Robert Stratton
Hobby doktora Travena
I
Doktor Harold P. Traven był dentystą. Przez sześć godzin dziennie, od
dziewiątej do trzeciej po południu, z wyjątkiem piątków i sobót, leczył,
czyścił i wyrywał ludzkie zęby, a czynił to w St. Matthews North Bellevue
Clinical Infirmary and Research Hospital. (Amerykańskie szpitale mają
niezmiernie długie nazwy i równie długie korytarze; wpływa to doskonale na
prestiż przedsiębiorstwa, czyli na ceny usług lekarskich.)
Następnie, od poniedziałku do czwartku włącznie, między godziną piątą
a siódmą trzydzieści wieczorem, dr Traven znów leczył, czyścił i wyrywał
ludzkie zęby, z tą tylko różnicą, że czynił to w swym prywatnym gabinecie
przy 92 Ulicy Zachodniej na Manhattanie.
Ten tryb życia trudno by było określić jako szczególnie urozmaicony. Nic
też dziwnego, że Harold Traven żywił obrzydzenie do swego zawodu. Nie znosił
sterylnego gabinetu, dyrekcji szpitala, wszystkich swych pacjentów z prywatnymi
włącznie, a nawet narzędzi, którymi zresztą posługiwał się z niezwykłą
biegłością i precyzją elektronicznego robota. Programowo nie czytywał żadnych
fachowych periodyków, w których popisywali się odkryciami za pięć centów
świeżo upieczeni doktorkowie, ani opasłych tomów zgłębiających
problematykę chirurgii szczękowej. Nie uczestniczył w dorocznych zjazdach
Stowarzyszenia Stomatologów. Od lat nie odpowiadał na żadne listy tej
organizacji, pełne na przemian pochlebstw i pogróżek. Stowarzyszenie miało
swoje powody, aby kokietować Travena mimo jego okropnych manier.
Jakby tego było jeszcze mało, Traven uporczywie odmawiał wypróbowywania
nowych, absolutnie cudownych leków przeciw paradentozie lub próchnicy, którymi
to lekami w formie próbek zasypywały go co tydzień niezliczone firmy
farmaceutyczne. Ze szczególną satysfakcją wrzucał do kosza prospekty
koncernu Prittle'a. Podpisywał je niejaki Bili Badavski, o którym Traven miał
od dawna wyrobione zdanie. Uważał go mianowicie za hochsztaplera i aferzystę.
Wystarczało rzucić okiem na jego kserografowany podpis, aby nie mieć co do
tego najmniejszych wątpliwości. Bywało i tak, że po otrzymaniu prospektu
Traven tracił humor na cały dzień. Działo się to wówczas, gdy do kolejnego
prospektu była dołączona "opinia naukowa" wiceprezesa Stowarzyszenia
Stomatologów, doktora Paula Ryana. Ten człowiek wierzył we fluor i w nic poza
tym. Gdyby naród amerykański usłuchał rad szanownego wiceprezesa, dawno już
wymarłby wskutek masowego zatrucia i defektów genetycznych. Jeżeli tylko nowy
specyfik zawierał fluor, Ryan bez namysłu smarował entuzjastyczną opinię,
obliczał procent cudownych wyleczeń i pozwalał dołączyć ten bezwstydny chłam
do prospektu reklamowego. Och, nie za darmo, oczywiście. Paul Ryan na pewno
podpisałby "orzeczenie naukowe", że po nowym specyfiku odrastają usunięte
zęby, gdyby temu towarzyszyła odpowiednia zachęta materialna ze strony
producenta specyfiku. Ciekawe, swoją drogą, jak też mogły wyglądać
zeznania podatkowe doktora Ryana. Ale nawet nie to było najważniejsze. Paul
Ryan konkurował z Travenem w pewnej dziedzinie nie mającej nic wspólnego z
jamą ustną. Czynił to w sposób nędzny, nielojalny i podstępny. Te cechy
osobowości można było zresztą bez trudu wydedukować na podstawie
idiotycznych zygzaków w podpisie Ryana. Harold Traven umiał czytać w ludzkich
podpisach jak w otwartej księdze.
Pacjenci Travena, zwłaszcza prywatni, byli na ogół ludźmi nie pierwszej młodości.
Przepełniała ich zgryźliwość z powodu nie spełnionych nadziei życiowych i
ostra niechęć wobec losu, który nie tylko nie przyniósł oczekiwanych triumfów,
lecz zsyłał jeszcze ohydny ból górnej trójki, a zaraz potem zapalenie
okostnej. Zapewne dlatego Traven nigdy nie uskarżał się na brak pacjentów.
Cenili go za małomówność, rzeczową opryskliwość, tak różną od słodkiego
ćwierkania innych dentystów, a także za staroświeckie instrumenty lekarskie
i manifestacyjną, cyniczną niewiarę w postępy medycyny lub stomatologii. Aby
dać wyraz swej pogardzie dla nowinek, Traven ostentacyjnie trzymał na stoliku
w poczekalni kompletnie wyszarzały, postrzępiony od czytania numer "National
Geographic Magazine" sprzed dwudziestu czterech lat oraz któryś z
wczesnych kryminałów Gardnera. Na ścianie widniała reprodukcja "Wioślarzy",
całkiem już popielata od ścierania kurzu.
Życie prywatne Harolda Travena również nie należało do szczególnie
udanych. Pierwsza żona opuściła go w rok po ślubie, raczej z nudów niż dla
jakiejkolwiek innej przyczyny, którą można by było ustalić. Druga żona
odeszła po szesnastu latach pożycia nie trudząc się nawet, aby zostawić w
sypialni list z wyjaśnieniem motywów swej decyzji. Wiedziała zapewne, że mąż
i tak listu nie przeczyta; takie sprawy nie interesowały go już od trzydziestu
lat.
Starszy syn, który nigdy za papą nie przepadał, dawno już wyjechał do
Arizony, gdzie podobno prowadził warsztat naprawy robotów albo może sam te
roboty wytwarzał. Młodszy syn studiował w wojskowej akademii lotniczej i
szukał każdego możliwego pretekstu, aby na wakacje nie przyjeżdżać do Nowego
Jorku. Zdaje się, że miał zamiar zostać astronautą. Astronautą! Córka...
ale Traven nie był właściwie pewien, czy ma córkę. To płaczliwe dziewczę,
które przez jakiś czas pętało się po domu, a potem zniknęło na zawsze w
nieokreślonej przestrzeni Nowej Anglii, było chyba remanentem z pierwszego małżeństwa
drugiej żony. A może na odwrót: z drugiego małżeństwa pierwszej żony. Nie
były to kwestie zdolne zaprzątać uwagę dr Travena na okres dłuższy niż pięć
do siedmiu minut. Nawet pod groźbą kary nie umiałby sobie przypomnieć
okoliczności, które sprawiły, że aż dwukrotnie stał się mężczyzną żonatym.
Harold Traven nie zamierzał zmieniać ani swego trybu życia, ani cech
usposobienia. Byłby człowiekiem bezgranicznie szczęśliwym, gdyby nie przeklęta
praktyka dentystyczna. Musiał ją jednak uprawiać. Przy stosunkowo niewielkim
wysiłku dostarczała mu wcale pokaźnych środków finansowych. Dentyści w
Stanach Zjednoczonych należą do ścisłej czołówki finansowej zawodu
lekarskiego, tuż obok psychoanalityków i specjalistów od chirurgii serca. A
potrzeby finansowe miał Traven ogromne, dużo większe niż wielu jego kolegów
ciułających na następny dom, urlop na Hawajach i czwarty samochód. Życie
Travena było bowiem bez reszty wypełnione czymś, co potocznie określa się
jako hobby, choć wielu psychiatrów wolałoby w tym przypadku mówić o
monomanii. Doktor Traven zbierał rękopisy.
W bardzo wczesnej młodości, jeszcze podczas nauki w szkole średniej w New
Rochelle zafascynował go fakt, że każdy człowiek tworzy właściwie zupełnie
nowe, odrębne pismo. Jest to niezbywalna cecha indywidualna, przypisana do człowieka
na zawsze, równie niepowtarzalna jak odciski palców. Nie można się nigdy
wyzbyć cech własnego pisma - nawet
u schizofreników pewne jego cechy pozostają niezmienne - i zarazem
niepodobna podrobić dłuższego tekstu, pochodzącego od innej osoby. Pisząc
najbanalniejszą notatkę pozostawiamy po sobie nie tylko trwały ślad własnej
osobowości, lecz również ślad przemijającej chwili, gdyż nasze pismo
zmienia się nieustannie z upływem lat.
Traven z amatorstwa zaczął studiować grafologię, był przez jakiś czas
nieoficjalnym ekspertem grafologicznym szeryfa w New Rochelle, potem wpadła mu
w rękę historia pism Dalekiego Wschodu - i tak się to wszystko zaczęło.
Nie bez znaczenia był fakt, że Traven od dzieciństwa miał wyjątkowe
uzdolnienia graficzne. Gdyby nie upór ojca, który życzył sobie dla syna
dochodowego i poważnego zawodu, młody Harold na pewno zająłby się grafiką
reklamową, może nawet malarstwem. Kilka dowcipnych szyldów autorstwa Travena
do dziś zdobi tawerny i zajazdy w okolicach New Rochelle.
Zwrot w jego życiu nastąpił podczas wojny. Spędził ją jako młodszy
asystent chirurga szczękowego w szpitalu armijnym, wędrującym z wojskami
MacArthura po całej niemal południowo-wschodniej Azji. Pięciokrotnie znalazł
się pod japońskimi bombami. Był trzykrotnie kontuzjowany. Dwa razy znalazł się o krok od
śmierci wskutek ukąszeń jadowitych pająków. Chorował na malarię,
dyzenterię i gorączkę tropikalną. W wielu niebezpiecznych sytuacjach wykazał
tyle zimnej krwi i zaradności, że na wniosek komendanta szpitala otrzymał
medal Purple Heart, przyznawany w zasadzie tylko za waleczność w obliczu
nieprzyjaciela. Traven nie był lubiany przez kolegów, zgodnie jednak uznali
oni odznaczenie za uzasadnione. Ostatecznie to on podczas bombardowania rzucił
się na pojemnik z plazmą krwi, aby go własnym ciałem osłonić przed odłamkami.
Dziesięć galonów tej plazmy uratowało życie setkom rannych żołnierzy
piechoty morskiej.
Kiedy w październiku 1945 roku Harold Traven wracał do kraju, aby dokończyć
przerwane przez wojnę studia, wiózł ze sobą sześć ogromnych kufrów wypełnionych
po brzegi najrozmaitszymi rękopisami. Wiózł je oczywiście na koszt rządu
federalnego, ponieważ Kongres uznał, że mienie zdobyczne powracających z
frontu GI nie podlega ani kontroli celnej, ani żadnym ograniczeniom co do łącznego
ciężaru. Wielu obrotnych ludzi zrobiło niezłe fortunki na wspaniałomyślności
Kongresu. Traven znał majora saperów, który w stalowej skrzyni przywiózł
około pięciuset szczerozłotych posążków Buddy. Szybko je przetopiono na złom.
Znany był też przypadek pewnego podporucznika marynarki, który przywlókł ze
sobą przez ocean pełną zastawę porcelanową z pałacu szoguna w Kyoto.
Oczywiście fałszywą. A późniejszy senator D., który ograbił całą wyspę
Hokkaido z posążków bogini Ise?
Traven wiózł ze sobą tylko manuskrypty. Nie wiedział jeszcze wtedy, jak
bardzo zaważą na jego dalszym życiu.
Czegóż tam nie było! Starojawajskie eposy, spisywane tuszem roślinnym na
wyschniętych i nawoskowanych liściach palmowych. Pisane srebrnym atramentem,
bogate od złoceń egzemplarze Koranu z Malajów i Moluków. Bezcenne zwoje
jedwabne z Chin, Japonii i Korei, pokryte milionami przepięknie kaligrafowanych
ideogramów. Prywatne listy nieznanych ludzi, pisane w jakichś niepojętych
alfabetach, i święte kroniki klasztorów buddyjskich, gdzie skrybom czas płynął
powoli, z niewątpliwym pożytkiem dla urody ich pisma. Ceremonialne petycje
jakichś dworaków, gdzie proporcje marginesów same przez się były dziełem
sztuki, i rękopiśmienne powieści znad Mekongu, Irrawadi i Gangesu.
Zdobycie prawie czterech tysięcy manuskryptów -
bo tyle ich liczył
pierwszy katalog kolekcji Travena - było wówczas raczej kwestią
odpowiedniej pomysłowości niż pieniędzy. W latach wojny mało kto na Dalekim
Wschodzie domyślał się, że stare pobazgrane papierzyska, których często używano
do pakowania warzyw na bazarach, mogą mieć jakąś realną wartość. Zresztą
pod koniec wojny dla oficera zwycięskiej armii stały otworem również
wszystkie antykwariaty, których właściciele dobrze znali wartość swych
towarów. Na rychły powrót turystów nie można było liczyć, a zwycięzcy
dysponowali żywnością, dolarami i nieopisaną ilością użytecznego sprzętu.
Traven szybko się w tym zorientował. Faktem jest, że najcenniejszy okaz swej
pierwszej kolekcji - kunsztownie kaligrafowany życiorys Konfucjusza - kupił
w Manili za karton chesterfieldów. Był z usposobienia kolekcjonerem i jak każdy
kolekcjoner sens posiadania zbiorów upatrywał w wiecznym ich porządkowaniu i
klasyfikowaniu. Nie interesowała go początkowo materialna wartość manuskryptów.
Obok bezcennych zabytków kultury orientalnej umieszczał zupełnie współczesne,
niekiedy w ogóle bezwartościowe rękopisy, jeśli odznaczały się pięknym i
oryginalnym pismem. Zdumiewała go ciągle jedyność każdego rękopisu z
osobna, jego osobliwa niepowtarzalność. Trzymając w dłoni list czy pojedynczą
stronicę z jakiejś dawno nie istniejącej księgi rękopiśmiennej stale miał
wrażenie, że patrzy w oczy nieznanemu człowiekowi, który ten tekst pisał,
inwestując w niego minuty i godziny własnego życia. Taka świadomość może
niekiedy działać jak narkotyk.
Porządkowanie pierwszego zbioru i cierpliwy opis wszystkich pozycji zajęły
Travenowi prawie cztery lata. Właśnie wtedy cudze zęby i własne życie rodzinne zeszły u
niego na daleki plan. Stały się uciążliwą koniecznością, odrywającą
Travena od jedynego zajęcia, jakie go naprawdę interesowało. Nigdy nie miał
wielu przyjaciół, lecz w tym okresie nawet ci nieliczni, którzy cierpliwie
znosili jego mrukliwość i arogancję, ostatecznie zniknęli z horyzontu. Z
jednym tylko wyjątkiem niejakiego Marvina Breechera, o którym będzie jeszcze
mowa.
Mniej więcej wtedy, gdy Traven skończył porządkowanie swej kolekcji, z
Europy zaczęły napływać do Stanów nowe partie manuskryptów, niekiedy
bardzo rzadkich. Kupowali je ze grosze żołnierze amerykańscy, głównie w
Niemczech i we Włoszech. Były to w Europie lata głodu, chłodu, czarnego
rynku, lecz i łatwych fortun, jeśli ktoś miał głowę nie od parady. Na
widok pierwszych inkunabułów norymberskich i bolońskich kantyczek z XIV
wieku Traven dosłownie stracił głowę. W ciągu jednego dnia zdecydował, że
nie będzie się już ograniczał do manuskryptów orientalnych. Uroda littera
oxoniensis, cudownej fraktury klasztornej, uncjały karolińskiej, a także
bastardy kancelaryjnej, która jakoś wtedy wyjątkowo obrodziła w Nowym Jorku -
to wszystko wtrąciło go w namiętność porównywalną z dreszczami
hazardzisty.
Wkrótce zaprzyjaźnił się ze wszystkimi poważniejszymi
antykwariuszami
na Manhattanie i stał się klientem na tyle pożądanym, że zawiadamiano go
telefonicznie o każdym kolejnym transporcie z Europy. Nikt nie wie i nie będzie
już wiedział, ile bezcennych zabytków kultury europejskiej przepłynęło
wtedy do Stanów. Antykwariusze cenili sobie dziwnego klienta. Albo płacił bez
wahania gotówką, albo oferował w zamian różne cuda z Dalekiego Wschodu, które
najchętniej kupowały na pniu wyspecjalizowane muzea i biblioteki.
Właśnie wtedy - była to chyba wiosna 1948 roku - okazało się, że
Traven ma konkurenta. Był to nie znany mu wówczas osobiście doktor Paul Ryan,
najsłynniejszy dentysta powiatu Westchester. A czym jest powiat Westchester - wyjaśniać nie trzeba.
Sława doktora Ryana wynikała nie tyle ze szczególnie udanych zabiegów, bo
różnie o tym mówiono, co raczej z faktu, że nosił wąsik a la Adolf Menjou,
ubierał się wyłącznie w firmie Brooks Brothers, grywał na pianinie Oh,
my darling Clementine, no i bardzo pomysłowo wżenił się w rodzinę
Whitemore'ów, którzy już wówczas byli właścicielami połowy powiatu
Westchester i trzech czwartych powiatu Tarreytown ("och, te ziemie są w
posiadaniu naszej rodziny jeszcze od czasów kolonialnych"), nie mówiąc o
innych drobnostkach w rodzaju pakietu akcji Standard Oil czy apetycznej porcji
udziałów w firmie maklerskiej Brown, Lynch and Merrill.
Ryan właściwie mógłby w ogóle nie pracować. Jednakże szanowna małżonka,
która go kupiła niczym rasowego buhaja z rodowodem, uznała, że będzie rzeczą
w dobrym guście, jeżeli Paul otworzy prywatną praktykę lekarską. Zaraz po
studiach urządzono mu gabinet i sprowadzono pierwszych pacjentów z sąsiedztwa.
Były to najczęściej piekielnie bogate, piekielnie głupie i piekielnie
rozhisteryzowane baby, które Paul bezceremonialnie usypiał na fotelu jakąś
modną wówczas odmianą chloroformu. Za wizytę brał trzy razy więcej niż
jego doświadczeni koledzy na Park Avenue. Jest to niezawodny sposób na
zrobienie sobie reklamy. Już po roku do Westchester zaczęli zjeżdżać
pacjenci z miasta, zwabieni cenami i rozgłosem "tego wspaniałego
doktora".
Wtedy małżonka uznała, że na pewnym poziomie socjalnym wypada mieć
hobby. Mowa była najpierw o gigantycznym akwarium z najrzadszymi odmianami złotych
rybek, potem o astronomii, potem o zbieraniu podstawek do piwa, w końcu stanęło
na starych manuskryptach. Przypadkowo zresztą, ponieważ Mrs Ryan zobaczyła któregoś
dnia u antykwariusza odręczny list Benjamina Franklina i pomyślała, że
rzecz będzie w dobrym stylu. Kiedy autograf oprawiono w ramkę powleczoną
osiemnastokaratowym złotem, państwo Ryan zgodnie uznali, że jest to niezły conversation
piece, przedmiot nadający się do omawiania w towarzystwie. Od tego czasu w
kołach zbliżonych do Westchester Country Club zaczęto mówić, że "ten
nasz cudowny Paul" ma naprawdę wspaniałą kolekcję rękopisów.
Ryan był oczywiście zupełnym bęcwałem i żadne stare papiery naprawdę
nie interesowały go ani trochę. Nie potrafiłby rozróżnić fraktury
gotyckiej od renesansowej neoantykwy. Z powodu swego nieuctwa kupował raz po
raz bezwartościowe kopie współczesne, kiedy indziej przegapiał rzadkie i
cenne okazy, zwłaszcza gdy były niepozorne i źle wyglądałyby w złoconych
ramkach. Kupował jednak wiele i systematycznie podbijał ceny. Miał po prostu
bardzo dużo pieniędzy, mnóstwo wolnego czasu i ambitną żonę. No i
najlepsze towarzystwo, które co pewien czas urządzało formalne najazdy na pałacyk
Whitemore'ów, aby podziwiać nowe nabytki w kolekcji P aula.
W ten sposób na rynku antykwarycznym Nowego Jorku spotkali się aż dwaj
dentyści zbierający stare rękopisy. Nowy Jork jest miastem-potworem, w którym
co godzina zdarzają się najbardziej nieprawdopodobne rzeczy, ten jednak zbieg okoliczności był statystycznie tak niezwykły, że
Traven musiałby znienawidzić swego konfratra i konkurenta, nawet gdyby sam był aniołem.
Traven każdą wolną chwilę poświęcał studiom nad historią pisma, ślęczał
w bibliotekach, sprowadzał rzadkie wydawnictwa z zagranicy, szperał, rysował,
porównywał. Prowadził też własnoręcznie ilustrowany atlas historii pisma.
Jego objętość już po dwóch latach przekroczyła tysiąc kart.
Po trzydziestu latach atlas liczył osiem tysięcy stron. Pismo ludzkie nie
miało już dla Travena tajemnic. Nie znał wprawdzie żadnego języka obcego
poza niemieckim, którego musiał się pobieżnie nauczyć, gdyż w ojczyźnie
druku wydano największą ilość źródeł do dziejów pisma, lecz jego biegłość
zaczęła z biegiem czasu zdumiewać zawodowych historyków. Tak czasem bywa ze
szczególnie wytrwałymi amatorami, którzy potrafią przez kilka dziesięcioleci
skoncentrować się na jednej wybranej dziedzinie i wówczas wiedzą o niej
naprawdę więcej niż najbieglejsi specjaliści.
Nie umiejąc ani słowa po arabsku, Traven jednym rzutem oka potrafił odróżnić
syryjski styl pisma arabskiego od stylu zwanego mezopotamskim. Nie znając języka
hindi, z łatwością wykrywał pomyłki kopisty w ręcznie przepisanym tekście
Mahabharaty. Z rozmieszczenia kropek w rękopisie aramejskim wnioskował
- zawsze trafnie - o rodzaju trzciny, jakiej używał pisarz, co umożliwiało
znacznie dokładniejsze datowanie zabytku. Z pochylenia kresek w napisach
attyckich umiał wydedukować, czy dłuto kamieniarza pochodziło z Peloponezu
czy z Damaszku. Napisy rzymskie datował na podstawie fotografii z dokładnością
do trzydziestu lat. Tajniki kaligrafii chińskiej, tysiąc odmian papieru, wężyki
ligatur w starych manuskryptach łacińskich, pokręcone alefy w ornamentalnym
piśmie hebrajskim, subtelności uncjały merowińskiej i karolińskiej,
toporne krzaczki najstarszej głagolicy, pisma Khmerów i Birmańczyków - w
tym wszystkim Harold Traven umiał czytać jak w otwartej księdze, i to tylko
na podstawie nadzwyczajnej pamięci wzrokowej oraz solidnych, długotrwałych
studiów.
