobistych. "Spójrz, ten dywan wart jest czterysta rubli - chwalił się pewnego razu przed przyjacielem - przesłała mi go wielka księżna za pobłogosławienie jej małżeństwu. A widzisz ten złoty krzyż? Car mi go podarował". Nade wszystko Rasputin lubił status, jaki gwarantowała mu jego pozycja, jak również władzę, którą dawał jemu, prostemu chłopskiemu synowi, nad mężczyznami i kobietami z wyższych sfer. Rozkoszował się obcesowym traktowaniem wysoko urodzonych dam, które siedziały u jego stóp. Zanurzał brudny palec w miseczce z konfiturą, zwracał się do jednej z dam i nakazywał: "Ukorz się, wyliż do czysta!". Podczas pierwszej wizyty w domu Warwary Uexkiill, majętnej bywalczyni salonów, zaatakował jej kosztowne upodobania do sztuki: "A cóż to jest, mateczko, obrazy na ścianach jak w prawdziwym muzeum? Dam głowę, że za to, co wisi na jednej tylko ścianie, można by wyżywić pięć głodujących wiosek". Kiedy Uexkull przedstawiała go gościom, przypatrywał się bacznie każdej z kobiet, chwytał je za dłonie i zadawał pytania w rodzaju: "Jest pani zamężna?", "Gdzie pani mąż?", "Dlaczego przyszła pani sama?", "Gdybyście byli tu razem, mógłbym was przejrzeć, zobaczyć, jak jadacie i żyjecie". Liczył na to, że taka bezczelność zwiększy jego atrakcyjność w oczach nękanych poczuciem winy arystokratów, którzy go wspierali. Ten charyzmatyczny chłopski syn szczególnie pociągał bogate, lecz sfrustrowane damy z towarzystwa. Wiele z nich czerpało osobliwe seksualne podniecenie, doznając od niego upokorzeń. Przyjemność, jaką dawały mu seksualne podboje, prawdopodobnie miała tyle samo wspólnego z psychologiczną dominacją nad ofiarami, co z zaspokajaniem fizycznego pożądania.

Mówił kobietom, że mogą osiągnąć zbawienie przez unicestwienie własnej dumy, co pociągało za sobą oddanie mu się ciałem. Pewna kobieta wyznała, że kiedy po raz pierwszy uprawiała z nim seks, przeżyła orgazm tak gwałtowny, że aż zemdlała. Być może jego potencja jako kochanka miała także fizyczne wytłumaczenie. Zabójca Rasputina i jego domniemany homoseksualny kochanek Fieliks Jusupow twierdził, iż Rasputin zawdzięczał swe wyczyny ogromnej brodawce usytuowanej strategicznie na penisie, której wielkość była doprawdy wyjątkowa. Z drugiej strony istnieją dowody przemawiające za tym, że Rasputin był w rzeczywistości impotentem i że choć przyjmował nago w swym łożu wiele kobiet, seks uprawiał tylko z nielicznymi. Krótko mówiąc, był wielkim lubieżnikiem, ale nie wspaniałym kochankiem. Gdy Rasputin został poddany badaniom lekarskim po otrzymaniu ciosu nożem w nieudanej próbie zamachu na jego życie w 1914 roku, jego genitalia okazały się tak małe i skurczone, że lekarz zastanawiał się, czy pacjent jest w ogóle zdolny do aktu seksualnego. Sam Rasputin chwalił się onegdaj przed mnichem Iliodorem, iż może leżeć obok kobiet, nie odczuwając pożądania, ponieważ jego "penis nie działa".

Wraz ze zwiększaniem się wpływów Rasputina mnożyły się legendy o jego przestępstwach i wykroczeniach. Krążyły szkodzące jego reputacji opowieści o seksualnych zalotach, często niechcianych, z gwałtem włącznie. Nawet siostra cara Olga Aleksandrowa padła ponoć ofiarą jego nadmiernie ruchliwych rąk. Były pijackie orgie, dni spędzane w łaźniach w towarzystwie prostytutek oraz noce spędzane na hulankach w restauracjach i domach publicznych. Do najgłośniejszego skandalu doszło w Jarze, znanej cygańskiej restauracji, w marcu 1915 roku. Rasputin wybrał się tam z dwoma dziennikarzami i trzema prostytutkami. Upił się, próbował obłapiać cygańskie dziewczyny i zaczął głośno przechwalać się swymi seksualnymi wyczynami z cesarzową. "Widzicie ten pas? - ryczał. - To własne dzieło jej cesarskiej mości, mogę namówić ją do wszystkiego. Tak, ja Griszka Rasputin, jeśli będę miał taką zachciankę, mogę sprawić, że staruszka zatańczy, jak jej zagram, o tak" - i wykonał gest naśladujący akt seksualny. Oczy wszystkich były zwrócone na Rasputina, a kilka osób dopytywało się, czy to naprawdę ten słynny święty mąż. Rasputin opuścił spodnie i pomachał do gapiów penisem. Brytyjski agent Bruce Lockhart, który znajdował się w restauracji na parterze, usłyszał "gwałtowne piski kobiet, odgłosy tłuczonego szkła i trzaskanie drzwiami". Kelnerzy rzucili się na pomoc, wezwano policję, ale nikt nie śmiał wyprowadzić "świętego męża". Telefony do coraz wyższych rangą urzędników dotarły wreszcie do samego dowódcy Korpusu Żandarmerii, który wydał rozkaz aresztowania Rasputina. Został wyprowadzony i zamknięty na noc w więzieniu. Jednak następnego dnia rano przyszedł od cara rozkaz wypuszczenia go na wolność.

To, co czyniło te pogłoski tak bardzo szkodliwymi politycznie, to powszechne przekonanie, podsycane zresztą przez samego Rasputina, że jest on kochankiem carycy. Krążyły nawet plotki, jakoby caryca i Rasputin oddawali się dzikim orgiom z carem i Anną Wyrubową, jej damą dworu, która była rzekomo lesbijką. Podobne pornograficzne opowieści o Marii Antoninie i Ludwiku impotencie rozpowszechniano w przeddzień rewolucji francuskiej. Nie istniały żadne dowody na potwierdzenie którejkolwiek z tych pogłosek. Owszem, był niesławny list od carycy do Rasputina, który przeciekł do prasy w 1912 roku, a w którym pisała: "Całuję Twe dłonie i składam głowę na Twych błogosławionych ramionach. Przepełnia mnie wtedy wielka radość. Jedyne zatem, czego pragnę, to zasnąć, spać na wieki na Twym ramieniu, w Twych objęciach". Wziąwszy pod uwagę praktycznie wszystkie znane nam informacje na temat carycy, uznanie tego listu za miłosne wyznanie byłoby nieporozumieniem. Aleksandra była wierną i oddaną żoną i matką, która zwracała się do Rasputina w chwilach duchowego strapienia. W każdym razie jej ciasne poglądy prawdopodobnie nie pozwalały na wzięcie sobie kochanka.

Niemniej jednak sam fakt istnienia takich pogłosek, bardziej niż zawarta w nich prawda, budził wielki niepokój wśród zwolenników cara. Usiłowali przekonać go o złym wpływie Rasputina i doprowadzić do usunięcia go z dworu. Choć Mikołaj wiedział o występkach Rasputina, nie wydaliłby go, dopóty cesarzowa wierzyła, że tylko on może pomóc ich umierającemu synowi. Uspokajający wpływ, jaki Rasputin wywierał na carycę, był zbyt cenny dla męża pantoflarza, któremu wymknęło się w chwili nieuwagi: "Lepszy jeden Rasputin niż dziesięć napadów histerii dziennie". Archimandryta Teofan, który pomógł sprowadzić Rasputina do Sankt Petersburga, został wygnany ze stolicy w 1910 roku po tym, jak podjął próby zapoznania cesarzowej ze skandalicznym zachowaniem jej "świętego męża". Mnich Iliodor oraz biskup Hermogen zostali uwięzieni w odległych monastyrach w 1911 roku po przedstawieniu Rasputinowi długiej listy występków i wezwaniu go do pokuty. To właśnie Iliodor w akcie zemsty ujawnił prasie list carycy do Rasputina. Car zakazał drukowania jakichkolwiek dalszych historii związanych z Rasputinem, wbrew danemu w następstwie rewolucji 1905 roku przyrzeczeniu zniesienia wstępnej cenzury. To skutecznie uciszyło Cerkiew, zbiegając się w czasie z mianowaniem Władimira Sablera, bliskiego sprzymierzeńca Rasputina, na stanowisko oberprokuratora Świętego Synodu.

Wysiłki polityków zmierzające do położenia kresu panoszeniu się Rasputina były równie nieudane. Przedstawiono carowi dowody jego win, lecz i tym razem Mikołaj odmówił podjęcia kroków. Dlaczego był tak tolerancyjny wobec Rasputina? Odpowiedź leży bez wątpienia w przeświadczeniu, że Rasputin jako prosty człowiek, chłop wywodzący się z ludu został zesłany przez Boga, by ocalić dynastię Romanowów. Rasputin utwierdzał go w jego poglądach i umacniał mrzonki o cieszącej się popularnością autokracji. Symbolizował wiarę cara w bizantyjską trójcę - Bóg, Car i Naród - która, jak sądził, pomoże mu ponownie ukształtować reżim na wzór siedemnastowiecznego Księstwa Moskiewskiego. "To po prostu dobry, religijny, prostoduszny Rosjanin - rzekł niegdyś Mikołaj do jednego ze swych dworzan. - Kiedy mam kłopoty lub targają mną wątpliwości, lubię uciąć sobie z nim pogawędkę, a potem niezmiennie czuję w sobie spokój". Rasputin świadomie wykorzystywał tę fantazję, zwracając się do swych królewskich protektorów ludowymi określeniami batiuszka-car i matiuszka-caryca ("ojciec-car" i "matka-caryca") zamiast "Wasza Carska Mość". Mikołaj wierzył, że tylko prości ludzie - nieskażeni koneksjami z politycznymi frakcjami Sankt Petersburga - potrafią powiedzieć prawdę i udzielić bezstronnej rady. Przez niemal dwadzieścia lat otrzymywał bezpośrednie raporty od Anatolija Kłopowa, urzędnika z Ministerstwa Finansów. Rasputin mieścił się w tej samej kategorii. Jako uosobienie ideału wiernego rosyjskiego ludu nie mógłby uczynić nic złego. Mikołaj zbywał plotki na jego temat ze względu na to, że każdy człowiek, któremu dwór okazuje tak wielką przychylność, zwłaszcza taki prosty wieśniak jak Rasputin, musi ściągać na siebie zazdrosną krytykę. Co więcej, wyraźnie uważał sprawę Rasputina za kwestię rodzinną i widział w tego rodzaju krytyce naruszenie swego patrymonium. Kiedy na przykład premier Stołypin przedstawił akta z raportami tajnej policji o niedyskrecjach Rasputina, car dał jasno do zrozumienia, że uważa takie nieproszone ostrzeżenie za poważne uchybienie etykiecie: "Wiem, Piotrze Arkadjewiczu, że jesteś szczerze mi oddany. Być może wszystko, co mówisz, jest prawdą. Proszę cię jednak, abyś nigdy więcej nie poruszał ze mną tematu Rasputina. Ja w każdym razie nie mogę zrobić absolutnie nic". Przewodniczący Dumy nie posunął się ani o krok dalej, ujawniwszy jeszcze bardziej druzgocące akta oparte na materiałach Iliodora i Świętego Synodu. Mikołaj, choć wyraźnie poruszony dowodami, powiedział Michaiłowi Rodziance: "Rasputin to prosty wieśniak, który potrafi ulżyć cierpieniom mego syna za sprawą jakiejś dziwnej mocy. Zaufanie carycy do niego jest wewnętrzną sprawą rodziny i nie pozwolę, by ktokolwiek się do tego mieszał". Wydaje się, że car uporczywie trzymając się zasad autokracji, uznawał jakiekolwiek kwestionowanie własnej opinii za akt nielojalności.

I tak sprawa Rasputina pozostała nierozstrzygnięta. Coraz bardziej psuła stosunki między monarchią a społeczeństwem oraz tradycyjnymi filarami poparcia na dworze, biurokracją, Cerkwią i armią. Historię z Rasputinem porównuje się często do afery naszyjnikowej, podobnego skandalu, który nieodwracalnie zniszczył reputację Marii Antoniny w przededniu rewolucji francuskiej, i to mniej więcej podsumowuje całość. Nim doszło ostatecznie do zamordowania Rasputina w grudniu 1916 roku, dynastia Romanowów stała już na krawędzi upadku.

 

 

Rewolucja 1905

 

"Cara nie ma"

Nocą spadł śnieg i owego pamiętnego niedzielnego poranka, 9 stycznia 1905 roku, Sankt Petersburg obudził się w złowrogiej ciszy. Wkrótce po nastaniu świtu robotnicy zaczęli gromadzić się wraz z rodzinami w cerkwiach, by modlić się o spokojne zakończenie dnia. Później 150 000 spośród nich będzie maszerowało kolumnami z różnych dzielnic miasta i zbierze się przed Pałacem Zimowym, gdzie idący na ich czele pop, ojciec Gapon, zwróci się do cara z pokorną i lojalną mową, błagając o polepszenie warunków bytowych robotników. Śpiewając hymny, niosąc krzyże oraz ikony, robotnicy utworzyli bardziej procesję religijną niż robotniczą demonstrację. Świadkowie przemarszu zdejmowali z głów czapki i kreślili znak krzyża. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że życie maszerujących jest w niebezpieczeństwie. Tamtej nocy rozstawiono w mieście 12 000 żołnierzy, by zapobiec wtargnięciu manifestantów do pałacu. Wielu spośród nich czuwało przez całą noc, szykując się na śmierć. Iwan Wasiljew, wychodząc nad ranem z domu, zostawił pogrążonej z synkiem we śnie żonie list:

 

Niusza!

Jeśli nie zdołam wrócić i zginę, Niusza, to nie płacz. Na początku jakoś sobie poradzisz, a potem znajdziesz pracę w fabryce. Wychowuj Waniurę i powiedz mu, że zginąłem jak męczennik za sprawę wolności i pomyślności ludu. Umrę, jeżeli tak się stanie, również za nasze szczęście...

Wasz kochający ojciec i mąż, Wania

PS Niusza, jeśli zginę, dowiesz się o tym od jednego z moich towarzyszy; w przeciwnym razie napiszę do Ciebie i przyjdę Was odwiedzić. Całuję, żegnaj. Pozdrowienia dla ojca, braci i wszystkich naszych krewnych.

Żegnaj, Twój Wania

 

Nie powrócił nigdy.

To ironiczne, choć w jakiś sposób stosowne, że rewolucję 1905 roku zapoczątkowała organizacja wymyślona przez sam carski reżim. Nikt nie wierzył głębiej w więź między carem a ludem niż ojciec Gapon. Jako student Akademii Teologicznej w Sankt Petersburgu stał się znany jako kaznodzieja w dzielnicach robotniczych miasta. Mówił miejskiej biedocie, która przybywała tłumnie do jego kościoła, że car, ich ojciec i stróż, ma święty obowiązek troszczenia się o nich, o swych najprostszych, najskromniejszych poddanych. Popularność Gapona zwróciła uwagę Siergieja W. Zubatowa, komendanta moskiewskiej ochrany, który od roku 1900 organizował własne sponsorowane przez policję organizacje robotnicze z błogosławieństwem wielkiego księcia Siergieja, generała-gubernatora Moskwy. Zubatow rozpoczął swą niezwykłą karierę jako sztubacki terrorysta w narodnickim podziemiu, wkrótce jednak rozczarował się ruchem rewolucyjnym i został policyjnym informatorem. Resztę życia poświęcił ochranie i jej kampanii przeciwko rewolucjonistom.

Zubatow przyznawał, że robotnicy mają najprawdziwsze i uzasadnione bolączki, które mogą uczynić z nich rewolucyjne zagrożenie. Jeśli pozostawić ich na łasce fabrycznych pracodawców, niemal na pewno dostaną się pod wpływ socjalistów. Jeśli jednak rząd założyłby własne organizacje robotnicze, za czym opowiadał się Zubatow, inicjatywa spoczywałaby w rękach lojalnych sług cara. Związki Zubatowa miały na celu zadośćuczynić żądaniom robotników w zakresie wykształcenia, wzajemnej pomocy i organizacji, służąc jednocześnie za kanał monarchistycznej propagandy. Jego panom na dworze kreśliły perspektywę popularyzacji jedynowładztwa, car jawiłby się bowiem jako ojcowski opiekun robotników, chroniący ich przed zachłannością szefów oraz "obcym" skażeniem rewolucjonistów. Była to stara carska strategia dzielenia i rządzenia: robotnicy zostaliby wykorzystani do osłabienia głównych zagrożeń dla autokracji - przemysłowej burżuazji oraz socjalistycznej inteligencji.

Przed nadejściem roku 1903, kiedy Gapon zaczął zakładać własne kluby robotnicze i herbaciarnie pod patronatem policji, gwiazda Zubatowa już gasła. W roku poprzednim zorganizował on marsz 50 000 robotników dla upamiętnienia zniesienia pańszczyzny. Choć marsz był pokojowy i absolutnie lojalistyczny w zamiarze, wyrażano poważne obawy w związku z jego niespotykanym rozmiarem oraz zdolnością Zubatowa do utrzymania go w ryzach, a także dotyczące ogólnie całego jego ruchu. Wątpliwości te znalazły potwierdzenie w lipcu 1903 roku, gdy jeden ze związków Zubatowa zaangażował się w strajk generalny w Odessie. Zubatowa zwolniono, a jego eksperyment czym prędzej zakończono. Lecz jego zwolennicy wstąpili do organizacji Gapona, która dążyła do utworzenia podobnych związków pod patronatem Cerkwi. Raz jeszcze ruch zradykalizował się oddolnie, w miarę jak przyłączała się do niego rosnąca liczba robotników pragnących walczyć o własny program reform. Zaczęło się od kulturalnych herbatek dla "szanowanych" robotników. Były wieczorki taneczne, koncerty i wykłady na temat różnych form samopomocy. Spotkania rozpoczynały się Modlitwą Pańską, a kończyły hymnem narodowym. Lecz ruch wkrótce przekształcił się w niezależny związek zawodowy, Stowarzyszenie Rosyjskich Robotników Fabrycznych, które, pomimo pozorów lojalności, żądało radykalnych reform, łącznie z powołaniem rządu odpowiedzialnego przed ludem, progresywnym podatkiem dochodowym, prawami związków zawodowych oraz ośmiogodzinnym dniem pracy.

Program reform wymagał całkowitej restrukturyzacji państwa, nie wspominano jednak słowem, w jaki sposób miałaby się ona dokonać. Sam Gapon zupełnie nie znał się na teorii politycznej: nie potrafił nawet wymówić słowa "konstytucjonalizm". Uważał się za męża opatrznościowego przysłanego przez Boga dla wybawienia robotników. Kierowany próżnością i niespokojną ambicją, nigdy nie pokusił się o refleksję, że być może zbyt mocno winduje swe dążenia. Mówił do swych zwolenników prostymi słowami, używając zaczerpniętych z Biblii argumentów, że car ma przed Bogiem obowiązek zadośćuczynienia żądaniom, jeśli lud zwróci się do niego bezpośrednio. Świadomie wykorzystywał mit dobrotliwego cara - "Car pragnie sprawiedliwości, lecz bojarzy stawiają opór" - który podsycał i usprawiedliwiał tak wiele ruchów protestacyjnych w rosyjskiej historii. W dniach 3-8 stycznia 1905 roku, gdy 120 000 robotników zastrajkowało w Sankt Petersburgu i zaczęło mówić o udaniu się do cara po "prawdę i sprawiedliwość", Gapon podjął się ich obrony. Zachęcony przez Ruch Wyzwolenia sporządził listę żądań, która miała zostać przedstawiona carowi podczas masowej demonstracji planowanej na następną niedzielę. Błagalny i rzewny ton petycji wzruszył do łez tłumy robotników. Zaczynała się tak:

 

NAJJAŚNIEJSZY PANIE,

My, robotnicy i mieszkańcy Sankt Petersburga, z różnych dzielnic, nasze żony, nasze dzieci i nasi starzy, bezbronni rodzice, przybywamy do CIEBIE, O PANIE, szukać sprawiedliwości i ochrony. Jesteśmy ubodzy; jesteśmy uciskani, przeciążeni znojną harówką, traktowani z pogardą... Tłamsi nas despotyzm i bezprawie. O, PANIE, opadliśmy już z sił, nasza wytrzymałość jest u kresu. Osiągnęliśmy ten przerażający punkt, kiedy śmierć jest lepsza niż przedłużanie naszych nieznośnych cierpień...

 

7 stycznia rząd nakazał Gaponowi odwołać marsz i rozlepić ogłoszenia w centrum miasta przestrzegające przed "zdecydowanymi środkami", które zostaną użyte przeciwko zgromadzeniom na ulicach. Świadom nadciągającej tragedii, Gorki stanął na czele delegacji intelektualistów do biur Wittego i Mirskiego, podejmując daremną próbę nakłonienia ich do negocjacji z demonstrantami. Lecz rząd, który wciąż się łudził, że jest w stanie kontrolować Gapona, był przeświadczony, że nie wystąpi konieczność użycia siły. Mikołaj lekceważył niebezpieczeństwo do tego stopnia, że wyjechał ze stolicy do swojego pałacu w Carskim Siole na kolejny spokojny weekend, który miał upłynąć na spacerach, zabawach i grze w domino. Jednak robotnicy byli już zbyt mocno zdeterminowani, by zrażać się prostymi zakazami. Podczas licznych masowych wieców Gapon wprawił ich w histeryczny stan religijnego uniesienia, wykorzystując wszystkie oratorskie sztuczki fundamentalistycznego kaznodziei:

Gapon: Czy policja i żołnierze ośmielą się powstrzymać nas przed przemarszem, towarzysze?

Setki osób jednym głosem: Nie ośmielą się.

Gapon: Towarzysze, lepiej nam umrzeć za nasze żądania, niż żyć tak, jak żyliśmy do tej pory.

Tłum: Umrzemy.

Gapon: Przysięgacie zginąć?

Tłum: Przysięgamy!

Gapon: Niech ci, którzy przysięgają, podniosą ręce...

I setki osób podniosło w górę ręce, czyniąc znak krzyża.

Pomimo obaw robotnicy pokładali w carze wiarę, licząc, że ich przyjmie: postrzegali go jako człowieka bardzo religijnego i wiedzieli, że walczą o słuszną sprawę. Żołnierze z pewnością nie będą strzelać do pokojowej demonstracji. Dla dodania manifestantom otuchy mówiło się nawet, że wewnątrz Pałacu Zimowego przygotowano dla nich drobny poczęstunek i że dla uczczenia tego wydarzenia będzie zorganizowana parada.

Cerkiewne dzwony biły, złote kopuły połyskiwały w słońcu owego niedzielnego poranka, gdy długie kolumny maszerowały przez lód w stronę centrum miasta. W pierwszych szeregach szły ubrane w odświętne stroje kobiety i dzieci, które umieszczono na przedzie, by powstrzymać żołnierzy przed strzelaniem. Na czele najliczniejszej kolumny stanęła brodata postać ojca Gapona w długiej białej sutannie, niosącego krucyfiks. Za nim widniał portret cara oraz duży biały transparent z napisem: "Żołnierze, nie strzelajcie do ludzi!". Czerwonych flag zakazano.

Gdy kolumna zbliżała się do Narewskich Wrót, nagle natarł na nią szwadron kawalerii. Część demonstrantów rozpierzchła się, lecz inni szli dalej w stronę linii piechoty, której karabiny były wycelowane bezpośrednio w nich. Oddano dwie salwy ostrzegawcze, po czym wycelowano z bliska po raz trzeci w nieuzbrojony tłum. Ludzie wydali okrzyk i padli na ziemię, lecz żołnierze, ogarnięci paniką, nieprzerwanie strzelali do tłumu. Zabito czterdzieści osób, setki odniosły rany podczas próby ucieczki. Gapona przewrócono w zamęcie. Ale wstał i przyglądając się z niedowierzaniem masakrze wokół siebie, powtarzał ponoć w kółko: "Nie ma już Boga, nie ma cara".

W innych częściach miasta odbywały się podobne rzezie. Na moście Troickim w pobliżu Twierdzy Pietropawłowskiej demonstranci padali trupem od ostrzału oraz szabli kozackiej kawalerii. Gorki, który znajdował się w tłumie, opowiadał o śmierci jednego z robotników:

"Dragon okrążył go i wrzeszcząc piskliwie, jak kobieta, wymachiwał szablą w powietrzu... Atakując z wysokości grzbietu tańczącego konia, rozciął mu twarz od oczu aż po brodę. Pamiętam dziwnie wytrzeszczone oczy robotnika i... twarz mordercy, zaczerwienioną od zimna i podniecenia, z wyszczerzonymi, zaciśniętymi zębami i wąsami sterczącymi nad uniesioną wargą. Wywijając splamionym stalowym ostrzem, wydał jeszcze jeden przenikliwy okrzyk i ze świstem splunął przez zęby w twarz zabitego".

Zaszokowani i zdezorientowani demonstranci, którym udało się wyjść bez szwanku, ruszyli w stronę Newskiego Prospektu w ostatniej desperackiej próbie dotarcia na plac Pałacowy. Słoneczna pogoda wyciągnęła z domów większą niż zwykle liczbę popołudniowych spacerowiczów i wielu z nich miało stać się świadkami drastycznych wydarzeń, które potem nastąpiły. Przed pałacem ustawiono wielki oddział kawalerii oraz kilka dział, aby nie dopuścić do wtargnięcia manifestantów na plac. Lecz tłum w liczbie około 60 000 wciąż pęczniał, wchłaniając studentów i gapiów. Gdy do ludzi dotarły wieści o rzezi, zaczęli napierać i wygwizdywać żołnierzy. Część gwardzistów Pułku Prieobrażenskiego otrzymała rozkaz usunięcia tłumów wokół parku Aleksandrowskiego przy użyciu batów i szabli. Kiedy jednak okazało się to nieskuteczne, gwardziści przyjęli pozycje gotowości do strzału. Widząc wycelowane w siebie lufy karabinów, demonstranci opadli na kolana, zdjęli czapki i przeżegnali się błagalnie. Nagle rozległ się dźwięk trąbki i żołnierze wystrzelili w tłum. Młoda dziewczyna, która wspięła się na żelazne ogrodzenie, chcąc mieć lepszy widok, została do niego przygwożdżona gradem kul. Małego chłopca, który wgramolił się na konny pomnik księcia Przewalskiego, wyrzuciła w powietrze artyleryjska salwa. Inne dzieci trafione pociskami spadały z drzew, na których zostały posadzone.

Gdy ostrzał wreszcie ustał, a ci, którzy ocaleli, ujrzeli leżące na ziemi ciała zabitych i rannych, nastąpił przełomowy moment, punkt zwrotny całej rewolucji, gdyż nastroje zmieniły się gwałtownie, przechodząc z niedowierzania w gniew. "Patrzyłem na twarze wokół mnie - wspominał pewien bolszewik - i nie wyczułem ani strachu, ani trwogi. Nie, nabożny, nieomal rozmodlony wyraz twarzy zastąpiła wrogość czy wręcz nienawiść. Widziałem nienawiść i pragnienie zemsty dosłownie na każdym obliczu - starym i młodym, męskim i kobiecym. Rewolucja narodziła się naprawdę, i to narodziła się w samym rdzeniu, w bebechach ludu". W tym jednym decydującym momencie popularny mit dobrego cara, który pozwalał podtrzymywać reżim przez stulecia, nagle legł w gruzach. Zaledwie chwilę po zakończeniu ostrzału pewien leciwy mężczyzna obrócił się do czternastoletniego chłopca i rzekł głosem nabrzmiałym gniewem: "Pamiętaj, synu, pamiętaj i przysięgnij odpłacić carowi. Widziałeś, ile przelał krwi, widziałeś? Więc przysięgnij, synu, przysięgnij!".