Odkąd Paulowi Ryanowi ktoś powiedział, że stare papiery mogą być niezłą
lokatą kapitału, tempo jego zakupów wzrosło, choć jego wiedza o
przedmiocie ani na jotę nie wzrastała. Gubił się w stertach papieru i sam
już nie wiedział, co posiada. Natomiast Traven stał się z końcem lat pięćdziesiątych
uznanym autorytetem w dziedzinie historii pisma - najpierw w Stanach
Zjednoczonych, a potem również w Europie. Kiedy w "Paleographic Quarterly
Review" ogłosił obszerny, własnoręcznie ilustrowany szkic o historii północnej
odmiany pisma devanagari i jej związkach z paleografią
sanskrycką - muzea amerykańskie i europejskie zaczęły się do niego
zwracać z prośbą o konsultacje.
Ekspertyzy doktora Travena trwały długo, zazwyczaj przez wiele tygodni.
Dostarczone teksty lub ich próbki były badane wielokrotnie i bardzo wnikliwie,
pod mikroskopem, w specjalnej aparaturze optycznej skonstruowanej według wskazań
Travena, często z użyciem różnych odczynników chemicznych, których skład
pozostawał tajemnicą eksperta. Opinie Travena miały charakter ostateczny.
Nie było wypadku, aby ktokolwiek zechciał je podważyć, zwłaszcza po głośnej
sprawie "rękopisu z Bab el-Mandel", którzy przez osiemdziesiąt lat
fascynował egiptologów. Traven dowiódł ponad wszelką wątpliwość, że był
to wyjątkowo zręczny falsyfikat pochodzący z pierwszego ćwierćwiecza XIX
wieku.
Fachowe ekspertyzy Travena miały zawsze tę samą postać. Był to złożony
w szesnastkę arkusz ręcznie czerpanego papieru z najlepszej papierni
holenderskiej, oprawiony w pąsowy safian i zapisany równym, starannie
cieniowanym pismem Travena. Oczywiście żadne idiotyczne wynalazki w rodzaju
maszyny do pisania nie wchodziły w rachubę. Wiele muzeów od razu wpisywało
ekspertyzy Travena do katalogu cennych rękopisów. Praca rzeczoznawcy była na
ogół płatna, lecz nie tak hojnie, żeby Traven mógł sobie pozwolić na
porzucenie stomatologii. Zwłaszcza że jego kolekcja pochłaniała coraz więcej
pieniędzy, w miarę jak przybywało w niej coraz rzadszych i coraz droższych
okazów. Szef londyńskiego antykwariatu Sotheby, któremu Traven pozwolił
kiedyś przejrzeć swój katalog, mruknął ironicznie, że za następne dziesięć
lat mediewiści z Oksfordu będą się ubiegać o stypendium na studiowanie
zbiorów Harolda Travena.
Z początkiem 1979 roku zbiór rękopisów Travena liczył trzydzieści osiem
tysięcy czterysta pięćdziesiąt pięć skatalogowanych pozycji oraz około
czterech tysięcy dubletów i egzemplarzy przeznaczonych na sprzedaż lub wymianę.
Harold Traven był posiadaczem oryginalnych próbek ponad jedenastu tysięcy
pism i alfabetów.
II
W każdy czwartek wieczorem, po zamknięciu gabinetu na 92 Ulicy Zachodniej,
Traven doznawał uczucia człowieka, który wyszedł na wolność po długim
pobycie w więzieniu. Miał przed sobą pełne trzy dni wolności.
Pogwizdując beztrosko, wsiadał w swój surrealistyczny samochód nieokreślonej
marki, który poruszał się wyłącznie wskutek wyjątkowej przychylności
losu, gdyż z punktu widzenia praw mechaniki było to niemożliwe już od ćwierćwiecza.
Traven nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy kupił tę poczciwą landarę.
Jechał najpierw do niewielkiego sklepiku spożywczego przy Drugiej Alei, z
którego właścicielem, niejakim panem Goldbaumem, miał od wielu lat stałą
umowę. Chodziło o to, że w ciągu tych trzech wolnych dni Travenowi szkoda
było czasu na chodzenie do restauracji czy pichcenie posiłków, a coś jednak
jeść musiał. Dlatego pan Goldbaum przygotowywał mu zapas żywności tak
przemyślnie zapakowany w torebki i pojemniki, że kolejne posiłki można było
przyrządzać bez zbędnej zwłoki. Wystarczało kilka ruchów ręki.
Traven zabierał od Goldbauma czubate torby, których zawartości nigdy nie
sprawdzał, ponieważ właściciel sklepu znał jego proste upodobania, potem
uruchamiał swój wyrozumiały samochód i jechał do siebie. Oczywiście nie do
domu, który uważał za nieprzytulną sypialnię i jak gdyby przedłużenie dwóch
znienawidzonych gabinetów dentystycznych, lecz do miejsca, w którym przeżywał
najpiękniejsze chwile swego życia.
Miejsce to zostało zlokalizowane na Bleecker Street, w centrum sławnej
niegdyś dzielnicy cyganerii artystycznej Greenwich Village. Miało postać
dziewięciu obskurnych, ciemnych, cuchnących stęchłym kurzem pokoi. Zajmowały
one całe piętro pewnej dziewiętnastowiecznej rudery o nieokreślonej barwie.
Traven wynajął to pomieszczenie przed dwudziestu sześciu laty i nie miał
najmniejszego zamiaru opuszczać swej nory, dopóki nie przyjadą potężne
spychacze, aby zrobić miejsce dla kolejnego wieżowca bankowego ze szkła i
stali.
Kurz i stęchlizna nie przeszkadzały Travenowi. Jego zbiory znajdowały się
w szczelnych sejfach stalowych, odpornych na ogień i wilgoć. Trzy razy na dobę
samoczynnie włączał się sterylizator ultrafiołkowy, bezlitośnie niszczący
każdą pojedynczą bakterię i zarodnik grzybni. Elektroniczny klimatyzator
czuwał nad odpowiednią wilgotnością i temperaturą powietrza, a filtr
elektrostatyczny zbierał kurz dużo skuteczniej, niż mogłaby to uczynić
jakakolwiek sprzątaczka. Wyposażenie kosztowało majątek. Aby je skompletować,
Traven musiał sprzedać pewien cudownie iluminowany rękopis gazel perskich z
XVIII wieku. Ale teraz tego wiecznie czujnego superdozorcy mogłoby mu pozazdrościć
każde muzeum. I każda właściwie biblioteka. O sypialni nie ma
potrzeby wspominać. Zdobił ją wyleniały tapczan zasłany nie najświeższą
pościelą oraz koślawy regał z książkami "do czytania". Dotyczyły
historii Sumerów, mitów kreteńskich i teologii Esseńczyków.
W ostatnim, największym pokoju, którego okno wychodziło na plugawe,
mroczne, wiecznie zaśmiecone podwórko, Traven urządził swój warsztat pracy.
Stały tam trzy biurka o rozmaitych poziomach, ogromna oszklona biblioteka we
wczesnym stylu kolonialnym, podręczne sejfy i ze dwadzieścia skomplikowanych
aparatów do analizy manuskryptów. Mikroskop, rzutnik, lampa fluorescencyjna,
kopiarka z urządzeniem do powiększania obrazu,
a także kilka podświetlanych ekranów zaprojektowanych osobiście przez
Travena, umożliwiających dostrzeżenie nawet najmniejszego poślizgu trzciny,
pióra lub rylca.
Tam - i tylko tam - doktor Harold Traven żył pełnią życia.
W ów pamiętny czwartek, szóstego września 1979 roku, Traven nie mógł się
doczekać chwili, kiedy wreszcie zasiądzie przy swoim biurku na Bleecker Street.
Zdaje się nawet, że ostatniemu pacjentowi przez roztargnienie źle założył
plombę. Czuł się jednak rozgrzeszony. Czekała go przygoda, jakiej
chyba nigdy przedtem nie zaznał.
Dwa dni wcześniej, we wtorek, zgłosił się do Szpitala Św. Mateusza młody,
dość wymizerowany człowiek, skarżący się na ból górnej czwórki. Nie
wyglądał na pacjenta, którego stać na zabieg w tak kosztownym szpitalu.
Traven jednak nie zajmował się administracją i nigdy nie zastanawiał się,
czy jego szpitalni pacjenci mają wystarczająco zasobne konta. Szybko uśmierzył
ból i szykował się do zabiegu słuchając ze znudzeniem gadaniny pacjenta.
Młody człowiek, jak twierdził, był do niedawna marynarzem. Pływał na
panamskich drobnicowcach, żeby poznać świat, potem przeniósł się na
liberyjskie tankowce, żeby zarobić. Osiem razy opłynął świat dookoła, w
końcu, wiosną 1976 roku, spadł z trapu podczas postoju statku w Bangkoku i spędził
trzy miesiące w miejscowym szpitalu, lecząc złamaną nogę i dwa żebra.
Potem wałęsał się przez rok po Tajlandii, dotarł do Laosu, był w Birmie.
Przed trzema miesiącami wrócił do Stanów. Mieszka na razie u siostry - to
ona właśnie płaci za leczenie jego zębów - i chce pójść do wieczorowej
szkoły dla hydraulików. To fajnie płatny zawód, nie? Ale to, niestety, sporo
kosztuje, a on nie ma praktycznie nic. Z trzyletniej włóczęgi przywiózł
tylko małą śmieszną małpkę, która zresztą już zdechła, i pęk jakichś
starych syjamskich papierzysk. Wyglądają na stare, nawet
bardzo stare. Czy pan doktor przypadkiem nie wie, kto mógłby ocenić ich wartość? Może te rupiecie uda się jakoś sprzedać, bo podobno
są tacy, którzy to zbierają?
Traven drgnął i zatrzymał w powietrzu rękę ze szczypcami. Przez chwilę
podejrzewał, że tego cwaniaczka nasłał na niego Ryan. Młody człowiek nie
sprawiał jednak wrażenia, że jego inteligencja wystarcza do odegrania roli
tajnego agenta. Dokładając starań, aby zachować całkowicie obojętny wyraz
twarzy, Traven polecił pacjentowi, aby przyniósł te papiery nazajutrz. Albo
jeszcze lepiej w czwartek. On, Traven, przypadkowo się tym trochę interesuje i
może będzie mógł coś pomóc.
W czwartek, punktualnie o dziewiątej rano, były marynarz pojawił się w
szpitalu trzymając pod pachą zniszczoną płócienną torbę. Kiedy ją
otworzył, Traven stracił dech z wrażenia.
W niedbale zwiniętym rulonie znajdowało się kilkadziesiąt manuskryptów o
różnych formatach, gęsto zapisanych tak zwanym pismem świątynnym. Odznaczało
się niezwykle rozbudowaną ornamentyką i starannym, niemal malarskim
cieniowaniem liter. Nie były aż tak stare - na pierwsze wejrzenie wydawało
się, że pochodzą z połowy lub schyłku XVII wieku - lecz wyjątkowa uroda
pisma, jakość ryżowego papieru i zupełnie olśniewające zdobienia na
bordiurach upewniły Travena, że ma do czynienia z rzadką zdobyczą. Nigdy
jeszcze nie widział na własne oczy oryginału tajskiego pisma świątynnego.
Znał je tylko z reprodukcji.
Mrużąc oczy i przerzucając od niechcenia zawartość rulonu, Traven
powiedział zdenerwowanemu chłopcu, że są to rzeczy niezbyt cenne, bardzo już
zniszczone i fatalnie przechowywane, zwłaszcza w ostatnim okresie. Nie są
oczywiście zupełnie pozbawione wartości, ale młody człowiek powinien mieć
trzeźwy pogląd na sprawę. Biorąc pod uwagę trudną sytuację finansową młodego
człowieka, Traven gotów jest nabyć to wszystko za, powiedzmy, tysiąc dolarów.
No, tysiąc dwieście, ale to już jest naprawdę ostateczna cena.
W istocie każdy fachowy antykwariusz zapłaciłby za rękopisy co najmniej
dwadzieścia tysięcy i na pewno wyszedłby na swoje. Były marynarz nie miał
nawet przybliżonego pojęcia o rzeczywistej wartości takich staroci; w jego środowisku
stare rzeczy po prostu wyrzucano na śmiecie. Liczył na sto, może dwieście
dolarów i to też pod warunkiem, że trafi na frajera. Zresztą miał swoje
powody, aby się nie targować. Zażądał tylko wypłaty gotówką, ponieważ słusznie
przypuszczał, że żaden bank nie wypłaci mu takiej sumy na podstawie czeku.
Nie wyglądał na dżentelmena, któremu płacą czekami.
Na pytanie, skąd
pochodzą manuskrypty, marynarz odpowiedział niechętnie, że znalazł je w
opuszczonej od dawna pagodzie buddyjskiej we wschodniej Tajlandii, niedaleko
granicy laotańskiej. Traven, który pragnął mieć w swym katalogu możliwie
najdokładniejszy opis znaleziska, domagał się jednak większej precyzji.
Marynarz, wyraźnie już speszony, wyciągnął z kieszeni bluzy zatłuszczony
notes, szperał w nim przez chwilę i wybąkał w końcu, że świątynia
znajduje się w pobliżu miasteczka Lerng Nokhta, jakieś sto pięćdziesiąt
mil na północny wschód od Bangkoku. Przeliterował dokładnie tę dziwaczną
nazwę i znikł bez pożegnania, jakby się zapadł pod ziemię.
Traven nabrał pewności, że rękopisy zostały po prostu skradzione. Uznał
jednak, że nie czyni mu to żadnej istotnej różnicy. Moralność kolekcjonerów
rządzi się trochę odrębnymi prawami. Poza tym marynarz na pewno wyrzuciłby
rękopisy na śmietnik, a u Travena zostaną przynajmniej ocalone dla ludzkości.
Dopiero na Bleecker Street, kiedy doktor Harold Traven zasiadł przy biurku i
ostrożnie rozpakował zwój, zorientował się, co naprawdę zdobył.
Manuskryptów było łącznie sześćdziesiąt pięć. Najstarszy pochodził
zapewne z XIII wieku, sądząc z barwy i faktury papieru, ostatni spisano
zapewne pod koniec XVII wieku. Lecz to wszystko należało dopiero ustalić. Całość
stanowiła najprawdopodobniej kronikę klasztoru lub świątyni buddyjskiej,
spisywaną cierpliwie przez kilkunastu, a może i kilkudziesięciu skrybów w ciągu
co najmniej czterystu lat. Wprawne oko Travena odkryło natychmiast powtarzającą
się nazwę świątyni, a także dziwne, wężykowate słupki na marginesach,
oznaczające zapewne daty zapisów.
Takim rarytasem nie mogło się poszczycić żadne muzeum na świecie. Tyle
doktor Traven wiedział już od pierwszej chwili.
Przesiedział nad swą zdobyczą prawie całą noc, otrzepując manuskrypty z
pyłu, wywabiając najbardziej widoczne plamy, przekładając arkusze płatkami
japońskiej bibuły i rozkoszując się niewysłowionym pięknem pisma
nieznanych mnichów. Przypominało delikatny, pulsujący ornament. Długie,
zwarte, krzaczaste, a jednak obłe i pozbawione przerw wiersze sprawiały
chwilami wrażenie wijących się węży.
W piątek Harold Traven wstał o szóstej rano, przełknął w pośpiechu śniadanie
i przystąpił do opisywania manuskryptów. Zatopił się w tej pracy bez
reszty. Pod oknem od strony ulicy odbywały się właśnie jakieś śmiertelne
zawody gangu motocyklistów; przerywano je dopiero wówczas, gdy jeden z
uczestników zabił się lub stracił przytomność po wypadku. Ryk silników
napełniał ziemię i niebo, lecz nikt z nielicznych tu mieszkańców nie ośmielił
się wezwać policji. Gang nikomu takich donosów nie wybaczał.
Traven słyszał to wszystko jak przez gęstą mgłę. Cudowne manuskrypty
napełniły go bezmiarem szczęścia i dreszczem, którego naturę znają tylko
wytrawni kolekcjonerzy.
Około godziny jedenastej trzydzieści Traven poczuł nagle, że w powietrzu
pojawił się niezwykły, niemożliwy do nazwania zapach, tyleż miły co odstręczający.
Przypominał woń rzadkich kwiatów tropikalnych, może ostre sery pleśniowe,
może gnijące jesienne liście, a może coś jeszcze innego, czego nie można
było nazwać ani porównać do czegokolwiek na świecie.
Traven odruchowo rozejrzał się dookoła, lecz pokój był cichy i pusty,
jak zwykle. Nawet motocykliści zamilkli.
Dopiero po dłuższej chwili Traven zorientował się, że ów drażniący i
przyciągający zarazem zapach wydobywa się z rękopisu, który właśnie
trzyma w ręku.
Był to arkusz opatrzony prowizorycznie numerem 13, nieco większy w
formacie, zdobiony szczególnie pięknym ornamentem roślinnym na górnym
marginesie, zawierający dwa ozdobne inicjały wymalowane pozłotką z
prawdziwego złota i głębokim błękitem roztworu lapis lazuli. Arkusz nr 13 różnił
się od wszystkich pozostałych, lecz początkowo Traven nie mógł określić,
na czym ta odmienność polegała. W końcu stwierdził, że arkusz nr 13 jest
grubszy niż pozostałe. Włókna papieru ryżowego biegły w nim zupełnie
inaczej niż w typowych papierach z tej epoki.
Dopiero kiedy Traven włączył reflektor podczerwony i położył arkusz na
ekranie rzutnika - wszystko stało się jasne.
Arkusz nr 13 składał się z dwóch starannie sklejonych ze sobą części.
Najwidoczniej czterysta lat temu - ten akurat arkusz pochodził z pewnością
z połowy XVI wieku - ktoś usiłował w ten sposób ukryć przed oczami
niepowołanych jakąś informację. Długotrwała manipulacja pokrętłami i
soczewkami pozwoliła wreszcie stwierdzić, że wewnątrz dwóch sklejonych ze
sobą arkuszy znajduje się niewielki prostokąt niezwykle cienkiego papieru, na
którym widnieją jakieś linie przypominające rysunek budowlany lub szkic
topograficzny. Niewyraźne światło lampy podczerwonej nie pozwalało jednak
dostrzec nic więcej poza majaczącym, niewyraźnym zarysem.
Resztę piątku i część nocy z piątku na sobotę Traven spędził na
bezskutecznych próbach rozdzielenia sklejonych arkuszy. Było to zajęcie
prowadzące do frustracji. Nie pomagał ani uniwersalny rozpuszczalnik do wszystkich klejów roślinnych
(a jakież inne mogli stosować Tajowie przed czterema wiekami?), ani najcieńsze
lancety chirurgiczne, ani moczenie brzegów w roztworze sody kalcynowanej, ani
najczystsza benzyna świata, ani nawet mikrotom, którym można było przeciąć
włos ludzki na sześć równych części. Papier strzępił się na brzegach,
wyginał, puchł, skręcał we wszystkich możliwych płaszczyznach - ale nie
ustępował. Koło północy okazało się, że jest nasycony pewnym rodzajem żywicy
impregnującej obie sklejone kartki w sposób tak doskonały, że wewnątrz z
powodzeniem mogłaby się znajdować wysoka próżnia.
Travena opanowała gorączka. Bezcenny rękopis, stanowiący integralną część
kolekcji, przestał go właściwie interesować. Zrozumiał, że nie zazna
spokoju, dopóki nie weźmie do ręki tkwiącego między sklejonymi kartkami
rysunku.
O czwartej nad ranem skapitulował. Popatrzył po raz ostatni na arkusz nr
13, po czym dwoma szybkimi ruchami lancetu przeciął go po przekątnej.
Pokój natychmiast napełnił się tym samym urzekającym i nieznośnym
zapachem, lecz bez porównania bardziej intensywnym. Sprawiało to wrażenie,
jak gdyby między szczelnie sklejonymi kartkami rękopisu znajdował się jakiś
duch uwięziony przez cztery stulecia i dopiero teraz uwolniony z zamknięcia.
To, co po raz pierwszy od czterystu lat wyjrzało na światło dzienne, wyglądało
dość niepozornie. Była to bardzo cienka, niemal przezroczysta kartka z nie
znanej Travenowi odmiany chińskiego papieru jedwabnego, o wymiarach sześć na
osiem cali. (Ściśle: sześć i jedna czwarta cala na osiem i jedną ósmą
cala.)
Miała nieznacznie postrzępione brzegi, ślad zagięcia typu kopertowego i
czternaście różnej wielkości plamek, z których wydzielał się najbardziej
intensywny zapach. Ktoś nieznany nakreślił na tej kartce delikatnymi, lecz
stanowczymi liniami plan sytuacyjny Czegoś.
Traven nie miał żadnych wątpliwości, że jest to plan lub szkic
sytuacyjny jakiegoś obiektu budowlanego. Geometryczne zarysy budowli czy
schowka przypominały do złudzenia współczesne plany budowlane. Lekko faliste
linie wskazywały kierunki i drogi dojścia, grubsze, ozdobne, prowadziły do
objaśnień wypisanych na marginesach.
Niestety - wszystkie objaśnienia sporządzone zostały tym samym pismem świątynnym,
którym dokonywano zapisów w kronice świątyni. Traven wiedział już
dostatecznie wiele o pismach syjamskich, aby zdać sobie sprawę, że
odcyfrowanie objaśnień będzie niezmiernie trudne. W przedostatnim
numerze "Paleographic Quarterly Review" czytał artykuł jakiegoś
Francuza, który przyznawał się do swych niepowodzeń na tym polu. Traven zaczął
się zastanawiać, jak dalej postąpić. Wkrótce jednak, zupełnie niepostrzeżenie
dla siebie, zapadł w ciężki, głęboki sen. Jego głowa opadła bezwładnie
na biurko, dłonie bezwiednie objęły pocięty manuskrypt nr 13.
Dziwny to był sen. Nigdy jeszcze przez całe swe sześćdziesięcioletnie życie
Harold Traven nie zaznał aż tylu i aż tak nieopisywalnych snów, w których
barwy pachniały, dźwięki były kolorowe, w powietrzu unosiły się roślinozwierzęta,
a Traven w nie znanym sobie języku dyskutował z ludźmi, którzy mieli głowy
dinozaurów.
Obudził się w zupełnej ciemności, z głową pełną mroku i ciężką jak
bryła ołowiu. Dochodziła trzecia. Zegarek wskazywał już niedzielę. Traven
z wysiłkiem wstał zza biurka i miał przez chwilę wrażenie, że to wszystko
po prostu mu się przyśniło. Ale rozcięty manuskrypt nr 13 leżał tuż przed
jego oczami, a na nim - niepojęty rysunek Czegoś, wydzielający z siebie
odurzającą, piękno-obrzydliwą woń, znacznie już słabszą, lecz ciągle
jeszcze dostatecznie wyraźną.
Traven był w końcu lekarzem i nie mógł mieć wątpliwości, że to właśnie
ten niemożliwy do nazwania zapach sprowadził na niego siedem godzin
chorobliwego snu graniczącego z halucynacją. Ukryty w rękopisie szkic
nasycono zapewne jakimś związkiem aromatycznym o właściwościach
halucynogennych. Współczesna chemia zna ponad czterysta takich związków.
Rzecz stawała się tym bardziej interesująca: w jaki sposób nieznani mnisi w
Tajlandii umieli już czterysta lat temu preparować z ziół - bo z czegóżby
innego - tak skomplikowane związki chemiczne? Harold Traven miał już zupełną
pewność, że ów cienki skrawek jedwabnego papieru nieodwołalnie rozstrzygnął
o dalszym biegu jego życia. Resztę niedzieli Traven spędził na mozolnym
kopiowaniu objaśnień, jakie znajdowały się na odnalezionym planie czy
szkicu. Nie była to sprawa łatwa, zwłaszcza że raz po raz doznawał zawrotów
głowy i zauważył u siebie zaburzenia wzroku.
Współczesne pismo tajskie składa się z siedemdziesięciu czterech znaków,
na pierwsze wejrzenie wręcz identycznych w rysunku. Daleko posunięta dowolność
w stawianiu akcentów i łączników, a także zakorzeniony u Tajów nawyk
nierozdzielania wyrazów w zdaniu utrudniają nawet wytrwałym cudzoziemcom
odczytanie choćby szyldów sklepowych czy tabliczek z nazwami ulic. Należy do
tego dodać, że słowa w języku tajskim są z reguły bardzo długie, a w
samym tylko Bangkoku istnieje co najmniej siedem
dialektów. Jeżeli sprawa tak wygląda w drugiej połowie XX wieku, można
sobie wyobrazić, jak straszliwie skomplikowane były tak zwane pisma
sukhotajskie, którymi posługiwano się kiedyś w normalnej korespondencji. Ale
nawet osoby biegle znające to pismo byłyby zapewne bezradne wobec na poły
kryptograficznego pisma świątynnego, którego używali wówczas kapłani
buddyjscy. Mieli oni powody, aby strzec swych tajemnic i na wszelkie możliwe
sposoby utrudnić postronnym odczytanie tekstów nie przeznaczonych dla laików.
W niedzielę późnym wieczorem Traven schował odnaleziony rysunek do wnętrza
arkusza nr 13 i zamknął to wszystko w specjalnym sejfie o trzech zamkach
szyfrowych i trzech zasuwach zapadkowych. Skopiowane napisy włożył do
portfela, między karty kredytowe. Potem je wyjął i schował do zewnętrznej
kieszeni spodni. Wreszcie przełożył z powrotem do portfela, choć chodziło
przecież tylko o zwykłą kartkę papieru z pięcioma rządkami pogmatwanych
znaczków.
III
Poniedziałek zaczął się dla Travena fatalnie. Z samego rana wezwał go
dyrektor szpitala i zawiadomił, że jeden z pacjentów Travena doznał po
zabiegu groźnej infekcji szczęki. Jego adwokat zaskarżył szpital o milion
dolarów odszkodowania z powodu cierpień swego klienta i utraty bajecznie
wysokich zarobków. Oczywiście o milionie nie ma mowy, powiedział dyrektor,
ale ze sto tysięcy na pewno z nas wydoją. Ubezpieczenie pokrywa tylko połowę.
Nie stać nas na takie straty. Szpital musi zarabiać pieniądze. To chyba
jasne. To powinno być jasne dla każdego zatrudnionego.
- O czym pan myśli podczas zabiegów, doktorze? -
spytał ze złością
dyrektor. - Zdaje się, że nie sprawia to na panu wrażenia.
- Myślę o życiu płciowym papużek Myopsitta monachus
- odpowiedział
Traven. - Jest to nader rzadki w przyrodzie przykład kompletnego
promiskuityzmu. Czy pan wie, że kilka par tych papużek buduje sobie jedno wspólne
gniazdko i wspólnie wychowuje dzieci?
- Mam dość pańskiego chamstwa! - wybuchnął dyrektor szpitala.
- Czy pan się nigdy nie nauczy kulturalnego obejścia? Zatrudniam pana od
tylu lat...
- To się skończy szybciej niż pan myśli - odrzekł Traven zamykając
za sobą drzwi. Człowiek, który w tej sytuacji zawracał mu głowę jakimiś
infekcjami i księgowością, nie zasługiwał na lepsze potraktowanie.
Ledwo Traven wrócił do swego gabinetu,
recepcjonistka powiedziała, że telefonuje, ni mniej ni więcej, tylko doktor
Paul Ryan.
- Kto taki, Ryan? Kto panią upoważnił, żeby
go ze mną łączyć? Proszę powiedzieć, że mnie nie ma.
- Kiedy właśnie już powiedziałam, że pan
jest.
Paul Ryan, gwiazdor dentystów Wschodniego Wybrzeża,
wybitny kolekcjoner rękopisów, budził w tej chwili raczej politowanie niż
wrogość Travena. W jego gęsim móżdżku nie mogło nawet powstać
przypuszczenie, jakim skarbem jest tajska kronika świątynna. A już interes,
jaki Ryan miał do Travena, mógł przyprawiać tylko o ryk śmiechu. Mianowicie
dobra znajoma państwa Ryanów, no, krótko mówiąc, pani Guggenheim, urządza
właśnie wystawę starych rękopisów. Czy zatem obaj wybitni kolekcjonerzy nie
mogliby połączyć swych wysiłków i wspólnie pokazać publiczności co
bardziej interesujących pozycji? Dwaj dentyści... to byłoby wspaniałe! W
znakomitym stylu!
- Mam propozycję - powiedział Traven.
- Jaką?
- Żeby pan mnie pocałował w dupę, Ryan, i więcej
już nigdy nie zawracał mi głowy idiotycznymi pomysłami. Tę kupę śmieci,
którą pan uważa za zabytki, może pan sobie wystawiać w publicznym klozecie
na Union Square. A pani Guggenheim może się wypchać. Żegnam pana.
Po czym dr Traven wymył ręce i przystąpił do
uzupełniania ubytków w szóstce pewnej młodej i atrakcyjnej panienki.
Jakby tego było jeszcze mało, wśród
prywatnych pacjentów Travena znalazł się wieczorem jakiś rześki staruszek,
posiadacz jednej jedynej dolnej siódemki, który barwnie opowiadał, jak
wspaniałym dentystą jest dr Paul Ryan. Staruszek długo i, jak widać,
skutecznie, leczył się u Ryana.
Traven przerwał dłubanie w pustej szczęce
pacjenta, wyjął z szafki najostrzejszy lancet, skierował go w stronę rześkiego
staruszka i krzyknął:
- No to niech pan leci do tego swojego Ryana. Ale
szybko! Już!
Staruszek z miną pełną godności spełznął z
fotela i oświadczył, że natychmiast złoży w policji meldunek o zagrożeniu
swej osoby.
Rzeczywiście, po dziesięciu minutach pojawiło
się w gabinecie Travena dwóch policjantów.
- Słyszymy, że pan napada na pacjentów z nożem
w ręku - powiedział rosły ponury policjant.
- Spytajcie tego staruszka, ile ma lat i kiedy po
raz ostatni badał zawartość cholesterolu w arteriach - odburknął Traven. -
I nie przeszkadzajcie mi, panowie, bo właśnie szykuję się do resekcji.
Ale nawet najgorszy poniedziałek ma to do
siebie, że się kiedyś kończy. Potem przyszedł wtorek i Traven mógł już
spokojnie myśleć nad rozwiązaniem zagadki tajskiego rękopisu. .
IV
Trzy tygodnie upłynęły Travenowi na próbie
znalezienia kogoś, kto mógłby przetłumaczyć objaśnienia do planu. Doktor
udał się nawet na weekend do San Francisco, aby zasięgnąć rady u znajomego
chińskiego antykwariusza. Ten jednak bezradnie rozłożył ręce i otwarcie
powiedział, że nie sądzi, aby ktokolwiek na świecie umiał odczytać to
pismo. W tej części Azji było w użyciu ponad siedemdziesiąt alfabetów, z
których niemal każdy miał po kilka odmian. O wielu rodzajach pisma nawet
miejscowi lingwiści mają ledwo przybliżone pojęcie. A w końcu, powiedział
Chińczyk, nie chodzi przecież o kamień z Rosetty ani o pismo Majów? Czy pan
nie ma większych zmartwień, doktorze?
Traven wzruszył ramionami i wrócił do Nowego
Jorku. Dojrzało w nim bezwzględne postanowienie, że albo tajemnicę planu
rozwiąże własnymi siłami, albo nie podzieli się nią z nikim innym. Dlatego
porzucił początkowy zamiar, aby fotokopię objaśnień do planu wysłać do
Bangkoku, gdzie na pewno znaleźliby się znawcy pisma świątynnego. Zrezygnował
też z zamiaru, jaki przez chwilę żywił, aby opublikować kopię objaśnień
w którymś z międzynarodowych kwartalników orientalistycznych i zaapelować
do uczonych o odcyfrowanie tajemniczego zapisu.
Traven przestał bywać na Bleecker Street. Prześladowała
go obawa, że znów zatruje się - tak to nazywał w myśli - owym niepojętym
zapachem. Poza tym nie miał tam właściwie nic do roboty. Kolekcja przestała
go interesować. Dziwiąc się sam sobie stwierdzał co ranka, że nie spocznie,
dopóki nie rozwiąże tajemnicy tych przeklętych węzełków.
Ponieważ dalszy ciąg niezwykłych przygód
doktora Harolda Travena przypominał najgorsze rodzaje "przygód z
dreszczykiem", nie należy się dziwić, że rozwiązanie nadeszło samo,
jak za podszeptem tajemniczych sił.
Pod koniec października przybył do Nowego Jorku
na gościnne wykłady profesor filozofii dalekowschodniej uniwersytetu w
Bangkoku, pan Thanchhen Khumurumvanit Sukhrumvitcharan. Przez zupełny przypadek
zaszedł do znanego antykwariatu na 54 Ulicy Wschodniej, zwabiony wystawionym w
witrynie drzeworytem. Właściciel antykwariatu opowiedział mu o pewnym
nowojorskim dentyście, który...
Spotkanie obu panów było kwestią jednego
telefonu. Traven od wieków nie był w restauracji, lecz zaprosił swego gościa
do "Forum Dwunastu Cezarów". Zamówił najdroższą, dwunastoletnią
whisky i francuskie wino, które zresztą sam pił po raz pierwszy w życiu.
Dopiero po kawie wyciągnął z portfela niewielką kartkę pokrytą pięcioma
rzędami krętych znaczków.
Profesor Sukhrumvitcharan obejrzał ją dokładnie
i nie ukrywał zaskoczenia. Znał stare pismo świątynne na tyle dobrze, aby
odczytać przepisany przez Travena tekst, jednakże zbitka znajdujących się
tam słów wydawała mu się zupełnie pozbawiona sensu. Przez jedną krótką
chwilę profesor podejrzewał nawet swego nowo poznanego znajomka o mistyfikację.
Wystarczyło jednak spojrzeć w twarz Travena, aby w niej dostrzec taki rodzaj
napięcia, jakiego nikt symulować nie potrafi. Profesor zamówił jeszcze jedną
whisky i zabrał się do tłumaczenia. Nie była to sprawa prosta. Musiał
najpierw znaleźć odpowiedniki we współczesnym języku tajskim, a dopiero
potem mozolnie szukać mniej więcej zbliżonych pojęć w języku angielskim.
Profesor przywoływał z pamięci cały zasób słownikowy swej zupełnie niezłej
angielszczyzny, Traven cierpliwie notował kolejne wersje tłumaczenia. Dopiero
koło jedenastej wieczorem, kiedy zostali już zupełnie sami w opustoszałej
sali restauracyjnej, a kelner dał do zrozumienia, że czcigodni goście mocno
się zasiedzieli, Traven zapisał na oddzielnej kartce ostateczną wersję tłumaczenia.
Brzmiało ono tak: "DROGA DO GROTY POTĘGI I ŚMIERCI. Jeżeli nie padłeś
pod zębami moich strażników, ty, dobro-zły. Osiemset trzynaście kroków od
dziedzińca. Zgroza i Zguba. W kierunku wielkiego drzewa. Płaski kamień, głowa
węża. Ruszaj, nie ruszaj. Brązowa tarcza. Trzy razy trzeba khamman. Studnia
strachu i śmierci. Wielkie Wyjście. Tam Wielki Mocarz, który zabije Świat".
Profesor Sukhrunwitcharan, dobrze podochocony
alkoholem, wyjaśniał zawile, że większość słów w tym tekście jest zbyt
wieloznaczna, aby można ją było tłumaczyć na angielski. Na przykład słowo
"potęga" w pierwszym wierszu może również oznaczać władzę,
panowanie lub siłę. "Studnię strachu i śmierci" można również
rozumieć jako przepaść niepokoju i rzeczy ostatecznych. Co się zaś tyczy
tajemniczego słowa khamman, to profesor nigdy się z nim nie spotkał. A
w ogóle to cały ten tekst sprawia wrażenie, jak gdyby był pisany przez szaleńca.
Już po zapłaceniu rachunku profesor poprosił o
jeszcze jedną whisky i wyraził życzenie obejrzenia oryginału tego dziwnego
zapisu.
Traven oświadczył chłodno, że jest to całkowicie
niemożliwe. Wstał, zawiadomił profesora, że w najbliższym czasie zrewanżuje
mu się za uczynność, i niemal siłą odprowadził swego gościa do taksówki.
Sukhrunwitcharan wytrzeźwiał nagle, żegnając
się z Travenem, i po ostatnim uścisku dłoni powiedział coś zadziwiającego:
- Jeśli ma pan zamiar szukać zakopanych skarbów
lub czegoś w tym rodzaju, doktorze, to niech mi wolno będzie przestrzec pana
przed tym z całą powagą. Azja, drogi doktorze, do dziś kryje w sobie
tajemnice, o których nie śniło się nawet współczesnej nauce. Jestem
absolwentem dwóch europejskich uniwersytetów, nie należę do ludzi przesądnych
i nie chciałbym, aby uważał mnie pan za wyznawcę czarnej magii lub tym
podobnych bzdur. Ale proszę mi wierzyć, że Azja to jest kontynent miliona spętanych
diabłów. Zbyt wiele widziałem już trudnych do wytłumaczenia wydarzeń i
zbyt często doznawałem lęku przed niebezpieczeństwami, których w żaden
sposób nie umiałbym wyjaśnić. Niech pan lepiej zostawi to w spokoju. Niech
pan kontynuuje swe badania nad pismem, za co mieszkańcy naszego kontynentu na
pewno będą panu wdzięczni. Nie potrafi pan nawet przewidzieć, skąd nagle może
sięgnąć po pana czarna ręka naszych azjatyckich diabłów.
V
Traven nie mógł ukryć zniecierpliwienia i
szyderczego uśmiechu. Nie wierzył oczywiście w żadne bajdy, legendy i przesądy.
Pożegnał profesora i następną taksówką pojechał na Bleecker Street. Teraz
miał w ręku klucz do odnalezionego planu.
Otwierając drzwi na pierwszym piętrze potknął
się o coś śliskiego. Kiedy zapalił światło w przedpokoju, spostrzegł, że
u progu leży martwy, silnie już wzdęty wąż.
Wąż w Nowym Jorku? W jakiż znów sposób na
Manhattanie, gdzie od dobrych dwustu lat nie żyły żadne dzikie zwierzęta oprócz
szczurów, mógł się pojawić wąż? I dlaczego właściwie ten cholerny,
leniwy dozorca tak rzadko zamiata klatkę schodową?
Harold Traven był człowiekiem twardym,
pozbawionym lęków i absolutnym, stuprocentowym racjonalistą. Nie mógł
jednak uwolnić się od niejasnego poczucia, że w tym mrocznym, milczącym
pomieszczeniu zaczęło się dziać coś, czego nie potrafi wyjaśnić
sceptyczny, wykształcony przyrodnik, doktor Harold Traven.
Przeszedł przez sześć pokojów, w każdym po
kolei zapalając światło.
Drzwi od gabinetu były lekko uchylone, w
powietrzu unosił się jeszcze ślad owego niepojętego zapachu, o którym
Traven nie potrafiłby w tej chwili powiedzieć, czy jest najpiękniejszym
zapachem, jaki kiedykolwiek poczuł w życiu, czy też przypomina woń rozkładającego
się trupa.
Traven usiadł przy biurku, wyciągnął kartkę
z tłumaczeniem objaśnień, potem sięgnął po pęk kluczyków od sejfu. Lampy
nad biurkiem rzucały ostry cień. Traven włożył klucz do pierwszej zapadki i
znieruchomiał.
Na uchwycie od górnej szuflady wisiał bezwładnie
duży szarozielony wąż.
Był znacznie większy od tego, którego Traven
znalazł przy progu drzwi wejściowych. Szpiczasty martwy pysk o zamkniętych
powiekach był dosłownie wkręcony w stalową ramkę sejfu. Wąż musiał
zdechnąć niedawno. Jego seledynowe podbrzusze połyskiwało jeszcze jak
miedziane spatynowane zwierciadełko. W zamarłej paszczy wyraźnie rysowały się
zaciśnięte kurczowo szczęki.
Zamiast lęku spłynęła na Travena złość.
Nie należał do ludzi poddających się nastrojom i nie miał zamiaru ulegać
opętaniu. Dwa zdechłe węże w południowej części Manhattanu były na pewno
zjawiskiem niezwykłym, lecz z całą pewnością wytłumaczalnym, jak wszystko,
co wydaje się niektórym ludziom tajemnicze i nadprzyrodzone. Traven znalazł jakąś szczotkę, o której istnieniu nie miał pojęcia, uchylił okno i
wyrzucił węża na podwórze. Dopiero wtedy spostrzegł, że szyba jest pęknięta;
w środku rozchodzących się promieniście pęknięć widniał otwór o średnicy
jednego cala, wystarczający w zupełności, aby wąż mógł się tędy prześliznąć.
Traven po raz pierwszy pożałował, że na Bleecker Street nie ma radia lub
telewizora. Martwa, wroga cisza spowijała wszystkie pokoje.
Otworzył sejf i spomiędzy rozciętego arkusza
nr 13 wyciągnął plan. Swym równym, spokojnym pismem wpisał pod każde objaśnienie
z osobna tekst tłumaczenia pochodzącego od Sukhrumvitcharana. Wpatrywał się
w rysunek z pół godziny.
Nagle doznał poczucia, że widzi tę świątynię,
wielkie drzewo, brązową tarczę, rozplenioną dżunglę dokoła. Wciągnął głęboko
zapach chińskiego jedwabiu i w ciągu jednej sekundy podjął nieodwołalne
postanowienie, że pojedzie do Lerng Nokhta. Bez względu, na koszty i bez względu
na wszelkie niebezpieczeństwa. Ostatecznie, jaki właściwie sens ma życie
takiego człowieka jak Traven? Ile jeszcze rękopisów można zebrać? Czego
jeszcze można się dowiedzieć o dziejach ludzkiego pisma, skoro każdy człowiek
z osobna, od dwudziestu czy trzydziestu wieków, w tysiącu alfabetów i stu
tysiącach odmian tworzy na nowo historię? Przecież nie można zebrać próbek
czterech miliardów rodzajów pisma. Dobrze, odliczmy analfabetów; tak czy
inaczej zostanie dwa i pół miliarda. A ci z przeszłości, którzy też
przecież pisali? Ilu ich było - miliard, półtora, dwa?
Tak oto w ostatnim dniu października 1979 roku
doktor Harold Traven, pięćdziesięciodziewięcioletni dentysta z Nowego Jorku,
jeden z międzynarodowych autorytetów w zakresie historii pisma, uznał, że
hobby, któremu poświęcił prawie czterdzieści lat swego życia, przestało
go interesować.
Nazajutrz poprosił w szpitalu o urlop i oznajmił
wszystkim zaprzyjaźnionym antykwariuszom nowojorskim, że przystępuje
do sprzedaży swej słynnej kolekcji rękopisów.
Tego samego dnia zarezerwował na początek
grudnia miejsce w samolocie do Bangkoku.
Londyński Sotheby dowiedział się jakimś
sposobem o sensacji. Wyprzedził uboższych konkurentów i uzyskał prawo
zorganizowania pierwszej aukcji. Trwała przez trzy dni i zgromadziła ponad dwa
tysiące uczestników - od dyrektorów wielkich muzeów narodowych po największych
rekinów rynku antykwarycznego. Ku powszechnemu zaskoczeniu jej wyniki były dość
skromne: sprzedano zaledwie piętnaście procent rękopisów na łączną sumę
sto pięćdziesiąt sześć tysięcy dwieście trzydzieści dolarów. Doktor
Harold Traven przeznaczył na sprzedaż tylko niewielką część swego
legendarnego zbioru.
Jednakże dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów -
bo tyle zostało Travenowi po zapłaceniu podatków - było sumą wystarczająco
wielką, aby podjąć wyprawę do nieznanej świątyni w Tajlandii. Harold
Traven przeznaczył na to swój trzymiesięczny urlop, do którego miał prawo
jak niewielu ludzi: od dwudziestu sześciu lat nie korzystał z urlopu
wypoczynkowego.
W sobotę, ósmego grudnia 1979 roku, Harold
Traven zajął miejsce w Boeingu 747 lecącym przez Rzym, Teheran i Kalkutę do
Bangkoku i Tokio.