Później, gdy wstrząśnięci niedzielni spacerowicze pospieszyli do domów, robotnicy ruszyli demolować modne ulice wokół Pałacu Zimowego. Wybijali szyby, rzucali się na policjantów, ciskali kamieniami w żołnierzy i włamywali się do zamożnych domów. Gdy zapadł zmrok, tłumy zaczęły wznosić barykady przed soborem Kazańskim, wykorzystując do tego celu ławki, słupy telegraficzne oraz wyniesione z budynków meble. Więcej barykad postawiono w dzielnicach robotniczych. Krążyły bandy plądrując sklepy z alkoholem i bronią. Ulice w mgnieniu oka znalazły się w rękach mas, pojawiły się pierwsze czerwone flagi. Jednak rewolucjoniści nie mieli przywództwa i przed północą większość z nich wróciła do domów.

Tymczasem Gapon schronił się w mieszkaniu Gorkiego. Zgolono mu brodę, obcięto na krótko włosy, a twarz ucharakteryzował mu jeden ze związanych z teatrem przyjaciół Gorkiego, który wedle słów pisarza "niezupełnie rozumiał dramatyzm chwili i zrobił z niego fryzjera czy też sprzedawcę w modnym sklepie". Tamtego wieczoru Gorki zabrał rewolucyjnego kaznodzieję na spotkanie w Wolnym Towarzystwie Ekonomicznym, by rozwiać piętrzące się pogłoski o jego śmierci. Praktycznie cała inteligencja Sankt Petersburga stłoczyła się w małym budynku przy Zabałkańskim Prospekcie. Była zbulwersowana nowiną, że zamordowano "tysiące" ludzi (prawdziwa liczba prawdopodobnie wynosiła około 200 zabitych i 800 rannych). "Środki pokojowe zawiodły - krzyczała zamaskowana postać. - Teraz musimy uciec się do innych środków". Apelowała o pieniądze, by pomóc "partii robotniczej" w jej "walce o wolność". Nagle na sali wybuchł chaos, ponieważ zebrani rozpoznali Gapona. Jednak kaznodzieja zdołał uciec tylnymi drzwiami i wrócić do mieszkania Gorkiego. Napisał potem apel do swych "Towarzyszy Robotników", w którym nakłaniał ich do "podarcia wszystkich portretów tej pijawki, cara, i rzucenia mu w twarz: "Bądź przeklęty wraz z Całym Twym Dostojnym Gadzim Potomstwem!" Kilka godzin później Gapon zbiegł w nowym przebraniu do Finlandii i dalej, za granicę *[Pod koniec stycznia Gapon zjawił się w Genewie, gdzie przyłączył się do rewolucjonistów na wygnaniu. Ich teoretyczne dysputy przerastały go, więc znęcony międzynarodową sławą wkrótce wyjechał do Londynu, aby napisać swoją autobiografię. Uczyniwszy z siebie znakomitość, Gapon przestał być użyteczny dla ruchu rewolucyjnego. W grudniu powrócił do Rosji, gdzie popierał rząd Wittego, a nawet współpracował z tajną policją przeciwko socjalistom. W marcu 1906 roku z niejasnych powodów został brutalnie zamordowany przez agentów tajnej policji, w tym swego najbliższego współpracownika, który 9 stycznia wybawił go z masakry przy Narewskich Wrotach.].

Tamtego wieczoru Gorki napisał do swej żony Jekatieriny w Niżnym Nowogrodzie: / tak, moja przyjaciółko, rozpoczęła się Rosyjska Rewolucja: przesyłam moje szczere gratulacje. Zginęli ludzie - lecz nie pozwól, by spędzało Ci to sen z powiek - jedynie krew może odmienić barwy historii.

Dwa dni później został aresztowany wraz z innymi członkami delegacji do Wittego i Mirskiego z 8 stycznia (nieroztropnie zostawili bilety wizytowe). Wszystkich oskarżono (zupełnie absurdalnie, niemniej jednak wskazywało to na rozmiary trwogi reżimu) o przynależność do "kongresu rewolucyjnego", który planował przejąć władzę i ustanowić rząd tymczasowy. Uwięziono ich w Twierdzy Pietropawłowskiej.

Wydarzenia "krwawej niedzieli", którą to nazwą opatrzono 9 stycznia, zbliżyły Gorkiego do bolszewików. Gorki poznał Lenina w roku 1902 i szybko połączyła ich miłość przemieszana z nienawiścią. Od tamtej pory aktywnie działał na rzecz zdobywania funduszy dla socjaldemokratów od bogatych fabrykantów, takich jak Sawwa Morozow, który wyraźnie czuł pismo nosem ("W dzisiejszych czasach koniecznością jest przyjaźnić się z własnymi wrogami", powiedział kiedyś Morozów do bolszewika Krasina). Związek Gorkiego z bolszewikami nigdy nie należał do łatwych czy jednoznacznych. Tak jak w wypadku wielu intelektualistów jego zaangażowanie w sprawę rewolucji było idealistyczne i romantyczne. Widział w niej zakrojoną na dużą skalę walkę istoty ludzkiej o wolność, braterstwo i rozwój duchowy. Reprezentował zasadniczo pogląd humanistyczny, który stawiał jednostkę na pierwszym miejscu, i nigdy nie potrafił zmusić się do zaakceptowania żelaznej dyscypliny bądź ciasnego dogmatyzmu bolszewików. "Nie należę do żadnej z naszych partii - napisał kiedyś do malarza Riepina - i jestem z tego zadowolony. To jest bowiem wolność, a człowiek wielce jej potrzebuje". Cyganie, hazardziści, żebracy i oszuści, którzy zapełniali karty jego opowiadań, wszyscy walczyli na swój skromny sposób o wolność i godność jednostki: nie byli przedstawicielami zorganizowanego "proletariatu". Walczą ludzie, a nie klasy, takie było stanowisko Gorkiego. Gorki, jak sam się wyraził, "mógł podziwiać, ale nie lubić" beznamiętnych dogmatyków w rodzaju Lenina, którzy usiłowali skondensować różnorodność życia w swej abstrakcyjnej teorii. Bycie w pełni człowiekiem oznaczało według niego "bolesne i namiętne kochanie żywego, grzesznego i - wybaczcie - budzącego litość Rosjanina". Było to niemal chrześcijańskie spojrzenie na odkupienie człowieka poprzez rewolucję (a Gorki flirtował z chrześcijaństwem). Takie poglądy były powszechne w gronie radykalnej inteligencji. Zwróćmy uwagę na pisarstwo Mierieżkowskiego (Chrystus i Antychryst), Sołowjowa i Bogdanowa, z którymi Gorki był blisko związany. W roku 1917 oraz później ta sprzeczność między partyjnymi a jednostkowymi celami rewolucji poróżniła Gorkiego z bolszewikami. Jednak przez chwilę, w roku 1905, połączyło ich wspólne przekonanie, że ruch robotniczy musi się zradykalizować. Dlatego w liście do Jekatieriny Gorki dostrzegał w "krwawej niedzieli" także i dobre strony; następstwem rzezi będzie zradykalizowanie nastrojów na ulicach. Robotnikom potrzeba było czegoś takiego, by otrząsnęli się z naiwnej wiary w istnienie dobrotliwego cara. Jedynie krew może odmienić barwy historii. Nadszedł czas, by zorganizować robotników i odsunąć ich od sympatii liberalnych na rzecz celów socjalistycznych.

W tygodniach, które nastąpiły po "krwawej niedzieli", przetoczyła się ogromna fala strajków. Tylko w styczniu ponad 400 000 robotników w całym kraju rzuciło narzędzia. Był to największy protest robotniczy w całej rosyjskiej historii. Jednak strajki praktycznie nie były zorganizowane; przypominały bardziej spontaniczne wybuchy gniewu; częstokroć żądania robotników formułowano dopiero po rozpoczęciu protestu. Partie socjalistyczne były wciąż zbyt słabe, by odegrać przewodnią rolę. Ich główni przywódcy - Lenin, Martow, Trocki, Plechanow i Czernow - przebywali na emigracji, i choć bez wątpienia z entuzjazmem powitali zjawisko, które zgodnie uznali za długo wyczekiwany początek rewolucji, nielicznym było spieszno do opuszczenia wygodnego otoczenia kawiarni w Genewie czy Paryżu dla niebezpiecznego i trudnego życia, jakie czekało ich w Rosji. Rzucili się do powrotu dopiero w późniejszych miesiącach 1905 roku, a robotnicy zaczęli skupiać się w partiach lewicowych, w miarę jak coraz bardziej się upolityczniali *[Ale w listopadzie 1906 r. było ich 50 000 w porównaniu z 40 000 członków obu frakcji marksistowskich łącznie. Do końca roku 1905 bolszewicy i mienszewicy prawdopodobnie mieli po około 10 000 członków, choć na tym wczesnym etapie członkostwo w partii nie było jasno zdefiniowane. Nie ma wiarygodnych danych odnośnie do liczby członków partii eserowców w 1905 roku.].

Tymczasem rolę przywódczą odgrywała nadal liberalna i demokratyczna opozycja. Wykształcona część społeczeństwa była zbulwersowana rzezią, jaka dokonała się w "krwawą niedzielę". Student Kiereński, który był świadkiem strzelaniny na Newskim Prospekcie, udał się tamtego wieczoru do domu i napisał pełen oburzenia list protestacyjny do swych szkolnych kolegów gwardzistów. Dwa tygodnie później napisał do rodziców w Taszkiencie:

Przepraszam, że nie pisałem do Was wcześniej, ale znajdowaliśmy się tutaj w stanie takiego szoku, że nie sposób było chwycić za pióro. Och, " te straszliwe dni" w Petersburgu na zawsze pozostaną w pamięci każdego, kto je przeżył. Teraz panuje cisza, ale to cisza przed burzą. Obie strony przygotowują się i szacują siły. Tylko jedna strona może zwyciężyć. Albo żądania społeczeństwa zostaną zaspokojone (to jest będzie wybrane w wolnych wyborach zgromadzenie ustawodawcze przedstawicieli ludowych), albo dojdzie do strasznego, krwawego konfliktu, który bez wątpienia zakończy się zwycięstwem reakcji.

Aleksandr Pasternak, dwunastoletni uczeń i brat przyszłego poety, był tak poruszony strzelaniną, że zadeklarował, iż jest "rewolucjonistą całym sercem" i maszerował z kolegami po zamożnej dzielnicy Sankt Petersburga, w której mieszkał, wznosząc okrzyki: "Jesteśmy socjaldemokratami!". Studenci w całym kraju strajkowali, zamieniając uniwersytety w ośrodki agitacji politycznej. Na Uniwersytecie Moskiewskim 3000 studentów zorganizowało wiec, w trakcie którego spalili portret cara i wywiesili czerwone flagi na gmachach wydziałów. Do końca lutego rząd zmuszony był zamknąć praktycznie wszystkie instytucje szkolnictwa wyższego aż do końca roku akademickiego. Zamieszki studenckie odcisnęły piętno nawet na akademiach teologicznych. W tym czasie konstytucjonaliści ziemstw wznowili kampanię i w kwietniu na II Kongresie Narodowym wezwali do zwołania Zgromadzenia Ustawodawczego. Związki zawodowców zorganizowały się na szczeblu ogólnokrajowym w Związek Związków Zawodowych, aby skupić swych członków wokół idei liberalizmu. Związki zawodowe pisarzy, prawników, profesorów i inżynierów zostały utworzone jako pierwsze. Później dołączył do nich (mimo sprzeciwu części niechętnych temu pomysłowi mężczyzn z kierownictwa Związku Związków Zawodowych) Związek Równouprawnienia Kobiet, który toczył kampanię o prawo kobiet do głosowania. Grupy półprofesjonalistów, takich jak asystenci farmacji, urzędnicy i buchalterzy oraz pracownicy kolei, również zakładały afiliowane związki. Ich udział w Związku Związków Zawodowych zapewniał inteligencji bezpośredni kontakt z masami *[Ponieważ grupy zawodowe jako pierwsze utworzyły związki, inne związki pracowników fizycznych, nawet w komunistycznej Rosji, nazywane były "związkami zawodowców" (profsojuzami) zamiast związkami zawodowymi czy związkami branżowymi.]. Setki ziemstw, rad miejskich i organizacji społecznych słało do rządu petycje, domagając się reform politycznych. Prasa je nagłaśniała i zwracała uwagę na inne bolączki w taki sposób, że gniew publiczny rozbrzmiewał jednym ogólnonarodowym głosem. "Nie możemy tak dłużej żyć", obwieszczał nagłówek czołowej liberalnej gazety 21 maja, a wkrótce stwierdzenie to powtarzali już wszyscy.

Pisarska inteligencja również pragnęła odegrać znaczącą rolę. "Musimy służyć ludowi - napominał Gorki kolegę pisarza, który odwrócił się od polityki. - Przelewana jest krew ludu, krew robotników, reżim cynicznie zabija dokoła kwiat ludu - młodych Rusinów - a ty piszesz wyłącznie o sobie". Jak większość rosyjskich intelektualistów, Gorki rzucił się w wir polityki i dziennikarstwa. Został zwolniony z Twierdzy Pietropawłowskiej po ogólnoeuropejskiej kampanii, do której włączyli się (między innymi) Auguste Rodin, Anatole France oraz Maria Curie i która stała się wyrazem demokratycznej opinii Zachodu na temat walki z samodzierżawiem. Wkrótce po zwolnieniu z więzienia, 5 marca, Gorki napisał do Tołstoja, krytykując go za zbyt małe zaangażowanie w politykę:

W tych ponurych czasach, kiedy ziemia twego kraju spływa krwią i kiedy setki, tysiące porządnych, uczciwych ludzi umiera za prawo do tego, by żyć jak istoty ludzkie, a nie bydło, ty, na którego słowa zważa cały świat, ty potrafisz jedynie powtarzać wciąż fundamentalną ideę swojej filozofii: "doskonałość moralna jednostki - oto sens i ceł życia wszystkich ludzi". Ale pomyśl tylko, Lwie Nikołajewiczu, czy możliwe jest, by człowiek zajmował się moralnym doskonaleniem swego charakteru w czasach, kiedy mężczyźni i kobiety giną na ulicy od kul?

Społeczne zaangażowanie pisarza, w które Gorki żarliwie wierzył i które w czasie klęski głodu uczyniło z Tołstoja moralnym sumieniem kraju, stawało się teraz dla niektórych, na przykład dla Tołstoja właśnie, trudne do podtrzymania. Teraz bowiem nakazywało popierać rewolucję, która także może prowadzić do rozlewu ludzkiej krwi. W późniejszym okresie Gorki będzie podzielał te wątpliwości; na razie jednak drzemały one stłumione w obliczu pilnych potrzeb ruchu rewolucyjnego.

Nastrój buntu wkrótce rozprzestrzenił się na wieś. Widząc słabość rządu, chłopi skorzystali z okazji i zorganizowali strajki czynszowe, by zmusić właścicieli ziemskich do podniesienia płac robotnikom rolnym. Wkraczali na ziemię należącą do szlachty, ścinali ich drzewa, kosili ich siano. Wraz z początkiem lata, gdy stało się jasne, że plony znowu będą marne, zaczęli przypuszczać na dużą skalę ataki na ich majątki, zajmując mienie, podkładając ogień pod dwory, zmuszając właścicieli do ucieczki. Świadkowie opowiadali o nocnym niebie rozświetlonym łuną płonących dworów oraz o sznurach ciągnących drogami konnych furmanek, wyładowanych zrabowanym dobytkiem. Dochodziło do licznych aktów wandalizmu - "rozbijania kultury" - chłopi bowiem niszczyli wszystko, co trąciło zbytkiem. Palili biblioteki, demolowali antyki, załatwiali się na orientalnych dywanach. Niektórzy wieśniacy wynosili nawet obrazy i rzeźby, czeskie kryształy i angielską porcelanę, satynowe suknie i pudrowane peruki, które następnie rozdzielali między sobą, razem z żywym inwentarzem, ziarnem i narzędziami. W jednej z wiosek chłopi roztrzaskali wytaszczony z dworu fortepian i podzielili się klawiszami z kości słoniowej. Podczas tej żakierii w latach 1905-1906 zniszczono prawie 3000 dworów (15 procent ich całkowitej liczby). Największe rozruchy skupiały się w centralnej strefie rolniczej, gdzie chłopska bieda była najbardziej dotkliwa i gdzie znajdowały się największe majątki. Gdy dziedziców wykurzono, chłopi zamknęli się na powrót w świecie własnej wspólnoty. Lokalnych urzędników zastąpiono chłopami, konserwatywnych duchownych wypędzono, a ustanawiane przez rząd prawa i wezwania do zapłacenia podatku lekceważono.

Walka o ziemię nie była jedyną formą chłopskiej rewolty w latach 1905-1906, aczkolwiek ze względu na obawy szlachty jawiła się jako główny problem w urzędowych zapisach (i dlatego dominowała w historiografii). Zamieszkom na wsi towarzyszyło powstanie rozmaitych chłopskich związków, towarzystw rolniczych i spółdzielni. Były zasadniczo bardziej umiarkowane i ucywilizowane pod względem celów i metod działania niż większość tradycyjnych wiejskich wspólnot i przyciągały grupę młodych, "uświadomionych" chłopów, która wyłoniła się wraz z upowszechnieniem wiejskich szkół. Wiele chłopskich związków miało bliskie powiązania zwłaszcza z miejscowymi nauczycielami i wiejską inteligencją. Dlatego tworzyły się przede wszystkim w największych wsiach, gdzie znajdowała się większa liczba placówek kulturalnych, takich jak szkoły i czytelnie, i gdzie chłopstwo było najbardziej poddawane wpływom świata zewnętrznego (choćby w postaci targów i kolei, urzędników państwowych i policji). Niektóre z tych organizacji zasłynęły w całej Rosji z powodu ustanowienia niezależnych w istocie rzeczy chłopskich republik (na przykład Republiki Sumskiej w guberni charkowskiej). Oprócz reformy gruntowej opowiadały się także za reformą polityczną, konstytucją i parlamentem oraz lepszą edukacją dla wsi. Ich celem było skończenie z ciemnotą i zacofaniem wsi, wprowadzenie na prowincję dobrodziejstw nowoczesnego świata oraz przerwanie izolacji przez włączenie chłopstwa do ogólnokrajowej polityki.

Siergiej Siemionow, chłop, miejscowy pisarz i tołstojowiec ze wsi Andriejewskoje, znalazł się w gronie założycieli Republiki Markowo, będącej jednym z najsłynniejszych i najbardziej imponujących przykładów postępowej chłopskiej polityki podczas rewolucji 1905 roku. Przez większą część roku, podczas gdy państwo carskie było sparaliżowane, Republika wprowadziła postępowy system "chłopskich rządów" w kilku wołostiach okręgu wołokołamskiego. Stworzyła go grupa działaczy, nauczycieli i chłopów (wraz z Siemionowem) z Markowa oraz innych okolicznych wsi, którzy spotykali się w miejscowych klubach czytelniczych i herbaciarniach, by omówić moskiewską prasę. Zorganizowali Związek Chłopski, który stanowił polityczną strukturę Republiki Markowo. W październiku 1905 roku generalne posiedzenie chłopów przyjęło rezolucję domagającą się radykalnej restrukturyzacji całego systemu politycznego. Żądania obejmowały powołanie parlamentu narodowego, wprowadzenie tajnego i powszechnego prawa wyborczego dla osób dorosłych, równych praw obywatelskich dla chłopstwa, podatków progresywnych, ziemi dla bezrolnych, darmowego i powszechnego szkolnictwa, swobody przemieszczania się oraz amnestii politycznej. Chłopi oznajmili, że nie będą posłuszni urzędującej władzy, nie będą płacić podatków ani dostarczać wojsku rekrutów, póki nie zostaną spełnione ich żądania. Wybrali "rząd republikański", na którego czele stanął "prezydent" (jeden ze starszyzny lokalnej wspólnoty), oraz zadeklarowali lojalność wobec Związku Chłopskiego. Powołano do życia lokalne oddziały związku - Siemionow założył filię w Andriejewskoje - które skutecznie zarządzały wioskami. Kontrolowano dzierżawy. Wprowadzono kryteria agronomiczne. Władze wołosti zostały zdemokratyzowane, a szkoły przycerkiewne upaństwowione. Carski reżim był bezsilny - w wołosti nie było żadnego naczelnika ziemskiego i tylko jeden sierżant policji - mógł jedynie obserwować z narastającą frustracją, jak to "wolne terytorium" chłopskiej samorządności, odległe o niespełna 120 km od Moskwy, nie przestaje rozrastać się i zdobywać sławy. Pewien profesor z Chicago, który przeczytał o republice w amerykańskiej gazecie, przybył do Markowa udzielić swego poparcia. Przez kilka miesięcy władze usiłowały bez powodzenia pokonać republikę środkami politycznymi. Zwolniły ze stanowiska wybranego członka starszyzny wołosti, jednego z przywódców republiki, o nazwisku Ryżkow. Lecz sprytni chłopi zaradzili temu, odmawiając wyboru następcy, sam Ryżkow zaś oświadczył, że ku swemu żalowi nie może zrzec się swych kompetencji, ponieważ nie ma nikogo, komu mógłby je przekazać. Dopiero w lipcu 1906 roku, sześć miesięcy po stłumieniu rewolucji w miastach, obalono wreszcie tę chłopską republikę. Ryżkowa usunięto dzięki policyjnemu podstępowi. Następnie przeprowadzono nalot na wszystkie wioski, a na przywódców, w tym Siemionowa, urządzono obławę i uwięziono ich w Moskwie. W ciągu ośmiu miesięcy pełnienia funkcji przywódcy Związku Chłopskiego w Andriejewskoje Siemionow założył nową wiejską szkołę, towarzystwo rolnicze, dwie spółdzielnie, klub czytelniczy oraz, co niezwykłe, wiejski teatr.

Lokalna szlachta zaapelowała o ochronę przed chłopstwem, a rząd wysłał żołnierzy. Od stycznia do października w celu stłumienia chłopskich powstań użyto wojska przynajmniej 2700 razy, przyspieszając załamanie się wojskowej dyscypliny, który to proces został zapoczątkowany wraz z wysłaniem wojsk do Mandżurii. Narastająca groźba buntu w kraju w połączeniu z perspektywą porażki za granicą - którą zapowiadało upokorzenie doznane przez marynarkę wojenną pod Cuszimą w maju 1905 roku - zmusiły cara do pokojowej ugody z Japonią. Prowadzenie wojny poza granicami kraju w trakcie wewnętrznej rewolucji społecznej okazało się - podobnie jak okaże się ponownie w roku 1917 - niemożliwe. Zdecydowana większość piechoty wywodziła się z chłopstwa i niechętnie ustosunkowywała się do tłumienia niezadowolenia na wsi. Całe oddziały odmawiały wykonywania rozkazów, w szeregach wojska szerzył się bunt; dotknął nawet kozackiej kawalerii. Aż wreszcie 14 czerwca ferment dosięgnął Floty Czarnomorskiej.

Wszystko zaczęło się od kawałka mięsa z robakami, które lekarz okrętowy na pokładzie pancernika "Potiomkin" uznał za zdatne do spożycia. Gdy marynarze poskarżyli się kapitanowi, ten rozkazał zastrzelić ich rzecznika Wakulinczuka. Załoga podniosła bunt, zamordowała siedmiu oficerów i wywiesiła czerwoną flagę. Mała grupka przewodzących buntowi działaczy rewolucyjnych miała nadzieję, że rozszerzy się on na resztę floty. Nocą popłynęli do Odessy, gdzie od dwóch tygodni strajkujący robotnicy byli dosłownie w stanie wojny z władzami miasta. Tam w otoczeniu straży honorowej ułożono ciało Wakulinczuka u stóp marmurowych schodów (uwiecznionych później w filmie Eisensteina) prowadzących z portu do miasta. Następnego dnia tysiące ludzi gromadziło się na portowym nabrzeżu, składając wieńce wokół mar męczeńskiego rewolucjonisty i częstując marynarzy strawą. Z nadejściem zmierzchu wysłano żołnierzy, by rozproszyli tłum. Schodząc po stopniach, strzelali na oślep w osaczonych cywili. Setki ludzi wskakiwały do morza. Do świtu, gdy zakończyła się wreszcie ta rzeź, zabito 2000 osób, raniono 3000. "Potiomkin" odpłynął z Odessy w morze, ale bez poparcia reszty floty był zmuszony w końcu się poddać. 25 czerwca marynarze zawinęli do portu Konstanca w Rumunii i zamienili pancernik na bezpieczne schronienie. Bunt sam w sobie stanowił niewielkie zagrożenie. Postawił jednak reżim w wyjątkowo kłopotliwym położeniu, pokazując światu, że rewolucja objęła samo serce jego wojskowej machiny.

Narodowości podległe imperium równie skwapliwie wykorzystały tymczasową słabość reżimu. Strajki i protesty, które nastąpiły po "krwawej niedzieli" w Sankt Petersburgu, miały szczególne nasilenie na nierosyjskich terytoriach ościennych - zwłaszcza na Łotwie i w Polsce - gdzie napięcia społeczne i polityczne wzmagała powszechna nienawiść do rosyjskich rządów. W Rydze prawie 15 000 robotników przemaszerowało przez miasto 13 stycznia w proteście przeciwko carskiej dyktaturze oraz bezwzględności rosyjskiego generała-gubernatora, A.N. Mellera-Zakomelskiego. On sam dał na to kolejny okrutny dowód, rozkazując żołnierzom strzelać do tłumu. Zabito 70 osób, raniono 200. Meller-Zakomelski chełpił się sposobem, w jaki jego ludzie uporali się z sytuacją i napisał do cara, sugerując, że gdyby więcej władz lokalnych wyraziło gotowość do działania z taką stanowczością, nie dochodziłoby do dalszych problemów. W dziesięciu polskich guberniach wiosną i latem 1905 roku odbyło się więcej strajków niż łącznie w pozostałej części imperium. W Łodzi, ośrodku przemysłu włókienniczego, było szczególnie burzliwie: w połowie czerwca, na wiele tygodni, zanim coś podobnego wydarzyło się w jakimkolwiek miejscu Rosji, wzniesiono barykady i przez pięć dni trwały walki uliczne robotników z policją. W Warszawie było jeszcze bardziej burzliwie: w demonstracjach po "krwawej niedzieli" wzięło udział prawie 100 000 robotników. Rosyjscy żołnierze strzelali do tłumu, zabijając 93 osoby, ogłoszono stan oblężenia. Późniejsze doniesienia o porażce Rosji w wojnie z Japończykami spotkały się z dalszymi demonstracjami w polskiej stolicy, którym towarzyszyły hasła: "Precz z caratem!", "Niech żyje Niepodległa Socjalistyczna Polska!" oraz "Niech żyje Japonia!". Wszędzie nacjonaliści przyjęli z zadowoleniem klęskę Rosji w wojnie, wierząc, że doprowadzi to do obalenia cara, a tym samym utoruje drogę ich własnej autonomii. Józef Piłsudski, przywódca polskich socjalistów, pojechał nawet do Japonii omówić kwestię polskich działań przeciwko działaniom wojennym Rosji.