Wkrótce po starcie, po drinku poprzedzającym
kolację, Traven przerzucił popołudniowe wydania gazet nowojorskich. Jego
wzrok przyciągnęła niewielka notatka dotycząca procesu, jaki władze
miejskie wytoczyły właścicielowi niewielkiego sklepu zoologicznego na 9 Ulicy
Wschodniej. Został on obwiniony o sprowadzenie niebezpieczeństwa publicznego
na skutek tego, że w niedostateczny sposób zabezpieczył klatkę, w której
znajdowało się czternaście tropikalnych węży. W nocy wydostały się one z
klatki, następnie ze sklepu, i rozpełzły się po okolicznych domach, ulicach
i zaułkach. Dwa z nich zaatakowały przechodniów, z których jeden,
osiemdziesięcioczteroletni Harry Mitmeister, emerytowany krawiec, zginął na
miejscu wskutek ukąszenia.
Właściciel sklepu tłumaczył się, że klatka
była zupełnie szczelna i została zbudowana zgodnie z przepisami sanitarnymi.
Nie umiał jednak podać żadnego powodu, dla którego węże wydostały się z
klatki.
Harold Traven odłożył gazetę, zamówił u
stewardessy puszkę piwa imbirowego i dotknął kieszeni, w której znajdowała
się fotokopia pewnego planu sprzed czterystu lat.
VI
W ciągu trzech dni po przylocie do Bangkoku
Harold Traven uporał się z fizjologicznymi następstwami koszmarnego upału,
co innym przybyszom zajmuje zazwyczaj około dwóch tygodni. (Trzeba tu wyjaśnić,
że południowa Tajlandia zażywa sławy najgorszego klimatu na kuli ziemskiej,
podobno porównywalnego tylko z Gujaną). Traven miał za sobą trzy lata
tropikalnej zaprawy podczas wojny na Pacyfiku. Dokładnie wiedział, kiedy należy
zażywać bezmyślnej sjesty, a kiedy trzeba się zmusić do ruchu za wszelką
cenę.
Czwartego dnia po przylocie Traven rozpoczął
przygotowania do wyprawy w okolice Lerng Nokhta, skąd prawdopodobnie pochodził
manuskrypt nr 13. Oczywiście marynarz mógł to wszystko zmyślić. Oczywiście
rękopis mógł z powodzeniem pochodzić z zupełnie innego rejonu. Ale
determinacja Travena była bezgraniczna; był gotów spędzić resztę życia na
poszukiwaniu Groty Potęgi i Śmierci.
Pora deszczowa skończyła się przed tygodniem.
Powietrze było jeszcze parne, grząskie błoto dymiło i bulgotało przy każdym
poruszeniu, lecz słynne syjamskie niebo już rozjaśniło się i bezlitośnie
grzało jak piekarski piec. Po Silom Road, po Sukhumvit Road, po Alei Króla
Ramy Czwartego pędziły ryczące potoki aut, biegli przekupnie z naręczami
placków owsianych i pachnących pierożków, śmigały motorowe ryksze o
wzorzystych baldachimach, przechadzały się zwiewne, kruche dziewczyny podobne
do motyli.
Wynajęcie łazika z kierowcą było sprawą
stosunkowo prostą, choć właściciel przedsiębiorstwa wynajmu zażądał
trzykrotnie wyższej stawki, kiedy dowiedział się o celu podróży. Traven
musiał zdeponować cztery tysiące dolarów tytułem kosztów wyprawy. Żywił
niewielką nadzieję na odzyskanie tej sumy. Dużo trudniej poszło z wynajęciem
tłumacza. W odpowiedzi na ogłoszenie, jakie Traven zamieścił w "The
Bangkok Post", zgłosiło się do hotelu "Oriental" ze czterdziestu
młodych, porządnie ubranych ludzi mówiących niezłą angielszczyzną i
sprawiających wrażenie, że są gotowi na wszystko. Traven oferował im pięćset
bahtów dziennie, czyli dwadzieścia pięć dolarów amerykańskich. Siedem ósmych
mieszkańców Tajlandii nie zarabia takiej sumy w ciągu miesiąca.
Kandydaci na tłumaczy rezygnowali jednak jeden
po drugim, kiedy dowiadywali się, że ich przyszły pryncypał nie potrafi określić
ani dokładnej trasy, ani czasu trwania wyprawy, ani - co najgorsze - jej
rzeczywistego celu. Większość bała się prawdopodobnie dociekliwych pytań
policji. Inni zdradzali zabobonny lęk przed dżunglami wschodniej Tajlandii, o
których różnie w stolicy mówiono.
Pozostał w końcu jeden kandydat gotowy na
wszystko: niski, nerwowy, dwudziestopięcioletni chłopak o tak skomplikowanym
imieniu i nazwisku, że został nazwany po prostu Numi. (Nazwiska tajskie składają
się co najmniej z osiemdziesięciu liter plus imiona - im dłuższe, tym
lepiej). Numi pracował kiedyś w miejscowej filii USIA (Agencja
Informacyjna Stanów Zjednoczonych), potem w biurze maklerskim, ale zdaje się,
że miał dość burzliwy i niezbyt przejrzysty życiorys. Chwilowo utrzymywał
się z nadziei na lepszą przyszłość.
Numi mieszkał po drugiej stronie rzeki
Chaophraya, w znośnej dzielnicy Talathplu. Leżała ona w okolicach dworca
kolejowego Taratphlu. Nie ma sposobu, aby przystępnie wyjaśnić cudzoziemcowi
różnicę w pisowni tych dwóch niemal identycznych nazw. Trzeba je po prostu
przyjąć do wiadomości.
Traven, który odwiózł Numiego do domu, aby się
zorientować w środowisku, z jakiego pochodził jego nowy towarzysz podróży,
zrozumiał, że musi porzucić zamiar choćby najpobieżniejszego zaznajomienia
się z językiem Tajów. Uświadomił sobie, że droga z centrum miasta do domu
Numiego wiedzie najpierw przez most Phraphuthayotfar, a potem, od pomnika
Taksina, przez Intraphitak Road i Pchetchakasem Road aż do skrzyżowania z
Charansanitvong Road. Żaden amerykański mózg nie jest w stanie zapamiętać
takich nazw.
Piętnastego grudnia 1979 roku, o godzinie
czwartej trzydzieści rano dr Harold Traven wraz z Numim i kierowcą, który dla
uproszczenia został nazwany Singiem, wyruszył w kierunku Lerng Nokhta.
Łazik został wypakowany po brzegi zapasami żywności
oraz środków opatrunkowych i dezynfekcyjnych. Znalazła się nawet moskitiera,
z której Traven był szczególnie dumny. Przypomniał sobie lektury wczesnej młodości,
awanturnicze opowieści o podróżnikach lub traperach. Starał się wyposażyć
swą ekipę według wszelkich starych przepisów. Jak niewiele potrzeba, aby spełniły
się marzenia dzieciństwa.
Dopiero jednak po wyjeździe Traven zorientował
się, że nie ma ze sobą żadnej broni. Zakupienie pistoletu z amunicją nie byłoby
w Bangokoku sprawą łatwą: miejscowe władze wojskowe są zazdrosne nawet o
przedpotopowe strzelby. Zresztą Traven nie umiał strzelać. Jednak o jakąś
zwykłą szablę, w rodzaju tych, które sprzedaje się na Sunday Market, trzeba
się było postarać.
W najbliższym miasteczku Traven zatrzymał łazika
i z pomocą Numiego kupił za siedemdziesiąt pięć bahtów potężny, lekko
zakrzywiony szablomiecz, używany przez chłopów do wycinania zagajników
bambusowych. Nie przypuszczał, że ta toporna broń za kilkanaście godzin
uratuje mu życie.
Pierwszą noc spędzili w Nakorn Rajsima, dwieście
sześćdziesiąt cztery kilometry od Bangkoku, w zupełnie porządnym zajeździe.
Traven zaprosił Numiego i Singa na kolację, do której postawił piwo
znakomicie ochłodzone w podróżnej lodówce. Doznawał poczucia, że młodnieje
z każdą godziną tej wyprawy. Przez moment ze zdumieniem pytał sam siebie,
dlaczego właściwie strawił całe życie na wyrywaniu cudzych zębów i ślęczeniu
nad starymi papierami.
Och, dobrze by było zobaczyć tego fircyka,
Paula Ryana. Ciekawe, jak długo wytrzymałby w tym przeklętym skwarze - dobę
czy dwie?
Następnego dnia zaczęły się pierwsze kłopoty.
Na północny wschód od Nakorn Rajsima stan dróg pogorszył się gwałtownie,
nawet droga państwowa na Wong Khai była całymi kilometrami prawie
nieprzejezdna. Stacji benzynowych spotykali coraz mniej. Sing, który nie mówił
ani słowa po angielsku, doradził za pośrednictwem Numiego, aby kupić
kanister i wieźć ze sobą zapas paliwa. Udało się to dopiero w Ban Pai. Za
mocno pordzewiały, pięciogalonowy kanister z wyraźnymi jeszcze znakami USAF
(Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych) Traven zapłacił trzydzieści dolarów.
Znowu mijali pola ryżowe, gaje bambusowe, ludne
wsie zamieszkane przez coraz dziwniej odzianych ludzi; góry stawały się coraz
bardziej strome, pokryte zbałwanioną runią dżungli; w przydrożnych
chaszczach nurkowały, mlaskały i kwiczały trudne do nazwania zwierzęta porośnięte
ni to futrem, ni łuską.
Drugą noc spędzili w miasteczku Maha Sarakam
nad rzeką Namchi. Nie było tu już żadnego hotelu. Sing spał w łaziku. Numi
poprosił o zaliczkę i z bezczelnym uśmieszkiem powiedział, że sam sobie
poradzi. Traven skorzystał z pokoju gościnnego na piętrze w miejscowej
komendzie garnizonu.
Maha Sarakam było raczej wielką wsią niż małym
miastem. Od dżungli porastającej lewy brzeg rzeki zionął duszny zgniły
zaduch, niósł się rechot żab drzewnych, wytężone brzęczenie moskitów i
wycie jakichś nieznanych zwierząt. Na uliczkach miasteczka, oświetlonych łojowymi
kagankami, odbywał się wieczorny targ. Biegały rozbawione dzieci, dzwoniły
zapamiętale dzwonki rowerów, półnadzy mężczyźni szli w mroku, niosąc na
głowach piramidy towarów.
Traven podkręcił knot lampy naftowej - to śmieszne,
ale umiał się obchodzić z tym antycznym sprzętem; pamiętał go jeszcze z
domu swego dziadka w Idaho - i nie mógł się powstrzymać, aby przed snem nie
obejrzeć swego skarbu. Nosił go w impregnowanym, wodoszczelnym woreczku
wszytym w pas okalający plecy i klatkę piersiową.
Ów skrawek jedwabnego papieru, który spowodował
już tyle zmian w życiu Travena, wyglądał w mdłym świetle lampy jeszcze
niepozorniej. Nadal wydzielał z siebie tamten niewytłumaczalny zapach,
znacznie już słabszy, lecz ciągle jeszcze odurzający.
Traven obejrzał jeszcze raz oryginał rysunku,
który znał już prawie na pamięć. Potem zaczął go porównywać ze sporządzoną
przez siebie kopią. Nagle poczuł na ramieniu chłód, jak gdyby ktoś przytknął
mu do szyi bryłę lodu. Spojrzał odruchowo przez ramię i zmartwiał. Po jego
lewym ramieniu pełznął bezszelestnie niewielki czerwony wąż. Traven nie
potrafił później odtworzyć sobie, jak długo siedział w bezruchu, wstrzymując
oddech. Wąż zsunął się wreszcie po brzuchu Travena. Szybkim wyrzutem ciała
spadł na oryginał rysunku. Zwinął się w kłębek i pokrył sobą niemal cały
rękopis. Dopiero wtedy z jego trójkątnego pyska wystrzelił długi,
rozdwojony język.
Wołanie o pomoc nie miało sensu. Traven odczekał
jeszcze chwilę i podszedł na palcach do przeciwległego kąta pokoju, gdzie na
podręcznej torbie z bielizną leżała zakupiona właśnie szabla. Traven liczył,
że uda mu się spędzić węża z manuskryptu i dopiero wtedy rozciąć go na pół.
Uderzenie w zwinięty, syczący kłębek oznaczałoby zniszczenie cieniutkiej
bibułki z bezcennym szkicem.
Szykując się do zadania ciosu Traven obrzucił
wzrokiem pokój. Jeszcze raz zamienił się w słup soli. Po zewnętrznej
stronie delikatnej siatki metalowej, wstawionej luzem w ościeżnicę okna dla
ochrony przed moskitami, wiło się z dziesięć, może piętnaście węży
rozmaitej długości i najróżniejszych kolorów. Siatka chwiała się pod ich
naporem i lada chwila mogła spaść do wnętrza pokoju.
Ogarnięty paniką Traven rzucił się do drzwi,
ale nie mógł ich otworzyć. Krzyknął, kopnął w drzwi, zaczął się z nimi
szamotać. Potem drzwi nagle ustąpiły. U progu leżał ogromny, liczący chyba
ze cztery stopy seledynowy wąż o prawie białym podbrzuszu. W chwili kiedy
Traven uchylił drzwi, wąż prześliznął się błyskawicznie przez drewniany
próg i zaczął sunąć w kierunku manuskryptu.
Traven z szablą w ręku, nie panując nad własnymi
ruchami, zbiegł na parter budynku. Młody wartownik zerwał się, chwycił za
broń. Nie rozumiał jednak po angielsku. Dopiero po chwili zjawił się
rozespany oficer, który przyświecając sobie latarką wszedł na piętro.
Zatrzymał się przed progiem. To co zobaczył przez uchylone drzwi, przyprawiło
go o przerażenie. Węże kłębiły się, syczały, ich gibkie ciała wyginały
się w łuk i spadały z rozmachem.
Oficer zbudził chyba pluton żołnierzy.
Uzbrojeni w ostro zakończone kije bambusowe stanęli w drzwiach pokoju Travena
i wrzucili do wnętrza wiązkę tlących się ziół o odrażającym zapachu. Węże
zaczęły jeden po drugim wypełzać z pokoju. Tuż za progiem żołnierze z
niebywałą wprawą zabijali je kijami, celując szpicem w nasadę łba.
W ciągu godziny zabito dwadzieścia cztery węże.
Tylko jeden z nich, właśnie ten mały, o rdzawoczerwonej łusce, który pełzł
po szyi Travena, był rzeczywiście groźny dla człowieka: jego jad zabijał w
ciągu pięciu minut.
Traven do rana już nie zmrużył oka. Zrozumiał
wreszcie, że zapach wydzielany przez manuskrypt ściąga węże jak magnes.
Jego przyrodnicze wykształcenie nie pozwalało jednak dostrzec żadnego
logicznego związku między zapachem starego papieru i epidemią obłędu wśród
węży. Rzeczywiście sprawiały wrażenie opętanych lub znarkotyzowanych. Ale
przyroda nie toleruje takich dewiacji w królestwie zwierząt. Chorzy po prostu
giną, przegrywają walkę o byt. Któż, u diabła, mógł przed czterema
wiekami wymyślić środek odurzający węże?
Traven schował rękopis do woreczka, owinął go
kilkakrotnie przylepcem i postanowił więcej nie wyjmować go aż do końca
podróży. Miał w końcu wierną, a zarazem bezpieczną kopię.
Zdecydował też ukryć przed Numim i Singiem swą nocną przygodę. Mogłaby
ich odstraszyć. Numi zresztą wrócił rano w złym humorze. Stał się
opryskliwy, a nawet pozwalał sobie na zuchwałe żarty pod adresem Travena.
VII
Siedemnastego grudnia pozostał do przebycia
najkrótszy, liczący tylko sto dziewięćdziesiąt kilometrów, lecz i
najtrudniejszy odcinek drogi. W miejscowości Sela Pcom ostatecznie kończyła
się utwardzona droga. Resztę trasy musieli przebyć po zupełnych bezdrożach
lub wąskimi spiralnymi ścieżkami wiodącymi przez górską dżunglę. Turyści
nie zaglądali nigdy do tych odludnych miejsc, wojna ominęła góry. Z każdą
przejechaną milą oddalał się dwudziesty wiek.
Ludzi było tu niewielu. Przemykali się chyłkiem
po zboczu i znikali w dżungli jak duchy. Należeli do plemion, o których
Traven nigdy nie słyszał. Nosili czarne obcisłe szaty i purpurowe turbany.
Spotykało się coraz częściej łuki i dzidy, a także ręcznie wykonane skałkówki
na krzemień i podsypkę z prochu. Nieruchomy wilgotny upał wydawał się nie
do wytrzymania. Miliony maleńkich muszek wciskały się do ust i nosa, spod kół
łazika uciekały wydry i leniwe jaszczurki, w gęstych koronach drzew darły się
hałaśliwe ptaki podobne do papug. Traven, ociekając strugami potu i z trudem
łapiąc w płuca rozpalone powietrze, rozpuszczał co chwila pastylki
dezynfekujące wodę i pił bez opamiętania. Chwilami miał wrażenie, że śni.
W żaden sposób nie mógł uwierzyć, że zaledwie dziewięć dni temu zamykał
się w swej pracowni na Bleecker Street.
Tuż przed zapadnięciem zmierzchu, znużeni do
ostateczności, dotarli wreszcie do miasteczka Lerng Nokhta. Była to osada
niemal odcięta od świata, zamieszkana głównie przez jakichś ludzi w
kolorowych spódnicach i cytrynowożółtych przepaskach na głowie. Nawet Numi
nie umiał się z nimi porozumieć, choć utrzymywał, że zna czternaście głównych
dialektów tajskich oraz języki Czamów i Khmerów. Łgał oczywiście. Łgał
od pierwszej chwili. Im dalej odjeżdżali od Bangkoku, tym bardziej jego
arogancja przybierała na sile.
Traven nie miał już wątpliwości, że Numi
pracuje dla policji. Szastający pieniędzmi Amerykanin, wybierający się w dżungle
wschodniego pogranicza bez wyraźnie określonego celu, musiał być dla
tajlandzkiej policji postacią dość zagadkową. Po prostu wysłali swojego człowieka
w trop za podejrzanym przybyszem.
Pierwsza noc w Lerng Nokhta była najgorsza ze
wszystkich. Traven spędził ją na ciasnym, dusznym strychu jakiegoś
spichlerza, tuż nad zagrodą dla bawołów. Ani na chwilę nie milkł chrobot
szczurów i mlaskanie jaszczurek. Bawoły czochrały się o drewniane słupy i
miesiły racicami nigdy nie wysychające błoto. Mniej więcej co dziesięć
minut Traven zapalał latarkę w przeświadczeniu, że po ścianie strychu pełznie
wąż.
Nazajutrz o świcie ekipa Travena rozpoczęła
poszukiwania świątyni buddyjskiej. Numi dowiedział się wreszcie, o co
chodzi, i nie miał już wątpliwości, z kim ma do czynienia: ten dziwny
Amerykanin był po prostu rabusiem antyków. Nie jest to tak znów wielkie
przestępstwo według praw tajlandzkich; policja zawsze jest skłonna wysłuchać
argumentów wspartych odpowiednio wysoką łapówką. Numi wiedział już, czego
się trzymać. Na krótko odzyskał nawet dobry humor.
W Lerng Nokhta znajdowały się trzy pagody
buddyjskie. Z pierwszej odprawiono Travena po krótkiej rozmowie. Nie było w
niej nic ciekawego do oglądania: skromny banalny ołtarz, kilka parawanów, dwa
dzwony - to wszystko. W drugiej pagodzie Traven wdał się w długą i kłamliwą
opowieść. Słyszał mianowicie, że albo w samym miasteczku, albo w jego
okolicy znajduje się jeden z najpiękniejszych w Azji posągów Buddy. Traven
jest historykiem sztuki azjatyckiej i bardzo chciałby ten posąg obejrzeć.
Siwy, krótko ostrzyżony mnich pokręcił przecząco
głową. Owszem, są posągi Buddy, ale to rzeczy nowe i mało interesujące.
Tamte, rzeczywiście wspaniałe, o których wieści przechodzą z pokolenia na
pokolenie, poginęły podczas niezliczonych wojen, jakie tu toczono przez całe
wieki. Kiedyś, może trzysta albo pięćset lat temu, cała ta okolica była gęsto
zaludniona, wznosiły się bogate miasta i świątynie, w dolinach stały
wspaniałe pałace. Ale wojny wszystko zniszczyły. Dżungla pożarła ślady
przeszłości, nikt od dawna nie chce się osiedlać w tym odludziu. Czasem
tylko można napotkać w dżungli jakieś ruiny lub resztki murów obronnych, o
których dzisiaj nikomu już nic nie wiadomo. Tylko im, mnichom, jest obojętne,
gdzie oczekują na koniec świata.
Najgorzej powiodło się przybyszom w trzeciej,
ostatniej pagodzie, stojącej na skraju miasteczka. Młody, odrażająco brzydki
mnich o twarzy szczura nie wpuścił Travena nawet na wewnętrzny dziedziniec.
Sprawiał wrażenie, że za chwilę chwyci za kij, aby odpędzić intruzów.
Nie, nie ma tu żadnego posągu Buddy. Nie, nikt o takim nie słyszał. Nie, nie
wolno wejść na dziedziniec.
Traven uświadomił sobie nagle, że jego wyprawa
zaczyna tracić sens. Podniósł głos: ma ze sobą zezwolenie rządu na
zwiedzanie wszystkich świątyń w całym kraju, wobec czego domaga się
stanowczo, aby go wpuszczono do środka.
Mnich wybuchnął nagle potokiem słów,
gestykulował, tupał, zawodził. Numi wysłuchał tego z uwagą i
zainteresowaniem. Potem wyjaśnił Travenowi, nie ukrywając cynicznego uśmieszku:
- On mówi, że nigdy więcej nie wpuści żadnych
białych do wnętrza. Dwa lata temu był tu jakiś młody Amerykanin. Mnisi
przenocowali go i nakarmili, a on włamał się w nocy do schowka i ukradł im
jakieś bardzo stare dokumenty.
Traven w jednej chwili podjął decyzję.
- Powiedz mu, Numi, że jeżeli porozmawia ze mną
szczerze, pomogę im odzyskać te dokumenty. Domyślam się, gdzie mogą być.
Numi przybrał triumfującą minę - właśnie
potwierdzał się jego domysł co do prawdziwego charakteru podróży Travena,
którą to przenikliwość policja na pewno doceni - i przełożył mnichowi
propozycję Amerykanina, dodając do niej swe własne komentarze.