W wielu krajach nierosyjskich praktycznie całe społeczeństwo było zaangażowane w ruch wyzwolenia narodowego. Na przykład w Finlandii, gdzie zaprowadzenie rosyjskich rządów zniszczyło autonomię Wielkiego Księstwa, nacjonalistyczna inteligencja prowadziła masową kampanię biernego oporu. Dołączyli do niej niemal wszyscy, również fińscy Szwedzi cieszący się wieloma przywilejami pod rosyjską dominacją, które prawdopodobnie utraciliby pod rządami fińskimi. Rosyjski generał-gubernator, imperialistyczny twardogłowy o nazwisku Bobrikow, został zamordowany w 1904 roku, a w roku następnym Finlandia wdała się w regularną wojnę z Sankt Petersburgiem, toczoną metodą biernego oporu. W Gruzji na czele narodowej rewolucji stanęli mienszewicy. To właśnie w Gruzji narodził się pierwszy w historii marksistowski ruch wyzwolenia narodowego, który cieszył się poparciem chłopstwa: między rokiem 1904 a 1906 skutecznie zastąpił carskie państwo w zachodniej Gruzji.

 

Od początku 1905 roku powstało kilka ugrupowań prawicowych. Rosyjska Partia Monarchistyczna, założona w lutym przez W.A. Gringmuta, reakcyjnego redaktora naczelnego "Moskowskich nowin", wzywała do przywrócenia silnej autokracji, stanu wyjątkowego, dyktatury oraz zakazania działalności Żydom, którzy, jak twierdzono, głównie "podżegali" do wszystkich tych rozruchów. Działało też Rosyjskie Zgromadzenie z księciem Golicynem na czele, składające się głównie z prawicowych urzędników służby cywilnej i oficerów Sankt Petersburga, które przeciwstawiało się wprowadzeniu zachodnich instytucji parlamentarnych i opowiadało za starą formułą autokracji, prawosławia i narodowości.

Jednak zdecydowanie najważniejszy był Związek Narodu Rosyjskiego, założony w październiku przez dwóch drugorzędnych urzędników rządowych, Aleksandra I. Dubrowina i Władimira M. Puriszkiewicza, jako ruch mobilizujący masy przeciw siłom lewicy. Stanowił on wczesną rosyjską wersję ruchu faszystowskiego. Antyliberalny, antysocjalistyczny, a przede wszystkim antysemicki, optował za przywróceniem powszechnego szacunku dla autokracji, który istniał, jak wierzono, zanim Rosję opanowali Żydzi oraz intelektualiści. Car i jego poplecznicy na dworze, którzy podzielali te urojenia, patronowali Związkowi, podobnie jak kilku czołowych duchownych, wraz z ojcem Janem z Kronsztadu, bliskim przyjacielem rodziny królewskiej, patriarchą Hermogenem i mnichem Iliodorem. Sam Mikołaj nosił odznakę Związku i życzył jego przywódcom "pełnego powodzenia" w staraniach zjednoczenia "lojalnych Rosjan" stojących po stronie autokracji. Działając z polecenia cara, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych finansowało gazety Związku i potajemnie przekazywało mu broń. Związek bulwersowało jednak coś, co uznawał za słabość cara i nieudolność poskromienia lewicy. Postanowił zatem wziąć sprawy w swoje ręce, tworząc paramilitarne grupy i ścierając się z rewolucjonistami na ulicach. Czarne sotnie *[Nazwa była obraźliwa, nawiązywała do terminu "biała sotnia", używanego w średniowiecznej Rosji na określenie uprzywilejowanej kasty arystokratów i zamożnych kupców. Plebejusze wstępujący do czarnych sotni nie należeli bynajmniej do tej wyższej klasy i stąd to ironiczne nazewnictwo.], jak nazywali ich demokraci, paradowały z patriotycznymi transparentami, ikonami, krzyżami i portretami cara, noże i kastety chowając w kieszeniach. Do końca roku 1906 było już 1000 oddziałów Związku, liczących w sumie prawie 300 000 członków. Podobnie jak w wypadku ruchów faszystowskich międzywojennej Europy większość poparcia dla Związku pochodziła ze strony rozgoryczonego lumpenelementu, który utracił swój marny status w hierarchii społecznej wskutek modernizacji i reform bądź obawiał się jego utraty: wykorzenionych ze wsi chłopów, zmuszonych szukać w mieście dorywczej pracy w charakterze robotników; drobnych sklepikarzy i rzemieślników wypartych z rynku przez wielkich przedsiębiorców; niskich rangą urzędników i policjantów, których bolało zagrożenie ich pozycji, jakie niosły ze sobą nowe demokratyczne instytucje; wreszcie "barowych" patriotów wszelkiego autoramentu, zaniepokojonych widokiem "przemądrzałych karierowiczów", studentów i Żydów stanowiących zagrożenie dla otrzymanej od Boga carskiej władzy. Zwalczanie rewolucji na ulicach było ich sposobem na zemstę, cofnięcie zegara i przywrócenie społecznej oraz rasowej hierarchii. Do ich gangów dołączali również zwykli przestępcy - których tysiące zwolniono z więzień w ramach październikowej amnestii - widzących okazję do szabru i rozrób. Czarne sotnie, często za zachętą ze strony policji, wyruszały na ulice, napadając na każdego, kogo podejrzewano o demokratyczne sympatie. Czasami zmuszały swe ofiary do klękania w hołdzie carowi przed portretem monarchy albo zaciągały siłą do cerkwi i kazały całować carską flagę.

Największa brutalność była zarezerwowana dla Żydów. Doszło do 690 udokumentowanych pogromów - podczas których odnotowano 3000 zabójstw - w ciągu dwóch tygodni od ogłoszenia październikowego manifestu. Czołową rolę odgrywały w tych pogromach ugrupowania prawicowe, które albo podburzały tłum przeciwko Żydom, albo planowały te akcje od początku. Do najstraszliwszej rzezi doszło w Odessie, gdzie zamordowano 800 Żydów, raniono 5000 a ponad 10 000 pozbawiono dachu nad głową. Oficjalne dochodzenie zarządzone przez Wittego ujawniło, że policja nie tylko zorganizowała tłum, uzbroiła i dostarczyła mu wódki, lecz także pomagała wyciągać Żydów z ich kryjówek i uczestniczyła w mordach. Komenda główna policji miała nawet tajną prasę drukarską, spod której wychodziły tysiące ulotek oskarżających Żydów o próbę zniszczenia Rosji i wzywających lud do "rozerwania ich na strzępy i ukatrupienia". Triepow, faktyczny dyktator kraju, redagował te ulotki osobiście. Minister spraw wewnętrznych Durnowo subsydiował je kwotą w wysokości 70 000 rubli. Kiedy jednak Witte domagał się wniesienia oskarżenia przeciw odpowiedzialnemu za to komisarzowi policji, car interweniował w jego obronie. Mikołaj był wyraźnie zadowolony z pogromów. Zgadzał się z opinią antysemitów, że rewolucja była w dużej mierze sprawką Żydów i naiwnie uważał te masakry za usprawiedliwioną formę zemsty ze strony swych "lojalnych poddanych". Dał to jasno do zrozumienia w liście do matki z 27 października:

 

Moja najdroższa Mamo...

Zacznę od doniesienia, że cała sytuacja wygląda lepiej niż tydzień temu... W pierwszych dniach po manifeście elementy wywrotowe podniosły głowy, lecz zdecydowana reakcja nadeszła szybko i całe masy lojalnego ludu nagle dały odczuć swą moc. Wynik był oczywisty i taki, jakiego należało się spodziewać w naszym kraju. Zuchwałość socjalistów i rewolucjonistów po raz kolejny rozjątrzyła lud; a ponieważ wichrzyciele są w dziewięciu dziesiątych Żydami, cały gniew ludu zwrócił się przeciwko nim. I tak doszło do pogromów. Zdumiewające, że odbyły się jednocześnie we wszystkich miastach Rosji i Syberii... Przypadki oddalone od siebie tak bardzo jak te w Tomsku, Symferopolu, Twerze i Odessie wyraźnie pokazują, do czego jest zdolny rozjuszony tłum: otaczano domy, w których schronili się rewolucjoniści, podpalano je i zabijano wszystkich próbujących uciec.

 

Rodziła się kontrrewolucja, której kulminacją będzie wojna domowa. Od tej chwili antysemityzm stał się jedną z najważniejszych broni wykorzystywanych przez dwór i jego zwolenników do skupiania "lojalnego ludu" wokół walki przeciwko rewolucji i wyłaniającemu się liberalnemu porządkowi.

 

W latach 1906-1909 skazano na śmierć ponad 5000 "politycznych", a 38 000 albo osadzono w więzieniu, albo zesłano na katorgę. Na ziemiach nadbałtyckich przez miasteczka i wsie przechodziły jednostki karne. W ciągu zainicjowanej w grudniu półrocznej kampanii terroru wykonano egzekucję na 1200 osobach, zniszczono dziesiątki tysięcy budynków i wychłostano tysiące robotników i chłopów. Car był zachwycony operacją i pochwalił jej dowódcę za "znakomitą akcję". W samej Rosji reżim nie zawahał się wszcząć kampanii terroru przeciw własnym obywatelom. Na terenach chłopskiej rewolty armia równała z powierzchnią ziemi całe wioski, a tysiące chłopów wtrącano do więzień. Gdy w wiejskich więzieniach zabrakło miejsc, wydano rozkaz strzelania do winnych chłopów. "Samymi aresztowaniami nie osiągniemy naszych celów - pisał w grudniu Durnowo do gubernatorów okręgów. - Nie jest możliwe sądzić setki tysięcy ludzi. Proponuję zastrzelić uczestników zamieszek, a w wypadku stawiających opór, palić domy". Reżim obrał sobie za cel złamać ducha chłopów, upokarzając ich i siłą zmuszając do uległości. Całe społeczności przymuszano do zdejmowania czapek czy chust i padania na twarz przed wojskami kozackimi. Przesłuchujący oficerowie jeździli konno między wieśniakami, smagając ich batem po plecach za każdym razem, gdy irytowały ich odpowiedzi, póki nie wydali przywódców rebelii na przyspieszoną egzekucję. Obficie racząc się wódką, kozacy dopuszczali się straszliwych okropności na ludności wiejskiej. Kobiety i dziewczęta gwałcono na oczach ich mężczyzn. Setki chłopów wieszano na drzewach, nie zachowując choćby pozorów sądu. Szacuje się, że między połową października a otwarciem I Dumy Państwowej w kwietniu 1906 roku carski reżim dokonał w sumie egzekucji na 15 000 osób, zastrzelił lub ranił przynajmniej 20 000 i skazał na zesłanie 45 000. Raczej nie był to obiecujący początek nowego parlamentarnego porządku.

 

Robotnicy powrócili do fabryk i przekonali się, że dawny reżim pracy wciąż istnieje. Po krótkotrwałym przyparciu do muru szefów fabryk straszliwe warunki pracy z pewnością wydawały im się teraz jeszcze trudniejsze do zniesienia. Wraz ze stłumieniem ruchu socjalistycznego organizacje robotnicze zostały osaczone i odizolowane. Mimo to liczba upolitycznionych robotników gotowych do nich wstąpić rosła z każdym miesiącem.

Co do chłopów, byli oni sfrustrowani, ale niepokonani w walce o szlachecką ziemię. Gdy dziedzice powrócili do swych majątków, dostrzegli zmianę w chłopskich nastrojach. Ich dawny szacunek gdzieś zniknął, a zastąpiła go posępna gburowatość wobec panów. "Zamiast dawnej grzeczności chłopów, ich życzliwości i pokory - zauważył jeden z właścicieli ziemskich po powrocie do swego majątku w Samarze w 1906 roku - była jedynie nienawiść na twarzach, a witali się w sposób, który tylko podkreślał ich bezczelność". Inny właściciel ziemski tak opisywał swój powrót do majątku w Tulę w 1908 roku:

"Pozornie, wydawało się, wszystko wróciło do normy. Jednak w samych ludziach dokonała się jakaś istotna, nieodwracalna przemiana. Powszechne uczucie strachu nadszarpnęło wszelkie zaufanie. Po długim okresie bezpieczeństwa - nikt nigdy nie zamykał wieczorem drzwi ani okien - szlachta wyciągnęła broń i osobiście robiła obchód włości, by sprawdzić środki bezpieczeństwa".

Wielu ziemian utyskiwało na wzrost przestępczości na wsi, wandalizm i "chuligaństwo". Zastawano rozwalone zabudowania gospodarcze i roztrzaskane maszyny albo musiano uspokajać roztrzęsione córki nękane i napastowane przez wieśniaków. Ta nowa buńczuczna pewność siebie oraz niezadowolenie ze szlachty znajdowały odzwierciedlenie w wiejskich piosenkach, jak ta z 1912 roku:

 

Kroczę sobie dumnie nocą,

Bogacze w drogę mi nie wchodzą.

Niech tylko jaki spróbuje,

A kości mu porachuję.

 

Rewolucja w jaskrawy sposób ujawniła głęboką nienawiść chłopstwa do ziemiaństwa. Chłopom nie podobało się, że muszą zwrócić ziemię, którą na krótko przejęli w "czasach wolności". Poprzez wrogie spojrzenia i drobne akty wandalizmu dawali do zrozumienia, że ziemia jest "ich" i jak tylko dawny reżim zostanie ponownie osłabiony, oni znów po nią sięgną.

Miejscowi dziedzice, spośród których wielu popierało liberalny ruch na rzecz reform w latach 1904-1905, teraz stali się w większości biernymi lub oddanymi zwolennikami reakcji. Wielu z nich wystraszyło się chłopskiej gwałtowności i sprzedało majątki, by przeprowadzić się z powrotem do miasta: między rokiem 1906 a 1914 ziemiaństwo sprzedało chłopom jedną piątą swojej ziemi; w bardziej zaś buntowniczych regionach ten odsetek wyniósł w latach 1905-1906 ponad trzydzieści procent. Jednak w gronie większości, która zdecydowała się pozostać na swej ziemi, umacniało się postanowienie bronienia swych praw własności. Głośno domagano się przywrócenia ładu i porządku. Niektórzy miejscowi dziedzice wynajmowali własne prywatne wojska do obrony majątków przed wandalizmem i podpaleniami. Wielu zwłaszcza największych posiadaczy ziemskich wstępowało do Zjednoczonej Szlachty oraz innych organizacji właścicieli ziemskich utworzonych po roku 1905. Ta "reakcja szlachty" znalazła odbicie w zmieniającym się charakterze ziemstw, które przekształcały się z liberalnych instytucji w filary konserwatyzmu. W czasach liberalnych ziemstwa dążyły do poprawy warunków życia chłopstwa, lecz po roku 1905 coraz bardziej skupiały się na wąskich interesach szlachty. Zimą przełomu 1905/1906 roku z okręgowej rady ziemstwa Tuły w wyniku głosowania odwołano charakteryzującego się liberalnymi poglądami księcia Lwowa, który musiał kandydować ponownie jako delegat miejski. Hrabia Bobrinski, przywódca Zjednoczonej Szlachty, i jak na ironię szwagier księcia Lwowa, potępił go jako "niebezpiecznego liberała".

Ziemianie nie byli jedynymi, którzy coraz bardziej obawiali się klas niższych. Ogólnie grupy posiadające zostały zmuszone do zmierzenia się z przerażającą rzeczywistością burzliwej rewolucji, a perspektywa jej ponownego wybuchu - bez wątpienia z jeszcze większą gwałtownością - napawała ich grozą. Kolejna rewolucja, co teraz zdawało się jasne - nie będzie bezkrwawym świętowaniem wolności, równości i braterstwa. Nadciągnie jako straszliwa burza, gwałtowna eksplozja gniewu i nienawiści ludzi pozbawionych środków do życia, która zmiecie dawną cywilizację. Taka była budząca przestrach wizja poetów, jak choćby Błoka i Biełego, którzy wyobrażali sobie Rosję po roku 1905 jako czynny i nieprzewidywalny wulkan.

Lęki te znajdowały odzwierciedlenie w coraz bardziej posępnym języku, jakim burżuazja mówiła o "pospólstwie" w następstwie wydarzeń roku 1905. W miejsce wcześniejszego łagodnego spojrzenia na miejską biedotę jako "barwny tłumek godzien współczucia" pojawił się narastający strach przed tym, co Bieły nazwał "wielotysięcznym ludzkim rojem". Bulwarowe gazety i czasopisma karmiły się rosnącą moralną paniką burżuazji - przypominającą nasze dzisiejsze obawy związane z powstaniem "podklasy" - i przedstawiały własne opinie na temat rozpadu porządku publicznego, przestępczości nieletnich, brutalnych ataków na osoby zamożne, braku szacunku dla władzy, a nawet rozwiązłości klasy robotniczej. Wszelkie "nieokrzesane" zachowania klas niższych coraz powszechniej uważano za agresywne i potępiano jako chuligaństwo - czym w istocie były zorganizowane protesty robotników, na które liberalne społeczeństwo spoglądało w minionych latach z pewną sympatią. Innymi słowy, w przekonaniu szacownych klas nie było już jasnego rozróżnienia między przestępczym chuligaństwem a gwałtownym, lecz uzasadnionym protestem. Rewolucja 1905 roku była teraz stanowczo potępiana jako forma "szaleństwa", "psychicznej plagi", jak wyraził się pewien psycholog, która jedynie rozbudziła "niskie instynkty" tłumu. Przerażona burżuazja okazywała mniej współczucia dla biednych, co przekładało się na malejącą liczbę datków na cele dobroczynne.

Jako liberalne sumienie swojej klasy kadeci zadręczali się dylematami, które ta narastająca groźba przemocy rodziła w odniesieniu do ich poparcia dla rewolucji. Z jednej strony zostali wciągnięci do sojuszu z ulicą, choćby tylko dlatego, że nie było politycznej alternatywy. I jak sami głosili, nie było "żadnych wrogów na lewicy". Z drugiej jednak strony większość kadetów wywodziła się z burżuazji, zarówno w kategoriach statusu społecznego, jak i ogólnego światopoglądu, i jako taka była przerażona wszelką dalszą przemocą na ulicach. Jak ostrzegał w listopadzie Jewgienij Trubieckoj:

"Fala anarchii, która napiera ze wszystkich stron i zagraża obecnie prawowitemu rządowi, szybko zmiecie każdy rząd rewolucyjny: rozgoryczone masy zwrócą się następnie przeciwko prawdziwym lub domniemanym winowajcom; będą dążyć do zniszczenia całej inteligencji; zaczną na oślep mordować każdego, kto nosi niemieckie ubrania [to znaczy dobrze ubranego]".

Większość kadetów doszła teraz do wniosku, że ostatecznie nie chce rewolucji. Byli oni wystarczająco inteligentni, by zdawać sobie sprawę, że sami staną się jej kolejnymi ofiarami. W lutym 1906 roku, na drugim zjeździe, partia kadetów potępiła strajki, powstanie moskiewskie oraz zajęcia ziemi, do jakich doszło minionej jesieni. Po czym odetchnęła z ulgą: nieuczciwy mariaż z rewolucją wreszcie dobiegł końca.

Owo odwrócenie się od mas zaznaczyło się najbardziej wśród w łonie inteligencji. Porażka rewolucji 1905 roku oraz groźba nowej i bardziej gwałtownej rewolucji społecznej wywołała najróżnorodniejsze reakcje ze strony pisarzy i publicystów, którzy zawsze bronili "sprawy ludu". Wielu rozczarowało się i zrezygnowało z polityki na rzecz wygodnych karier w biznesie i prawie. Ustatkowali się, dorobili, byli z siebie zadowoleni i z zażenowaniem spoglądali wstecz na swoje lewicujące studenckie czasy. Inni porzucili debatę polityczną na rzecz pogoni za pięknem, za stylem życia bohemy, dyskusji o języku i seksualności lub ezoterycznej, mistycznej filozofii. Był to okres rozkwitu egzotycznego, pretensjonalnego intelektualizmu. Idealizm religijny Władimira Sołowjowa wywarł szczególny wpływ na poetów symbolistów, takich jak Błok, Mierieżkowski i Bieły, jak również filozofów, Siemiona Franka, Siergieja Bułhakowa i Bierdiajewa, którzy odrzucali materializm marksistowskiej inteligencji i dążyli do umocnienia prymatu wartości moralnych i duchowych. Wspólne dla wszystkich tych tendencji było głębokie poczucie niepokoju w odniesieniu do szans na liberalny postęp w Rosji.

Panowało ogólne wrażenie, że rosyjska cywilizacja jest skazana na zagładę. W powieści Biełego Petersburg (1913) jedną z bohaterek jest bomba. U podstaw tego kulturowego pesymizmu leżały strach i odraza do "ciemnych mas". "Lud" utracił swą abstrakcyjną czystość: w 1905 roku zachował się jak zbiór zwykłych śmiertelników rządzonych zazdrością, nienawiścią i zachłannością. Nie sposób zbudować cywilizacji na takich fundamentach. Nawet Gorki, samozwańczy obrońca szarego człowieka, z mocą wyraził swe najgłębsze obawy. Masz rację po 666 razy - pisał do przyjaciela literata w lipcu 1905 roku - [rewolucja] rodzi prawdziwych barbarzyńców, dokładnie takich jak ci, którzy spustoszyli Rzym. Od tej pory Gorkiego dręczył strach - a po 1917 roku straszliwa świadomość - że "ludowa rewolucja", o którą walczył przez całe swoje życie, zniszczy rosyjską cywilizację.

Wiele z tych tematów znalazło się w zbiorze esejów zatytułowanym Wiechi, wydanym w 1909 roku przez grupę filozofów krytycznie nastawionych do radykalnej inteligencji oraz roli, jaką odegrała w rewolucji 1905 roku. Eseje rozpętały burzę kontrowersji - zwłaszcza że ich autorzy mieli nieskazitelną inteligencką (to jest politycznie radykalną) tożsamość - co samo w sobie było znamienne dla nowych inteligenckich nastrojów zwątpienia. Wielką wrzawę wywołało przedstawienie rewolucjonisty - przywołane w powieści Borisa Sawinkowa Koń wrony (1909) - jako postaci emocjonalnie okaleczonej, doprowadzonej do patologicznej destrukcji, amoralnej przemocy i okrucieństwa oraz pogoni za osobistą władzą. Kult rewolucyjnego bohatera tak nierozerwalnie wiązał się z tożsamością inteligencji, że takie jego podważenie musiało wpędzić ją w kryzys egzystencjalny. W jednym z esejów zawartych w zbiorze Wiechi Struwe potępił inteligencję za niedostrzeżenie potrzeby współpracy z państwem w budowaniu porządku prawnego po manifeście październikowym. Póki inteligencja nie porzuci nawyków rewolucyjnej opozycji i nie zacznie w ich miejsce uczyć mas szacunku dla prawa, carskie państwo pozostanie jedyną rzeczywistą ochroną przed groźbą anarchii.

Frank i Bierdiajew twierdzili, że ateistyczne i materialistyczne postawy inteligencji kusiły ją do podporządkowywania absolutnych prawd i wartości moralnych "dobru ludu". Kierując się tą utylitarystyczną zasadą, rewolucjoniści skończą na podziale społeczeństwa na ofiary i ciemiężców, a z wielkiej miłości do ludzkości zrodzi się wielka nienawiść i pragnienie zemsty na określonych ludziach. B.A. Kistiakowski potępiał tę tendencję radykalnej inteligencji do lekceważenia "formalności" prawa jako podrzędnego wobec wewnętrznej sprawiedliwości "ludu". Prawo, argumentował Kistiakowski, jest wartością absolutną, jedyną autentyczną gwarancją wolności, a wszelkie próby podporządkowania go interesom rewolucji muszą skończyć się despotyzmem. Inny eseista, A.S. Izgojew, wyśmiewał infantylną lewicowość studentów, którzy obwiniali rząd o wszelkie zło i przyjmowali najbardziej skrajne poglądy w przekonaniu, że to ich "uszlachetni". Wreszcie Michaił Gierszenzon podsumował zadania, przed którymi stanęła teraz zagrożona inteligencja: "Inteligencja powinna przestać marzyć o wyzwoleniu ludu - powinniśmy bać się tegoż ludu bardziej niż wszystkich dokonywanych przez rząd egzekucji i głośno wychwalać ten rząd, który wraz ze swymi bagnetami i więzieniami jako jedyny wciąż chroni nas przed wściekłością mas".

 

 

Rewolucja 1917

 

Siła ulicy

Wszystko zaczęło się od chleba. Przez kilka tygodni piekarnie w Piotro grodzie, a zwłaszcza w dzielnicach robotniczych, świeciły pustkami, zaczęły ustawiać się przed nimi długie kolejki. Problem nie tkwił w braku zapasów. Według Bałka, gubernatora miasta, w magazynach znajdowała się wystarczająca ilość mąki, by wyżywić mieszkańców co najmniej przez tydzień, kiedy to seria zamieszek wywołanych brakiem chleba przekształciła się w rewolucję. Faktycznie, sklepowe półki nie uginały się od towarów. Kończyła się trzecia z kolei wojenna zima i panowała atmosfera surowości i ascezy. Zaprzestano wypieku bułek, placków, ciastek i herbatników. "Sklepy nie są już zaopatrzone w pełny asortyment wyrobów - pisał pewien Anglik pisał do ojczystego kraju 13 lutego. - Restauracje nie serwują takich jak niegdyś znakomitych ciast z powodu deficytu cukru". Na domiar złego była to najsroższa od kilku lat zima w Rosji. W Piotrogrodzie średnia temperatura w lutym spadała do 15 stopni poniżej zera. "Mamy tu ziąb jak w Laponii", pisał Gorki do Jekatieriny 4 lutego. Arktyczne mrozy i śnieżyce praktycznie sparaliżowały kolej. Zamykano fabryki. Tysiące zwolnionych czasowo robotników włóczyło się po ulicach.

I to właśnie przeistoczyło problemy z zaopatrzeniem w sytuację kryzysową. Z powodu paraliżu systemu transportu Piotrogród cierpiał na brak regularnych dostaw mąki i opału. Z uwagi na niedobór jednego lub drugiego piekarnie często były zmuszone przerywać pracę. Kobiety całymi nocami stały w kolejce po bochenek chleba, by usłyszeć nad ranem, że tego dnia pieczywa w sprzedaży nie będzie. Te nieustanne przerwy w zaopatrzeniu w chleb w naturalny sposób dawały początek kolejkowym plotkom. Ludzie mówili, że "spekulanci" i "kapitaliści" - co w ksenofobicznej wojennej atmosferze oznaczało zwykle niemieckich bądź żydowskich kupców - celowo windują ceny pieczywa, wstrzymując dostawy. Wiele osób obwiniało rząd (czyż tam również nie roiło się od Niemców?). Nawet wykształceni liberałowie wykazywali skłonność do upatrywania w niedoborach zaopatrzenia ciemnych sprawek zdradzieckiego rządu. 19 lutego władze Piotrogrodu ogłosiły, że 1 marca rozpocznie się racjonowanie żywności. Rozeszły się plotki, że wkrótce całkowicie wyczerpią się zapasy chleba, a bezrobotni będą skazani na głód. W panice zakupów ogołocono sklepowe półki, dochodziło do przepychanek, w kilku piekarniach powybijano okna.

W czwartek 23 lutego temperatura w Piotrogrodzie wzrosła do wiosennych pięciu stopni poniżej zera. Ludzie ocknęli się ze snu zimowego, by radować się słońcem i przyłączyć do polowania na żywność. Na Newskim Prospekcie zrobiło się tłoczno od kupujących. Przyjemna aura miała utrzymać się do 3 marca - do którego to czasu carski reżim miał upaść. Nie po raz pierwszy w rosyjskiej historii pogoda miała odegrać decydującą rolę.