Szpetny mnich cofnął się w głąb furty i
niechętnym gestem wskazał Travenowi drogę przez dziedziniec.
W półmroku świątyni pełgały płomyki lampek
oliwnych, snuł się błękitny dym trociczek. Przed drewnianym posągiem Buddy
stały miseczki z owocami i ryżem oraz brzydkie, poszczerbione wazony ze świeżymi
kwiatami. Spod stropu zwisały długie paski z tekstami modlitw i podziękowań.
Było ciemno, bardzo gorąco, zupełnie cicho. Tylko niedostrzegalne dzwonki za
ołtarzem napełniały mrok brzęczeniem delikatniejszym niż bzykanie os.
- Czego on chce? - spytał mnich wsuwając dłonie
w szerokie rękawy swej pomarańczowej szaty.
Traven przysiadł na kamiennym podeście i wyciągnął
portfel. Szperał w nim przez chwilę, w końcu wyjął ćwiartkę bezdrzewnego
papieru, na której przed wyjazdem własnoręcznie wypisał słowo wydające mu
się kluczem do tajemnicy. Występowało na początku każdej z sześćdziesięciu
pięciu kart kroniki świątynnej. Traven uznał, że musi ono oznaczać albo
nazwę świątyni, albo miejsce, w którym się ona znajduje. Tylko po ustaleniu
tych szczegółów można było kontynuować wyprawę.
Mnich rzucił okiem na podaną mu kartkę i
wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem - powiedział niechętnie. - O co
chodzi temu przybyszowi? Skąd on ma ten zapis?
- Przyjacielu - rzekł z naciskiem Traven. -
Postaraj się zrozumieć. Nie odejdę stąd, dopóki mi nie powiesz, co to słowo
oznacza i gdzie leży miejsce, o którym tu mowa.
Mnich spojrzał jeszcze raz na Travena jakby
badając, czy ma do czynienia z człowiekiem o zdrowych zmysłach.
- Dlaczego - spytał - mam temu człowiekowi
zdradzać nasze tajemnice?
- Powiedz mu, Numi, że to leży w ich własnym
interesie - wtrącił pospiesznie Traven. - Mogą odzyskać swój skarb. Mnich
pomilczał przez chwilę.
- Słowo napisane na tej kartce - powiedział -
czyta się jako Katthanthantcheran Sikrit. To nazwa dawno nie istniejącego
miasta, o którym nam tutaj nic nie wiadomo. Miało tysiąc lat.
- Gdzie leżało?
- Niedaleko stąd. Dwie godziny drogi przez dżunglę.
- Jak się tam dostać?
- Tam nie można się dostać. To jest Dolina Węży.
- No to co?
- Przecież mówię wyraźnie, że to jest w
Dolinie Węży. Tam nie można dojść ani dojechać. Tam są miliony, dziesiątki
milionów jadowitych węży. Na ziemi, na drzewach, w ruinach. Nikt nie może się
nawet zbliżyć do tego miejsca.
Traven odetchnął głęboko. Teraz już wiedział,
co robić.
- Przyjacielu - powiedział wesoło. - Czy wyrządzisz
mi pewną przysługę, jeżeli za miesiąc dostarczę wam skradzione
manuskrypty? Przecież wiesz, że to nie ja je stąd zabrałem. Chcę wam pomóc.
Mnich szepnął coś Numiemu, wyprostował się i
zaczął mówić dobitnie, jak gdyby recytował modlitwę:
- Te papiery, które nam zrabował zły człowiek,
są dla naszej świątyni niezbędne jak słońce, powietrze, woda i ziemia. Nie
możemy bez nich odprawiać naszych modlitw. Nie możemy patrzeć w wieczność.
Zły człowiek zostanie wkrótce ukarany. Ale ty, przybyszu, jeżeli coś wiesz
o naszych skarbach, zwróć je nam natychmiast. My i nasi następcy będziemy
zanosić za ciebie modły do końca tysiącleci.
- Dobrze - odpowiedział Traven. - Dostaniecie swój
skarb mniej więcej za miesiąc. Ale pod jednym warunkiem: że zaprowadzisz mnie
do... jak się to nazywa?... do Katihamhamcheran Sikrit.
Mnich wstrząsnął się z przerażenia.
- Nie wiesz, co mówisz, przybyszu. Tam nikt nie
pójdzie. Zginąłbym natychmiast, a mój czas jeszcze nie nadszedł. Ty byś
także zginął. Nie znajdziesz nikogo, nikogo na świecie, kto chciałby wejść
do Doliny Węży.
Numi uznał za wskazane opatrzyć to wyjaśnienie
własnym komentarzem:
- On mówi prawdę, proszę pana. O Dolinie Węży
pisano w wielu książkach i czasopismach, sam czytałem. To ponoć fenomen
przyrodniczy. Podobno jest to największe skupisko węży na kuli ziemskiej.
Naprawdę nie znajdzie pan nikogo, kto by się tam wybrał. Ja w każdym razie
nie. A czego pan właściwie chce tam szukać?
Traven zamyślił się.
- Czego szukam, młody człowieku? Powiem ci.
Szukam sensu życia. Czasem tak bywa, że dopiero przed sześćdziesiątką człowiek
uświadamia sobie, czego daremnie poszukiwał przez całe poprzednie życie.
Dwudziestego szóstego grudnia 1979 roku dr
Harold Traven wylądował na lotnisku imienia Johna Kennedy'ego w Nowym Jorku. W
jego głowie dojrzał plan następnej wyprawy do Doliny Węży.
VIII
Pierwsze miesiące 1980 roku Harold Traven poświęcił
na zajęcia zupełnie niepodobne do wszystkiego, czym się przedtem zajmował
przez całe życie. Był zdecydowany uczynić absolutnie wszystko co możliwe,
aby dotrzeć do Doliny Węży. A tym razem wyprawa musiała być przemyślana i
przygotowana w najdrobniejszych szczegółach. Przede wszystkim zaś musiała się
opierać na, jak to mawiają bankierzy, solidnych podstawach finansowych.
Dlatego natychmiast po powrocie z Bangkoku Traven
przystąpił do sprzedaży następnej części swej kolekcji rękopisów. Poszedł
pod młotek słynny inkunabuł z Getyngi, datowany w roku 1445, pełen zachwycających
drzeworytów i map, na które można było patrzeć bez końca. Poufny list
Olivera Cromwella, chyba w ogóle nie znany historykom. I list Napoleona
Bonaparte do marszałka Neya, zdobiony dość świńskim rysunkiem wykonanym własnoręcznie
przez Boga Wojny. I trzy tabliczki tybetańskie, których prawdziwa historia
starczyłaby za scenariusz pasjonującego filmu przygodowego. I skrawek
pergaminu z własnoręcznym podpisem Galileusza. I nawet ów sławny, opisywany
w literaturze orientalistycznej zwój jedwabny z Syczuanu, zawierający między
innymi atlas akupunktury oraz wykaz najtajniejszych leków chińskich, sporządzanych
z kości jednorożca na wyłączny użytek Syna Niebios i najczcigodniejszych
mandarynów.
Kolejne aukcje ciągnęły się po kilka dni.
Licytacja była zacięta i hałaśliwa. Rozbiciu słynnej kolekcji Harolda
Travena towarzyszył spory rozgłos. Wśród publiczności znaleźli się młodzi
reporterzy prasy codziennej, na ogół mało zainteresowani subtelnościami
wczesnej szwabachy i estetyką perskich ligatur. Wiedzieli jednak dostatecznie
wiele o poruszeniu, jakie wywołały aukcje w środowisku rekinów rynku
antykwarycznego. Nazajutrz, w notatkach liczących sto trzydzieści słów,
reporterzy wyrazili niesmak i zdumienie, że można było zapłacić trzy tysiące
dolarów za dwie pobazgrane kartki zżółkłego papieru.
Byliby zapewne jeszcze bardziej zdumieni, gdyby
wiedzieli, na jaki cel przeznaczone są pieniądze uzyskane z licytacji.
Traven spieniężył prawie trzy czwarte swoich
zbiorów, pozostawiając sobie tylko kilka najrzadszych cymeliów. I oczywiście
ową tajską kronikę świątynną, która miała posłużyć jako karta wstępu
do Doliny Węży.
Aukcje przyniosły w sumie sześćset sześćdziesiąt
tysięcy dolarów, to znaczy, po zapłaceniu podatku, około czterystu
dwudziestu tysięcy. Traven zdecydował się jednak odłożyć spłatę podatku
do przyszłej wiosny. Nie potrafił przewidzieć, jak będzie wyglądać jego życie
za rok. I nic go to nie obchodziło.
Piętnastego lutego Traven rozesłał drukowane
zawiadomienie do wszystkich swych prywatnych pacjentów. Zawiadamiał w nim, że
likwiduje praktykę, zamyka gabinet na 92 Ulicy i dziękuje Sz. Pacjentom za długoletnie
patronowanie, które, rzecz prosta, zawsze zachowa we wdzięcznej pamięci.
Traven był bardzo dumny z tej formuły, ponieważ świadczyła, że zaczyna nabywać
nowych umiejętności. Najchętniej napisałby swym pacjentom, że z radością
może ich wreszcie posłać do diabła.
Piętnastego kwietnia Traven pismem zawiadomił
dyrektora szpitala Bellevue, że z dniem pierwszego maja rezygnuje z dalszej
pracy w klinice. Dyrektor wezwał natychmiast Travena i przez chwilę oglądał
go dokładnie, jak pomyleńca. Nigdy jeszcze nie zetknął się z wypadkiem, aby
ktoś dobrowolnie rezygnował z pracy na rok przed osiągnięciem wieku
emerytalnego. Wyjaśnił pospiesznie, że adwokaci szpitala wygrali tamten
proces o odszkodowanie, więc dyrekcja nie żywi już żadnych pretensji do
swego cenionego współpracownika. Jednak próba przekonania Travena, aby postępował
zgodnie z własnym interesem, nie odniosła skutku. Lekarz powołał się na ważne
względy rodzinne i rezygnacji nie wycofał.
Drugiego maja dr Harold Traven zakończył na
zawsze karierę stomatologiczną. Polegało to na tym, że spakował starannie
wszystkie instrumenty zawodowe i odesłał je do składnicy złomu. Następnie
spalił kartotekę pacjentów i oddał swym młodym sąsiadom dość kosztowny
fotel dentystyczny, który miał odtąd stanowić nadzwyczajną atrakcję w ich
zwariowanym mieszkaniu. Była tam już trumna, kołowrotek, elektryczna pianola
i ciężki karabin maszynowy, więc niklowany fotel dentystyczny musiał młodych
ludzi szczerze ucieszyć.
Następnie Traven udał się na Trzecią Aleję,
do pewnego zaprzyjaźnionego antykwariusza, któremu dwa miesiące przedtem
zlecił zebranie, bez względu na koszty, wszelkich istniejących publikacji na
temat herpetologii i etiologii. Mimo przyrodniczego wykształcenia Traven nigdy
przedtem nie wiedział, że takie - greckie chyba? - nazwy noszą nauki o gadach
i wężach. Antykwariusz wywiązał się z powierzonego mu zlecenia.
Rachunek wyniósł prawie dwa tysiące dolarów.
Rankiem trzeciego maja Traven zasiadł nad książkami
i spędził nad nimi prawie cztery tygodnie, z rzadka tylko wychodząc na krótką
przechadzkę po mieście. Miał wreszcie tyle czasu, ile zapragnął. Jego
staranne notatki, posegregowane tematycznie i opatrzone wielokolorowymi
fiszkami, były sporządzane na specjalnie zamówionych wodoodpornych kartach i
pasowały do szczelnego stalowego pudełka. Miały stanowić podstawowe wyposażenie
podczas wyprawy do Lerng Nokhta.
Już po kilku dniach Traven zorientował się, że
ofiologia jest prawdopodobnie najmniej zbadaną dziedziną zoologii. Nawet
fundamentalne, trzytomowe dzieło papieża herpetologów, Charlesa Bogerta, było
właściwie spisem zagadek, domysłów i nie wyjaśnionych sprzeczności.
Owe beznogie, pełzające stworzenia z podrzędu Ophidia,
żyjące na Ziemi od kilku milionów lat, budzą lęk człowieka od czasów
przedhistorycznych. Najgorszą sławą otoczone są żmije z rodziny Viperidae,
których gruczoł jadowy jest umieszczony za okiem, w dobrze sklepionej
pokrywie kostnej. Jad żmii działa hemolitycznie, to znaczy powoduje rozpad
krwinek w osoczu i śmierć ofiary wskutek niedotlenienia. U węży gruczoł
jadowy znajduje się pod wargą, w dolnej lub górnej części pyska. Jad węży
z rodziny Colubridae działa neurotoksycznie, czyli sprowadza paraliż
systemu nerwowego i śmierć przez uduszenie. Wśród około trzech tysięcy
gatunków, zamieszkujących glob od rejonów podbiegunowych na północy po zupełnie
bezludne, skaliste wysepki południowej Oceanii, zanotowano nie mniej niż sto
do stu pięćdziesięciu gatunków, co do których uczeni nie są jednak pewni,
czy należy je uznać za żmije, czy za węże.
O jadach węży uczeni wiedzą dziś sporo, ale
jeszcze nie wszystko. Archie Carr, jeden z międzynarodowych autorytetów
herpetologicznych, wręcz twierdzi, że natura jadów jest nie znana. Ustalono
tylko tyle, że w skład jadów oprócz histaminy wchodzą enzymy zwane lipazami,
których stężenie jest tak silne, że kilka tysięcy ludzi nie mogłoby
wytworzyć w swych trzustkach podobnie żrącej substancji. Lipazy odrywają od
lecytyny cząsteczki kwasów tłuszczowych i powodują powstawanie tak zwanych
lizoletycyn, o których z pewną przesadą należałoby powiedzieć, że stanowią
śmierć w stanie płynnym. W skład jadów wchodzi poza tym kilkadziesiąt
innych, bardzo skomplikowanych substancji, mało człowiekowi znanych, gdyż
nikomu jeszcze nie powiodło się ich wyizolowanie i synteza. Nie wiadomo nawet,
jak to się dzieje, że nawet najstraszliwszy jad przyjęty doustnie nie pociąga
za sobą żadnych poważniejszych następstw u dorosłego człowieka.
W przyrodzie nie ma poza botuliną niczego równie
zabójczego jak jady węży. Osiemdziesiąt miligramów jadu najpospolitszej żmii
Vipera ruselli wystarcza do uśmiercenia człowieka w ciągu pięciu
minut. Wąż mokasyn, postrach strefy tropikalnej, potrzebuje do tego już tylko
kilkunastu miligramów. Kobrze królewskiej wystarcza kilka miligramów. Podczas
znanego eksperymentu Vitremonta jedna kobra uśmierciła w ciągu godziny sześćset
pięćdziesiąt szczurów.
W posługiwaniu się trucizną węże wykazują
pomysłowość graniczącą z geniuszem. Na przykład ilość wydzielanego
jednorazowo jadu jest zawsze wprost proporcjonalna do masy atakowanej ofiary, co
wskazywałoby, że wąż dokonuje "w myśli" szybkiego obliczenia,
opartego na danych zmysłowych, choć wiadomo, że wzrok ma fatalny. Zarazem zaś
"oszczędza" zabójcze składniki jadu. Węże umieją też regulować
jego skład chemiczny. W pewnych wypadkach składa się on niemal wyłącznie z
substancji zmniejszającej krzepliwość krwi, lecz nietoksycznej. W chwilę
potem ten sam jad tego samego węża zawiera niemal wyłącznie mordercze, stężone
lipazy.
Najnikczemniejszym ludojadem wśród węży jest
kobra - zabija ona co roku w Indiach dziesięć tysięcy ludzi i ponad dwieście
tysięcy sztuk zwierząt. Jest jedynym żywym stworzeniem, które - jeśli można
to tak nazwać - trawi swą ofiarę, zanim ją jeszcze zabije. Jad kobry jest
zmieszany ze śliną i silnym enzymem trawiennym. Jeśli nawet upatrzonej
ofierze uda się chwilowo uciec przed zębami kobry, i tak dosięgnie ją
strumień śliny wyrzucanej pod ciśnieniem na odległość do dziesięciu stóp.
Oślepia ona ofiarę w ciągu kilku minut, a enzymy bardzo szybko przedostają
się poprzez nerwy oczne do mózgu.
W rozdziale o jadach Traven ze zdumieniem natknął
się na krótką wzmiankę, że nie powiodły się, jak dotychczas, próby
syntetycznego uzyskiwania lipaz podobnych w budowie do lipaz w jadzie węża,
choć na przykład pankreatynę umiemy wytwarzać od dawna.
Najbardziej zdumiewający wydał się Travenowi
fakt, że do dziś dokładnie nie wiadomo, w jaki sposób następuje zapłodnienie
u węży i żmij. Większość gatunków nie wykazuje żadnych zewnętrznych
cech płciowych, a i budowa anatomiczna nie pozwala stwierdzić z całą pewnością
płci węża. Zapewne dlatego przez długi czas podejrzewano węże albo o
dzieworództwo, albo o pełne obojnactwo, co w końcu upadło, ale sam Bogert
poznaje, że trudno jest dziś dowieść rozdzielnopłciowości węży.
Przypuszcza się, że podczas słynnego tańca godowego - jest to podobno jedno
z najbardziej przejmujących widowisk w przyrodzie - węże płci męskiej, jeśli
rzeczywiście istnieją, przekazują "samicom" poprzez skórę pewne
substancje chemiczne, o których nasza wiedza jest znikoma.
Węże są wyposażone w swoisty zmysł chemiczny
zbliżony nieco do węchu, lecz działający inaczej i nie występujący w tej
formie u żadnego innego zwierzęcia. Zmysł ten jest umieszczony w tak zwanym
organie Jacobsona. Są to dwa niewielkie, niezwykle silnie unerwione wgłębienia
w tylnej części czerepu, wykrywające nawet zupełnie śladowe stężenia
substancji chemicznych - tak niskie, że ich zapach jest w ogóle niewykrywalny
dla człowieka i innych zwierząt. Stwierdzono na przykład, że Ancistrodon
piscivorus, czyli mokasyn, wyczuwa obecność pojedynczej molekuły acetonu w
metrze sześciennym powietrza. Grzechotnik Crotalus horridus potrafi
przepełznąć trzy mile w linii prostej, aby dotrzeć do zniesionych właśnie
jaj przepiórki.
Uczeni sądzą, że właśnie organ Jacobsona
odgrywa decydującą rolę w rozmnażaniu się węży. Wydziela on
prawdopodobnie śladowe ilości jakichś substancji chemicznych i sam zarazem
działa jak ultraczuły receptor. W literaturze opisano przypadek, kiedy dwa węże
zaczęły nagle pełznąć ku sobie nawzajem z odległości czterech mil.
Natychmiast po spotkaniu odbyły taniec godowy. A potem, jak w bajce dla
panienek, jeden z nich złożył jajka. Ów taniec został sfilmowany i nie ma w
nim nic, co nawet doświadczonym przyrodnikom mogłoby się
kojarzyć z aktem zapłodnienia.
Traven bardzo długo zastanawiał się nad
organem Jacobsona, którego nazwa szczególnie przypadła mu do gustu, gdyż
kojarzyła się z nazwiskiem dyrektora szpitala Bellevue, doktora Lothara
Jacobsona. Traven miał o nim dużo gorsze zdanie niż o kobrach i
grzechotnikach. Jeżeli dokonane przez uczonych obserwacje zmysłu chemicznego węży
były trafne, rozwiązywały tym samym zagadkę rękopisu nr 13. Musiał on być
zapewne nasycony ową tajemniczą substancją, która powodowała stan
podniecenia erotycznego u węży i ściągała je do manuskryptu nawet z
najdalszych zakątków. Nie było tylko jasne, dlaczego i człowieka wprawiała
w letargiczny halucynacyjny sen, którego Traven sam doświadczył.
Przez moment opanowała Travena niepowstrzymana
ochota, aby wyciągnąć z sejfu oryginał rysunku. Powstrzymał się jednak.
Uznał, że podczas nadchodzącej wyprawy będzie miał jeszcze dostatecznie
wiele do czynienia z wężami.
Studia ofiologiczne Travena miały wyłącznie
cel praktyczny. Pragnął dowiedzieć się wszystkiego, co mogło być przydatne
podczas wyprawy. Ale nie było to łatwe, im dłużej Traven brnął przez mądre
księgi, tym wyraźniej dostrzegał, że znawcy węży wiedzą o nich niewiele.
Na przykład jest rzeczą znaną, że w strefie umiarkowanej węże zapadają
zimą w tak zwaną hibernację, podczas której ich czynności życiowe zostają
sprowadzone niemal do zera. Odpowiednikiem hibernacji w strefie tropikalnej jest
estywacja, czyli sen letni, przypadający na okres najdotkliwszych upałów. Kłopot
w tym, że nie wszystkie węże przestrzegają tego przepisu przyrodniczego.
Mokasyn nie sypia nigdy, gatunek dusicieli sypia właściwie bez przerwy, co się
zaś tyczy kobr, które Travena interesowały najbardziej, to na ich temat nie
można było znaleźć w literaturze żadnych konkretnych informacji.
Relacje uczonych przypominały trochę opowiadania europejskich żeglarzy z XVI
wieku o zamorskich potworach: kobra jest podstępnym i okrutnym mordercą, ale
to właściwie wszystko, co o niej wiadomo. O straszliwej żmii żararaka, która
w samej tylko Brazylii uśmierca tysiąc niemowląt rocznie, Bogert pisał pobłażliwie,
Carr - z respektem, a Vaudin - z nienawiścią.
Nawet sprawa tak elementarna jak to, czy wąż
atakuje człowieka, nie doczekała się w literaturze etiologicznej
jednoznacznego rozstrzygnięcia. Jedni twierdzą z całą stanowczością, że wąż
nigdy, ale to nigdy nie zaatakuje człowieka, dopóki nie zostanie bezpośrednio
zagrożony. Inni z równą stanowczością dowodzili, że węże wyczuwają w człowieku
swego najgroźniejszego przeciwnika i w
dogodnych dla siebie warunkach atakują go przy pierwszej okazji. Rosnard de
Bruyere zamieścił nawet w swej książce fotografię zwłok zabitego przez
kobrę Hindusa, w których dosłownie roiło się od węży. Travenowi utkwił w
pamięci pysk niewielkiego węża, wystający z oka martwej ofiary.