23 lutego przypadał Międzynarodowy Dzień Kobiet, ważne święto w socjalistycznym kalendarzu, i w porze południowej nieprzebrane tłumy kobiet zaczęły maszerować do centrum miasta, by domagać się równouprawnienia. Bałk opisał, że tłum składał się z "dam z towarzystwa, pokaźnej liczby chłopek, studentek oraz, w porównaniu z wcześniejszymi demonstracjami, stosunkowo niewielu robotnic". Fotografie pokazują, że kobiety maszerowały Newskim Prospektem w dobrych humorach.

Po południu jednak nastroje zaczęły się zmieniać. Robotnice z fabryk tekstylnych w dzielnicy Wyborskiej wyległy rano na ulice w proteście przeciwko niedostatkom chleba. Dołączyli do nich mężczyźni z sąsiednich fabryk metalowych i wspólnie ruszyli ku centrum miasta, zgarniając po drodze robotników z innych fabryk, a w niektórych wypadkach wyciągając ich na siłę, z okrzykami "Chleba!" oraz "Precz z carem!" na ustach. Nim popołudnie dobiegło końca, strajkowało już około 100 000 robotników. Doszło do starć z policją, gdy robotnicy usiłowali przekroczyć most Litiejny łączący dzielnicę Wyborską z centrum miasta. Większość zmuszonych do wycofania się robotników rozproszyła się i udała do domów, czasem szabrując po drodze sklepy. Ale kilka tysięcy przeszło na drugi brzeg po lodzie i pomaszerowało w stronę Newskiego Prospektu, gdzie dołączyło do kobiet wznoszących okrzyki "Chleba!". Najgęściejszy tłum zebrał się wokół Dumy. Kozacy Bałka nie byli w stanie rozpędzić ludzi, a wręcz okazywali temu niechęć: podjeżdżali do kobiet tylko po to, by raptownie zatrzymać konie i się wycofać. Później wyszło na jaw, że większość z tych kozaków była rezerwistami niemającymi doświadczenia w radzeniu sobie z dużą grupą ludzi, a w dodatku dosiadała koni nieoswojonych z ulicami miasta. Z powodu jakiegoś niedopatrzenia jeźdźców nie wyposażono w nahajki. Był to fatalny błąd władz. Ten pokaz słabości ośmielił bowiem robotników w nadchodzących dniach.

Następny ranek wstał w jaskrawych promieniach słońca. Robotnicy uczestniczyli w spotkaniach fabrycznych organizowanych w całym mieście, a nakłaniani przez socjalistycznych agitatorów postanowili ponownie wyruszyć do centrum. Wielu uzbroiło się w noże, klucze maszynowe, młotki i kawałki żelaza, częściowo po to, by torować sobie drogę między szwadronami kozaków i policji, które sprowadzono w nocy dla powstrzymania demonstrantów, a po części po to, by pomogły im plądrować dobrze zaopatrzone sklepy spożywcze w zamożnych okolicach centrum miasta. W wyprawie panował taki nastrój, jakby armia głodnych robotników wyruszała na wojnę. "Towarzysze - podżegał jeden z fabrycznych agitatorów - skoro nie możemy zdobyć bochenka chleba w uczciwy sposób, musimy pójść na całość: musimy rozwiązać nasz problem siłą... Towarzysze, uzbrójcie się w co się da - śruby, sworznie, kamienie, wyjdźcie z fabryk i zacznijcie rozbijać pierwsze napotkane sklepy".

W połowie poranka na ulicach znalazło się już 150 000 robotników. Kierowali się ku mostom łączącym przemysłowe przedmieścia z administracyjnym centrum miasta. Niektórzy tłukli okna wystawowe, plądrowali sklepy, wywracali tramwaje i powozy. Na moście Litiejnym tłum 40 000 robotników dzielnicy Wyborskiej pokonał niewielki oddział kozaków, którzy byli wyraźnie nieprzygotowani na tę konfrontację. "Przecież nikt mi nie powiedział, że szykuje się rewolucja!" - tak oto pewien policjant zareagował na widok nadciągających nieprzebranych zastępów robotników. Na moście Troickim robotnicy torowali sobie drogę wśród konnej policji, rzucając kamieniami i bryłami lodu. Wielkie tłumy zebrały się na Newskim Prospekcie. Kozacy na koniach nie byli w stanie ich rozproszyć: wjeżdżali na chodniki, zmuszając demonstrantów do ucieczki we wszystkich kierunkach, ale gdy tylko się zatrzymywali, tłumy gromadziły się na nowo i podchodziły do żołnierzy, wołając do nich i częstując ich chlebem. Na tym etapie rozwoju wydarzeń legiony robotników zasilili studenci, sklepikarze, urzędnicy bankowi, dorożkarze, dzieci, dobrze ubrani dżentelmeni i damy, którzy albo sympatyzowali z manifestantami, albo byli tylko gapiami. Bałk opisywał tłumy na Newskim Prospekcie jako "składające się ze zwykłych ludzi". Na ulicach panował nastrój świąteczny, bez wątpienia częściowo za sprawą pięknej pogody. Jeden ze świadków porównał całe wydarzenie do "gigantycznego cyrku". Arthur Ransome, ówczesny korespondent "Daily News", określił atmosferę owego dnia jako "ostrożne podniecenie, takie jak w dzień wolny od pracy, z wiszącą w powietrzu burzą". Na placu Znamienskim odbył się ogromny wiec. Konną statuę Aleksandra III, budzący respekt pomnik autokracji, opanowali rewolucyjni mówcy. Nieliczni w nieprzebranym tłumie słyszeli, co mówiono, jednak nie miało to znaczenia. Ludzie wiedzieli, co chcą usłyszeć, a już sam widok tego aktu odwagi - wolnego słowa głoszonego z samego szczytu takiego właśnie monumentu, całkowicie jawnie, na oczach policji - wystarczył, by utwierdzić ich we przekonaniu, że dokonuje się rewolucja. Wieczorem, gdy tłumy wreszcie się rozeszły, policja ujrzała słowo "HIPOPOTAM" - popularne przezwisko pomnika - wyryte dużymi literami na cokole.

Ośmielone brakiem stanowczych środków represji, następnego dnia, w sobotę 25 lutego, wyległy na ulice jeszcze większe tłumy; był to praktycznie strajk generalny. Stanęły wszystkie większe fabryki w mieście, około 200 000 robotników przyłączyło się bowiem do demonstracji. Nie ukazały się codzienne gazety. Trudno było dostrzec tramwaj czy dorożkę. Wiele restauracji i sklepów pozamykało podwoje. Do szeregów maszerujących w stronę centrum miasta dołączali różni ludzie. Bałk uważał, że ten pochód "nosi znamiona ludowego powstania". W porównaniu z dwoma poprzednimi dniami demonstracje przybrały bardziej polityczny charakter. Zaczęły pojawiać się czerwone flagi i transparenty, a w wypisanych na nich hasłach domagano się nie tyle "Chleba!", ile obalenia autokracji. "Precz z carem!" i "Precz z wojną!", tak brzmiały tym razem żądania.

Ponownie doszło do starć z policją, gdy demonstranci usiłowali sforsować mosty spinające przedmieścia z centrum miasta. Na moście Litiejnym komendant policji Szalfiejew podjął ostatnią desperacką próbę powstrzymania maszerujących, nacierając na tłum na oślep. Manifestanci rozstąpili się na boki, po czym zwarli szyki i otoczyli Szalflejewa, który próbował się wyswobodzić, smagając batem na wszystkie strony. Jednak demonstranci ściągnęli go z konia. Jeden z robotników okładał leżącego na ziemi kawałkiem drewna, drugi zaś wyrwał Szalfiejewowi rewolwer i strzelił komendantowi prosto w serce. Żaden z broniących mostu kozaków nie próbował interweniować.

Coraz częściej stawało się to prawidłowością - gwałtowne starcia z policją połączone z próbą przeciągnięcia żołnierzy na swoją stronę - podczas gdy masy opanowywały centrum miasta. Policja to byli "oni" - znienawidzeni agenci reżimu. Lud nazywał ich "faraonami" (tak jak dziś niektórzy obrzucają policję epitetem "świnie") i nie miał wątpliwości, że będą walczyć do ostatniej kropli krwi *[Krążyły pogłoski, jakoby Protopopow obiecał każdemu policjantowi 500 rubli za każdą odniesioną w starciach z tłumem ranę.]. Natomiast żołnierzy uważano za "swoich" - chłopów i robotników w mundurach - i żywiono nadzieję, że gdyby rozkazano im użyć siły wobec manifestantów, pewnie przeszliby na stronę ludu. Gdy stało się jasne, że tak właśnie przedstawia się sytuacja - świadczyły o tym wahanie żołnierzy przy rozpraszaniu tłumów, ich miny oraz puszczenie oka do tłumu przez jednego z nich - inicjatywę przejęły masy. Był to niezwykle istotny moment psychologiczny rewolucji.

Pierwsza symboliczna bitwa tej wojny nerwów rozegrała się na Newskim Prospekcie - i została bezapelacyjnie wygrana przez lud - po południu, 25 lutego. Części tłumu zastąpił drogę szwadron kozaków, tarasujący ich przemarsz niedaleko soboru Kazańskiego. Działo się to w pobliżu miejsca, gdzie dwanaście lat wcześniej, krwawej niedzieli 1905 roku gwardia konna otworzyła ogień do podobnego tłumu. Z szeregu demonstrantów wyłoniła się młoda dziewczyna i szła powoli w stronę kozaków. Wszyscy przyglądali się jej w pełnym napięcia milczeniu: kozacy chyba do niej nie strzelą? Spod peleryny wyjęła bukiet czerwonych róż i wyciągnęła ramię w stronę kozackiego oficera. Wszyscy zamarli. Bukiet był symbolem zarazem pokoju i rewolucji. Ale oficer pochylił się ku niej z wysokości końskiego grzbietu, uśmiechnął i przyjął kwiaty. Z takąż samą ulgą, co rozradowaniem tłum wykrzyknął gromkie "hura!". Od tej chwili zaczęto mówić o "towarzyszach kozakach", co początkowo brzmiało dość osobliwie.

Oficerom coraz trudniej było nakłonić żołnierzy do wykonywania rozkazów. Pułkownik Chodniew, dowódca oddziałów zapasowych fińskiego pułku lejbgwardii, gorzko skarżył się na kozaków. Byli "wyjątkowo opieszali i niezdecydowani", a ich "bierność uwidaczniała się szczególnie wtedy, gdy tworzyli osobny patrol lub pluton pod dowództwem młodego sierżanta lub podporucznika. Niejeden raz słyszałem, jak mówią: 'To nie 1905. Nie będziemy nosić nahajek. Nie będziemy występować przeciwko swoim, przeciwko ludowi"'. Owszem, wciąż byli żołnierze gotowi - zwykle z własnej inicjatywy bądź na rozkaz młodszego oficera, wystraszonego lub sprowokowanego - podjąć ostre środki przeciwko masom. Pluton dragonów otworzył ogień w pobliżu sklepów na Gostinnym Dworze, zabijając trzy osoby i raniąc dziesięć, w pobliżu Dumy zaś od strzałów zginęło kolejnych dziewięciu manifestantów. Jednak coraz więcej żołnierzy albo odmawiało wykonania rozkazu "ognia!", albo celowo strzelało ponad głowami ludzi na ulicy. Niektórzy nawet przyłączali się do manifestantów przeciw policji. Na placu Znamienskim kozacy interweniowali w obronie tłumu, gdy konna policja nie zdoławszy przechwycić czerwonego transparentu, zagroziła szarżą na demonstrantów. Dobywszy szabli, kozacy wjechali w tłum i zaczęli atakować policję konną, która następnie oddaliła się galopem, ścigana przez tłum ciskający za nią kamieniami. Dowódca policjantów leżał tymczasem martwy na bruku, a jego ciało pokrywały rany od szabli i kul rewolwerowych.

*

Nawet na tym etapie rozwoju wydarzeń, wieczorem 25 lutego, władze wciąż jeszcze mogły opanować sytuację, mimo rosnącej wrogości tłumu. Istotną rzeczą, jak zdawała się wyczuwać Rada Ministrów na zebraniu o północy, było niedopuszczenie do otwartego konfliktu z tłumem, co jedynie dolałoby oliwy do ognia i zwiększyło ryzyko wystąpienia buntu wśród żołnierzy garnizonu. Wciąż istniały powody, by przypuszczać - a przynajmniej postępować zgodnie z takim założeniem - że gniew demonstrantów skupia się głównie na problemie braku chleba i że po rozwiązaniu tych trudności zmęczą się protestami i powrócą do pracy. Taki był rezultat rozruchów wywołanych niedostatkiem chleba w niedalekiej przeszłości, i choć tym razem sytuacja wyglądała bardziej złowieszczo, nie było żadnego poważnego powodu sądzić, że zakończą się w jakikolwiek inny sposób. Tak z pewnością zakładali socjalistyczni przywódcy w stolicy. Nikołaj Suchanów, chyba najsławniejszy kronikarz rewolucji, uważał, że do tej pory występowały jedynie 'zamieszki' - nie była to jeszcze żadna rewolucja". Szlapnikow, główny bolszewik stolicy, wyśmiał pomysł, jakoby był to początek rewolucji. "Jaka rewolucja?", pytał na zebraniu przywódców partii 25 lutego. "Dajcie robotnikom po funcie chleba, a cały ruch wygaśnie".

Tak czy owak, jeśli istniały jakiekolwiek szanse na stłumienie rozruchów, car zaprzepaścił je jeszcze tego samego wieczoru. Zostawszy poinformowany o wydarzeniach w swej Kwaterze Głównej w Mohylewie, wysłał depeszę do generała Chabałowa, naczelnika piotrogrodzkiego okręgu wojskowego, rozkazując mu użyć wojska w celu "zdławienia zamieszek do następnego dnia". Trudno o lepszą ilustrację stopnia utraty kontaktu cara z rzeczywistością. Trudno także o lepszą gwarancję wybuchu rewolucji. By oddać Mikołajowi sprawiedliwość, trzeba przyznać, że od początku miał złych doradców. Wyjechał ze stolicy do Mohylewa 22 lutego, po zapewnieniach Protopopowa, że nie ma powodu do zmartwień. Od tamtego momentu policja i Chabałow bagatelizowali powagę sytuacji w swych raportach dla Mikołaja: wstydzili się przyznać, że może wymknąć się im spod kontroli. Car miał zatem znikome pojęcie o kruchej równowadze ówczesnego stanu rzeczy bądź też o ryzyku związanym z użyciem siły, gdy wysyłał do Chabałowa swój fatalny w skutkach rozkaz. Z drugiej jednak strony jego obowiązkiem było wiedzieć - obowiązkiem zaś jego doradców poinformować go - o tym, co się dzieje w stolicy. Tylko car mógł wydać ostateczny rozkaz użycia siły wobec tłumów, a gdyby taki rozkaz został wydany, żaden z doradców nie mógł go zakwestionować. Innymi słowy, jeśli reżim upadł z powodu luk w komunikacji, można jedynie rzec, iż zasłużył na taki los.

W niedzielny poranek 26 lutego centrum Piotrogrodu zamieniło się w zmilitaryzowany obóz. Na głównych skrzyżowaniach i przy budowlach strategicznych stały warty żołnierzy i uzbrojeni policjanci; konne patrole przemierzały ulice; oficerowie porozumiewali się za pomocą telefonów polowych; karabiny maszynowe ustawione na placu Pałacowym były wycelowane w Newski Prospekt; w bocznych uliczkach czekały w pogotowiu wojskowe ambulanse. Rano panował spokój: w niedzielę wszyscy spali dłużej. Lecz około południa zwarte tłumy robotników ponownie zebrały się na przedmieściach i pomaszerowały ku centrum miasta. Gdy połączyły się w jeden strumień na Newskim Prospekcie, policja i żołnierze wystrzelili w ich kierunku z kilku różnych punktów. U zbiegu prospektów Newskiego i Władimirskiego Pułk Siemienowski - który stłumił powstanie moskiewskie w 1905 roku - śmiertelnie postrzelił kilku manifestantów. Na Newskim Prospekcie w pobliżu Gostinnego Dworu oddział ćwiczebny Pułku Pawłowskiego strzelał do tłumu najpierw ślepymi nabojami, a następnie użył ostrej amunicji. Ludzie rozpierzchli się za budynki i do wnętrz sklepów, by wyłonić się kilka chwil później i rzucać w żołnierzy cegłami i bryłami lodu. Raniono lub zabito kilkadziesiąt osób. Do najkrwawszego incydentu doszło na placu Znamienskim, gdzie oddział ćwiczebny Pułku Wołyńskiego zastrzelił ponad 50 osób. Była to prawdziwa masakra. Pewien oficer, nie mogąc zmusić swych młodych i wyraźnie zdenerwowanych żołnierzy do otwarcia ognia do demonstrantów, wyrwał karabin jednemu ze swoich ludzi i zaczął na oślep strzelać do tłumu. Wśród ciał, które ułożono potem w stos wokół "hipopotama", znalazły się zwłoki dwóch żołnierzy z pułku, którzy przeszli na stronę ludu.

Ten przelew krwi - druga krwawa niedziela Rosji - okazał się decydującym punktem zwrotnym. Od tego momentu demonstranci wiedzieli, że biorą udział w walce z reżimem na śmierć i życie. Paradoksalnie, teraz gdy stało się już najgorsze i zginęła część ich towarzyszy, mniej lękali się o własne życie *[To samo mówiono w 1989 r. po tym, jak władze wschodnich Niemiec strzelały do demonstrantów w Lipsku. Tłum obawia się groźby rozlewu krwi, ale gdy już do tego dojdzie, nabiera odwagi.]. Co do żołnierzy, stanęli oni przed wyborem pomiędzy moralnym obowiązkiem wobec ludu a złożoną carowi przysięgą wierności. Gdyby wybrali to pierwsze, rozpętałaby się powszechna rewolucja. Gdyby jednak trwali przy przysiędze wierności, reżim mógłby ocaleć, tak jak w latach 1905-1906.

Po strzelaninie na Newskim Prospekcie gniewny tłum manifestantów wtargnął do koszarów Pułku Pawłowskiego w pobliżu Pola Marsowego i wykrzykiwał do żołnierzy, że niektórzy z ich oddziału szkoleniowego strzelali do ludzi. Wyraźnie wstrząśnięta wiadomościami czwarta kompania Pułku Pawłowskiego postanowiła bezzwłocznie udać się na Newski Prospekt, aby powstrzymać masakrę. "Strzelają do naszych matek i sióstr!", brzmiało wezwanie buntowników. Około setki żołnierzy wdarło się do arsenału w koszarach i zabrawszy trzydzieści karabinów, zaczęli maszerować w stronę Newskiego. Niemal natychmiast natknęli się na konny patrol policji na nabrzeżu kanału Gribojedowa. Otworzyli ogień, zabijając jednego policjanta, i strzelali, póki nie zabrakło im nabojów, a wtedy postanowili powrócić do koszar i ściągnąć pozostałych. Tam jednak czekali na nich żołnierze Chabałowa. Po przybyciu buntowników rozbroili ich i zamknęli w koszarach. Aresztowano dziewiętnastu prowodyrów i uwięziono ich w Twierdzy Pietropawłowskiej. Mieli być jej ostatnimi więźniami - przynajmniej za carskiego reżimu.

Na represje było już jednak za późno. Wszystkie więzienia Rosji nie zdołałyby pomieścić rewolucjonistów z ulic miasta. Oddział ćwiczebny Pułku Wołyńskiego, który brał udział w strzelaninie na placu Znamienskim, powrócił wieczorem, podobnie jak żołnierze z Pułku Pawłowskiego, do koszar, pełen zwątpienia i wyrzutów sumienia z powodu tego, co uczynił. Jeden z żołnierzy twierdził, że wśród zabitych rozpoznał własną matkę. Wszyscy nastoletni poborowi byli wstrząśnięci masakrą i nie trzeba było wiele, aby namówić ich do protestu. Młody sierżant, wieśniak w typie Osikina o nazwisku Siergiej Kirpicznikow, wspominał: "Powiedziałem im, że byłoby lepiej zginąć z honorem, niż posłusznie wykonywać kolejne rozkazy strzelania do tłumów: 'Nasi ojcowie, matki, siostry, bracia i narzeczone błagają o chleb - rzekłem. - Czy mamy ich zabić? Czy widzieliście dziś krew na ulicach? Nie powinniśmy zajmować jutro naszych pozycji. Ja osobiście odmawiam'. A żołnierze jak jeden mąż wykrzyknęli: 'Jesteśmy z tobą!' ".

Przysiągłszy wierność Kirpicznikowi, żołnierze byli zdecydowani sprzeciwić się swemu dowódcy, gdyby następnego dnia rano ponownie wydał im rozkaz natarcia na demonstrantów. Na tym etapie żołnierze nie zamierzali podnosić powszechnego buntu, a jedynie otwarty i ostry protest przeciwko dowódcy za to, że kazał im strzelać do ludzi oraz odmówić wykonywania takich rozkazów. Kiedy jednak oficer stanął przed rozgniewanymi ludźmi, popełnił fatalny błąd, odwrócił się bowiem i odszedł - po czym, co gorsza, puścił się biegiem przez koszarowy dziedziniec. Wyczuwszy nad nim władzę, żołnierze wycelowali w niego lufy karabinów, a jeden z nich strzelił mu w plecy. W jednej chwili przeobrazili się w buntowników. Rozpierzchli się po koszarach, tyle samo w panice, co w rewolucyjnym ferworze, wzywając innych żołnierzy, by dołączyli do buntu. Przyłączyło się do nich stosunkowo niewielu żołnierzy z Pułku Wołyńskiego, za to w sąsiednich koszarach Pułku Prieobrażenskiego, Litewskiego oraz 6. batalionu inżynieryjnego chętnych znalazło się znacznie więcej. Wybuchła walka między żołnierzami lojalnymi a rebeliantami. Zwycięzcy buntownicy wzięli szturmem koszarowe arsenały, zabili kilku oficerów i wysypali się tysiącami na ulice, gdzie rozeszli się we wszystkich kierunkach, niektórzy do centrum miasta, inni przeszli na stronę Wyborga, ażeby podburzyć Pułk Moskiewski i połączyć się z robotnikami.

We wszystkich tych buntach decydującą rolę odegrali niżsi rangą oficerowie, których większość pochodziła z klas niższych lub miała sympatie demokratyczne. Fiodor Linde (1881-1917), sierżant w Pułku Fińskim, był pod tym względem postacią typową. Odegrał kluczową, aczkolwiek niedocenioną rolę w odwróceniu losów rewolucji lutowej. Wysoki, jasnowłosy i przystojny Linde był synem niemieckiego chemika i polskiej chłopki, dorastał w niewielkim gospodarstwie w pobliżu Sankt Petersburga nad Zatoką Fińską. Tam jego matka prowadziła małą gospodę, która cieszyła się popularnością wśród rewolucjonistów ze stolicy, kiedy tylko zapragnęli usunąć się przed policją. Za sprawą kontaktów z gośćmi hoteliku nastoletni Linde, z natury romantyczny idealista, po raz pierwszy zetknął się z rewolucyjnym podziemiem. W 1899 roku zapisał się na Wydział Matematyczny uniwersytetu w Sankt Petersburgu i natychmiast stał się czołową postacią studenckiego ruchu protestacyjnego. Podczas rewolucji 1905 roku Linde działał wraz z socjaldemokratami w stolicy i zorganizował studentów z "legionu akademickiego" do rozpowszechniania propagandy wśród klasy robotniczej. Został aresztowany i osadzony w więzieniu Kriesty, a następnie zmuszony do emigracji w Europie, po czym w ramach amnestii w roku 1913 pozwolono mu powrócić do Rosji na obchody trzechsetlecia Romanowów. W kolejnym roku został zmobilizowany przez Pułk Fiński, gdzie wkrótce awansował do stopnia sierżanta dzięki śmiałemu przewodzeniu żołnierzom. Dokładnie te same przymioty wyróżniały Lindego w buncie podczas dni lutowych. W liście do eserowca Borisa Sokołowa, napisanym wiosną 1917 roku, Linde wspominał, jak przekonał 5000 żołnierzy Pułku Prieobrażenskiego, w którego koszarach opodal Pałacu Taurydzkiego wówczas przebywał, by przyłączyli się do buntu:

 

Nie wiem, co mi się stało. Leżałem na łóżku w koszarach i czytałem książkę Haldane'a. Tak mnie wciągnęła, że nie słyszałem dobiegających z ulicy krzyków i ryku. Zbłąkana kuła wybiła okno obok mojego łóżka... Kozacy strzelali do bezsilnych, nieuzbrojonych tłumów, bili ludzi pejczami, tych, którzy upadli, tratowali końskimi kopytami. A potem zobaczyłem młodą dziewczynę usiłującą umknąć przed galopującym koniem kozackiego oficera. Uciekała zbyt wolno. Ciężki cios w głowę rzucił ją pod końskie kopyta. Krzyknęła. To ten jej nieludzki, przenikliwy krzyk sprawił, że coś we mnie pękło. Wskoczyłem na stół i wrzasnąłem dziko: "Przyjaciele! Przyjaciele! Niech żyje rewolucja! Do broni! Do broni! Zabijają niewinnych ludzi, naszych braci i nasze siostry!".

Potem mówiono, że w moim głosie brzmiało coś takiego, że nie sposób było oprzeć się wezwaniu... Poszli za mną, nie uświadamiając sobie ani dokąd, ani w czyjej idą sprawie... Wszyscy przyłączyli się do ataku na kozaków i policję. Kilku z nich zabiliśmy. Reszta wycofała się. Do wieczora było już po walce. Rewolucja stała się rzeczywistością... A ja, cóż, ja jeszcze tej samej nocy powróciłem do lektury Haldane'a.

*

Bunt piotrogrodzkiego garnizonu przekształcił rozruchy minionych czterech dni w regularną rewolucję. Carskie władze zostały praktycznie pozbawione militarnej kontroli w stolicy. "Stało się dla mnie jasne - pisał później Aleksandr P. Bałk w dniu 27 lutego - że utraciliśmy wszelką władzę". Ponadto wyjście żołnierzy na ulice dało rewolucyjnym tłumom wojskową siłę i organizację. Zamiast niesprecyzowanego i jałowego protestu lud skoncentrował się na zdobyciu celów strategicznych oraz zbrojnej walce z reżimem. Żołnierze i robotnicy wspólnie szturmowali Arsenał, w którym uzbroili się w 40 000 karabinów i 30 000 rewolwerów, po czym przypuścili atak na główne fabryki zbrojeniowe, gdzie w ich ręce wpadło co najmniej kolejnych 100 000 sztuk broni. Opanowali Departament Artylerii, centralę telefoniczną oraz kilka (choć nie wszystkie) dworców kolejowych. Rozprzestrzenili bunt na pozostałe koszary (Linde osobiście przewodził żołnierzom z pułków Prieobrażenskiego i Litewskiego, by wyprowadzić na ulice własny Pułk Fiński). Dzięki żołnierzom i oficerom takim jak Linde na ulicach zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki rzeczywistej organizacji - uzbrojone pikiety na mostach i głównych skrzyżowaniach, barykady, telefony polowe i struktury dowódcze. Wielu żołnierzy było zajętych aresztowaniem - czasem biciem lub nawet mordowaniem - swoich oficerów dowodzących. Była to rewolucja szeregowców.

Ale główna uwaga buntowników skupiała się na krwawej wojnie ulicznej z policją. Na płaskich dachach budynków czaiły się setki policyjnych strzelców wyborowych, uzbrojonych czasem w karabiny maszynowe, którzy strzelali do tłumów w dole oraz do każdego, kto pokazał się w oknach naprzeciwko. Inni policyjni strzelcy zajmowali pozycje na cerkiewnych dzwonnicach w nadziei, że ludzki szacunek dla religii nie pozwoli im odpowiadać ogniem. Snajperzy celowo używali prochu bezdymnego, żeby nie można się było łatwo zorientować, skąd padły strzały. Nagle rozlegał się trzask pocisków, tłum rozpierzchał się w poszukiwaniu schronienia, pozostawiając na ulicach niewielkie stosiki zabitych i rannych. Wówczas robotnicy i żołnierze "zaczynali ostrzeliwać jak szaleni" budynek, z którego, jak sądzili, otwarto ogień, wspominał Wiktor Szkłowski, który przewodził grupie walczących z policją, lecz to okazywało się zwykle przynosić skutek przeciwny do zamierzonego. "Pył unoszący się z miejsc, gdzie nasze kule uderzyły w tynk, brano za odpowiedź ogniową", co wywoływało dalszą strzelaninę i zamęt. Wielu ludzi zginęło od "naszych własnych kul" odbijających się rykoszetem od budynków lub od uderzenia spadającymi fragmentami muru.

Jeszcze mniej skuteczne były pędzące ulicami samochody wypełnione żołnierzami, którzy wymachiwali czerwonymi flagami i wrzeszczeli bez opamiętania. Praktycznie każda ciężarówka i samochód osobowy zostały zarekwirowane przez tłum, bez względu na to, do kogo należały. Linde i jego ludzie skonfiskowali ciężarówkę, na której powiesili transparent ze słowami: "Pierwsza Lotna Brygada Rewolucji". Wielkiemu księciu Gawryle Konstantynowieżowi zarekwirowano nawet rolls-royce'a. Limuzynę widziano później, jak sunęła wolno Newskim Prospektem z dwoma żołnierzami leżącymi z przodu na masce, kilkoma innymi uwieszonymi po bokach oraz dwoma kolejnymi z karabinami maszynowymi umocowanymi na dachu, choć okazało się to przynieść niewielki pożytek, samochodem bowiem tak gwałtownie rzucało na boki, że utrzymanie nieruchomo karabinów i oddanie celnego strzału było niemożliwe. Mniejsze auta najeżone bagnetami przedstawiały jeszcze bardziej osobliwy widok. Gorki porównywał je do "ogromnych jeży, które wpadły w amok". Walkę prowadzono w dużej mierze właśnie z tych pojazdów: była to pierwsza rewolucja na kołach. Samochody gnały ulicami, zatrzymywały się obok budynku, z którego rzekomo strzelała policja, po czym oddawano z nich strzały, celując w stronę dachu. Ponieważ jednak snajperzy widzieli i słyszeli zbliżające się wozy - trąbiły przecież klaksony, powiewały czerwone flagi - mieli mnóstwo czasu, by się ukryć. Ostatecznie jedynym sposobem pokonania strzelców było wspięcie się na dach i walka na górze. Wielu snajperów strącono z dachów - przy wiwatach tłumów na dole. Co do samochodów, większość z nich rozbito, ponieważ ich kierowcy nie mieli pojęcia o prowadzeniu auta, a zresztą byli zazwyczaj pijani. Ulice "rozbrzmiewały" hukiem kraks samochodowych, wspominał Szkłowski. "Nie wiem, ile widziałem w tamtych dniach kolizji. Później miasto było zakorkowane porzuconymi na jezdniach pojazdami".

Destrukcyjna gwałtowność tłumu była w dużym stopniu wymierzona w instytucje policyjnego reżimu. Uzbrojone masy atakowały posterunki policji, podpalając je i skwapliwie niszcząc policyjne kartoteki. Czasem wyposażenie budynków palono na rozniecanych na bruku ogniskach. Gorki, któremu przydzielono zadanie zajęcia komendy głównej policji przy Kronwierskim Prospekcie, po przybyciu na miejsce zastał komendę zdemolowaną, większość akt zabrano lub zniszczono. Gmachy sądowe także padły ofiarą mas. Gorki ujrzał tłum ludzi przyglądających się, jak Pałac Sprawiedliwości staje w płomieniach: "Dach już się zawalił, ogień trzaskał między murami, a czerwone i żółte języki wypełzały z okien, wyrzucając snop papierowego popiołu w nocną czerń nieba. Nikt nie podjął próby ugaszenia ognia... Wysoki przygarbiony mężczyzna we włochatej czapce z owczej skóry chodził tam i z powrotem niczym wartownik. Zatrzymał się i spytał matowym głosem: 'Cóż - to znaczy, że wszelka sprawiedliwość ma być zniesiona, tak? Wszystkie kary zlikwidowane, tak czy nie?' Nikt mu nie odpowiedział". Na końcu tłum skierował swój niszczycielski gniew na więzienia, wyważając bramy, otwierając cele i wraz z uwolnionymi więźniami demolując, a czasem także podpalając budynki. Zniszczenie więzień miało potężną wymowę symboliczną dla rewolucyjnego tłumu: było znakiem, że stary reżim umarł, że nadchodzą upragnione dni wolności - "bez więzień i zbrodni".

Żadne z więzień nie miało tak silnej wymowy symbolicznej jak Twierdza Pietropawłowska. Masy były przekonane, że w jej wnętrzach wciąż siedzą "polityczni", bohaterowie walki rewolucyjnej, gnijący w mrocznych i obskurnych celach: tak przecież głosił utrwalony mit rewolucyjnej propagandy. Słyszało się również pogłoski, że carskie siły zbrojne wykorzystywały twierdzę w charakterze bazy wojskowej (taką hipotezę wysunął Bałk). 28 lutego potężny i gniewny tłum zagroził szturmem na "rosyjską Bastylię". Sprowadzono ciężarówki z działami gotowymi do ostrzelania grubych kamiennych murów. Komendant twierdzy zatelefonował do Dumy z apelem o pomoc, wysłano do niego na pertraktacje Szulgina (z upoważnienia Dumy) oraz Skobielewa (z ramienia Rady). Powrócili i zaraportowali, że więzienie jest całkowicie puste -z wyjątkiem dziewiętnastu zbuntowanych żołnierzy Pułku Pawłowskiego, których uwięziono tam 26 lutego - po czym wystąpili z propozycją uspokojenia tłumów, pozwalając im na wysłanie swoich przedstawicieli na inspekcję cel. Jednak nawet to nie wystarczyło, by przekonać masy, że twierdza jest "dla rewolucji". Część zbuntowanych żołnierzy oskarżyła Szulgina o działanie na rzecz kontrrewolucji. Doszło do bijatyki pomiędzy żołnierzami a strażnikami twierdzy. I wreszcie zawieszono czerwoną flagę nad tym bastionem starego reżimu.

*

Tłum przejawiał niezwykły poziom zorganizowania i solidarności w trakcie wszystkich akcji. "Cała ludność cywilna poczuła, że jest w tym samym obozie zwalczającym wspólnego wroga - policję i wojsko - pisał Suchanow. - Mijający się nieznajomi konwersowali ze sobą, zadawali pytania i mówili o najnowszych wydarzeniach, o starciach z wrogiem oraz o jego pozorowanych ruchach". Londyński "Times" był również pod wrażeniem. "Zdumiewające, a dla nieznających rosyjskiej natury wręcz niesamowite, zdyscyplinowanie i przyjazne usposobienie mas są być może najbardziej uderzającymi cechami tej wielkiej rosyjskiej rewolucji". Ludzie nosili na rękawach czerwone opaski albo przywiązali do dziurek od guzików czerwone wstążki, by zademonstrować poparcie dla rewolucji. Nieuczynienie tego oznaczało narażenie się na prześladowania z powodu bycia "kontrrewolucjonistą". W całym mieście płonęły ogniska, aby ludzie mogli się ogrzać, spędzając długie godziny w walkach ulicznych. Mieszkańcy karmili rewolucjonistów we własnych kuchniach i pozwalali im spać - o ile ktokolwiek w ogóle sypiał - u siebie w domach na podłogach. Właściciele restauracji i kawiarni żywili żołnierzy i robotników za darmo bądź wystawiali na zewnątrz pudełka dla przechodniów, by dołożyli się do posiłków. Jedna kawiarnia wywiesiła takie oto ogłoszenie:

WSPÓŁOBYWATELE! Na cześć wielkich dni wolności witamy was wszystkich. Zachodźcie do środka, jedzcie i pijcie, ile dusza zapragnie.

Sklepikarze zamieniali swe przybytki na bazy dla żołnierzy oraz schronienia dla ludzi, gdy policja strzelała na ulicach. Dorożkarze deklarowali, że będą wozić "tylko przywódców rewolucji". Studenci i dzieci biegali na posyłki, a wojskowi weterani byli posłuszni rozkazom. Rozmaici ludzie zgłaszali się na ochotnika do pomocy lekarzom przy opatrywaniu rannych. Zdawało się, jak gdyby ludność na ulicach połączyła nagle rozległa sieć niewidzialnych nici; i właśnie to zapewniło im zwycięstwo.

Carskie władze uznały, że masy musiały zostać zorganizowane przez partie socjalistyczne; lecz mimo że ich szeregowi członkowie znajdowali się wśród tłumu, socjalistyczni przywódcy byli całkowicie nieprzygotowani na wzięcie na siebie tej odpowiedzialności i to raczej oni szli w ślad za masami. Ulica wykreowała własnych przywódców: studentów, robotników i podoficerów, jak Linde czy Kirpicznikow, których nazwiska nie trafiały zwykle na karty książek historycznych. Przez pierwsze tygodnie po lutowym wybuchu ich portrety wystawiano w sklepowych witrynach - często z nagłówkiem "Bohaterowie Rewolucji". Portret Kirpicznikowa wisiał w oknach sklepu zaopatrzenia artystów19. Potem jednak wrzawa wokół tych przywódców ludu ucichła i popadli w niepamięć.

Tę niesłychaną jedność tłumu może częściowo wyjaśniać geografia. Przede wszystkim istniał uświęcony długą tradycją kulturowo-przestrzenny wzorzec demonstracji ulicznych w stolicy z wieloma wyraźnymi punktami orientacyjnymi dla tłumu (np. sobór Kazański i Pałac Taurydzki), sięgający czasów demonstracji studenckich z 1899 roku. Ponadto przemysłowe przedmieścia Piotrogrodu były fizycznie oddzielone od zamożnego centrum rządowego wieloma kanałami i rzekami. Dlatego marsz na centrum stał się wyrazem robotniczej solidarności i asertywności, sposobem pokazania, że ulice należą do robotników. Pomaga to wyjaśnić pewne "karnawałowe" aspekty rewolucyjnego tłumu: celebrowanie aktów wandalizmu oraz niszczenie symboli potęgi i władzy państwowej, zamożności i przywilejów; akty ośmieszania i upokarzania, obelgi słowne i zachowania zastraszające, często kończące się bezsensownymi aktami przemocy, których tłum dopuszczał się na dobrze ubranych i bogatych osobach, jak gdyby był to rodzaj sportu; język ciała demonstrujący pewność siebie, strój żołnierzy (noszących czapki tyłem naprzód albo na bakier, bądź wbrew wojskowym przepisom chodzących w rozpiętych płaszczach i bluzach mundurowych); kobiety wkładające męskie ubrania (wojskowe nakrycia głowy, buty z cholewami i bryczesy), jak gdyby przez odwrócenie ustalonych dla odmiennych płci zasad ubierania się wywracano zarazem porządek społeczny; wreszcie akty seksualne, od pocałunków i pieszczot po pełny stosunek, którym ludzie oddawali się jawnie na ulicach w euforii dni lutowych.

A jednak wbrew sowieckiemu mitowi tłumy wcale nie składały się wyłącznie z proletariatu, choć prawdą jest, że robotnicy przejęli inicjatywę i dominowali w ulicznych walkach. Bałk opisał dni lutowe jako powszechne powstanie narodu. Harold Williams z "Daily Chronicie" uważał, że 24 lutego tłum składał się "przede wszystkim z kobiet i chłopców" oraz "garstki robotników". Robert Wilton z "The Times" donosił, że 26 lutego piękna pogoda "wywabiła wszystkich na dwór" i że "tłumy ludzi w każdym wieku i o każdym statusie materialnym" wyległy na Newski Prospekt.

Większość ludzi na ulicach wcale nie była "rewolucjonistami", lecz zwykłymi gapiami lub osobami, które wahały się między działaniem a samą tylko obserwacją wydarzeń. Wiwatowano na widok zbuntowanych żołnierzy przemykających obok samochodami albo kiedy udało się strącić z dachu policyjnego snajpera. Zbierano się małymi grupkami wokół zwłok ludzi i koni, które w owym czasie wciąż jeszcze stanowiły nowy widok (wkrótce ludzie przywykną do takich widoków i będą mijać te miejsca obojętnie). Noszono czerwone wstążeczki, powiewano czerwonymi flagami i deklarowano sympatię dla "rewolucji". Rzadko jednak osobiście brano udział w walce i zazwyczaj rozpierzchano się, gdy zaczynała się strzelanina. "To jest psychologia tłumu - pisał jeden ze świadków - ...wszystko, co widzą, jest zarazem fascynujące i przerażające. Patrzą i patrzą, a potem nagle - biorą nogi za pas. Spójrzcie, tam jest elegancko ubrany dżentelmen, gruby, na krótkich nogach, stoi na rogu. Tłum znienacka biegnie za budynek - a ów jegomość idzie w ślady pozostałych, pędząc ile sił w krótkich nóżkach, trzęsie mu się opasły brzuch i wyraźnie brakuje mu tchu. Biegnie kilka metrów, ogląda się za siebie i znów biegnie".

Wśród gapiów było wiele dzieci. Mali chłopcy byli zachwyceni zabawą bronią porzuconą na ulicach. Uczynili sobie rozrywkę z wrzucania nabojów do ognisk i obserwowania, jak eksplodują. Dziesiątki ludzi zginęło przypadkowo w taki właśnie sposób. Stinton Jones, angielski dziennikarz, był świadkiem następującej sceny:

"Pewien mały chłopiec, około dwunastoletni, zdobył automatyczny pistolet i wraz ze sporą grupą żołnierzy ogrzewał się przy ognisku. Nagle pociągnął za spust i jeden z żołnierzy padł martwy. Tak przeraziło to chłopca, niemającego pojęcia o mechanizmie działania śmiercionośnej broni, którą trzymał w ręku, że nie zwolnił spustu i pistolet opróżniał się nadal. Magazynek mieścił siedem kul i dopiero kiedy wszystkie zostały wystrzelone, chłopiec puścił cyngiel. W rezultacie zabił trzech żołnierzy, a czterech poważnie ranił".

Począwszy od 27 lutego, tłum stał się znacznie bardziej radykalny. W wyniku buntu zdecydowanie zwiększył się udział żołnierzy, a wraz z nim skala przemocy. Podobnie wskutek otwarcia więzień przybyło elementu kryminalnego i wzrósł poziom przestępczości. Oba te fakty przyniosły efekt w postaci, jak ujął to Jones: "wyparcia z ulic poważniejszych i bardziej nerwowych obywateli. Tłum przedstawiał dziwny, niemal groteskowy widok. Żołnierze, robotnicy, studenci, chuligani i uwolnieni kryminaliści włóczyli się bez celu w osobnych grupkach, wszyscy uzbrojeni, ale w broń osobliwie różnorodną. Tu chuligan z szablą oficerską przytroczoną do płaszcza, z karabinem w jednej i rewolwerem w drugiej ręce, tam mały chłopiec z wielkim nożem rzeźnickim na ramieniu. Obok robotnik niezdarnie dzierżący oficerską szablę w jednej dłoni, a bagnet w drugiej. Pewien mężczyzna miał dwa rewolwery, inny karabin w jednym ręku i pręt do oczyszczania torowisk w drugim. Student z dwoma karabinami i pasem amunicji do karabinu maszynowego wokół talii szedł u boku innego, z bagnetem przywiązanym do kija. Pijany żołnierz miał tylko lufę karabinu, reszta bowiem odpadła podczas włamywania się do jakiegoś sklepu. Spokojny, opanowany przedsiębiorca ściskał duży karabin i budzący podziw pas z nabojami".

27 lutego uwolniono około 8000 więźniów, w większości pospolitych przestępców. Byli oni osobiście zainteresowani - i wzięli inicjatywę w swoje ręce - zniszczeniem komisariatów policji wraz z kartotekami, Pałacu Sprawiedliwości, budynków sądowych i więzień. To właśnie oni ponosili odpowiedzialność za większość przestępstw, które od tej chwili opanowały ulice miasta. "Dzisiejszego wieczoru miasto rozbrzmiewa przerażającymi odgłosami: tłuczonego szkła, krzyków i strzałów" - zanotował dyrektor Ermitażu w późnych godzinach nocnych 28 lutego. Uzbrojone gangi plądrowały sklepy, w tym monopolowe. Włamywały się do zamożnych domów, rabowały i gwałciły mieszkańców. Na ulicach napadano na szykownie ubranych przechodniów. Nawet noszenie okularów lub wykrochmalonego białego kołnierzyka wystarczało, by uznać kogoś za burżuja. Pewien emerytowany profesor, który przez bez mała pięćdziesiąt lat był narodnikiem, wyszedł na ulice wieczorem 27 lutego świętować "zwycięstwo rewolucji". Niemal natychmiast rozbito mu okulary i skradziono złoty zegarek, a uczynił to ten sam "lud", dla którego pragnął wolności. Z pewnością nie było to bezkrwawe zwycięstwo wolności, równości i braterstwa, na które miała do tej pory nadzieję demokratyczna inteligencja - i które później zmitologizowała jako "Chwalebną Rewolucję Lutową" - a przypominało bardziej rosyjskie rozruchy chłopskie, "bezsensowne i bezlitosne", jak przewidział Puszkin, które miały zniszczyć wszelkie przejawy uprzywilejowania. Idea, że dni lutowe były "bezkrwawą rewolucją" - i że przemoc tłumu rozpoczęła się dopiero w październiku - to liberalny mit. Demokratyczni przywódcy 1917 roku potrzebowali go do usankcjonowania własnej kruchej władzy. W istocie znacznie więcej ludzi zginęło z rąk tłumu w lutym niż podczas październikowego przewrotu bolszewików. Rewolucja lutowa w Helsinkach i Kronsztadzie miała szczególnie burzliwy przebieg, marynarze zamordowali tam bowiem w makabryczny sposób setki oficerów marynarki. Wedle oficjalnych danych Rządu Tymczasowego w samym Piotrogrodzie zabito lub raniono 1443 osoby. Lecz przyjaciel księcia Lwowa oznajmił francuskiemu dziennikarzowi Claude'owi Anetowi, że rzeczywiste liczby wynosiły około 1500 zabitych i około 6000 rannych.

Gorki patrzył złym okiem na całą tę przemoc i destrukcję. 28 lutego Suchanow zastał go w ponurym nastroju: "Przez godzinę z zegarkiem w ręku warczał i zrzędził na chaos, bałagan, ekscesy, przejawy ignorancji politycznej, i dziewczyny wożące się po mieście Bóg wie dokąd i Bóg wie czyimi samochodami - i przewidywał, że ruch prawdopodobnie legnie w gruzach z powodu naszego azjatyckiego barbarzyństwa".

Gorkiemu wszystko to wydawało się jedynie "chaosem", a nie żadną "rewolucją". Następnego dnia napisał do Jekatieriny:

Zbyt wielu ludzi błędnie przypisuje rewolucyjny charakter czemuś, co w rzeczywistości jest niczym więcej, jak brakiem dyscypliny i organizacji ze strony mas... Więcej w tym absurdu niż heroizmu. Zaczęło się rozkradanie. Co stanie się potem? Nie wiem... Poleje się dużo krwi, znacznie więcej niż kiedykolwiek dotąd.

Były to oczywiście, jak zauważył Suchanow, "wrażenia człowieka pióra", człowieka brzydzącego się przemocą we wszystkich jej postaciach. Dziś wiele osób może podobnie skłaniać się ku potępianiu tego "niepotrzebnego zabijania". Taki jest najnowszy trend wśród konserwatywnych historyków zarówno rosyjskiej, jak i francuskiej rewolucji. Można jednak preferować pogląd Suchanowa: "że ekscesy, głupota ludzi na ulicach, wulgarność i tchórzostwo, zamęt, samochody, dziewczyny - wszystko to było czymś, czego rewolucja nie zdołałaby uniknąć w żadnych okolicznościach i bez czego nie obeszło się dotąd nigdy i nigdzie w podobnej sytuacji". Nie chodzi tu o przyzwolenie na przemoc, lecz o zrozumienie jej jako nieuchronnej reakcji ludzi gniewnych i mających powody do zemsty. Chodzi o uświadomienie sobie, że wszystkie rewolucje społeczne skazane są z natury na rozlew krwi; oraz że potępianie ich za to jest równoznaczne z mówieniem, że jakakolwiek forma społecznego protestu, która mogłaby zakończyć się przemocą, jest moralnie zła. Oczywiście należy przeprowadzić rozróżnienie: krew przelana przez ludzi na ulicach różni się od tej przelanej przez partie, ruchy czy armie utrzymujące, że działają w ich imieniu; zjawiska te należy osądzać i analizować w odmienny sposób.

Przemoc mas podczas wydarzeń lutowych nie była zorganizowana przez jakikolwiek ruch czy partię rewolucyjną. Stanowiła w sumie spontaniczną reakcję na krwawe represje z 26 lutego oraz wyraz odczuwanej od dawna nienawiści do starego reżimu. Zniszczono symbole dawnej potęgi państwa. Roztrzaskano lub pozbawiono głów carskie posągi. Kamera sfilmowała grupę roześmianych robotników podrzucających w górę kamienną głowę Aleksandra II niczym piłkę nożną. Napadano na komisariaty policji, budynki sądowe i więzienia. Tłum brał gwałtowny odwet na urzędnikach starego reżimu. Policjantów tropiono, linczowano i brutalnie mordowano. Sorokin widział, jak tłum żołnierzy bije policjanta kolbami rewolwerów i kopie go w głowę. Innego wyrzucono na ulicę z okna czwartego piętra, a gdy jego ciało uderzyło głucho o ziemię, ludzie rzucili się je tratować i okładać kijami.

Kiedy stało się jasne, że wszelki dalszy opór na nic się zda, wielu policjantów próbowało poddać się w Pałacu Taurydzkim, gdzie Duma i Rada walczyły o przywrócenie porządku, wierząc, że lepiej będzie zostać uwięzionym przez nowy rząd, niż paść ofiarą "rządów motłochu" na ulicach. Inni usiłowali uciec ze stolicy, wiedząc, że ich szanse przeżycia wzrosną na prowincji. Dwóch przysadzistych policjantów zdemaskowano, gdy w przebraniach kobiet podążali na Dworzec Fiński. Zdradziły ich przed tłumem pokaźna postura i niepewny krok oraz ciężkie policyjne buty skryte pod spódnicami.

 

Mikołaj Ostatni

Dziennik cara, 26 lutego 1917:

"O dziesiątej poszedłem na mszę. Raporty przyszły na czas. Na śniadaniu było wiele osób, łącznie ze wszystkimi obcokrajowcami. Napisałem do Alix i wybrałem się na spacer w pobliżu kaplicy przy drodze do Bobrujska. Pogoda była ładna i mroźna. Po podwieczorku rozmawiałem z senatorem Triegubowem aż do kolacji. Wieczorem grałem w domino".

Podczas gdy Piotrogród pogrążał się w chaosie, a monarchia stała na krawędzi przepaści, Mikołaj spokojnie oddawał się codziennym zajęciom w Stawce. Tam, jak powiedział członek jego świty, "dzień mijał za dniem, podobne do siebie jak dwie krople wody". Sądząc po listach, car bardziej niepokoił się faktem, że jego dwie córki zachorowały na odrę niż najświeższymi doniesieniami o zamieszkach w stolicy. Prawdą jest, że Chabałow nie poinformował go o powadze sytuacji. Ale czy prawda cokolwiek by zmieniła? Wątpliwe. Rankiem 27 lutego od przewodniczącego Dumy przyszła depesza informująca cara o rzeczywistym stanie rzeczy i apelująca o "podjęcie natychmiastowych kroków", ponieważ "jutro będzie już za późno". Mikołaj rzucił okiem na wiadomość, po czym odwróciwszy się do hrabiego Fredericksa, wykrzyknął: "Ten grubas Rodzianko znów napisał do mnie stek bzdur, na które nie zamierzam nawet odpowiadać".

Od czasu śmierci Rasputina Mikołaj unikał stolicy i uciekał do spokojnych codziennych zajęć w Stawce i życia rodzinnego w Carskim Siole. Teraz bardziej niż kiedykolwiek dotąd żył w świecie złudzeń, otaczając się dworskimi pachołkami, którzy schlebiali jego fantazjom o patrymonialnej władzy. W ostatnich tygodniach jego panowania liczni doradcy błagali go o mianowanie nowego rządu, odpowiedzialnego przed Dumą. Mimo to żadnemu nie udało się przeniknąć przez niewidzialną ścianę zobojętnienia, którą wzniósł wokół siebie Mikołaj. A jednak pod zewnętrznymi pozorami spokoju wyraźnie przeżywał on głęboki kryzys wewnętrzny. Kokowcow, który nie widział cara od roku, zastał go na początku lutego "zmienionego nie do poznania". Był przekonany, że znajduje się on "na granicy załamania nerwowego". Paleologue był równie wstrząśnięty "poważną, wymizerowaną twarzą i nieobecnym, ukradkowym spojrzeniem, nieprzeniknionością myśli oraz na wskroś enigmatycznymi i nieokreślonymi cechami jego osobowości". Utwierdziło to francuskiego ambasadora w od dawna żywionym "przeświadczeniu, że Mikołaj II czuje się przytłoczony wydarzeniami i przez nie zdominowany, że stracił całą wiarę w swoją misję lub pracę i że jakby abdykował wewnętrznie i jest już pogodzony z klęską". Jak gdyby kryzys psychiczny polegał na uświadomieniu sobie, że autokratyczna droga, którą podążał przez ostatnie dwadzieścia dwa lata, dobiegła wreszcie końca, doprowadzając dynastię na skraj katastrofy, i że rady, których udzielali mu już wszyscy, by ocalił tron dzięki przekazaniu władzy wykonawczej Dumie, były dla niego rzeczą po prostu niewykonalną. Całe swoje życie poświęcił utrzymaniu samowładztwa, teraz zaś, gdy zdał sobie sprawę, że nie da się już dłużej go zachować, całkowicie się z życia wycofał. Tu tkwiły korzenie jego powszechnie znanego fatalizmu w ostatnich dniach panowania uwieńczonych abdykacją.

Wieczorem 27 lutego do cara dotarły wreszcie wieści o buncie w Piotrogrodzie. Rozkazał generałowi Nikołajowi Iwanowowi, którego mianował następcą Chabałowa na stanowisku szefa Piotrogrodzkiego Okręgu Wojskowego, wprowadzić do stolicy oddziały pacyfikacyjne i ustanowić tam dyktaturę. Sam Mikołaj wyruszył tego wieczora pociągiem do Carskiego Sioła, lekceważąc wątpliwości Aleksiejewa, że zahamuje to jedynie kontrrewolucję i może zagrażać jego życiu. Wydaje się, że carowi zależało wyłącznie na połączeniu się z żoną i dziećmi. Carski pociąg nie pojechał bezpośrednio na północ, ponieważ wzdłuż tej linii przemieszczały się wojska Iwanowa, obrał bardzo okrężną drogę w kierunku wschodnim, docierając wczesnym rankiem 1 marca do miejscowości Mała Wiszera, około 160 km na południowy wschód od stolicy. Stamtąd nie mógł ruszyć dalej, ponieważ linię kolejową opanowali rewolucjoniści, udał się zatem na zachód do Pskowa, przybywając tam 1 marca o godzinie siódmej wieczorem. Z powodu pospiesznych przygotowań w mieście, gdzie przyszło mu zrzec się tronu, nie odbyła się oficjalna ceremonia powitania cara. Generał Nikołaj Ruzski, dowódca frontu północnego, przybył spóźniony przywitać cara na dworcu. Miał na nogach gumowce.