Prawdopodobnie mózg tego człowieka został spożyty w pierwszej kolejności
jako szczególny delikates. Nieszczęśnik miał być dowodem, że kobry,
podobnie jak rekiny, atakują człowieka z sobie tylko znanych powodów.
Dziesiątego czerwca Traven uznał, że wie już
wszystko, czego mógł się dowiedzieć z książek. Przystąpił więc do
drugiej fazy przygotowań: do studiów nad metodą szybkiego, taniego i
skutecznego zabijania węży. Nie miał już wątpliwości, że wyprawa do
Doliny Węży musi być połączona z masowym morderstwem na tych stworzeniach.
Doradcą naukowym Travena w tej trudnej kwestii
został dawny kolega szkolny, dr Marvin T. Breecher. Dziwna to była postać.
Breecher miał chyba siedem stóp wzrostu. Na cienkim, chwiejnym tułowiu, który
sprawiał wrażenie, że za chwilę zostanie złamany przez najlżejszy przeciąg,
kołysała się ogromna zupełnie łysa głowa, która z kolei sprawiała
nieodparte wrażenie, że ją nieporządnie przykręcono do zbyt cienkiej szyi.
Do głowy w formie balonu zostały równie niedbale przyklejone czerwone
wachlarzowate uszy w kształcie trapezu i broda, która od biedy mogłaby służyć
za broń sieczną żołdakom króla Jerzego III. Breecher miał tak odstręczający
i żałosny wygląd, że w szkole nie nadano mu żadnego przezwiska. Każde, które
wymyślono, okazywało się natychmiast zbyt mało szydercze.
Marvin Breecher był chemikiem. Podobno
nadzwyczaj utalentowanym, choć trudno to było sprawdzić, gdyż pracował w
jakiejś tajemniczej instytucji, o której nigdy nie wspominał. Można się było
tylko domyślać, że jego tajemnicza firma pracuje nad zagadkami, o których
nawet pułkownicy wywiadu myślą z przerażeniem. Miał zastrzeżony telefon
domowy, telefonu służbowego nie podawał nigdy, podczas nieobecności trwającej
dłużej niż godzinę musiał się komuś meldować telefonicznie. Był oczywiście
nieżonaty, bezdzietny, pozbawiony życia towarzyskiego. Odżywiał się
prawdopodobnie algami i stekiem w pastylkach. Kiedy jego dziwaczna postać
przeciskała się przez drzwi, w pokoju powstawał mniej więcej taki sam nastrój,
jak gdyby pojawił się w nim pogrzebany przed miesiącem nieboszczyk. Zresztą
i zapach, jaki Breecher wokół siebie roztaczał, przypominał równie dobrze
prosektorium jak i kostnicę.
Breecher wytrwale i zupełnie bezinteresownie
pomagał Travenowi w pracy nad manuskryptami. Sporządził mu
uniwersalny rozpuszczalnik do klejów roślinnych, a także bezcenny, nie znany
na rynku środek do konserwacji starego papieru. Obaj panowie pewno żachnęliby
się, gdyby ktoś powiedział, że łączy ich przyjaźń. Nie uznawali obaj
takich sentymentalnych określeń. Jeżeli cokolwiek naprawdę ich łączyło,
to wieczna gra o to, aby wydrzeć przyrodzie i historii jak najwięcej tajemnic.
Kiedy Marvin Breecher otrzymał od Travena
zadanie, aby znaleźć środek, który umożliwi eksterminację ogromnych ilości
węży, źle przyśrubowana głowa chemika obróciła się kilkakrotnie z
niedowierzaniem. Traven nie tracił jednak czasu na szczegółowe wyjaśnienia.
Powiedział po prostu, że znalezienie takiego środka jest konieczne, gdyż
trzeba będzie wytępić tysiące, może dziesiątki tysięcy węży. Breecher
nie miał zwyczaju kwestionować zleceń, jakie otrzymywał. W ciągu
trzydziestu lat pracy w swej tajemniczej firmie nauczył się nie zadawać pytań.
Tylko tacy ludzie nadają się to tego, aby ich zatrudniać w laboratoriach
specjalnego przeznaczenia.
Breecher myślał nad wyznaczonym mu zadaniem
przez tydzień, po czym zgłosił się do Travena z krótkim wykładem na temat
toksykologii. Oczywiście, oświadczył, istnieją trucizny, za pomocą których
można zabić dowolną ilość dowolnych zwierząt w dowolnie krótkim czasie.
Traven po prostu nie wyobraża sobie, jakich szczytów sięgnęła dziś
nowoczesna toksykologia. Wytrucie całej Ameryki... no, ale mniejsza z tym.
Chodzi o to, że wydajne, niezawodne trucizny to są jednak rzeczy drogie,
trudno dostępne i niebezpieczne w transporcie. Dlatego on, Breecher, proponuje
pewien środek biochemiczny własnej kompozycji, który ma tę zaletę, że jest
względnie tani, dość skuteczny i łatwy w transporcie.
Traven wysłuchał wykładu, po czym wypisał
czek i zamówił miejsce w samolocie do Cuernavaki w Meksyku. Faktem jest, że
przez chwilę miał ochotę zapytać Breechera, czy istnieje środek pozwalający
na bezśladowe, bezbolesne i niezawodne zgładzenie Paula Ryana. Uświadomił
sobie jednak, że taki środek na pewno istnieje, że Breecher z chęcią go
dostarczy i dopiero wtedy zaczną się kłopoty. Paul Ryan był zbyt małą
figurą, aby zaprzątać uwagę Harolda Travena.
Wyprawa do Doliny Węży znów stawała się o
krok bardziej realna...
IX
Wyprawa do Cuernavaki miała charakter doświadczalny. Chodziło wyłącznie
o wypróbowanie skuteczności aerozolu dostarczonego przez Breechera. Była to
zabawka mimo wszystko dość kosztowna i Traven nie zamierzał jej marnotrawić.
Dziesięć puszek mieszanki MB-178 (inicjały pochodziły od imienia i nazwiska
Breechera, numer odnosił się zapewne do kolejnej kompozycji chemicznej jego
autorstwa) kosztowało tysiąc osiemset sześćdziesiąt sześć dolarów. Jeśli
jednak Traven miał zabrać tę broń przeciw wężom aż do Tajlandii, musiał
mieć pewność, że działa skutecznie i jest wygodna w użyciu.
Sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Cuernavaki, we wsi
Ixtumpapalaquan, znajduje się największa na kontynencie amerykańskim ferma
hodowlana węży, dostarczająca surowicy wytwórniom szczepionek
przeciwjadowych i co ładniejszych okazów ogrodom zoologicznym. To był właśnie
cel podróży Travena.
Właściciel fermy, niejaki seńor Jacinto Cuellas Arjentero, wysłuchał
propozycji Travena z nieukrywaną ironią. Nie lubił się rozstawać ze swymi
gadami. Poza tym przybysz nie wyglądał na milionera. Żądanie, aby sprzedać
mu za jednym zamachem dwieście węży różnego rodzaju, wyglądało na kiepski
żart.
- Ile? - spytał wreszcie Traven, zirytowany nonszalancją Meksykanina.
- Dwadzieścia tysięcy dolarów, sir - rzucił na odczepnego Arjentero i
zaczął się zbierać do odejścia,
ponieważ szkoda mu było czasu na głupie rozmowy.
- Płacę dwadzieścia dwa tysiące - powiedział Traven
- pod
warunkiem, że dostarczy pan węże w miejsce, które wskażę jutro.
Arjentero podrapał się w głowę. Nigdy jeszcze nie trafił mu się taki
klient. Węże były warte cztery, najwyżej pięć tysięcy. Nadzwyczajny zysk
w wysokości siedemnastu tysięcy nie jest czymś, co można zlekceważyć. Cała
ferma przynosiła około czterdzieści tysięcy dochodu w ciągu roku.
- Jak pan płaci? - spytał z niedowierzaniem. - Gotówką? Czekiem?
Przelewem bankowym?
- Jak pan sobie życzy?
- A o jakie właściwie węże panu chodzi?
- Nie robi mi to żadnej różnicy. Stawiam tylko warunek, aby przynajmniej
połowa z nich była jadowita.
- Skoro tak - mruknął Arjentero - to chyba zgodzę się na pańską
propozycję. Ale po co panu aż dwieście węży?
- Moja sprawa. Pan wybaczy, seńor.
Traven wypisał czek na dwadzieścia dwa tysiące plus pięćdziesiąt dolarów
na koszty połączenia teleksowego z bankiem nowojorskim, aby Arjentero mógł
od razu sprawdzić stan konta i podjąć pieniądze. Nie było czasu do
stracenia. A nuż właśnie w tej chwili ktoś inny penetruje Dolinę Węży?
Po południu Traven wynajął samochód i przy pomocy miejscowego przewodnika
znalazł w pobliskich górach niewielką polanę, dobrze izolowaną od wiatru,
porośniętą samotnymi kępami agawy i opuncjj. Zaznaczył miejsce na mapie i
po powrocie do miasta zawiadomił właściciela fermy w Ixtumpapalaquan, gdzie
mają być dostarczone węże.
Nazajutrz rano, na godzinę przed umówionym przyjazdem furgonetki z wężami,
Traven położył na kamieniu odpieczętowany plan z rękopisu nr 13 i wziął
do ręki pojemnik z preparatem Breechera. W ciągu trzech minut z brunatnych skał
nadpełzł niewielki, prawie czarny wąż i zwinął się w kłębek na
manuskrypcie.
Furgonetka nadjechała punktualnie co do minuty. Traven kazał ustawić
skrzynię z wężami nie opodal kamienia, po czym wcisnął kierowcy dwieście
peset napiwku i kazał mu co rychlej odjechać. Odchylił wieko skrzyni i
odskoczył na bok, trzymając palec na spuście pojemnika.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Przywiezione węże dosłownie
rzuciły się susami w kierunku manuskryptu. Ani jeden nie popełzł w inną
stronę. W ciągu kilkudziesięciu sekund wokół kamienia powstał syczący,
poruszający się we wszystkie strony kłąb rozwartych pysków, ogonów i lśniących
brzuchów pokrytych łuską.
Traven odczekał kilka minut. Potem energicznie podszedł do kłębowiska i
nacisnął spust pojemnika z aerozolem. Trysnęła z niego smuga bezbarwnej,
bezwonnej, idealnie rozpylonej cieczy.
Węże pozdychały natychmiast. Ich ciała wiotczały w mgnieniu oka,
rozdwojone języki zwisały w zaciśniętych szczękach. Mniej więcej po
minucie kłębowisko ucichło i rozpadło się na pojedyncze zesztywniałe
sztuki. Niemal w tej samej chwili ciała węży zaczęły ciemnieć, jak gdyby
je polano sepiową farbą. W upalnym, nieruchomym powietrzu prerii pojawiły się
nagle muchy, osy i szerszenie zwabione zapachem padliny. Zataczały krąg nad
gnijącym truchłem i spadały martwe jedno po drugim jak rażone piorunem. Tam,
gdzie strumień preparatu MB dotknął rdzawej ziemi, widniały brunatne plamy.
W końcu na rozpalonym niebie zawirował czarny ogromny sęp. I on nie miał
przed sobą długiego życia.
Traven spostrzegł, że jego koszula jest zupełnie mokra od potu. Uświadomił
sobie, że preparat Breechera to straszliwa broń nie tylko przeciwko wężem.
Przypuszczalnie wystarczyłby najlżejszy powiew wiatru, aby Traven podzielił
los węży i owadów.
Przez pół godziny nie miał pomysłu, jak odzyskać manuskrypt. Kłębowisko
było na pozór martwe, ale kto mógł zagwarantować, że wśród setek węży
nie znalazł się jakiś unikat odporny na działanie trucizny? W końcu Traven
przewiązał usta chusteczką do nosa, w bagażniku wypożyczonego samochodu
odnalazł łyżkę do opon. Dłonie owinął zdjętą z grzbietu koszulą. Tak
uzbrojony podszedł do miejsca mordu. Odgarnął łyżką zdechłe węże i
przez podwójnie złożoną tkaninę koszuli zdjął z kamienia swój
manuskrypt. Nie miał jednak odwagi, aby go schować do szczelnej, skórzanej
torby. Wrzucił koszulę na tylne siedzenie samochodu i ruszył do Cuernavaki.
Po dwóch godzinach siedział już w samolocie lecącym do Nowego Jorku. Z
satysfakcją pomyślał, że na wysokości dziesięciu tysięcy stóp wąż nie
wypełznie z ukrycia, aby się nasycić zapachem manuskryptu.
Eksperyment powiódł się w zupełności. Nic teraz nie stało na
przeszkodzie, aby podjąć wyprawę do Doliny Węży.
Nie ulegało już wątpliwości, że plan znaleziony w manuskrypcie nr 13 był
przesycony jakąś nieznaną substancją chemiczną zwabiającą węże.
Przedstawiał prawdopodobnie schowek lub skarbiec jakiejś dawno zrujnowanej świątyni,
w której węże, na skutek tej pomysłowej sztuczki, od trzech stuleci pełniły
funkcje strażników - najbardziej nieustraszonych i nieprzekupnych, jakich
można sobie wyobrazić. Ale kto i w jaki sposób zdołał wydestylować tę
substancję i kto już trzysta lat temu wiedział o istnieniu zmysłu
chemicznego u węży?
Nazajutrz Traven rozpoczął ostatnią fazę przygotowań do wyprawy.
Zgromadził odpowiednie zapasy żywności, lekarstw, szczepionek i środków
opatrunkowych. Kupił pistolet z zapasem amunicji i dokładne mapy wschodniej
Tajlandii. Kosztowały po dwadzieścia pięć dolarów za arkusz; rząd Stanów
Zjednoczonych kazał sobie słono płacić za pożytki płynące ze stosowania
satelitów geodezyjnych. Traven zamówił też u Breechera piętnaście następnych
pojemników z preparatem MB-178, tak jednak skonstruowanych, że można je było
otwierać z odległości dwustu stóp, z pomocą zmyślnego wyzwalacza. Na
koniec zlikwidował mieszkanie. Od tej
pory jedynym jego miejscem na ziemi stała się rudera przy Bleecker Street.
W ciągu trzech tygodni poprzedzających wyjazd Travenowi udało się załatwić
jeszcze jedną ogromnie ważną sprawę: zdobył tłumacza i towarzysza podróży.
Został nim młody Syjamczyk imieniem Czuk (jego prawdziwe imię było oczywiście
z piętnaście razy dłuższe), doktorant lingwistyki na Uniwersytecie Columbia.
Traven poznał Czuka poprzez zaprzyjaźnionego antykwariusza specjalizującego
się w malarstwie Dalekiego Wschodu. Czuk dorabiał u antykwariusza jako
konsultant. Rozmowa była krótka i rzeczowa. Traven oferował Czukowi trzydzieści
pięć tysięcy dolarów tytułem wynagrodzenia plus bilet powrotny do Stanów,
plus zakwaterowanie i wyżywienie podczas wyprawy. Czuk - niewysoki, nerwowy,
małomówny - zgodził się bez wahania. Prawdopodobnie trzydzieści pięć
tysięcy dolarów wydało mu się sumą dostatecznie wielką, aby zwalniała od
zadawania pytań.
Ósmego lipca 1980 roku Traven wysłał frachtem lotniczym do Bangkoku sprzęt
i zapasy wyprawy. Preparat MB został określony w liście przewozowym jako środek
owadobójczy, co było niewątpliwie prawdą.
Jedenastego lipca 1980 roku dr Haroid Traven wraz z
Czukiem opuścili Nowy
Jork udając się na Wschód.
Natychmiast po przylocie Travena do Bangkoku zaczęły się mnożyć
problemy. Najpierw pojawił się spod ziemi Numi, przewodnik Travena z poprzedniej wyprawy. Nie usiłował nawet udawać, że znalazł się w hotelu
"Rajah" przez czysty przypadek. Hałaśliwie wyraził radość z powodu
spotkania i pytał gorączkowo, kiedy rusza wyprawa do Lerng Nokhta. Traven z
trudem stłumił wściekłość. Nie chciał mieć przy sobie żadnego agenta
policji i oświadczył Numiemu kategorycznie, że nie zamierza korzystać z jego
usług. Numi jednak nie dawał się zbyć. Kiedy wreszcie musiał odejść, oświadczył
bezczelnie, że mogą wyniknąć kłopoty.
I rzeczywiście wynikły. Następnego ranka Czuk został wezwany na policję
w celu "złożenia wyjaśnień w sprawie o przemyt", co oznaczało, że
policja musi zarobić. Następnie w hotelu "Rajah" pojawił się
elegancki i niesłychanie rozmowny komisarz policji. Oświadczył on, że według
posiadanych przez policję informacji mr Traven zamierza nielegalnie poszukiwać
zabytków kultury tajskiej, co jest karalne. Można oczywiście wnieść
podanie do odpowiednich ministerstw o wydanie zezwolenia, jednakże takie
sprawy, jak wskazuje doświadczenie, wloką się nieraz miesiącami.
Traven wysłuchał komisarza z kamienną twarzą, po czym spytał, czy
czterdzieści tysięcy bahtów rozwiąże sprawę. Powiedzmy pięćdziesiąt
tysięcy, czyli dwa tysiące pięćset dolarów. Tak, to rozwiązywało sprawę.
Komisarz dodał jednak, że obecność mr Numiego jest w wyprawie niezbędna. To
miły i wykształcony chłopiec, który z pewnością będzie służył pomocą
szanownemu gościowi. Co się zaś tyczy mr Czuka, to ciążą na nim poważne
podejrzenia o przemyt. Sprawa jest bardzo poważna. Został on zatrzymany do
wyjaśnienia. To może potrwać.
- Sto tysięcy i starczy tego gadania - powiedział flegmatycznie Traven.
Niezwłocznie wyjaśniło się, że Czuka będzie można zwolnić za
godzinę. Komisarz nie mógł jednak odstąpić od żądania, aby Numi wziął
udział w wyprawie. Chodziło o zapewnienie bezpieczeństwa wybitnemu uczonemu.
Traven pomyślał, że ostatecznie nic się takiego nie stanie.
Oprócz policji jeszcze pięć innych instytucji znalazło nieprzezwyciężalne
przeszkody. Znikały jedna po drugiej jak lód w tropikalnym słońcu, kiedy
Traven sięgał po książeczkę czekową.
Rankiem trzynastego lipca sprzed hotelu "Rajah" na Soi Nana Tai ruszyła
druga wyprawa doktora Harolda Travena. W pierwszym łaziku, prowadzonym przez
zaprzyjaźnionego kierowcę Singa, jechał Traven. Na tylnym siedzeniu tkwił
Czuk, wetknięty pomiędzy zasobniki z preparatem MB i podstawowe wyposażenie
wyprawy. Numi wraz z resztą zapasów jechał w drugim łaziku, prowadzonym
przez niejakiego Pyu, który sprawiał na Travenie wrażenie Chińczyka. Na
wszelki wypadek Traven starannie oplombował paczki znajdujące się w drugim łaziku.
Kolumna wdarła się jakimś cudem w pasmo gęstego ruchu i skręciła na
prawo, w Sukhumvit Road.
O szóstej byli już poza granicami miasta. Kolumna jechała na wschód, ku
swym nieznanym przeznaczeniom.
Xl
Piętnastego lipca przed wieczorem wyprawa Harolda Travena dotarła do Lerng
Nokhta. Traven miał jeszcze w pamięci tamtą bezsenną noc spędzoną na
przeklętym strychu w komendzie garnizonu, wysłał więc
Numiego na poszukiwanie porządniejszego noclegu. Numi wrócił już po
zapadnięciu zmierzchu, nachmurzony i poirytowany. Oświadczył, że w tej nędznej
dziurze nie ma mowy o znalezieniu miejsca na godziwy nocleg. Udało mu się
jednak znaleźć obszerną
opuszczoną chatę na samym skraju osady. Mogłaby posłużyć jako baza. Właściciel
gotów jest ją wynająć na kilka dni za niewielką opłatą.
Łaziki ledwo przebrnęły przez porośnięte zielskiem pagórki i wądoły.
Z gęstego, gorącego mroku reflektory wyławiały zarysy jakichś kładek, płotków,
szop, tonących w ciemności domów i werand, gdzie migotały słabe płomyki
kaganków. Potem była już tylko nieprzenikniona, tropikalna noc. Z latarką w
ręku Traven obszedł teren. Chata była rzeczywiście pusta: kilka słupów, na
których położono strzechę z liści areku, jakaś ławeczka, wewnątrz dwie
izby przepierzone matą i klepiska wyłożone łykiem palmowym.
Przez chwilę ogarnął go strach graniczący z paniką. Dżungla dotykała
do samych ścian chaty, liany tworzyły pomost między podporą dachu i
ramionami ogromnego banjanu stojącego w mokradle. Przenikliwy krzyk
cykad i rechot ropuch drzewnych były chwilami tak ogłuszające, że dłoń
sama wędrowała do małżowiny uszu. Z ciemności dobiegały szelesty,
mruczenia i piski; raz po raz majaczyły fosforyzujące ślepia jakichś zwierząt.
Było jednak za późno na poszukiwanie innego miejsca. Traven kazał rozładować
łaziki. Preparat MB, zapas benzyny i część medykamentów ustawiono na zewnątrz
chaty, na niewielkim klepisku. Wewnątrz izby rozłożono trzy śpiwory, bo tyle
ich tylko było. Pyu oświadczył, że sam sobie poradzi. Istotnie, z niebywałą
wprawą naciął liści i błyskawicznie usypał z nich wygodny kopczyk. Za wezgłowie
posłużył mu mięsisty liść łopianu. Pełzały po nim szkarłatne, wijące
się robaki, ale na Pyu nie sprawiało to większego wrażenia. Bosą piętą
rozdeptał kosmatego, wielkiego jak talerz pająka, ziewnął potężnie i usnął
w okamgnieniu.
Przy włączonych światłach jednego z łazików zjedzono w pośpiechu
wieczorny posiłek. Ze strzechy raz po raz spadały włochate skolopendry i
skaczące pijawki. O ścianę z liści czochrało się jakieś leniwe, zuchwałe
zwierzę. Traven zażył proszek nasenny, aby jak najszybciej usnąć. Lękał
się, że upał, doprowadzający krew do stanu wrzenia, nie pozwoli mu wypocząć.