W międzyczasie doszło do kilku wydarzeń, które podważyły plany kontrrewolucji. Po pierwsze, ostatnie pozostałe w stolicy siły lojalistyczne zupełnie nie potrafiły zorganizować oporu. Generałowi Chabałowowi wyraźnie brakowało odwagi do poważnej walki i nie uczynił niemal nic, mimo że wciąż mógł zrobić całkiem sporo. Z gmachu Admiralicji, gdzie zadekował się wraz ze swoją świtą, wiodła prosta droga do trzech głównych dworców kolejowych (Bałtyckiego, Warszawskiego i Mikołajewskiego): sprowadzone z frontu lojalistyczne wojska mogły się tamtędy przedrzeć. Lecz Chabałowowi nie przyszło to nawet do głowy. Sącząc koniak, by opanować drżenie rąk, napisał ledwo oświadczenie, w którym ogłosił rzecz oczywistą - że miasto znajduje się w stanie oblężenia. Nie znalazł się jednak nikt, kto miałby odwagę, nie wspominając już o pędzlach czy kleju, rozlepić drukowaną wersję oświadczenia na ulicach. Zamiast tego z okien Admiralicji rozrzucono ulotki, a większość wylądowała w ogrodzie poniżej. Starania ludzi Chabałowa o połączenie się z lojalistycznymi siłami w innych częściach centrum miasta zakończyły się podobną farsą. Jeden z oddziałów przedarł się do Pałacu Zimowego - jedynie po to, by zostać cofnięty przez pałacowego komendanta, oburzonego widokiem brudnych żołnierskich butów na świeżo wypastowanych podłogach. Później okazało się, że wielki książę Michał, który przebywał podówczas w pałacu, rozkazał odprawić żołnierzy, ponieważ obawiał się, że mogą potłuc porcelanę. I przez to stracił imperium! Zdemoralizowani i niedożywieni od kilku dni żołnierze w większości przeszli na stronę ludu, zamiast powrócić do Admiralicji.

Jeszcze jedno wydarzenie pokrzyżowało 1 marca plany kontrrewolucji. Wojska Iwanowa przybyły do Carskiego Sioła, gdzie dowiedziały się, że bunt rozszerzył się nawet na stacjonującą tam Gwardię Carską. Część żołnierzy Iwanowa już zaczęła zdradzać oznaki niezadowolenia, odpowiadając "w opryskliwy sposób", gdy zagadnęła ich podczas inspekcji wojsk caryca. W owym czasem w Piotrogrodzie Tymczasowy Komitet postanowił, że Mikołaj musi abdykować. Wczesnym rankiem 2 marca Guczkow i Szulgin udali się do Pskowa z poleceniem wymuszenia abdykacji i zagwarantowania prawa sukcesji, zgodnie z którym Aleksy miał być kolejnym carem, wielki książę Mikołaj zaś regentem. Na razie Rodziance, który wciąż żywił nadzieję na nakłonienie cara do ustępstw, uniemożliwiła wyjazd wprowadzona przez Radę blokada kolei.

Najistotniejsza jednak była decyzja generała Aleksiejewa, pełniącego funkcję głównodowodzącego wojsk, o wstrzymaniu kontrrewolucyjnej ekspedycji. Jednym z powodów tego rozstrzygającego postanowienia było zapewnienie dane Aleksiejewowi przez Rodziankę 1 marca, że to raczej przywódcy Dumy, a nie Rady, sformują nowy rząd w Piotrogrodzie. Sam Aleksiejew był długo zamieszany w pałacowe spiski zamachu stanu uknute przez Blok Postępowy. Instynktownie ufał Rodziance i zdawał się wierzyć, że liberałowie nadal mogą wykazywać gotowość do negocjowania ugody politycznej, która utrzymałaby monarchiczne podstawy Rosji. Lecz za zmianą decyzji Aleksiejewa krył się także inny motyw: bał się, że gdyby armii użyto do ataku na ogarniętą rewolucją stolicę, mogłaby udzielić się jej atmosfera powszechnego buntu, co doprowadziłoby do klęski kraju w wojnie. Już 1 marca doszło do buntów w kilku północnych garnizonach i istniało realne niebezpieczeństwo, że wkrótce mogą się one rozszerzyć na jednostki frontowe. Aleksiejew wolał izolować żołnierzy frontowych od czerwonego Piotrogrodu, zamiast wysyłać ich do miasta i ryzykować, że dostaną się pod rewolucyjne wpływy. 1 marca Aleksiejew rozkazał generałowi Iwanowowi wstrzymać ekspedycję przeciwko Piotrogrodowi. Następnie wysłał depeszę do cara, błagając, by pozwolił Dumie powołać rząd dla przywrócenia porządku. "Rewolucja rozsiana na całą Rosję - ostrzegał proroczo - oznaczałaby niechlubne zakończenie wojny. Nie można kazać armii walczyć na froncie, gdy na tyłach trwa rewolucja".

Służby zbrojne zawsze zajmowały w sercu Mikołaja miejsce szczególne i właśnie za namową dowódców wojskowych car przekonał się wreszcie do abdykacji. Jeśli rankiem 1 marca Aleksiejew uważał wciąż, że mianowanie rządu parlamentarnego jest wystarczającym krokiem, by uspokoić stolicę, to już rankiem dnia następnego był przeświadczony, że bez abdykacji cara się nie obejdzie. We wczesnych godzinach rannych, gdy Mikołaj przewracał się w łóżku z boku na bok, cierpiąc na bezsenność, w Piotrogrodzie generał Ruzski przeprowadzał rozmowę z Rodzianką przez aparat telegraficzny Hughesa, z której dowiedział się, że stolica znajduje się w stanie tak wielkiego chaosu, iż tłumy może usatysfakcjonować jedynie akt abdykacji. Aleksiejewa oszołomiły wieści wyczytane z telegraficznego zapisu tej rozmowy. O godzinie dziewiątej rano zadepeszował do Pskowa z rozkazem natychmiastowego obudzenia cara - "z lekceważeniem wszelkiej etykiety" - i poinformowanie go o treści rozmów Ruzski - Rodzianko. Zrozumiał wraz z innymi generałami w Stawce, że Mikołaj nie ma wyboru, jak tylko zastosować się do rady Rodzianki. Znał jednak cara na tyle dobrze, by zdawać sobie sprawę, że nie zgodzi się abdykować, jeśli nie nakłonią go do tego jego czołowi generałowie. Wysławszy okólnik do generałów frontowych ze streszczeniem sytuacji, poprosił ich o przesłanie do Pskowa odpowiedzi powielającej pogląd, że Mikołaj powinien ustąpić na rzecz swojego syna, ażeby ocalić armię, kampanię wojenną, naród i dynastię.

O dziesiątej rano Ruzski zjawił się w carskim wagonie i wręczył mu zapis swej rozmowy z Rodzianką. Mikołaj przeczytał, wstał i wyjrzał przez okno. Zapanowała straszliwa cisza. Wreszcie powrócił do biurka i spokojnie wyraził przekonanie, iż "urodził się pechowcem". Poprzedniej nocy, leżąc w łóżku, uzmysłowił sobie, że za późno na ustępstwa. "Jeżeli moja abdykacja jest niezbędna dla dobra Rosji, jestem gotów ustąpić - powiedział. - Obawiam się jednak, że naród tego nie zrozumie". Kilka minut później przyszedł telegram od Aleksiejewa. Ruzski odczytał go na głos carowi i zasugerował wstrzymanie się z wszelkimi decyzjami, póki nie sprawdzi, co mają do powiedzenia inni oficerowie. Mikołaj udał się na obiad. Cóż innego mógł uczynić? Miał swoje przyzwyczajenia.

O wpół do trzeciej przyszły telegramy od dowódców, a Ruzskiego wezwano ponownie do carskiego wagonu. Czytając depesze, Mikołaj palił bez ustanku. We wszystkich zgadzano się z Aleksiejewem co do potrzeby abdykacji. Brusiłow, który od dawna był przekonany o szkodach wyrządzonych armii przez cara, oznajmił bez ogródek, że w obecnej sytuacji to jedyny sposób na przywrócenie porządku na zapleczu frontu i kontynuowanie wojny. Wielki książę Mikołaj błagał swego bratanka "na kolanach", by zrezygnował z korony. Gdy Mikołaj skończył czytać, poprosił o opinię trzech generałów towarzyszących mu w cesarskim pociągu. Była identyczna. Nastała chwila milczenia, po czym Mikołaj przemówił. "Podjąłem decyzję. Postanowiłem abdykować na rzecz mojego syna Aleksego". Przeżegnał się, oficerowie również uczynili znak krzyża, a następnie oddalił się do prywatnego przedziału.

Wiele osób towarzyszących mu wówczas w carskim pociągu uderzył osobliwy brak emocji podczas tej ciężkiej próby. Do samego końca zachował surowe edwardiańskie maniery oraz nieskazitelne poczucie godności. Podjąwszy zasadniczą decyzję o abdykacji, udał się na popołudniowy spacer, wieczorem zaś zjawił jak zwykle w wagonie restauracyjnym na podwieczorku. Ani słowem nie wspomniano o wydarzeniach dnia. Jego świta gawędziła jak zwykle o pogodzie, a służący w liberiach krzątali się wokół stołu, nalewając herbatę, jak gdyby nic się nie zdarzyło. "Car siedział spokojny i opanowany - wspominał jeden z adiutantów. - Podtrzymywał rozmowę i tylko jego oczy, smutne, zamyślone i wpatrujące się w dal oraz nerwowe ruchy, gdy sięgał po papierosa, zdradzały wewnętrzny niepokój".

W istocie rzeczy abdykacja prawdopodobnie przyniosła carowi ulgę. Mikołaj już od dawna nie spał tak dobrze jak tamtej nocy. Jako młody mężczyzna nigdy nie pragnął zostać carem. Wesołe życie młodego oficera gwardii, a potem przyjemne domowe zajęcia dziedzica odpowiadały mu znacznie bardziej. Kiedy jednak w wyniku nieszczęśliwych okoliczności znalazł się na tronie, przysiągł podtrzymywać i przekazać synowi autokratyczną władzę, którą odziedziczył po swym ukochanym i budzącym wielki strach ojcu. Przestrzegał przysięgi koronacyjnej z upartą krótkowzrocznością, jak gdyby przerażony, że Bóg (bądź małżonka) ukarze go, jeśli nie uda mu się rządzić tak jak Iwan Groźny. Póki pozostawał carem, nic nie mogło skłonić go do zboczenia z obranej drogi. Przez dwadzieścia dwa lata ignorował lekcje historii, a także prośby niezliczonych doradców, wskazujących bez wyjątku na fakt, że jedyną drogą ocalenia tronu jest zgoda na rząd odpowiedzialny przed narodem. Usprawiedliwienie miał zawsze to samo: zabrania mu tego "sumienie". Nawet w styczniu 1917 roku, gdy wielki książę Paweł w ostatniej desperackiej próbie zapobieżenia katastrofie przynaglał go do uznania ministerstw Dumy, Mikołaj odparł: "W dniu mojej koronacji zobowiązałem się pod przysięgą strzec autokracji i muszę przekazać ją w całej jej integralności mojemu synowi". W pewnym sensie prawdopodobnie łatwiej było mu abdykować, niż przedzierzgnąć się w monarchę konstytucyjnego. I to właśnie był dramat Mikołaja.

Przez cały czas, kiedy rozgrywały się te wydarzenia, główną troską Mikołaja było połączenie się z rodziną. "Myślami zawsze jestem z tobą", napisał do Aleksandry 28 lutego. I to właśnie doprowadziło do ostatniego osobliwego zwrotu w historii jego abdykacji. Wieczorem 2 marca, gdy czekał na przybycie Guczkowa i Szulgina ze stolicy, Mikołaj wezwał do siebie profesora Fiodorowa, nadwornego lekarza, i zapytał o szanse wyzdrowienia swego syna. Opowiedział mu o przepowiedni Rasputina, że Aleksy ozdrowieje w wieku trzynastu lat, który to wiek ironicznym zrządzeniem losu miał osiągnąć w 1917 roku. Fiodorów rozwiał wszelkie nadzieje: lekarstwo na hemofilię nie istnieje i Aleksy nie ma szans na dużo dłuższe życie. Wyraził również wątpliwości, czy po zrzeczeniu się tronu carowi będzie wolno pozostać z synem, ponieważ z pewnością będzie oczekiwać się od niego wyemigrowania z kraju. Słysząc to, Mikołaj postanowił abdykować nie tylko w swoim imieniu, ale i w imieniu syna, na rzecz swego brata, wielkiego księcia Michała. "Nie mogę zostać od niego oddzielony - oznajmił Guczkowowi i Szulginowi, gdy przybyli na miejsce. - Mam nadzieję, że zrozumiecie ojcowskie uczucia".

W kategoriach prawnych było to całkowicie nieważne. Prawo sukcesji wskazywało jasno, że rosyjski tron "nie jest prywatną własnością cara ani jego majątkiem rodowym, którym może rozporządzać wedle własnej woli", lecz przechodzi automatycznie na najstarszego syna. Co gorsza, Michał prawnie wykluczył się z możliwości wstąpienia na tron, poślubiając kobietę z gminu, a w dodatku rozwódkę. Teraz jednak Guczkowa i Szulgina bardziej interesował sam fakt abdykacji cara niż całkowita zgodność tego aktu z prawem; dla osiągnięcia celu gotowi byli uczynić ostatnie ustępstwo wobec jego ojcowskiej woli. Manifest abdykacyjny, który Mikołaj sporządził owego wieczoru w swoim prywatnym wagonie, był - formalnie rzecz biorąc - niezgodny z prawem. Później twierdzono, że mogło to służyć za pretekst do jego powrotu na tron. Wówczas wydawało się jednak, iż jest to tylko drobny ukłon w stronę naturalnych praw ojca.

Wieści o abdykacji cara dotarły do Carskiego Sioła następnego dnia. Poinformowanie o tym fakcie carycy przypadło wielkiemu księciu Pawłowi, ponieważ żaden inny członek carskiej świty nie potrafił zdobyć się na odwagę. Wielki książę zastał ją w towarzystwie dzieci ubraną w fartuch pielęgniarki. Gdy przekazał jej nowinę, "caryca zadrżała i pochyliła głowę, jak gdyby odmawiała modlitwę". Opanowanym głosem wyjaśniła, że jej mąż najwyraźniej "wolał zrzec się korony, niż złamać przysięgę złożoną podczas koronacji". Po czym wybuchła płaczem.

*

Tłumy przed Pałacem Taurydzkim przyjęły obwieszczenie o abdykacji Mikołaja na rzecz wielkiego księcia Michała wybuchem gniewnego oburzenia. Sala Jekatieryńska rozbrzmiewała dobiegającymi z ulicy okrzykami "Niech żyje republika!" oraz "Precz z dynastią!". Po powrocie z Pskowa Guczkow wkroczył triumfalnie na zebranie kolejarzy, by powiedzieć im, co się stało. Zakończywszy mowę zawołaniem "Niech żyje car Michał!", został z miejsca aresztowany i stanął wobec groźby linczu ze strony robotników. W całej stolicy tłumy atakowały zwolenników oraz symbole carskiego porządku. Potężna demonstracja żołnierzy przemaszerowała pod Pałac Taurydzki, domagając się obalenia dynastii. Wydawało się, że w sensie politycznym monarchia skazana jest na zagładę. Mimo to we wnętrzach pałacu Milukow wciąż bronił jej istnienia w kategoriach prawnych. Zachowanie monarchii jako symbolu państwa jest niezbędne, przekonywał profesor. Tylko ona może bowiem nadać podstawy prawne oraz historyczną ciągłość przeniesieniu władzy. Był to triumf nadziei nad rzeczywistością. Nastroje tłumu jasno wskazywały, że przetrwanie monarchii jest niemożliwe. Masy nie będą tolerować nowego cara, a jeśli zostanie im narzucony, wynikną z tego dalsze zamieszki, być może prowadzące nawet do wojny domowej. Republikańscy ministrowie pod wodzą Kiereńskiego i Niekrasowa wreszcie dopięli swego. Rząd Tymczasowy postanowił nakłonić wielkiego księcia do odmówienia przyjęcia korony i tym samym położenia kresu dynastii.

Nie trzeba było szczególnych perswazji. Michał był człowiekiem nieśmiałym i skromnym, nie interesował się polityką i odznaczał jeszcze mniejszą inteligencją niż jego starszy brat. W innych okolicznościach mógłby okazać się dobrym, choć niezbyt lotnym monarchą konstytucyjnym, podobnym do swego angielskiego kuzyna Jerzego V. Ale rozruchy w stolicy, których osobiście był świadkiem, bynajmniej nie zwiększyły jego apetytu na monarszą władzę. Nie miał najmniejszej ochoty kłaść głowy pod topór - czy to w sensie metaforycznym, czy dosłownym - i, co zupełnie zrozumiałe, był zarazem zaskoczony i poirytowany, gdy brat nagle i nieoczekiwanie postanowił obciążyć go koroną nawet bez skonsultowania z nim tej decyzji.

Wielki książę spotkał się z przywódcami Rządu Tymczasowego 3 marca w rezydencji księżnej Putianiny niedaleko Pałacu Zimowego, gdzie schronił się przed rewolucją. Lwów i Kiereński przedstawili punkt widzenia większości w rządzie, oznajmiając, że jeśli Michał przyjmie koronę, dojdzie do burzliwego powstania, a w konsekwencji do wojny domowej. Milukow z tym się nie zgodził, utrzymując, że tylko monarchia jest uznawana przez naród za symbol władzy i że ów symbol jest teraz potrzebny, by ocalić kraj przed chaosem. "Sam rząd tymczasowy, bez monarchy - argumentował - jest niezdatnym do żeglugi statkiem, który niemal na pewno utonie w oceanie społecznych niepokojów". Wielki książę czuł się w całej tej sytuacji dość zdezorientowany. Poprosił o godzinę prywatnej rozmowy z Rodzianką. Wedle Rodzianki martwił się głównie tym, czy Duma zdoła zagwarantować mu bezpieczeństwo osobiste, w razie gdyby został carem. Gdy Rodzianko odparł przecząco, wielki książę podjął w końcu decyzję i powróciwszy na spotkanie, oświadczył, iż postanowił nie przyjąć korony. W oczach zakręciła mu się łza. Kiereński, w którym emocje często brały górę nad rozsądkiem, podbiegł do księcia, uścisnął mu dłoń i pogratulował słowami świadczącymi o jego zdumiewającym zadufaniu: "Wasz Cesarska Wysokość, postąpiłeś szlachetnie i patriotycznie. Od tej chwili przyjmuję na siebie zobowiązanie podania tej nowiny do publicznej wiadomości i bronienia Waszej Wysokości".

Dwaj prawnicy, Nabokow i Nolde, zostali później wezwani do rezydencji Putianiny, by sporządzić akt abdykacji. Ten historyczny dokument, który położył kres trzem stuleciom panowania Romanowów, powstał przy szkolnym biurku w pokoju córki Putianiny, a potem został przepisany do jej zeszytu. Przed szóstą po południu dokument był gotowy. Michał podpisał go w obecności ministrów oraz Rodzianki. Następnie odwrócił się, by uściskać księcia Lwowa i życzyć mu powodzenia na stanowisku premiera nowej Rosji.

*

Kresowi monarchii towarzyszyły sceny radości w całym rosyjskim imperium. Rozentuzjazmowane tłumy gromadziły się na ulicach Piotrogrodu i Moskwy. Czerwone flagi wciągano na dachy i wywieszano z okien niemal każdego budynku. W Helsinkach, Kijowie, Tyflisie oraz innych nierosyjskich stolicach, gdzie upadek cara utożsamiano z wyzwoleniem narodowym, często wieszano obok flagi narodowe. Nie było miasta, choćby i najmniejszego, w którym nie świętowano by rewolucji radosnymi pochodami, patriotycznymi mowami i śpiewaniem Marsylianki. Konstanty Paustowski wspominał noc, kiedy jego małe senne miasteczko Jefremow w guberni tulskiej dowiedziało się o rewolucji.

"Była pierwsza w nocy, godzina, o której Jefremow był zwykle pogrążony we śnie. Nagle o tej dziwnej porze rozległo się krótkie dudniące uderzenie katedralnego dzwonu. Potem drugie i trzecie. Dzwon bił coraz szybciej, jego donośny głos ogarnął całe miasto, a wkrótce zaczęły dzwonić dzwony oddalonych cerkwi.

We wszystkich domach zapalono światła. Ulice zapełniły się ludźmi. Drzwi wielu domów zostawiono otwarte. Od strony dworca dał się słyszeć uroczysty, triumfalny gwizd lokomotyw. Gdzieś dalej na ulicy zaintonowano najpierw cicho, potem coraz głośniej, Marsyliankę:

Biada despotom, zdrajcom biada! Zadrżyj, o hańbo naszych dni!

Do chóru ludzkich głosów przyłączyła się w refrenie orkiestra dęta".

Żołnierze w okopach okazywali taki sam entuzjazm, mimo początkowej dezorientacji spowodowanej wysiłkami oficerów, by zataić wieści ze stolicy. Podniesiono czerwone flagi, a do wozów wojskowych, elementów broni artyleryjskiej i końskich uprzęży przywiązano czerwone wstążki. Dla uczczenia rewolucji zorganizowano parady, orkiestry wojskowe grały Marsyliankę, a żołnierze jak szaleni podrzucali w górę czapki. Na statkach doszło do podobnego wybuchu emocji. Na pancernikach wywieszono czerwone flagi "jako symbol", jak powiadali marynarze z Helsinek, "naszej wolności i naszej jedności".

Na wieś nowina o abdykacji przenikała wolniej. Niektóre z bardziej oddalonych wiosek dowiedziały się o wydarzeniach w stolicy dopiero pod koniec marca, a w niektórych miejscach, na przykład w guberniach kazańskiej i mogileńskiej, gdzie wciąż dominowały siły carskie, w kwietniu. Wielu chłopów było początkowo skonsternowanych upadkiem cara. "Cerkiew pełna była płaczących chłopów - wspominał jeden ze świadków. - 'Co się z nami stanie?', powtarzali w kółko. 'Zabrali nam cara?' ". - Niektórzy, zwłaszcza starsi chłopi czcili cara jako boga na ziemi i uważali jego usunięcie za atak na religię - fakt ów wykorzystywało wielu popów w kontrrewolucyjnej agitacji. Nawet wśród bliższych wiejskiej tradycji robotników obalenie cara uważano czasem za grzech. Amerykanin Frank Golder zanotował w swym dzienniku 15 marca: "Rozmawiałem z jednym z pracowników (starym mużikiem) archiwów marynarki. Powiedział, że obalenie cara to grzech, ponieważ to Bóg dał mu władzę. Może i nowy reżim pomoże ludziom na tym ziemskim padole, ale z pewnością zapłacą za to w przyszłym świecie".

W wioskach ludzie z początku mówili o "wielkich wydarzeniach" w stolicy przyciszonym głosem. Póki nie usunięto ze stanowisk ziemskich naczelników i policji, co następowało stopniowo w marcu i kwietniu, chłopi nie mieli żadnej gwarancji, że nie zostaną aresztowani, jeśli będą mówić to, co myślą. Lecz w miarę upływu czasu nabierali pewności i zaczęli wyrażać swój sprzeciw wobec cara. Badania Dumy przeprowadzone w ciągu pierwszych trzech miesięcy rewolucji, oparte na raportach gubernialnych przedstawicieli, podsumowały ten proces: "szeroko rozpowszechniony mit, jakoby rosyjski chłop był oddany carowi i 'nie mógł bez niego żyć', został obrócony w perzynę przez powszechną radość i ulgę chłopów, gdy przekonali się, że jednakowoż da się żyć bez cara, bez którego rzekomo 'żyć nie sposób'... Teraz wieśniacy mówią: 'Car sam siebie obalił, a nas zrujnował' ".

Gdy znikł pierwotny strach, chłopi przyjęli rewolucję z zadowoleniem. Wielkie tłumy zgromadzone na wiejskich polach radośnie witały wieści ze stolicy. "Nasza wioska - wspominał pewien chłop - ożywiła się, ludzie fetowali. Wszyscy odczuli ogromną ulgę, jak gdyby nagle zdjęto nam z ramion wielki kamień". Inny wieśniak wspominał, jak świętowano w jego wsi w dniu, gdy dotarła nowina o abdykacji cara: "Ludzie całowali się nawzajem z radości i mówili, że od tej pory życie będzie lepsze. Wszyscy powkładali najlepsze ubrania, tak jak w wielkie święta. Zabawa trwała trzy dni". W wielu wsiach odbyły się procesje religijne, by podziękować Panu za odzyskaną wolność i zanieść modlitwy za nowy rząd. Licznym chłopom rewolucja jawiła się jako świętość, ci zaś, którzy oddali własne życie za wolność ludu, traktowani byli przez chłopów jak współcześni święci. Dlatego chłopi z Bolsze-Dworskiej wołosti w okręgu tychwińskim guberni piotrogrodzkiej uczestniczyli w "mszy dziękczynnej za boski dar zwycięstwa ludu oraz wieczną pamięć świętych mężów, którzy polegli w walce o wolność". Parafianie z wioski Oswyszi w guberni twerskiej zanieśli, jak się wyrazili, "żarliwe modły, by podziękować Panu za boski dar zwycięstwa ludu... a ponieważ owo wielkie zwycięstwo zostało okupione ofiarą, odprawiliśmy mszę żałobną za wszystkich naszych poległych braci". Wyłącznie w celu odwdzięczenia się za to poświęcenie wielu chłopów posyłało władzom Piotrogrodu datki, w wysokości sięgającej nierzadko kilkuset rubli, na rzecz tych, którzy ucierpieli w dniach lutowych.

Rewolucja lutowa była w swej istocie rewolucją przeciwko monarchii. Nowa demokracja, której dała początek, negowała wszystko, co carskie. W retoryce jej przywódców cara utożsamiano z ponurym uciskiem dawnej Rosji, natomiast jego usunięcie kojarzono z oświeceniem i postępem. Symbole i emblematy rewolucji - drukowane w prasie i broszurach - przedstawiały rozerwany łańcuch, wyłaniające się zza chmur promienne słońce oraz przewrócony tron i strąconą koronę.

Rewolucji towarzyszyło niszczenie w całym kraju oznak i symboli carskiej władzy. Podczas lutowych dni tłumy w Piotrogrodzie zrzucały dwugłowe cesarskie orły umieszczone na wielu budynkach (czasami nawet używano do tego celu materiałów wybuchowych) *[Pomyłkowo strącono również kilka amerykańskich orłów.], ze sklepowych witryn i ulic usuwano cesarskie symbole, rozbijano carskie posągi, z gmachów rządowych zdejmowano portrety cara (słynny portret Mikołaja II pędzla Riepina ściągnięto z trybuny Pałacu Taurydzkiego) i wszystko palono w rozniecanych na ulicach ogniskach. Cesarskie herby na żelaznym ogrodzeniu otaczającym Pałac Zimowy zasłonięto czerwoną tkaniną - podobnie jak wszystkie statuy, zbyt duże, by można było je rozbić. W marcu i kwietniu w wielu miastach odbyły się symboliczne odtworzenia wydarzeń lutowych, określane zwykle mianem "festiwali wolności", podczas których ponownie strącano carskie symbole i insygnia - czasem specjalnie w tym celu umieszczone znów na dawnych miejscach. W Moskwie grupa robotników rozebrała gigantyczny posąg Aleksandra III, używając do tego celu lin i dynamitu. W miastach prowincjonalnych carskie posągi spotkał podobny los, choć pojawiały się czasem konflikty w miejscach, gdzie pomniki zostały sfinansowane z miejskich funduszy i stanowiły przedmiot pewnej obywatelskiej dumy. Na przykład we Włodzimierzu rozgorzała dyskusja między socjalistami a kupcami wokół pomnika Aleksandra II. "Po serii długich ulicznych debat - wspominał mieszkaniec miasta - postanowiono pójść na kompromis: posąg nie zostanie zniszczony, ale żeby nie obrażać rewolucyjnej moralności ludu, postać cara zostanie zakryta dużym brązowym workiem". Wiele obrazoburczych czynów miało charakter karnawałowy. I tak na przykład podczas dni lutowych tłum przedefilował przez ulice Piotrogrodu ze słomianą kukłą Mikołaja II w policyjnym mundurze, którą następnie spalono, aranżując komiczną ceremonię. Ale tego rodzaju akty destrukcji mogły łatwo przerodzić się w akty przemocy. Ten sam tłum zlinczował pewnego eunucha tylko dlatego, że takie zniewieściałe typy uważano za dworskich sługusów.