Obaj Tajlandczycy rozmawiali jeszcze długo ze sobą. Widać było, że się
nawzajem nie lubią. Czuk zresztą po raz pierwszy w życiu widział na własne
oczy aż tak pierwotną dżunglę.
Krótko po czwartej rano Travena obudziło szarpanie za łokieć. Odruchowo
chwycił za woreczek na piersiach, gdzie nosił oryginał manuskryptu nr 13. Człowiekiem,
który go obudził, był kierowca Sing. Jego twarz
zdradzała przerażenie. Zaczął ciągnąć Travena na zewnątrz chaty,
gestykulując nerwowo. Mamrotał coś pod nosem w niezrozumiałym języku.
Traven wyszedł z nim na przyległe do chaty klepisko i na moment zaniemówił
z wrażenia. Niewielki placyk o powierzchni najwyżej trzydziestu stóp
kwadratowych był dosłownie usłany trupami najróżniejszych zwierząt.
Travenowi przede wszystkim rzuciła się w oczy spora rudobrązowa
małpa, której wyszczerzone zęby i sztywne jak kij łapy mogły się
przyśnić. Wykrzywiony w strasznym grymasie łeb małpy przytykał do przewróconej
puszki z preparatem MB. Traven nie mógł z tej odległości dostrzec, czy
puszka jest otworzona, lecz rzut oka po klepisku upewnił go,
że tak naprawdę było. Grubą na cal warstwą zalegały ziemię ogromne aksamitne
ćmy o wymyślnych wzorach, kudłate pająki o splątanych odnóżach, wywrócone
na grzbiet jaszczurki i stonogi-pareczniki. Nieco dalej widniały dwa duże
jasnozielone węże wyprężone jak struny gitary. Wreszcie Traven rozróżnił
brunatne ciało jakiejś monstrualnej wydry, której martwy pysk miał również
wyszczerzone zęby. Truchła małpy i wydry zaczynały już zielenieć, ale w
powietrzu nie słychać było ani jednej muchy.
Traven wiedział już, co się stało. Prawdopodobnie małpa z ciekawości
przewróciła puszkę z preparatem MB, a wydra spróbowała ją napocząć swymi
ostrymi siekaczami. Preparat dostarczony przez Breechera był więc
zabójczy nie tylko dla węży.
Wtedy stało się coś dziwnego. Sing padł nagle na twarz przed
Travenem,
zaczął bełkotać i podpełzł na brzuchu do butów Travena, po czym
jednym gwałtownym ruchem postawił nogę Travena na swojej głowie. Widocznie w
ten sposób oddawał mu boską cześć. W głowie tego prostego chłopca nie mogło
się widocznie pomieścić, aby uśmiercenie tylu
groźnych stworów mogło się odbyć bez czarnoksięskich sztuczek.
Traven obudził resztę załogi i kazał zwinąć obóz. Tak dyrygował załadunkiem,
aby puszki z preparatem MB i kanistry z benzyną nosił
do samochodów wyłącznie Sing. Na migi polecił Singowi zachowanie milczenia,
co zostało skwitowane trzykrotnym pokornym skłonem głowy. Dwaj przewodnicy
mogliby zadawać zbyt wiele pytań lub po prostu uciec na zawsze.
Plan Travena był prosty. Pośrodku osady polecił Numiemu wysiąść
i
rozejrzeć się za noclegiem. On, Traven, wraz z Czukiem i kierowcami, wpadnie
teraz na chwilę do owej świątyni buddyjskiej, aby porozmawiać z mnichem, a potem wróci w to samo miejsce i zabierze Numiego w dalszą
drogę. Numi niechętnie usłuchał polecenia. Łaziki ruszyły ostro i zatrzymały
się o półtorej mili dalej, przed bramą świątyni.
Czuk zastukał niepewnie. Na dziedzińcu pojawił się ten sam mnich o twarzy
szczura. Nie ukrywał zaskoczenia na widok Travena. Musiał go dobrze zapamiętać.
- Powiedz mu - rzekł Traven do Czuka - że spełniam swoją obietnicę.
Oto pierwsze sześć kart z kroniki świątynnej, skradzionej kiedyś przez
pewnego głupiego młodego człowieka.
Mnich schwycił karty i wpatrywał się w nie tak łapczywie, jak głodne
zwierzęta patrzą na jedzenie. Następnie podniósł obie ręce do góry i zaczął
coś ni to mówić, ni śpiewać.
- On prosi o łaskę Buddy dla pana - powiedział Czuk niepewnie.
- Mówi,
że modły mnichów zostały wysłuchane. Mówi, że teraz będzie się panu
zawsze dobrze wiodło w życiu. Ale ma jeszcze pytanie...
- Wiem, co to za pytanie - przerwał Traven. - Powiedz mu, że odzyskają
wszystkie pozostałe karty swojej kroniki, jeżeli któryś z nich wskaże mi
drogę do Doliny Węży. Nie muszą z nami jechać. Wystarczy, jeżeli pokażą
kierunek. Ale warunkiem jest pośpiech: to musi nastąpić natychmiast. Jeżeli
nie pokażą mi drogi, nigdy nie odzyskają reszty swoich papierów.
- Nie mogą odprawiać swoich modłów - przetłumaczył Czuk
- bez
kompletu tych... no, tych kartek.
- Tym lepiej. Niech wybierają.
Mnich o twarzy szczura wsunął ręce w rękawy pomarańczowej szaty i przez
chwilę coś rozważał.
- Nie wiem - powiedział. - Nie wiem. Musiałbym porozmawiać z braćmi.
Nam nie wolno się nawet zbliżać do Doliny Węży.
- Wasza sprawa - odparł ostro Traven. - Ale zdecydujcie to w ciągu
najbliższych pięciu minut.
Mnich znikł bezszelestnie za wewnętrznym murem. Traven miał swoje powody,
domagając się pośpiechu. Liczył po prostu na to, że uda mu się zostawić
Numiego w Lerng Nokhta i dotrzeć do Doliny Węży tylko z Czukiem i obydwoma
kierowcami.
Czuk był już wyraźnie zdenerwowany. Warunki umowy przewidywały wprawdzie,
że nie będzie zadawał żadnych pytań; trzydzieści pięć tysięcy dolarów
też tkwiło w jego głowie jak miraż, ale mimo wszystko nie mógł się uwolnić
od dojmującego, niejasnego niepokoju. Ten małomówny, wykształcony i pełen
delikatności chłopiec uświadamiał już sobie,
że Amerykanin jest człowiekiem co najmniej dziwnym, a jego wyprawa graniczy z
szaleństwem.
Mnich o twarzy szczura wrócił po kilku minutach w
towarzystwie
przygarbionego, ledwo drepczącego starca. Był to człowiek zniszczony, zupełnie
bezzębny, odziany w wyszarzałą i poprzecierana szatę.
- Bracia zdecydowali? - rzekł mnich o szczurzej twarzy
- że ten człowiek
pokaże wam drogę.
Traven spojrzał w wyblakłe, obojętne oczy starca. Kim był właściwie
- sługą świątynnym? Niewolnikiem? Nędzarzem na dożywociu?
Czuk chrząknął niepewnie i nachylił się do Travena.
- Widzi pan? - spytał. - On ma na prawym uchu wypalone znamię w
formie litery "th". Podobno dawniej piętnowano tak mnichów, którzy
sprzeniewierzyli się któremuś z siedmiu ślubów. Słyszałem o tym w dzieciństwie.
Ich podobno całymi latami trzymają w ciemności. Nie wiem, czy możemy na nim
polegać.
Mnich spojrzał wrogo na Czuka i wypchnął starca przed siebie.
- Spytaj go - powiedział Traven - czy ten starzec na
pewno zna drogę.
Jeżeli zostanę oszukany, oni nie tylko nie odzyskają swoich papierów, ale ja
wrócę tutaj i zrobię coś takiego, że będą na zawsze żałować swego
kroku. Ze mną nie ma żartów. Powiedz mu, Czuk, że ich surowo ukarzę za
oszustwo.
Na twarzy mnicha pojawił się ohydny uśmiech, który do reszty upodobnił
jego szpiczastą głowę do łba gryzonia.
- Nikt w naszym klasztorze - wycedził mnich - nie zna lepiej od niego
drogi do Doliny Węży. W młodości wielokrotnie uciekał z kilku klasztorów
i za każdym razem znajdowano go w tamtych okolicach. On tam czegoś szukał,
ale nie wiemy czego. Wolą braci został ukarany za nieposłuszeństwo. On na
pewno nie zawiedzie. Więc kiedy, cudzoziemcze, odzyskamy nasze dokumenty?
Wyprawa jest niebezpieczna, ostrzegałem cię. Jeżeli zginiesz, nie będziemy
wiedzieli, gdzie szukać naszej własności.
- Nie martw się, przyjacielu - odparł Traven kierując się do
samochodu. - Jeżeli nawet zapadnę się pod ziemię, dostaniesz swoje
papiery. Jest na to sposób.
Łaziki ominęły środek osady i ostro ruszyły pod
górę wąską wyboistą
ścieżką. Traven wyobraził sobie nie bez satysfakcji, jak musi się miotać z
wściekłości wystrychnięty na dudka Numi. Przyszedł mu też na myśl Paul
Ryan.
Starzec nie mówił nic, tylko nieznacznymi ruchami głowy wskazywał
kierowcy drogę. Po przejechaniu mniej więcej ośmiu mil ścieżka stała się tak wąska, że
zbita, zbałwaniona roślinność dżungli darła brezentowe burty łazika, i
tak stroma, że kierowcy musieli włączyć napęd na cztery koła. Jeszcze pół
mili, jeszcze trzysta jardów - i dalsza jazda stała się w końcu niemożliwa.
Wozy zakleszczyły się w zbitej, nieustępliwej gęstwinie i przywarły do zbocza
z maskami zadartymi w górę.
Traven zastanawiał się przez chwilę, jak dalej postąpić. Dochodziła
dziesiąta rano, żar ciekł z nieba jak roztopiony metal. Duszący wilgotny
opar napełniał okolicę smugami szarozłotej pary. Traven kazał Czukowi
zapytać przewodnika, jak daleko jeszcze do Doliny Węży.
Starzec otworzył usta, aby zaczerpnąć powietrza, i wtedy Traven spostrzegł,
że ten człowiek miał obcięty język. Jego jama ustna była naprawdę jamą;
bezzębne dziąsła i brak języka sprawiały, że przypominał bardziej rybę
niż ssaka. Starzec wyciągnął rękę na wschód, potem rozczapierzonymi
palcami dłoni wykonał trzykrotny ruch.
Czuk wprawdzie zrozumiał, że chodzi o trzydzieści khthurit
- była to dawna,
dziś już nie używana jednostka długości - lecz nie umiał już tego
przeliczyć na stopy lub jardy.
Traven zdecydował, że pójdą pieszo w kierunku wskazanym przez starca. Część
bagażu pozostała w łazikach; w tym miejscu świata raczej nie należało lękać
się złodziei. Kierowcy zostali obładowani namiotem, śpiworami i żywnością.
Czuk dostał do niesienia kanister z wodą i trzy puszki preparatu MB. Traven
zarzucił na plecy następny kanister i osiem puszek preparatu Breechera. Za pas
zatknął pistolet. Do ręki wziął szablę zakupioną podczas pierwszej
wyprawy.
Ruszyli przed siebie, krok za krokiem. Już po trzech kwadransach musieli
odpocząć. Pot ciekł z nich strumieniami, płuca dyszały ciężko, domagając
się tlenu. Przed oczami wirowały purpurowe płatki. Nie było jeszcze południa,
ale podróżny termometr wskazywał już sto trzy stopnie Fahrenheita. Nawet Pyu,
najmłodszy i najsilniejszy wśród nich, leżał w cieniu mangrowca półprzytomny
od upału i zmęczenia. Tylko niemy starzec okazał się zupełnie niepodatny na
upał. Spoglądał apatycznie w przestrzeń; w jego bezbarwnych oczach nie można
było odnaleźć żadnych uczuć i myśli.
Traven pomyślał, że tak pięknych widoków nie widział jeszcze nigdy w
swym zmarnowanym życiu, prześlęczonym nie wiadomo po co nad starymi
papierzyskami. Raz po raz z głębokiej zieloności dobiegał przeraźliwy krzyk
gibbonów, po którym wzbijały się w powietrze chmary ogromnych stukolorowych
motyli. Kwiaty o nieopisanych barwach i kształtach napełniały całą ziemię,
pełzły po grząskim podglebiu, pięły się po wierzchołkach drzew, tworzyły
wzorzyste baldachimy. Za każdym zakrętem ścieżki wybuchały chmury nowych,
coraz bardziej niezwykłych zapachów.
Dwanaście razy przerywano marsz pod górę. Roślinność dżungli stała się
tak skłębiona, że widoczność nie przekraczała kilkunastu stóp. Kiedy
opadali bez tchu na przydrożne kamienie lub wilgotne turkusowe mchy, tracili
poczucie rzeczywistości. Wydawało się, że to zielone piekło nie ma początku
ani końca, że cały świat składa się wyłącznie z żaru, parnego zaduchu i
rozszalałej roślinności.
Na ostatnim postoju niemy starzec ułamał gałązkę tamaryszku i kiwnąwszy
na Czuka nakreślił na mokrej, wygładzonej ziemi jakieś znaki.
- On pyta - przetłumaczył Czuk strząsając z szyi strumienie potu
- czego pan szuka w Dolinie Węży.
- Powiedz mu, żeby nie zadawał niepotrzebnych pytań
- odparł ostro
Traven. - Ma pokazać drogę i to wszystko.
Starzec spojrzał pytająco na Czuka i znów zaczął coś kreślić.
- On mówi - czytał Czuk - że żaden biały nie był jeszcze w
Dolinie Węży. I że tam czyha śmierć.
- Powiedz mu, że obejdę się bez tych rad.
- Proszę pana - zaczął niepewnie Czuk - ale jeżeli on mówi prawdę,
to naprawdę może się stać coś niedobrego. Ja osobiście...
- Nie bój się, Czuk. Ja tam pójdę sam.
Starzec pokręcił głową i pokazał, że chce wiedzieć, co mówi ten
dziwny cudzoziemiec. Potem znów chwycił za gałązkę.
- On mówi - czytał dalej Czuk - że nad Doliną Węży ciąży
przekleństwo bogów. On jeden wie, jak je odwrócić. Ale musiałby iść z
panem. Dlatego chce wiedzieć, czego pan szuka.
- Dosyć tego! - krzyknął Traven. - On zostanie razem z wami i
poczeka, aż wrócę. Mnie się na pewno nic nie stanie. Moje czary są lepsze
niż jego.
Dwadzieścia po drugiej, kiedy upał stał się już zupełnie niemożliwy do
zniesienia, wyprawa stanęła na szczycie góry. Traven pierwszy spojrzał przed
siebie, w dół, i przez chwilę nie mógł wydobyć słowa z krtani.
Rozciągała się przed nim bezbrzeżna seledynowa dolina podobna do ogromnej
czaszy z zielonego kryształu. W powietrzu żeglowały leniwie ogromne ptaki. Połyskiwały
srebrzyste strumienie. Na okalających dolinę stokach pięły się
czarno-zielone języki jakichś gajów. Z wysokości obrzeża można było wyraźnie
dostrzec zarysy zrujnowanych budowli, zarośnięte szlaki dawnych dróg i jaśniejszy
niż tło regularny pięciokąt - na pewno
ślad po zapomnianych, stokroć burzonych murach obronnych W geometrycznym środku
doliny rosło nieprawdopodobnie wysokie drzewo. Miało z siedemdziesiąt pięter
wysokości.
Travenowi zabito serce z emocji. Sprawdzała się w jego
oczach pierwsza
informacja zawarta w manuskrypcie.
- Czuk! - zawołał nie panując nad wzruszeniem.
- Rozbijecie tu obóz
i zostaniecie, dopóki nie wrócę. Poszukajcie jakiegoś źródła. Tu są
pastylki do dezynfekcji wody. Żywność macie, namiot rozbijcie od razu. Czuk,
przyjacielu, cóż to za wspaniały widok!
Traven odpoczywał jeszcze przez dziesięć minut, potem zarzucił sobie na
plecy osiem puszek z preparatem MB, do ręki wziął szablę i zaczął powoli
schodzić po stoku w głąb doliny.
Niemy starzec zerwał się nagle, zbiegł jak młodzieniec za Travenem i
schwycił go za ramię.
- Spokój, przyjacielu - powiedział Traven. - Teraz już wiem, gdzie
to jest. To tam, prawda?
I pokazał
na ogromne drzewo. Starzec wydał z siebie przeraźliwa nieartykułowany okrzyk.
Na jego martwej twarzy pojawiła się nienawiść pomieszana z przerażeniem i
podziwem.
- Możesz wrócić do nich - Traven wskazał niemowie rozpięty
już
namiot. - Nie jesteś mi więcej potrzebny.
Starzec wciągnął głowę w ramiona, pochylił się i zniknął jak widmo. Można
było, odnieść wrażenie, że roztopił się w dżungli.
XII
Początkowo Traven schodził w głąb doliny beztrosko jak na
spacerze. Dżungla
jak gdyby nieco zrzedła, gęsty baldachim lian chronił trochę przed spiekotą,
grunt nie był zbyt grząski. Traven połknął pastylkę koncentratu odżywczego
zastępującego posiłek, popił odkażoną wodą z manierki i szedł, szedł
przed siebie wymachując szablą jak mały chłopiec, który się wyrwał na
najcudowniejsze wakacje swego życia. Oto spełniało
się jego marzenie. Mniej więcej za godzinę dotrze do tajemniczego miasta Kathanthantcheran
Sikrit, o którym nigdy nie słyszeli historycy. Poszuka "Groty Potęgi i Śmierci". Spojrzy w oczy Wielkiemu Mocarzowi.
Miał wrażenie, że będzie się tam poruszał jak w centrum Turtle Bay.
Przed opuszczeniem obozu nastawił azymut na swym elektronicznym kompasie,
aby nie stracić kierunku, kiedy zniknie mu z oczu Wielkie Drzewo. Potem doda do
kursu sto osiemdziesiąt stopni i wróci wprost do obozu. W gruncie rzeczy
wszystko to było dziecinnie proste.
Traven nie u miałby wytłumaczyć, czego się spodziewa w Grocie. Chwilami
wydawało mu się, że jego życie straci wszelki sens, gdy tajemnica rysunku
zostanie rozwiązana. Kiedy indziej napadło go zapierające dech poczucie, że
jest tylko o krok od czegoś, co pozwoli mu zacząć życie na nowo.
Pomyślał, że ta niepewność doskonale wpływa na wydzielanie adrenaliny i
hydrokortyzonu; czuł się lepiej niż kiedykolwiek przedtem przez całe swoje
życie.
Mniej więcej po godzinie marszu dżungla znów zgęstniała. Potem przed
oczami Travena pojawiła się niewielka polanka. Przez delikatną siatkę
zieleni przeświecał niewysoki mur z ciosanego kamienia. Traven postanowił na
chwilę zboczyć z kursu. Pod murem, na bezładnej stercie, leżały dwa
prastare hełmy czy szyszaki, kilkanaście zakrzywionych, mocno już przerdzewiałych
szabel, jakieś nierozpoznawalne naczynia, trochę kości.
To, co się później stało, mogło trwać pięć sekund albo pięć minut;
mózg Travena zanotował tę scenę wiernie i precyzyjnie jak kamera filmowa,
lecz nie przechował elementu czasu.
W momencie gdy Traven chciał wziąć do ręki jeden z hełmów, z jakiejś
szpary w murze strzeliła w jego stronę - tylko tak można to było określić -
ogromna kobra królewska. Jej spłaszczony łeb odgiął się w tył, w
rozwartym pysku błysnęły straszne bielutkie kły. Traven zupełnie podświadomie
zamachnął się z całej siły szablą i jednym ciosem rozciął kobrę na dwa
nierówne kawałki. Pysk jeszcze przez chwilę drgał w konwulsjach, ściekała
z niego różowa piana. Na gałęzi wrzasnęła mała brązowa małpa, zerwał
się jakiś kolorowy ptak.
Traven otarł pot, który zalał mu oczy. W tej samej chwili tuż koło
siebie usłyszał syk. Dwie wielkie kobry pełzły powoli w jego stronę. Traven błyskawicznym ruchem ściągnął z pleców pojemnik z mieszanką
Breechera. Nie zastanawiał się, dokąd sam ucieknie przed działaniem gazu.
Był śmiertelnie zagrożony ze wszystkich stron, nie miał czasu do namysłu.
Właśnie wtedy, zanim jeszcze Traven zdążył nacisnąć spust pojemnika,
obie kobry zatrzymały się nagle. Sycząc wściekle wyprostowały się obie i
jak na komendę rzuciły się na prawo. W ułamku sekundy Traven dostrzegł, jak
ich zęby wpiły się w coś, co było bosymi nogami człowieka.
Tym człowiekiem był niemy starzec. Widocznie zmylił czujność pozostałej
załogi i szedł trop w trop, bezszelestnie jak leśne zwierzę. Teraz spotkała
go śmierć.
Ale potem nadeszła jeszcze jedna sekunda, podczas której Traven zwątpił o
stanie własnych zmysłów. Starzec oderwał obie kobry od własnych nóg i z
wysiłkiem cisnął je w zarośla. Potem spojrzał Travenowi prosto w oczy.
Był uodporniony na jad kobry.
Traven doznał po raz pierwszy w życiu ataku histerii. Zaczął tupać
nogami, wykrzykiwał najokropniejsze przekleństwa, w końcu rzucił się w
kierunku starca z wyciągniętą szablą. Był gotów posiekać go na kawałki,
tak samo, jak poprzednio posiekał węża. Ale starzec dosłownie rozpłynął
się w dżungli, jak gdyby go nigdy nie było.
Rozdygotany, wyczerpany Traven opadł na jakiś kamień dysząc ciężko i
zbierając myśli. Stało się więc najgorsze, co się stać mogło. Ten przeklęty
niemowa na pewno wiedział, czego poszukuje Traven. Musiał tu bywać wiele
razy. Być może przez całe lata aplikowano mu niewielkie dawki jadu, aby
wyrobił w swym organizmie odporność na dalsze ukąszenia. A potem obcięto mu
język, aby nikomu obcemu nie zdradził tajemnicy.
Może zresztą cała ta komedia była z góry ukartowana przez mnichów?