Symboliczna rewolucja rozgrywała się także na poziomie osobistym. Ludzie czynili świadome wysiłki, by zdystansować się od dawnego reżimu i identyfikować z nową demokracją. Żołnierze zrzekali się okupionych wielkim wojennym trudem carskich medali, a często odsyłali je do Rady Piotrogrodzkiej, żeby je przetopiła i wykorzystała uzyskane srebro na pożytek ludu. Setki osób noszących takie nazwiska jak Romanow, Niemiec czy Rasputin, zwracało się do władz z prośbą o prawo do ich zmiany. Pewien Romanow, chłop ze wsi Kołtowskij w guberni penzańskiej, niejaki Fiodor Andriejewicz, twierdził, że nazwisko stało się dla niego "źródłem wstydu" i pragnął zmienić je na Lwow - nazwisko premiera.

Rewolucji towarzyszył rozkwit antycarskich pamfletów, pocztówek, sztuk i filmów, gdy zniesiono dawne prawo cenzury. Niesłychaną popularnością cieszyły się zwłaszcza pamflety, niektóre rozchodziły się w milionach egzemplarzy. Wszystkie sprzedawały plotki lat wojennych: że caryca pracowała dla Niemców, że była kochanką Rasputina, że car zaprzedał tron temu "świętemu diabłu" itp. Większość tytułów wywoływała seksualne skojarzenia - Sekrety Romanowów, Ucieszne dni Rasputina, Nocne orgie Rasputina - podobnie jak zawarte w nich dialogi. W Nocnych orgiach na przykład Protopopow pyta madame Wyrubową, czy Rasputin posiada "ogromny dar". "Och, tak - odpowiada - ogromny, przeogromny dar". Wiele pamfletów miało charakter na pół pornograficzny i było ilustrowanych rysunkami przedstawiającymi królewską parę tarzającą się w łóżku z Rasputinem. Wiążąc jednoznacznie seksualne zepsucie dworu z katastrofalną kondycją Rosji, propaganda ta odegrała istotną rolę (która domaga się historycznej analizy) w obaleniu mitu oraz nimbu tajemniczości cara jako boskiego władcy. W 1917 roku ukształtowała popularny obraz monarchy jako obcej siły ciemności i zepsucia, obraz, który wykluczał możliwość powrotu monarchii i tym samym dyskredytował kontrrewolucję w kolejnych latach.

Zatem w sensie politycznym monarchia umarła. Wszystkie główne popierające ją instytucje - biurokracja, policja, armia oraz Cerkiew - upadły praktycznie z dnia na dzień. Świadczyło to o tym, jak dalece były osłabione i jak bardzo oddaliły się od cara w latach poprzedzających rok 1917. Car był fundamentem monarchii - niejako oficerem, kapłanem, gubernatorem i policjantem zarazem - gdy zaś został usunięty, cały system legł w gruzach. Dowódcy armii wkrótce zadeklarowali posłuszeństwo wobec Rządu Tymczasowego. Wielu z nich było powiązanych z przywódcami rządu poprzez wojenny ruch opozycyjny. Cerkiew osłabiała dokonująca się w jej łonie wewnętrzna rewolucja. Na wsi szerzył się silny ruch antyklerykalny: wiejskie społeczności odbierały cerkiewne grunty, usuwały popów z parafii i odmawiały płacenia za religijne posługi. Wielu lokalnych popów zdołało uciec przed takim losem, wiążąc się z rewolucją. Lecz pozostała część kościelnych hierarchów została zepchnięta do defensywy. Święty Synod, oczyszczony ze zwolenników Rasputina, zaapelował do duchowieństwa o poparcie dla nowego rządu. Wprowadzono swobody religijne. Szkoły cerkiewne przeniesiono pod kontrolę państwa. Czyniono również przygotowania do oddzielenia Cerkwi od państwa.

Prowincjonalny aparat władzy rozsypał się w większości miejsc jak domek z kart i tylko sporadycznie trzeba było usunąć go przy użyciu sił zbrojnych. Ludzie po prostu wyszli na ulice; gubernatorzy pozbawieni jakichkolwiek środków militarnych do stłumienia zamieszek byli zmuszeni ustąpić, powoływane zaś doraźnie komitety obywatelskie ogłaszały, że przejmują władzę. W Moskwie reżim upadł po zaledwie dwóch dniach ulicznych demonstracji. "Na ulicach nie było żadnej strzelaniny i żadnych barykad - wspominał pewien rozradowany przedsiębiorca. - Stary reżim w Moskwie upadł sam, nikt go nie bronił, ani nawet nie próbował tego robić". Państwo policyjne rozpadło się podobnie - niemal z dnia na dzień policję zastąpiła milicja obywatelska. Rozwiązano nawet ochranę, choć krążyły później plotki, że wielu jej agentów znalazło zatrudnienie w nowym rządzie.

Nikt tak naprawdę nie starał się wskrzesić monarchii. Znamienną rzeczą jest na przykład, że żaden z przywódców białych w wojnie domowej nie opowiedział się za monarchizmem, pomimo wysiłków licznych monarchistów w szeregach ruchu. Przywódcy białych zdawali sobie sprawę, że w sensie politycznym uczynienie tego byłoby samobójstwem. Ponieważ, jak ujął to Trocki z charakterystyczną dla siebie bezpardonowością, "kraj tak radykalnie zwymiotował monarchią, że już nigdy nie podejdzie ona ludziom do gardła". Jego prognoza prawdopodobnie sprawdza się do dzisiaj, mimo postsowieckiego flirtu z carską przeszłością *[Według sondażu opinii publicznej z 1995 roku tylko 7 procent Rosjan opowiadało się za powrotem monarchii.].

Jeśli monarchia umarła w sensie politycznym, to jednak w szerszym znaczeniu była wciąż żywa. Masy chłopskie myślały o polityce w kategoriach monarchicznych. Monarcha był w ich wyobrażeniu ucieleśnieniem państwa, a ideały rewolucji przenoszono na "chłopskiego króla" bądź innego autorytarnego wyzwoliciela, który zjawia się, by ocalić umiłowaną ziemię i wolność. Tutaj tkwią korzenie kultów Kiereńskiego, Korniłowa i Lenina, które były próbami wypełnienia pustego miejsca po zdetronizowanym carze czy raczej próżni pozostawionej przez mit cara-zbawcy. Brytyjski ambasador George Buchanan zauważył tę monarchiczną mentalność w pierwszych dniach rewolucji, gdy jeden z żołnierzy powiedział mu: "Tak, potrzeba nam republiki, ale na jej czele powinien stanąć dobry car". Frank Golder także odnotował w swym dzienniku podobne nieporozumienie pod datą 7 marca: "Krążą opowieści o żołnierzach mówiących, że chcą takiej republiki jak Anglia albo republiki z carem. Pewien żołnierz oświadczył, że chciałby wybrać prezydenta, a zapytany: 'Kogo byś wybrał?', odparł: 'Cara'". Żołnierskie listy odzwierciedlały takie same pomieszanie. "Chcemy demokratycznej republiki i cara-batiuszki przez trzy lata"; "Byłoby dobrze, gdybyśmy mieli republikę z rozsądnym carem". Wydaje się, że chłopom z trudem przychodziło rozgraniczenie między osobą władcy (gosudarem) a abstrakcyjnymi instytucjami państwa (gosudarstwa). Ich pojęcie demokratycznego porządku podobnie wyrażało się w kategoriach spersonalizowanych. W marcu pewien deputowany do moskiewskiej Rady z ramienia mienszewików udał się na spotkanie agitacyjne do pułku stacjonującego w pobliżu Włodzimierza. Mówił o potrzebie pokoju, o potrzebie przekazania całej ziemi chłopom oraz o przewadze republiki nad monarchią. Żołnierze gromko wiwatowali na zgodę, a jeden z nich zawołał: "Ciebie chcemy wybrać na cara", co pozostali żołnierze przyjęli burzą oklasków. "Odmówiłem korony Romanowów - wspominał ów mienszewik - i odjechałem z ciążącym na sercu poczuciem, jakże łatwo byłoby jakiemuś awanturnikowi czy demagogowi stać się panem tych prostych i naiwnych ludzi".

 

Wrzesień roku 1917 stał się świadkiem gwałtownego nasilenia chłopskiej walki z właścicielami majątków ziemskich. Wraz ze zbliżaniem się jesiennej orki nastał odpowiedni moment na ostateczny rozrachunek z dawnym porządkiem agrarnym. Chłopi mieli dosyć czekania, aż Rząd Tymczasowy spełni swe obietnice w kwestii ziemi, a większość wsi dysponowała własnymi grupami żołnierzy zbiegłych z armii, gotowymi poprowadzić marsz na dwory. Rzezie czy brutalne grabieże majątków przez motłoch stały się szeroko rozpowszechnionym zjawiskiem w centralnych regionach czarnoziemu, podczas gdy w poprzednich miesiącach ruch chłopski ograniczał się głównie do sporów wokół opłat dzierżawnych, konfiskaty bydła i zorganizowanych przejęć gruntów ornych przez komitety wiejskie. W guberni tambowskiej spalono i zdewastowano setki dworów - rzekomo po to, by, jak mawiali chłopi, "wykurzyć dziedziców". Ta dzika fala zniszczenia zaczęła się najwyraźniej od zamordowania księcia Borisa Wiaziemskiego, właściciela kilku tysięcy hektarów w regionie Usman w guberni tambowskiej. Miejscowi chłopi od wiosny domagali się od Wiaziemskiego obniżenia opłat za dzierżawę oraz zwrotu stu hektarów pierwszorzędnych pastwisk, które im odebrał, karząc ich w ten sposób za udział w rewolucji 1905 roku. W obu przypadkach Wiaziemski odmówił. 24 sierpnia około 5000 chłopów z okolicznych wsi zajęło jego majątek. Pokrzepieni wódką z książęcych piwnic i uzbrojeni w widły i karabiny, odparli oddział kozaków, aresztowali Wiaziemskiego i zorganizowali sąd kapturowy, który postanowił wysłać go na front, "żeby nauczył się walczyć, tak jak nauczyli się chłopi". Ale rozległy się również okrzyki: "Zabić księcia, mamy go powyżej dziurek w nosie!". Pijany motłoch dokonał mordu, zanim książę zdołał dotrzeć do pobliskiej stacji kolejowej. Rezydencję wiejską Wiaziemskiego zdewastowano, podzielono się żywym inwentarzem i narzędziami, które odwieziono wozami do wsi, a chłopi zaorali jego ziemię.

Podobne rzezie odbyły się w dziesiątkach innych posiadłości, nie tylko w Tambowie, lecz również w sąsiednich guberniach: penzańskiej, woroneskiej, saratowskiej, kazańskiej, orłowskiej, tulskiej i riazańskiej. W guberni penzeńskiej tylko we wrześniu i w październiku spalono lub spustoszono 250 dworów (jedną piątą wszystkich). Pewien agronom pozostawił barwny opis splądrowanych jesienią 1917 roku majątków w guberni saratowskiej:

"Jeśli chodzi o rezydencje ziemskie, zostały one bezsensownie zdewastowane, pozostały z nich tylko ściany. Okna i drzwi ucierpiały najbardziej; w większości majątków nie został po nich nawet ślad. Wszelkie środki transportu zniszczono lub zabrano. Nieporęczne maszyny, takie jak młockarnie parowe czy snopowiązałki, wywleczono bez żadnego wiadomego powodu i porzucono przy drogach i na polach. Rozgrabiono również narzędzia rolnicze. Wszystko, co mogło się przydać w chłopskiej zagrodzie, po prostu zniknęło z majątków".

Nawet Jasna Polana, majątek Tołstoja pod Tuła, nie uniknął gniewu chłopów, tak niegdyś przez niego wielbionych. Sonia, wdowa po Tołstoju, która była już starą, niewidomą kobietą, zadepeszowała do Kiereńskiego o pomoc, natomiast jej córki spakowały książki i rękopisy ojca do drewnianych skrzyń i ustawiły je w stos w salonie, czekając w ciemności na nadejście łupieżczego tłumu. Uzbroiły się w noże i młotki, by w razie potrzeby się bronić. Ale grasujący chłopi, widząc dom nieoświetlony, założyli, że został już splądrowany, i ruszyli ku następnej posiadłości95.

Ostateczny rozrachunek z dziedzicami zwykle odbywał się w tym samym czasie, co ustanowienie rady we wsi albo gminie. Chłopi widzieli w radach spełnienie od dawna hołubionej woli, bezpośredniego samorządu wsi wolnego od interwencji szlachty albo państwa. Wiejskie rady były niczym więcej jak wspólnotami w bardziej rewolucyjnej formie. Zgromadzenie rady nie różniło się od otwartego zebrania wspólnotowego schodu, z tym może wyjątkiem, że siwobrodzi patriarchowie znaleźli się teraz w cieniu młodszych i piśmiennych chłopów, takich jak Siemionow, który pomógł utworzyć radę w Andriejewskoje. Chłopskie rady często zachowywały się jak wiejskie republiki, niespecjalnie przejmując się nakazami centralnego państwa. Wiele z nich zatrudniało własną policję i ustanawiało własne sądy, a niektóre miały nawet swoje flagi i godła. Niemal wszystkie posiadały własną ochotniczą milicję lub Czerwoną Gwardię, zorganizowaną przez młodszych chłopów świeżo po wojsku, do obrony zrewolucjonizowanej wsi oraz jej granic.

 

Rewolucja Lenina

Niewiele wydarzeń historycznych zostało dogłębniej zniekształconych przez mit niż te z 25 października 1917 roku. Popularny obraz bolszewickiego przewrotu jako krwawej walki dziesiątek tysięcy z kilkoma tysiącami poległych w jej wyniku bohaterów zawdzięcza więcej Październikowi - błyskotliwemu, lecz głównie fikcyjnemu filmowi propagandowemu Eisensteina, nakręconemu dla upamiętnienia dziesiątej rocznicy tego wydarzenia - niż faktom historycznym. Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa, jak zaczęto nazywać ją w radzieckiej mitologii, była w rzeczywistości wydarzeniem na tak niewielką skalę - w istocie niczym więcej jak zamachem wojskowym - iż przeszła niezauważona przez zdecydowaną większość mieszkańców Piotrogrodu. Gdy bolszewicy sięgali po władzę, teatry, restauracje i komunikacja tramwajowa funkcjonowały niemal jak zwykle. Całe powstanie mogło się dokonać w sześć godzin, gdyby nie groteskowa niekompetencja samych powstańców, która sprawiła, że potrzebowano piętnastu dodatkowych. Legendarny "szturm" na Pałac Zimowy, w którym trwała ostatnia sesja gabinetu Kiereńskiego, bardziej przypominał zastosowanie rutynowego aresztu domowego, jako że większość sił broniących pałacu udała się już do domu, głodna i zniechęcona, jeszcze zanim rozpoczął się atak. Jedyną rzeczywistą szkodą wyrządzoną carskiej rezydencji był odłupany gzyms i stłuczona szyba na trzecim piętrze.

Plan bolszewików był prosty: żołnierze garnizonowi, czerwonogwardziści i marynarze z Kronsztadu mieli zdobyć Pałac Maryjski i rozgromić przedparlament, zażądać poddania się Rządu Tymczasowego i, w razie odmowy, przejąć kontrolę nad Pałacem Zimowym na znak dany z Twierdzy Pietropawłowskiej i bałtyckiego krążownika "Aurora". KWR *[bolszewicki Komitet Wojskowo-Rewolucyjny] spodziewał się ukończenia operacji przed południem - by Lenin mógł przedstawić na Zjeździe Rad przejęcie władzy jako fait accompli. O godzinie dziesiątej rano, przewidując błyskawiczne zwycięstwo, przywódca bolszewików nadawał już ostateczny szlif swemu manifestowi Do Obywateli Rosji!, ogłaszającemu obalenie Rządu Tymczasowego i przekazanie władzy KWR.

Pierwsza część planu poszła dość gładko: tuż przed południem grupa bolszewickich żołnierzy i marynarzy wtargnęła do Pałacu Maryjskiego i rozkazała deputowanym rozejść się. Później jednak podstawowe niedociągnięcia techniczne zmusiły KWR do odroczenia operacji wokół Pałacu Zimowego do godziny 15.00, następnie do 18.00, po czym całkowicie przestano przejmować się jakimikolwiek wyznaczonymi godzinami. Pierwszą istotną zwłokę spowodowało spóźnione przybycie bałtyckich marynarzy, bez których KWR nie mógł dalej działać. Potem pojawił się kolejny, bardziej frustrujący problem. Atak na Pałac Zimowy miał rozpocząć się ostrzałem ciężkich dział polowych z Twierdzy Pietropawłowskiej, lecz w ostatnim momencie stwierdzono, że są to zardzewiałe egzemplarze muzealne, z których strzelać bynajmniej się nie da. Żołnierzy pospiesznie wysłano po działa zastępcze, które mieli przyciągnąć pod mury twierdzy, kiedy jednak tam stanęły, okazało się, że nie ma do nich odpowiednich pocisków. Jeszcze bardziej surrealistyczny był popłoch wywołany przez pozornie proste zadanie wciągnięcie na maszt twierdzy czerwonego światełka, które miało być sygnałem rozpoczęcia szturmu na pałac. Gdy nadszedł moment akcji, nikt nie mógł znaleźć owego światełka. Bolszewicki komisarz twierdzy, Błagonrawow udał się na poszukiwania odpowiedniej lampki, ale zgubił się w mroku i wpadł w bagno. Kiedy wreszcie zjawił się z powrotem, przyniesionej przez niego lampy nie dało się przymocować do masztu i ci, którzy brali udział w ataku, w ogóle jej nie widzieli. W każdym razie światło nie było czerwone.

Wszystkie te opóźnienia doprowadzały Lenina do szału. Dla niego rzeczą niezwykłej wagi było zakończenie przejęcia władzy przed otwarciem Zjazdu Rad, a choć i ono miało poślizg, czas płynął błyskawicznie. Około godziny 15.00 oznajmił na tłocznym posiedzeniu Rady Piotrogrodzkiej, że Rząd Tymczasowy został już obalony. Było to oczywiście kłamstwo - ministrowie nadal siedzieli zabarykadowani wewnątrz Pałacu Zimowego - to jednak mało istotny szczegół: fakt przejęcia władzy miał odegrać tak znaczącą rolę w jego politycznej strategii w następnych kilku godzinach, że był nawet gotów go sfabrykować. Gdy popołudnie ustąpiło miejsca wieczorowi, krzyczał do dowódców KWR, by bezzwłocznie opanowali Pałac Zimowy. Podworski wspominał, jak Lenin krążył po małym pokoiku w Smolnym "niczym lew w klatce. Chciał Pałacu Zimowego za wszelką cenę... był gotów nas powystrzelać".

W rzeczywistości bolszewickie siły zgromadzone w centrum miasta mogłyby w tamtym momencie swobodnie wkroczyć do Pałacu Zimowego, ponieważ jego obrona praktycznie nie istniała. Z powodu buntu garnizonu piotrogrodzkiego Kiereński próbował sprowadzić lojalne wojska z frontu północnego. Rozkaz został wysłany 24 października ze sfałszowanym podpisem przywódców rad, ponieważ Kiereński obawiał się, że żołnierze nie zjawią się na polecenie Rządu Tymczasowego. Następnego ranka wciąż nie było śladu żołnierzy, postanowił zatem wyruszyć na ich poszukiwanie. Koleje znajdowały się w rękach bolszewików, nie pozostawało mu więc nic innego, jak pojechać samochodem, lecz bezradność Rządu Tymczasowego była tak absolutna, że nie miał do swej dyspozycji nawet taksówki. Wysłano wojskowych urzędników, by znaleźli samochód. Zabrali renaulta sprzed Ambasady Amerykańskiej (co potem wywołało protest dyplomatyczny), na drugie zaś auto natrafili w Ministerstwie Wojny, ponieważ jednak miało pusty bak, trzeba było posłać kolejnych ludzi, by "pożyczyli" paliwo z angielskiego szpitala. Około godziny 11.00 dwa wozy wyjechały pędem z Pałacu Zimowego, zmierzając w stronę wylotu z miasta. Kiereński siedział w drugim wozie, powiewając amerykańską flagą, co bez wątpienia pomogło mu minąć pikiety KWR, które zaczynały już się ustawiać wokół placu Pałacowego.

Wyjazd Kiereńskiego wywołał wśród reszty ministrów panikę (przez pewien czas nie wiedzieli nawet, gdzie Kiereński przebywa). W południe spotkali się w Sali Malachitowej i szykowali do zorganizowania obrony pałacu. Zadanie było jednak beznadziejne. Nie mieli absolutnie żadnego doświadczenia w operacjach wojskowych i zmarnowali kilka kolejnych godzin na jałowych i bezsensownych dyskusjach na temat ewentualnych kandydatów na stanowisko "dyktatora" (dyktatora czego?), nim zdecydowali się na kadeckiego lekarza, ministra opieki społecznej, Nikołaja Kiszkina. Inżynier Palczyński, któremu powierzono obronę pałacu, nie mógł znaleźć choćby planu budynku, ani nikogo, kto znałby jego topografię, wskutek czego jedne z bocznych drzwi pozostały niestrzeżone i bolszewiccy szpiedzy mogli swobodnie zakraść się do środka. Wewnątrz pałacu znajdowała się już część sił lojalistycznych, inne zaś przez całe popołudnie budowały na zewnątrz barykady ze stosu polan. Od chwili wprowadzenia się do pałacu Kiereński trzymał na parterze garstkę żołnierzy, do których dołączyły teraz dwie kompanie kozaków, nieco młodych junkrów z akademii wojskowych oraz 200 kobiet ze szturmowego Batalionu Śmierci, w sumie około 3000 żołnierzy. John Reed, jeden z kilku zagranicznych dziennikarzy, którym udało się wśliznąć niepostrzeżenie do środka, tak oto opisał scenę:

"Na końcu korytarza znajdowała się duża, bogato zdobiona sala ze złoconymi gzymsami i ogromnymi kryształowymi zwierciadłami... Po obu stronach wyłożonych parkietem podłóg leżały rzędy brudnych materaców i koców, na których sporadycznie odpoczywali żołnierze; wszędzie poniewierały się niedopałki papierosów, kawałki chleba, szmaty oraz puste butelki z francuskimi etykietami. Coraz więcej żołnierzy... kręciło się w stęchłej atmosferze dymu tytoniowego i niemytych ciał. Jeden trzymał butelkę białego burgunda, ewidentnie zwędzonego z pałacowych piwnic... Miejsce przypominało ogromne koszary".

Duch walki w żołnierzach broniących Pałacu Zimowego był wyjątkowo słaby, a im dłużej czekali na atak bolszewików, tym bardziej byli przestraszeni. Propaganda nieprzyjaciela nieustannie przypominała im, że wróg ma druzgocącą przewagę liczebną, co wpływało negatywnie na ich morale. Aleksandr Siniegub, jeden z oficerów, wspominał, jak żołnierze palili, upijali się i przeklinali swe beznadziejne położenie, podczas gdy ministrowie prawili im kazania o potrzebie zachowania dyscypliny. Zwłaszcza kozacy byli zdegustowani pomysłem walki u boku "kobiet z karabinami". W pałacu nie było żadnego składu amunicji z prawdziwego zdarzenia, zapasów żywności nie wystarczało na nakarmienie wszystkich żołnierzy choćby kolacją. W miarę upływu wieczoru coraz więcej głodnych żołnierzy zniechęcało się i opuszczało pałac: zew żołądka był silniejszy niż zew obowiązku. Wczesnym wieczorem wszyscy prócz 300 żołnierzy złożyli broń i wymknęli się do restauracji w mieście.

Podczas tych ostatnich godzin oczekiwania na nieuchronne ministrowie kilkakrotnie apelowali do narodu o pomoc, daremnie. Choć odcięto im wszystkie linie telefoniczne, wciąż mieli tajne połączenie z wojskowym telegrafem na poddaszu gmachu Ministerstwa Wojny, gdzie bez wiedzy bolszewików okupujących resztę budynku młody oficer rozsyłał ostatnie rządowe apele do różnych części kraju (potem, gdy dowiedział się, że pałac upadł, włożył płaszcz i spokojnie wyszedł). John Reed, który widział przykryty zielonym suknem stół ministerialny tuż po aresztowaniu ministrów, ujrzał na nim dziesiątki z grubsza naszkicowanych projektów, w większości przekreślonych, gdy ich nieprzydatność stała się oczywista. Zdawało się, że nikt nie był gotowy stanąć w obronie Rządu Tymczasowego. Jedyna próba uczynienia tego, podjęta przez deputowanych do miejskiej Dumy Piotrogrodu, była surrealistycznym spektaklem, który zakończył się farsą. W odpowiedzi na apel ministrów o poparcie deputowani ogłosili swą gotowość do "ustawienia się przed bolszewickimi działami" i odmaszerowali czwórkami w stronę Pałacu Zimowego, śpiewając Marsyliankę. Tę armię zbawienia prowadził siwobrody burmistrz Piotrogrodu, Schreider, wraz z Prokopowiczem, ministrem aprowizacji, który niósł parasol, by schronić się przed zaczynającym siąpić deszczem, oraz latarenkę, by oświetlać sobie drogę. Trzystu deputowanych ubranych w surduty, oficerskie mundury, każdy dumnie dzierżył paczuszkę z chlebem i salami dla głodnych obrońców Pałacu Zimowego. Byli chodzącym symbolem poczciwej, lecz skazanej na zagładę dawnej liberalnej Rosji, która wkrótce miała zniknąć. Deputowani oddalili się od gmachu Dumy raptem o kwartał, gdy zostali zatrzymani przez patrol bolszewickich marynarzy w pobliżu placu Kazańskiego. Schreider obnażył pierś przed ich karabinami i oświadczył, że jest gotów zginąć, jeśli ich nie przepuszczą. Ale marynarze, dostrzegając bez wątpienia komiczny aspekt tego bezsilnego protestu, zagrozili klapsem, jeśli deputowani nie wrócą do domów. Wówczas Prokopowicz wszedł na pudło i wymachując w powietrzu parasolem, wygłosił mowę: "Towarzysze i obywatele! Stosuje się przeciwko nam przemoc! Nie możemy dopuścić do tego, by ci nieświadomi ludzie mieli na swych rękach naszą niewinną krew! To poniżej naszej godności, dać się zastrzelić na ulicy... Powróćmy do Dumy i przedyskutujmy najlepsze sposoby ocalenia kraju i rewolucji!". Na co oburzeni deputowani zrobili zwrot w tył i odmaszerowali w stronę Newskiego Prospektu, przez cały czas zachowując pełne godności milczenie pokonanych.

W tym czasie o godzinie 18.50 KWR doręczył ultimatum do Pałacu Zimowego, żądając poddania się Rządu Tymczasowego. Wszyscy ministrowie, którzy spożywali wówczas kolację złożoną z barszczu, gotowanej na parze ryby oraz karczochów, odczuli solenny obowiązek dowiedzenia swej dzielności i stawiania oporu, jak długo się da, choć niektórzy wyrażali obawy, że pałac może zostać zniszczony, jeśli przycumowany przy Nabrzeżu Angielskim krążownik "Aurora" * ["Historyczne miejsce", w którym stała na kotwicy "Aurora", znajdowało się dokładnie przy maleńkiej kapliczce obok mostu Mikołajewskiego. Kilka lat później zdecydowano, że należy zlikwidować wszelkie chrześcijańskie powiązania z miejscem, w którym rozpoczęła się Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa - i bolszewicy przerobili kapliczkę na szalet miejski!] otworzy ogień, a tym właśnie grożono. Uznali, że bolszewików spotka powszechne potępienie, gdyby zamierzali obalić ich siłą, ultimatum zatem odrzucono. Przez dłuższy czas nie działo się nic - bolszewicy nadal majstrowali przy wadliwych działach polowych i lampkach w Twierdzy Pietropawłowskiej - lecz o 21.40 dano wreszcie sygnał i z "Aurory" wystrzelono ślepe naboje. Potężny huk wybuchu, o natężeniu znacznie większym niż przy użyciu ostrej amunicji, sprawił, że przerażeni ministrowie natychmiast rzucili się na podłogę. Kobiety z Batalionu Śmierci wpadły w histerię i trzeba było wyprowadzić je do pomieszczenia na tyłach pałacu, podczas gdy większość pozostałych kadetów opuszczała swe stanowiska. Po krótkiej przerwie pozwalającej ewakuować się z pałacu tym, którzy mieli taki zamiar, Błagonrawow wydał rozkaz rozpoczęcia prawdziwego ostrzału z Twierdzy Pietropawłowskiej, "Aurory" i placu Pałacowego. Większość pocisków wystrzelonych z twierdzy wylądowała w Newie, nie wyrządzając żadnych szkód.

George Buchanan, brytyjski ambasador, który oglądał pałac następnego dnia, znalazł na budynku jedynie trzy ślady po odłamkach pocisków od strony rzeki, mimo że "mury od strony miasta były podziurawione tysiącami kul z karabinów maszynowych".

Dokładnie w chwili gdy trwało bombardowanie, o godzinie 22.40 nastąpiło wreszcie otwarcie Zjazdu Rad. Wielka sala Smolnego była zatłoczona; delegaci stali w przejściach i siedzieli na parapetach okiennych. Powietrze było gęste od sinego dymu tytoniowego, mimo powtarzanych wielokrotnie z trybuny do "towarzyszy" apeli o niepalenie. Większość delegatów stanowili robotnicy i żołnierze w bluzach i szynelach; ich brudny, niechlujny wygląd ostro kontrastował z czystymi garniturami starych członków wyższego szczebla, mienszewików i eserowcow, zasiadających na podium po raz ostatni. Suchanow zauważył, że "szarość bolszewickich stref miała oczywistą przewagę liczebną wśród delegatów zjazdu. Był wstrząśnięty ich "ponurym", "smętnym" i "nieokrzesanym" wyglądem i uważał, że odzwierciedla on "prostacki i ciemny lud, którego oddanie sprawie rewolucji wynikało z mściwości i rozpaczy, 'socjalizm' zaś z głodu i nieznośnej tęsknoty za wytchnieniem". Ta opinia padła co prawda z ust mienszewika, gdy jednak odrzucimy kategorie wartościujące, nie ulega wątpliwości, że masy delegatów miały rzeczywiście mniejsze obycie niż wielkomiejskie, wprawne i wykształcone jednostki, które tworzyły do tej pory większość w ruchu rad.

Bolszewicy nie mieli większości absolutnej, jak sądził Suchanow, aczkolwiek z poparciem lewicowego skrzydła eserowcow mogliby przeforsować praktycznie dowolny wniosek. Choć trudno określić dokładne liczby, komisja mandatowa zjazdu odnotowała, że spośród 670 delegatów 300 było bolszewikami, 193 eserowcami (z czego ponad połowa lewicowymi eserowcami) i zaledwie 82 mienszewikami (z czego 14 internacjonalistami). Z uwagi na luźne reguły selekcji delegatów oraz ich nadrzędnych organizacji partyjnych bolszewikom udało się zdobyć więcej miejsc, niżby im się należało. Rady przemysłowej północy, gdzie wpływ bolszewików był dominujący zarówno w miastach, jak i na wpół uprzemysłowionych wsiach, wysłały więcej delegatów, niż gwarantowała im ich wielkość; natomiast te z rejonów nadwołżańskich i rolniczego południa, gdzie przeważali eserowcy, wysłały mniej, a w niektórych wypadkach całkowicie zbojkotowały zjazd. Podobny brak równowagi występował wśród delegatów służb zbrojnych, zbolszewizowana północ była bowiem reprezentowana znacznie liczniej niż niezbolszewizowane południe. Łotysze, najbardziej zbolszewizowani ze wszystkich żołnierzy, stanowili ponad 10 procent delegatów.

Adekwatnie do układu głosów dawni przywódcy Rady zwolnili swe miejsca na trybunie; zastąpiło ich 14 bolszewików oraz 7 lewicowych eserowcow. Mienszewicy odmówili przyjęcia 4 przyznanych im miejsc.

Mandaty delegatów wskazywały na przytłaczającą większość optującą za rządem rad. W gestii zjazdu leżała decyzja, jak powinien być sformowany.

Martow zaproponował utworzenie zjednoczonego demokratycznego rządu opartego na wszystkich partiach w Radzie; jest to, twierdził, jedyny sposób zapobieżenia wojnie domowej. Propozycję powitała burza oklasków. Nawet Łunaczarski zmuszony był przyznać, że bolszewicy nie mają nic przeciwko temu - nie mogli wszakże odrzucić hasła władzy dla rad - propozycję przyjęto zatem natychmiast i jednogłośnie. Gdy już jednak zanosiło się na utworzenie wreszcie socjalistycznej koalicji, wielu mienszewików i eserowców ostro potępiło gwałtowny atak na Rząd Tymczasowy. Oznajmili, że ich partie, a przynajmniej prawe skrzydła tych partii, nie zamierzają mieć nic wspólnego z tym "kryminalnym przedsięwzięciem", które z pewnością popchnie kraj ku wojnie domowej, po czym na znak protestu opuścili salę obrad, czemu towarzyszyły gwizdy, obelgi i tupanie nogami bolszewickich delegatów.

Planowana prowokacja Lenina - prewencyjne przejęcie władzy - zadziałała. Opuszczając zjazd, mienszewicy i eserowcy przekreślili wszelkie nadzieje na osiągnięcie kompromisu z umiarkowanymi bolszewikami i stworzenie rządu koalicyjnego wszystkich partii Rady. Teraz bolszewicy mieli wolną drogę do opartej na Radzie dyktatury, co bez wątpienia od samego początku było zamierzeniem Lenina. W napiętej atmosferze politycznej łatwo zrozumieć, dlaczego mienszewicy i eserowcy postąpili tak, a nie inaczej. Trudno jednak nie wyciągnąć wniosku, że przez swoje działania jedynie ułatwili Leninowi zadanie i tym samym popełnili polityczne samobójstwo. W 1921 roku Suchanow przyznał: "Całkowicie rozwiązaliśmy ręce bolszewikom, czyniąc ich panami sytuacji i ustępując im całą arenę rewolucji. Batalia na zjeździe o zjednoczony front demokratyczny miałaby jakieś szanse powodzenia... Lecz wychodząc ze zjazdu, sami daliśmy bolszewikom monopol na Radę, na kierowanie masami, na rewolucję. Przez własną irracjonalną decyzję zagwarantowaliśmy zwycięstwo całemu 'programowi' Lenina".

Natychmiastowym efektem opuszczenia przez nich sali był rozłam w siłach opozycyjnych, który pozostawił Martowa oraz innych lewicowych zwolenników koalicji w izolacji. Martow jeszcze raz rozpaczliwie zaapelował o sformowanie rządu demokratycznego. Ale nastrój na sali się zmieniał. Delegaci uznali, iż wychodząc ze zjazdu, mienszewicy i eserowcy dowiedli, że są "kontrrewolucjonistami"; delegaci byli teraz gotowi pójść za bolszewikami, protestując w ten sposób przeciw całej idei kompromisu. Trocki przejął inicjatywę i w jednym z najczęściej cytowanych przemówień XX stulecia ostro skrytykował determinację Martowa w sprawie koalicji:

"Masy podążyły za naszym sztandarem i nasze powstanie było zwycięskie. A teraz mówią nam: wyrzeknijcie się swego zwycięstwa, pójdźcie na ustępstwa, na kompromis. Z kim, pytam. Z tymi żałosnymi grupami, które nas opuściły i które czynią tę propozycję... W Rosji już nikt nie jest po ich stronie. Kompromis powinny zawierać dwie równorzędne strony... Tutaj jednak żaden kompromis nie jest możliwy. Tym, którzy nas opuścili, i tym, którzy nakłaniają nas do ugody, mówimy: jesteście nieszczęsnymi bankrutami, odegraliście już swoją rolę; idźcie tam, gdzie wasze miejsce - na śmietnik historii!".

W chwili wściekłości, która zapewne dręczyła go do końca życia, Marto w wykrzyknął: "W takim razie idziemy!", po czym ruszył w milczeniu ku wyjściu, nie oglądając się za siebie. Wtedy ubrany w czarną koszulę i przepasany skórzanym pasem bolszewik stanął w przejściu między rzędami i odezwał się do Martowa: "A my myśleliśmy, że przynajmniej Martow z nami zostanie". Wyraźnie wstrząśnięty tymi słowami dawny towarzysz Lenina odparł: "Pewnego dnia zrozumiecie, w jakiej uczestniczycie zbrodni". I to rzekłszy, wyszedł z sali - na polityczne pustkowie25.

Było po drugiej w nocy i Trockiemu, który ewidentnie wyręczał teraz Lenina, pozostało jedynie wystąpić z rezolucją piętnującą "zdradzieckie" próby podważenia władzy rad podejmowane przez mienszewików i eserowców. W rzeczywistości oznaczało to zaaprobowanie przez rady bolszewickiej dyktatury. Tłum delegatów, którzy mieli prawdopodobnie zbyt małą świadomość, by zrozumieć polityczną wagę swoich czynów, podniósł ręce na znak poparcia (czyż nie opowiadali się za władzą dla rad?). Ale lewicowi przywódcy eserowców, którzy powinni lepiej orientować się w sytuacji, tak samo dali się nabrać; oni również unieśli ręce w naiwnym przekonaniu, jak tłumaczył potem ich przywódca Boris Kamkow, że "nasze miejsce jest przy rewolucji" i że zgadzając się na to bolszewickie przedsięwzięcie, być może zdołają je okiełznać.

Tymczasem dobiegał końca ostatni atak na Pałac Zimowy. Siły lojalistyczne praktycznie zaniechały obrony pałacu i wojska bolszewickie mogły wejść do środka bez przeszkód. Ministrowie, którzy leżeli teraz wyciągnięci na kanapach albo garbili się w fotelach, oczekując końca, słyszeli odgłosy kroków biegnących żołnierzy, krzyki i strzały dobiegające z niższego piętra. Wreszcie nieco po drugiej w nocy głosy przybrały na sile: bolszewiccy napastnicy wchodzili po schodach i zbliżali się do drzwi. Było jasne, że nadszedł moment poddania się. Ministrowie zerwali się z miejsc i - z jakiegoś osobliwego powodu - chwycili za płaszcze, gdy nagle drzwi otworzyły się z impetem, a do środka wkroczyła niewysoka, mało rzucająca się w oczy postać Antonowa-Owsiejenki. "Wszyscy jesteście aresztowani", obwieścił przywódca bolszewików. Sprawdzono listę obecności ministrów. Nieobecność Kiereńskiego rozzłościła napastników, jeden z nich krzyknął nawet: "Zakłujmy wszystkich sukinsynów!". Ale poza tym zachowywano dyscyplinę. Ministrów zaprowadzono na piechotę (nie było żadnych dostępnych samochodów) do Twierdzy Pietropawłowskiej, gdzie zostali zamknięci na kilka tygodni w fatalnych warunkach. Bolszewicka eskorta musiała bronić ich po drodze przed kilkoma próbami linczu na ulicach, ale koniec końców ministrowie dotarli do bezpiecznego więziennego schronienia zapewne z niejaką ulgą. Być może niektórzy z nich odetchnęli również skrycie, że nie spoczywa już na nich ciężar niewykonalnego wręcz zadania rządzenia Rosją. Gdy za Aleksiejem Nikitinem, obalonym ministrem spraw wewnętrznych, zatrzasnęły się drzwi celi, znalazł w kieszeni na wpół zapomniany list z Ukraińskiej Rady. "Otrzymałem go wczoraj - rzekł do Antonowa-Owsiejenki, wręczając mu zmiętą kartkę - teraz to już wasz problem".

Jak na ironię, Kamieniewowi przypadł w udziale obowiązek ogłoszenia Zjazdowi Rad faktu aresztowania ministrów. Bolszewicy wiwatowali, gdy odczytywano na głos nazwiska aresztowanych. Ale zwalisty chłop o twarzy wykrzywionej wściekłością wstał w imieniu eserowców, by potępić aresztowanie socjalistycznych ministrów. "Czy wiecie, że czterech towarzyszy, którzy narażali życie i wolność w walce z carską tyranią, wtrącono do więzienia w Twierdzy Pietropawłowskiej - historycznym grobowcu wolności?". Rozpętało się piekło, ludzie zaczęli krzyczeć, natomiast Trocki, dając ręką znak, by umilkli, skrytykował ich jako fałszywych "towarzyszy" i stwierdził, że nie było żadnego powodu, by "się z nimi cackać". Po dniach lipcowych "obeszli się z nami dość bezceremonialnie!". Wtedy Kamieniew ogłosił, że Batalion Cyklistów przeszedł "na stronę rewolucji". Donoszono o przyłączaniu się kolejnych wojsk z frontu północnego, mających kluczowe znaczenie. Następnie Łunaczarski odczytał manifest Lenina Do wszystkich robotników, żołnierzy i chłopów, w którym proklamowano "władzę rad" oraz przedstawiono składane przez nią obietnice ziemi, chleba i pokoju. Odczytanie tej historycznej proklamacji, nieustannie przerywane przez delegatów gromkimi wybuchami radości, odegrało ogromną rolę symboliczną. Dało złudzenie, że przewrót stanowił kulminację rewolucji "mas". Kiedy 26 października tuż po piątej nad ranem przyjęto proklamację, zmęczeni, lecz uszczęśliwieni delegaci wyszli z Pałacu Taurydzkiego. "Mrok był jeszcze gęsty i chłodny - pisał John Reed. - Nad pogrążone w ciszy ulice wkradała się jedynie niewyraźna, nieziemska bladość, zacierająca blask ognisk, cień wstającego nad Rosją straszliwego zarania".

*

Ile osób wzięło udział w powstaniu? Historycy byli zawsze mocno podzieleni w tej kwestii. Ci o poglądach lewicowych przedstawiali październik jako rewolucję ludową, sterowaną oddolnie, natomiast prawicowi prezentowali ją jako zamach stanu bez poparcia mas. U źródeł tego zagadnienia leży charakter - a więc i legalność - systemu sowieckiego. W tym sensie jest to jedno z fundamentalnych pytań dwudziestego stulecia.

Liczba czynnych uczestników przewrotu nie była imponująca - choć oczywiście należy mieć na uwadze, że do tego zadania wcale nie potrzebowano tłumu, zważywszy na niemal całkowity brak jakichkolwiek sił zbrojnych w stolicy przygotowanych do obrony Rządu Tymczasowego. Sam Trocki utrzymywał, że czynnie zaangażowanych było "najwyżej" od 25 000 do 30 000 ludzi - czyli około 5 procent wszystkich robotników i żołnierzy w mieście, co zasadniczo pokrywa się z wyliczeniami opartymi na liczbie zmobilizowanych jednostek Czerwonej Gwardii, załóg marynarskich i pułków. Zaangażowanie większości z nich ograniczało się na przykład do strzeżenia fabryk i budowli strategicznych, pełnienia warty i generalnie "bycia w pogotowiu". Wieczorem 25 października na placu Pałacowym kręciło się prawdopodobnie od 10 000 do 15 000 ludzi; jednak nie wszyscy brali czynny udział w "szturmowaniu" pałacu, choć później znacznie więcej osób będzie się zarzekać, że uczestniczyło w akcji * [W latach trzydziestych XX wieku, kiedy partia przeprowadzała badania wśród weteranów października w szeregach Czerwonej Gwardii, 12 procent badanych twierdziło, że brało udział w szturmowaniu pałacu. Z obliczeń wynika, że w atak musiało być zaangażowanych 46 000 ludzi (W.I. Starcew, Oczerki). Interesująco byłoby poznać wyniki analogicznego badania udziału moskiewskiej inteligencji w obronie gmachu parlamentu w sierpniu 1991 roku. Liczba osób twierdzących, że była tam wraz z Jelcynem, sięgałaby prawdopodobnie setek tysięcy.]. Oczywiście po zajęciu pałacu przewijała się tam większa liczba osób, aczkolwiek, jak niebawem się przekonamy, chodziło głównie o plądrowanie pałacowych piwnic z winem.

Nieliczne zachowane fotografie z październikowych wydarzeń wyraźnie pokazują skromne siły powstańcze. Widać na nich garstkę czerwonogwardzistów i marynarzy stojących na opustoszałych ulicach. Nie rzuca się w oczy żaden ze znanych obrazów ludowej rewolucji - tłumy na ulicach, barykady, walka. Całe powstanie, jak przyznał Trocki, zostało przeprowadzone jako coup d'etat poprzez "serię drobnych działań, zaplanowanych i przygotowanych zawczasu". Jedyną częścią miasta, która została poważnie sparaliżowana 25 października, było bezpośrednie sąsiedztwo Pałacu Zimowego. Wszędzie indziej życie w Piotrogrodzie toczyło się trybem zwykłym. Normalnie kursowały tramwaje i taksówki, po Newskim Prospekcie tłumy przechadzały się jak zawsze, wieczorem były nawet otwarte sklepy, restauracje, teatry i kina. W Teatrze Maryjskim wystawiano zgodnie z repertuarem Borysa Godunowa, a przed wypełnioną po brzegi widownią Narodnego Domu śpiewał w Don Carlosie słynny bas Fiodor Szalapin. Około godziny 21.00 John Reed mógł zjeść kolację w Hotel France tuż obok placu Pałacowego, aczkolwiek po zupie kelner poprosił go o przeniesienie się do głównej sali jadalnej na tyłach budynku, ponieważ spodziewano się strzelaniny i chciano zgasić światła w kawiarni. Nawet punkt kulminacyjny powstania przeszedł zasadniczo niezauważony. Około godziny 23.00, dokładnie wtedy, gdy bolszewicy szykowali się do ostatecznego natarcia na Pałac Zimowy, Wołodia Awerbach wracał pieszo do domu ulicą Gogola, w odległości niespełna stu metrów od placu Pałacowego. "Ulica świeciła pustkami - wspominał Awerbach. - Noc była cicha, miasto zdawało się wymarłe. Słyszeliśmy echo własnych kroków na chodniku".

W dzielnicach robotniczych panował taki sam spokój, sądząc po lokalnych raportach policji wydobytych niedawno na światło dzienne z radzieckich archiwów. Rejonowi komisarze policji pytani w pierwszym tygodniu listopada, czy w październiku doszło do jakichś masowych ruchów zbrojnych, wszyscy bez wyjątku odpowiedzieli, że nic podobnego. "Na ulicach był spokój", odparł szef policji dzielnicy Ochtyńskiej. "Ulice były opustoszałe", dodał komendant III Dystryktu Spasskiego. W I Dystrykcie Wyborskim, najbardziej zbolszewizowanej części miasta, komendant policji sporządził 25 października następujący raport: "Czerwona Gwardia pomogła policji w utrzymaniu porządku, nie było żadnych nocnych incydentów do zaraportowania, poza aresztowaniem dwóch pijanych i agresywnych żołnierzy, oskarżonych o postrzelenie i ranienie człowieka - również, jak się wydaje, pijanego". W ten oto sposób w bastionie bolszewików w dzielnicy Wyborskiej rozpoczęła się Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa.

A co z zachowaniem się mas podczas przewrotu? Przedstawione poniżej wydarzenie rzuci nieco światła na tę kwestię.

Kiedy bolszewicy przejęli kontrolę nad Pałacem Zimowym, odkryli jedną z największych znanych piwnic winnych. W kolejnych dniach zniknęły stamtąd dziesiątki tysięcy wiekowych butelek. Bolszewiccy robotnicy i żołnierze raczyli się Chateau d'Yquem rocznik 1847, ulubionym winem ostatniego z carów, wyprzedając wódkę tłumom na ulicach. Pijany motłoch demolował wszystko, co tylko napotkał na swojej drodze. Pałac Zimowy mocno zdewastowano. Sklepy, w tym monopolowe, splądrowano. Marynarze i żołnierze krążyli po zamożnych dzielnicach, rabując mieszkania i zabijając ludzi dla rozrywki. Każda dobrze ubrana osoba stawała się oczywistym celem ataków. Nawet Uricki, przywódca bolszewików, ledwo uszedł z życiem, choć jego ubranie miało nieco mniej szczęścia, gdy pewnej mroźnej nocy zatrzymano jego sanie, gdy wracał do domu ze Smolnego. W ciepłym płaszczu, binoklach, o wyglądzie żydowskiego intelektualisty, został wzięty za "burżuja".

Bolszewicy nadaremnie starali się powstrzymać anarchię, odcinając dostęp do zapasów alkoholu. Mianowali komisarza Pałacu Zimowego, który w pracy nigdy nie trzeźwiał. Wokół piwnicy ustawiono strażników - którzy uprawnili samych siebie do sprzedaży butelek z alkoholem. Wypompowywali wino na ulicę - ale tłumy zbierały się i piły je prosto z rynsztoka. Próbowali zniszczyć ten demoralizujący skarb, przetransportować go do Smolnego, a nawet wywieźć do Szwecji - lecz wszystkie wysiłki na nic się nie zdały. Setki pijanych wtrącano do więzienia - w jednym tylko komisariacie policji w nocy 4 listopada aresztowano za pijaństwo i szabrownictwo 182 osoby - aż w celach zabrakło miejsca. Ustawiono karabiny maszynowe, które miały powstrzymywać szabrowników, strzelając ponad ich głowami - a czasem w nich - lecz ci wcale się nie zniechęcali. Przez kilka tygodni anarchia trwała w najlepsze - wprowadzono nawet stan wojenny - aż wreszcie wraz z końcem starego roku wyczerpały się zapasy alkoholu i stolica obudziła się z największym kacem w historii.

Bolszewicy przypisywali winę za te bachanalia "prowokacji burżuazji". Trudno było im przyznać, że ich zwolennicy, którzy mieli być "zdyscyplinowaną awangardą proletariatu", dopuścili się tak anarchistycznego zachowania. Jednak otwarte niedawno archiwa KWR pokazują, że wielu z tych, którzy brali udział w przejęciu władzy, podżegało do pijackich burd. Niektórzy uczestniczyli w powstaniu wyłącznie dla perspektywy rabunku: cały przewrót był dla nich wielką przygodą, wypadem w miasto z kumplami, zezwoleniem na rabowanie i zabijanie. Nie chodzi o stwierdzenie, że bolszewicy byli zwykłymi chuliganami i przestępcami, jak postrzegało ich w owym czasie wielu członków klas posiadających. Rzecz w tym, że powstanie musiało przedzierzgnąć się w chaos, ponieważ bolszewicy dysponowali bardzo niewieloma zdyscyplinowanymi bojownikami i przejęcie władzy, będące samo w sobie aktem przemocy, prowokowało takie działania ze strony tłumu. Podobną falę rabunków i przemocy odnotowano w październiku oraz w okresie późniejszym w dziesiątkach miast. Często stanowiły nieodłączny element przejęcia władzy.

Wszystko to sugeruje, że bolszewickie powstanie nie było właściwie kulminacją rewolucji społecznej, choć oczywiście dokonało się kilka różnych rewolucji społecznych - w małych i dużych miastach, na wsi, w siłach zbrojnych i na terytoriach ościennych - a w każdej z nich uczestniczyły bojowe siły mające pewne powiązania z bolszewikami. Było raczej wynikiem degeneracji miejskiej rewolucji, zwłaszcza ruchu robotniczego jako zorganizowanej i konstruktywnej siły, czemu towarzyszyły wandalizm, przestępczość, powszechna przemoc i pijackie napady rabunkowe jako główny wyraz owego społecznego rozprzężenia. Gorki, który jak zwykle z miejsca potępił tę anarchistyczną przemoc, bardzo starał się wykazać, że to, "co dzieje się teraz, nie jest normalnym tokiem społecznej rewolucji", lecz "wybuchem zachłanności, nienawiści i zemsty"33. Uczestnicy niszczycielskich zamieszek nie byli zorganizowaną "klasą robotniczą", lecz ofiarami rozpadu tejże klasy oraz spustoszeń lat wojennych: powiększającą się armią bezrobotnych w miastach, uchodźcami z obszarów okupowanych, żołnierzami i marynarzami, którzy tłumnie ściągali do miast, bandytami i przestępcami zwolnionymi z więzień oraz niewykwalifikowanymi robotnikami ze wsi, których zawsze cechowała największa skłonność do wzniecania anarchistycznych rozruchów w miastach. Byli to owi na wpół chłopscy osobnicy, których Gorki winił za miejskie rozruchy wiosną i których poparciu przypisywał rosnące powodzenie bolszewików. Powrócił do tego tematu w przeddzień przejęcia władzy: "Wszystkie mroczne instynkty tłumu rozdrażnionego rozkładem życia oraz zakłamaniem i brudem polityki wybuchną i będą goreć, zatruwając nas złością, nienawiścią i zemstą; ludzie będą mordować się nawzajem, nie potrafiąc pohamować własnej zwierzęcej głupoty. Niezorganizowany tłum, nie bardzo rozumiejąc, czego chce, wypełznie na ulice, a awanturnicy, złodzieje i zawodowi mordercy zaczną 'tworzyć historię rosyjskiej rewolucji', posługując się tłumem jako przykrywką".

Co do robotników Piotrogrodu, to brali oni skromny udział w powstaniu. Czas przewrotu zbiegł się ze szczytem kryzysu gospodarczego i lęk przed utratą pracy wystarczał, by zniechęcić zdecydowaną większość do wyjścia na ulice. Dlatego fabryki i system komunikacji funkcjonowały w gruncie rzeczy bez zmian. W każdym razie robotnicy czuli się lojalni raczej wobec Rady niż bolszewików. Większość z nich nie znała - lub wręcz nie zaprzątała sobie nimi głowy - różnic doktrynalnych między partiami socjalistycznymi. Ich wzorzec głosowania był zdeterminowany bardziej przynależnością klasową niż partyjną: na ogół głosowali tak, jak w przeszłości głosowała ich fabryka, lub wybierali partię, której kandydat wydawał się najbardziej podobny do robotnika i mówił językiem ich klasy. Zwłaszcza wśród robotników niewykwalifikowanych panowało powszechne przekonanie, że bolszewicy są partią "wielkich ludzi" (od chłopskiego określenia bolszaki).

 

* Orlando Figes "Tragedia narodu. Rewolucja rosyjska 1891-1924", 2009







Orlando Figes - Tragedia narodu. Rewolucja rosyjska 1891-1924 - cz. 2