Zapewne wiedzieli o ukrytym skarbie, jeśli to był naprawdę skarb, ale nie
mieli planu. Skąd w końcu mogliby wiedzieć, że plan ukryto pomiędzy dwoma
sklejonymi kartami kroniki? Z powodzeniem mogli postanowić, że jedyny wśród
nich, któremu nie zagrożą ukąszenia węży,
pójdzie śladami Travena, odnajdzie miejsce ukrycia skarbu, a potem po prostu
zabije cudzoziemskiego przybłędę. Wystarczy, żeby z ukrycia rzucił w jego
stronę jedną rozwścieczoną kobrę.
W Travenie wezbrała zimna, zacięta determinacja. Jeżeli ten obdarty łotr
pojawi się w polu widzenia - zostanie bez skrupułów zabity jak w
gangsterskim filmie. Żadnych świadków nie będzie. A do groty Traven wejdzie
jednak zupełnie sam.
W tej samej chwili Traven uświadomił sobie, że z pośpiechu zostawił w łaziku
pistolet z zapasem amunicji. Teraz musiał się liczyć tylko z użyciem szabli,
w czym przecież nie był szczególnie biegły, lub z użyciem preparatu MB, który
działał zabójczo nie tylko na upatrzone ofiary. Nie była to dobra sytuacja.
Zwłaszcza że niemowa umiał się poruszać zupełnie bezszelestnie, jak gdyby
pędził życie na gałęzi mangrowca.
O czwartej Traven łyknął następną pastylkę koncentratu, zażył porcję
preparatu wzmacniającego i znów popił wody z manierki. Wrócił na ścieżkę
i ruszył przed siebie, w
kierunku Wielkiego Drzewa, którego niebotyczny wierzchołek był jeszcze
widoczny nad koronami miłorzębów.
Uszedł około pół mili, z trudem łapiąc oddech. Zieleń dżungli ściemniała.
Wokół niknącej ścieżki pojawiły się jakieś ciernie rozrywające tkaninę
spodni i bluzy, a ponadto raniące znienacka skórę dłoni i szyi. Co kilka
minut Traven musiał się zatrzymywać i dezynfekować zranione miejsca
aerozolem opatrunkowym. Nasłuchiwał, czy nie słyszy za sobą kroków. Ale w dżungli
rozlegał się tylko śpiew ptaków, obrzydliwy krzyk małp i buczenie ogromnych
szmaragdowych ważek.
O wpół do szóstej Traven przysiadł na chwilę na kamiennym słupku, który
był pozostałością po jakiejś dawno zburzonej wieży strażniczej. Pomyślał,
że legendy o Dolinie Węży są jednak przesadzone. Widział na razie zaledwie
kilka sztuk, a to w końcu mogło się zdarzyć w każdym niemal miejscu świata.
Nagle rozległ się trzask łamanych gałęzi i szelest trawy. Traven chwycił
za szablę. Z chaszczy wyskoczył na dróżkę rosły pręgowany tygrys.
Zatrzymał się o pięćdziesiąt stóp od Travena i popatrzył na niego ze
zdumieniem. Jego puszysty ogon poruszał się miarowo, zmrużone zielone oczy
nie wyrażały nic poza ciekawością. Potem tygrys jednym susem pokonał dróżkę
i znikł na powrót w dżungli.
Traven umocował przy pasie pojemnik z preparatem MB i ruszył dalej.
Kwadrans po piątej wyszedł na szeroką, nieźle kiedyś brukowaną drogę,
porośniętą teraz kępami trawy tygrysiej i karłowatych skrzypów. Po obu
stronach biegły ruiny jakichś spalonych czy zburzonych domów, ledwo widoczne
w gęstwinie lian, krzewów i kwiatów. Traven zwolnił kroku. Instynkt uprzedzał
go, że za
każdym załomem muru i pod każdym kamieniem mogą się kryć węże. Ale na
razie nie było ich widać. Walały się resztki nieokreślonych przedmiotów,
przerdzewiała broń, rozwalona skrzynia ze śladami okuć, potrzaskane
fragmenty kamiennych rzeźb. Piękne to musiało być miasto.
O trzysta jardów dalej droga krzyżowała się z węższą, prawie zupełnie
zarośniętą alejką. Traven zatrzymał się na chwilę. W niewielkiej odległości
od niego ukazało się Drzewo. Było oczywiście niższe, niż wydawało się ze
zwieńczenia doliny. Miało nie więcej niż trzydzieści pięter wysokości,
lecz mimo to nie mógł oderwać od niego oczu. Po ogromnych konarach uganiały
się rozchichotane małpy, skrzeczały śmieszne ptaki podobne do papug, wokół
pnia wirowały chmury motyli i maleńkich owadów, które przypominały złoty
pył.
Traven rozejrzał się po zalanym słońcem placyku. Nie było na nim nikogo.
Odniósł wrażenie, że to wszystko dzieje się na innym świecie. Zapomniał o
odbierającym przytomność upale i ruszył w stronę Drzewa.
XIII
Bez trudu odnalazł dziedziniec. Zanim jednak przystąpił do odmierzania ośmiuset
trzynastu kroków, powtórzył najpierw operację z Cuernavaki. Na kamiennej płycie
pośrodku dziedzińca ustawił dwa pojemniki z mieszanką Breechera, uruchamiane
zdalnie na odległość trzydziestu stóp. Potem jednym szybkim ruchem wyciągnął
z woreczka na piersiach oryginał planu i delikatnie położył go na tej samej
płycie.
W ciągu minuty pojawiły się pierwsze węże. Traven ze zdumieniem patrzył
na ich nieprawdopodobne barwy i kształty. Najszybciej dopadały manuskryptu
wielkie, spasione kobry syczące wściekle na pobratymców, potem w polu
widzenia zjawiły się węże szare, zielone, brązowe, purpurowe. Po dziesięciu
minutach było ich koło setki, po kwadransie kamienna płyta zniknęła zupełnie
pod skłębioną, śliską masą węży.
Wtedy Traven uruchomił spust jednego z pojemników. Scena z Cuernavaki powtórzyła
się jak film oglądany po raz drugi. Węże zdychały błyskawicznie. Żaden
nie próbował uciekać.
Traven odczekał jeszcze kilka minut i zamierzał zdjąć z kamienia swój
cudowny lep na węże, ponieważ obawiał się, że resztki zapachu z
manuskryptu wywietrzeją w rozgrzanym powietrzu. Spostrzegł jednak, że z odległych
krańców dziedzińca znów pełzną węże. Cofnął się. Odczekał jeszcze
chwilę.
Dopiero teraz mógł się przekonać, że preparat MB działa zabójczo, lecz
tylko przy bezpośrednim kontakcie i w sposób bardzo krótkotrwały. Dlatego
zapewne Breecher nie uważał go za truciznę, lecz za środek biochemiczny. Węże
wpełzły bez przeszkód na zakażony prostokąt i zaczęły się wić na
manuskrypcie, strącając zwiotczałe ciała poprzedników.
Po następnych dziesięciu minutach, kiedy węży zebrało się koło setki,
Traven nacisnął spust pojemnika i masowy mord powtórzył się na nowo.
Legenda o Dolinie Węży nie była więc całkiem bezpodstawna. Lecz Traven nie
tracił nadziei, że uda mu się wytępić gady przynajmniej w najbliższym
promieniu. Ile w końcu mogło ich tu być?
Kiedy Traven po raz drugi usiłował zdjąć z kamienia swój manuskrypt,
rozległ się nagle ogłuszający łoskot, zwielokrotniony przez echo doliny.
W przeciwległym
kącie dziedzińca zawalił się tympanon bogato rzeźbionej arkady. W obłoku
kurzu Traven dostrzegł wyraźnie zarys ludzkiej postaci. Krzyknął. Jego głos
zabrzmiał jak wystrzał z działa. Echo powtórzyło go
kilkadziesiąt razy, potem znów zapadła cisza.
To był na pewno niemowa z klasztoru. Teraz miał już pewność, że na
perswazje
i porozumienie nie ma co liczyć. Pozostawała tylko walka. Starzec widział na
pewno węże ginące w mgnieniu oka i musiał zrozumieć, że biały przybłęda
nie odejdzie stąd dobrowolnie. Starzec nie odstąpi już Travena, dopóki nie
wyśledzi drogi do skarbu, której zapewne poszukiwało kilka pokoleń mnichów.
Ale dosięgnięcie niemowy było fizycznie niemożliwe. Zanim jeszcze opadł obłok
kurzu - ten człowiek znów rozpłynął się jak widmo.
Dochodziła szósta. Traven pospiesznie schował plan do woreczka na
piersiach, zarzucił pojemniki na plecy i poszedł w kierunku Wielkiego Drzewa.
Okazało się, że w dawnym pałacu królewskim - te ruiny mogły być tylko
wspaniałym, okazałym pałacem - było aż pięć identycznych dziedzińców.
Widocznie piątka uchodziła tu kiedyś za liczbę magiczną. Traven długo
zastanawiał się, od którego wierzchołka rozpocząć odliczanie kroków. W końcu
wpadł na pomysł, że skoro Drzewo rośnie w geometrycznym środku pięciokąta,
należy rozpocząć odliczanie od dowolnego wierzchołka, a następnie w odległości
ośmiuset trzynastu kroków zatoczyć wokół pnia okrąg. Gdzieś tam powinien
znajdować się kamień z głową węża.
Trwało to jeszcze pół godziny. Traven nie zauważył nawet, że słońce
raptownie pochyliło się ku zachodowi; zmrok w tropikach zapada gwałtownie. O
godzinie szóstej czterdzieści cztery - specjalnie spojrzał na zegarek, aby
upamiętnić sobie ten moment - natknął się w gęstej trawie dziedzińca na
sporą owalną płytę pokrytą niewyraźnymi śladami płaskorzeźb. Przy
pewnej dozie wyobraźni mógł uznać, że zatarty ślad rzeczywiście
przypomina pysk węża.
Jeśli to nawet było miejsce opisane w planie, sprawa i tak wyglądała
beznadziejnie. Płyta ważyła przypuszczalnie z pięćset funtów. Traven nie
miał łomu, aby ją chociaż nieznacznie podważyć. Sprowadzenie pomocników
nie wchodziło w rachubę. Zainstalowanie wielokrążka przekraczało ludzkie możliwości.
Ale przecież wyprawa nie mogła się skończyć porażką właśnie teraz,
gdy Harold Traven znalazł się o krok od rozwiązania zagadki. Jakieś wyjście
musiało się znaleźć.
Traven zaczął bezmyślnie spacerować po płycie. Nagle poczuł, że ziemia
usuwa mu się spod nóg. Widocznie płyta była zamocowana w obrotowym łożysku.
Ciężar ciała ludzkiego wystarczał, aby ją nieznacznie uchylić. Traven
rozejrzał się dookoła i dostrzegł kilka nieforemnych brył kamiennych odłupanych
z jakiejś kolumny. Zaczął je znosić w pobliże płyty. Kłopot polegał na
tym, że płytę trzeba było podeprzeć akurat z odwrotnej strony niż ta, na
której się stało.
Tuż przed siódmą Traven ostatkiem sił zdołał doprowadzić do tego, że
szpara miała nieco ponad piętnaście cali wysokości. Teraz można już było
wśliznąć się przez nią do studni. Traven sądził, że pod pokrywą
istotnie rozciąga się w głąb coś w rodzaju studni. Zaczął się
przygotowywać do zejścia, ale nagle uświadomił sobie, że mogą to być
ostatnie chwile jego życia. Wystarczy, żeby niemowa, który go na pewno przez
cały czas obserwuje, odsunął kamienie zabezpieczające pokrywę. Wtedy Traven
już nigdy nie wyjdzie na powierzchnię. A skąd może wiedzieć, co jest
naprawdę tam - pod ziemią?
Było już prawie zupełnie ciemno, ale teraz już nic na świecie nie mogło
powstrzymać
Travena od osiągnięcia celu. Wykorzystując ostatnie blaski dnia
przymocował do występu w płycie linkę, która otwierała spust pojemnika z
preparatem MB. Jeżeli starzec zbliży się do otworu i zechce choć
dotknąć płyty - zginie na miejscu jak węże. Traven położył się na brzuchu
i rzucił w głąb studni ostry snop światła z latarki.
To, co zobaczył, nie mieściło się w głowie. Spod płyty wiodły szerokie
kamienne schody na głębokość jednego piętra. Najwidoczniej pod dziedzińcem
zaczynał się nowy, podziemny pałac. Ale w zasięgu wzroku nie było widać
nic - dosłownie nic oprócz tysiącznej masy skłębionych, syczących,
przelewających się węży. Pokrywały wibrującym dywanem schody i podłogę
podziemnej komnaty, wiły się na ścianach, zwisały z kolumn. Traven wstał i
opuścił bezradnie ręce.
Dopiero wtedy zorientował się, jak nierozsądnie postąpił. Było już
zupełnie ciemno. O powrocie przez dżunglę nie mógł nawet myśleć.
Pozostawało mu tylko spędzić na martwym dziedzińcu całą noc - w trupim
pejzażu ruin i szkieletów, z malejącą rezerwą wody, pośród węży pełznących
w ciemności, a na domiar z pełną świadomością, że w mroku nocy czai się
niemy starzec, który odkrył już sekret podziemnej świątyni i czeka tylko na
stosowną chwilę, aby dopaść zuchwałego złodzieja skarbu i zgładzić go na
miejscu.
Być może tak zwane pastylki synergetyczne, które Traven zażywał przez cały
dzień, odebrały mu nawet najprostsze poczucie rozwagi i instynktowny lęk..
Ale teraz było już za późno na rozważania.
XIV
Słońce wzeszło nad Doliną Węży o trzeciej trzydzieści rano. Jego ostre
promienie oświetliły najpierw koronę Drzewa, potem wydobyły z mroku majaczące
w zieleni resztki murów, w końcu padły na samotną skuloną postać
siedzącą pośrodku dziedzińca.
Harold Traven nie był już tym samym człowiekiem, co przed ośmioma
godzinami. Jego głowa prawie całkowicie posiwiała; na znużonej, nie ogolonej
twarzy widniał czytelny ślad udręki. Nie zmrużył oka nawet na sekundę.
Przez całą noc zaciskał palce na rękojeści szabli, w lewej dłoni trzymał
kurczowo linkę spustową od pojemnika z mieszanką Breechera. Noc była bezksiężycowa,
bardzo gorąca i tak strasznie długa, jak gdyby nigdy nie miała się skończyć.
Tuż nad głową Travena latały ogromne zielonookie nietoperze. Za jego plecami
rozlegało się bez chwili przerwy mlaskanie i człapanie jakichś nocnych
drapieżców. Kilka razy był zupełnie pewien, że z ciemności skrada się w
jego stronę niemowa, trzymający w dłoni oślizłą syczącą kobrę.
Sto razy w ciągu tej nocy Traven rezygnował z zamiaru kontynuowania
wyprawy. Przysięgał sobie, że z pierwszym brzaskiem porzucić na zawszę tę
morderczą dolinę, Tajlandię, Azję, wszystko w ogóle, co nie było Nowym
Jorkiem. Ale kiedy tylko wzeszło słońce, podniósł się ociężale, wypił
ostatnie krople wody z manierki i stanął nad szczeliną. TO było silniejsze
niż on sam.
Najpierw wtrysnął do wnętrza dwa kolejne pojemniki aerozolu. Odczekał
kilka minut i zaświecił latarkę. Gaz zabił przynajmniej kilkaset węży na
schodach, ale reszta pełzała nadal po ścianach i kolumnach. Dopiero największy,
uruchamiany na odległość pojemnik dał im radę. W podziemnej komnacie nie
dostrzegał już żadnego ruchu.
Traven nie był człowiekiem wysportowanym, lecz wysokim i dobrze zbudowanym.
Z największym trudem przepchnął mały pojemnik i szablę, potem wcisnął się
przez szczelinę i niepewnie stanął na stopniu schodów. Ciała zdechłych węży
były tak śliskie, że musiał trzymać się ścian. Czyni mogły się żywić
w podziemiach te tysiące gadów? Najwidoczniej z komnaty musiało istnieć
jakieś podziemne wyjście na zewnątrz.
Kiedy rozgarnął nogą zdechłe węże i wyprostował się po raz pierwszy,
poczuł w powietrzu ten sam drażniący i zachwycający .zapach, który wydzielał
się z manuskryptu nr 13. Nie miał już wątpliwości, że jego wcześniejsza
hipoteza jest prawdziwa. Tylko cóż to był za skarb, którego broniono
w tak niezwykły sposób? I kto potrafił przed stuleciami wydestylować ten
eliksir miłości?
Spojrzał w górę. Od tamtego, prawdziwego świata dzieliła go tylko wąska
szczelina światła. Kamienna płyta była podparta czterema niewielkimi
kamieniami i zabezpieczona samowyzwalającym się pojemnikiem z preparatem MB.
Gdyby w tej szparze ukazała się teraz twarz niemowy, życie ich obu trwałoby już
niedługo.
Traven poświecił latarką po ścianach i rozejrzał się po komnacie. Zdechłe
węże zalegały całe schody. Odgarniał je ostrożnie nogami, szukając śladów
życia. Ale komnatę zalegała totalna, bezwzględna cisza. Był to prawdziwy
podziemny pałac, zbudowany przez nieznanych mistrzów z różowego marmuru i
bladego jaspisu. Nieco dalej wyłonił się z ciemności szeroki rzeźbiony
portal zdobiony figurami bogów i słoni. Za nim ciągnęła się następna tonąca
w ciemności komnata. Ku zdumieniu Travena nie było w niej ani jednego węża,
jak gdyby wszystkie strzegły tylko głównego wejścia z dziedzińca. Kroki
Travena rezonowały, jak gdyby stąpał po ogromnym bębnie. Sprawiało to wrażenie,
że pod spodem znajdują się kolejne, jeszcze głębsze lochy.
Latarka mignęła nagle, zgasła i znów się zapaliła. Traven poczuł
przyspieszone bicie serca. Bez światła nie miał tu czego szukać. Nie potrafiłby
nawet odnaleźć drogi powrotnej. Ale widocznie było to tylko przyjacielskie
ostrzeżenie.
Przy wyjściu z drugiej komnaty rozpoczynał się dość wąski i chyba
bardzo długi korytarz. Bogato zdobione kapitele kolumn ginęły w mroku. Traven
musiał trzymać się ścian. Były zimne i oślizłe od śluzu węży, które
widocznie pełzały tu jeszcze niedawno. Prawdopodobnie blask światła po
uchyleniu płyty wejściowej zwabił je wszystkie do pierwszej komnaty. Wiedziały,
że muszą zniszczyć intruza, który wdarł się do ich podziemnego królestwa.
Nagle Traven zatrzymał rękę. Jego oczom ukazał się widok tak straszny,
że wszystko, co go dotąd spotkało w tej wyprawie, wydało się bez znaczenia.
W ścianie korytarza znajdowały się potężne metalowe drzwi bez klamek,
zdobione gęsto płaskorzeźbami. To była na pewno ta brązowa płyta, o której
wspominała instrukcja do planu. Ale przed nią leżał teraz skurczony,
wykrzywiony w potwornym grymasie trup człowieka pokryty zielonkawymi
plamami.
To był niemy starzec z klasztoru w Lerng Nokhta.
Na jego piersiach leżał wąż, jakiego nie widział jeszcze żaden badacz
przyrody. Był zupełnie
biały, właściwie przezroczysty, ponieważ w bladym świetle widniały miarowo
pulsujące żebra, lecz jego ogromny, nieprawdopodobny łeb miał barwę
purpury. Para nieruchomych oczu świeciła jak potężne reflektory. Ogromne
cielsko miało co najmniej piętnaście stóp długości. Rozdwojony ogon bił
miarowo o zwłoki starca. Obły łeb o barwie ludzkiej krwi i rozmiarach
potwornego arbuza drżał w ostrej smudze światła latarki.
Wąż leniwie uniósł pysk w stronę Travena. Wyprostował górną część
ciała. Rozległ się wysoki, przenikliwy świst, od którego Traven omal nie ogłuchł.
W ciągu ułamka sekundy skierował na węża strumień aerozolu. Gad wyprężył
się jak szarpnięta struna i plunął w stronę Travena cienkim, ostrym
strumieniem śliny. Traven zdążył uskoczyć w bok, ale pośliznął się i
odruchowo oparł się ręką o drzwi. Wąż zwinął się jeszcze raz w kłębek,
zacisnął sploty na szyi trupa i nagle zwiotczał jak balon, z którego
wypuszczono powietrze.
XV
Traven odpoczywał przez chwilę, z trudem odzyskując panowanie nad sobą.
Było oczywiste, że starzec, jak tylko dowiedział się, gdzie trzeba szukać
skarbu, znalazł jakąś inną drogę do podziemi. Nie mógł jednak przewidzieć,
że u wejścia do skarbca spotka węża, na którego jad nie było w świecie
ratunku. Zresztą, czy ten potwór był naprawdę wężem, czy dowodem, że
legendy o smokach są jednak prawdziwe?
Należało się spieszyć. Bateria w latarce nie była niewyczerpana.
Instrukcja kazała
teraz trzy razy khamman. Ale
co to mogło znaczyć? Nacisnąć? Uderzyć? Znaleźć tajny klucz lub występ w
murze? Traven spróbował wszystkiego po kolei, ale bez skutku. Był już tak zmęczony
i wyczerpany nerwowo, że nic innego nie przychodziło mu do głowy. Zgasił
latarkę. Milczał przez długą chwilę w ciemności. Właśnie teraz, kiedy
doszedł już prawie do celu, stawał wobec przeszkody, której już żadne
sztuczki nie pokonają. Kto, do wszystkich diabłów, może wyjaśnić, co
znaczy to przeklęte słowo?
O pięć stóp od Travena leżał cuchnący trup człowieka i biały wąż-potwór,
nie znany żadnemu przyrodnikowi świata; wokół ciągnęły się lochy bez końca;
być może w ciemności sunęły już nowe odwody strażników Groty. Ale to
wszystko nie obchodziło Travena. Zaprzątała go jedna, tylko
jedna myśl: co to znaczy khamman?
Z rozpaczy kilkakrotnie wyszeptał to słowo.
I to był właśnie ten cud. Korytarz zbudowano na zasadzie rezonatora
akustycznego. Głośne dźwięki odbijały się od ścian i ulegały
natychmiastowemu wytłumieniu; szept zostawał wzmocniony do odpowiedniej
amplitudy i najpewniej poprzez jakąś membranę uruchamiał zapadkę w
drzwiach. Wtedy brązowa sprężyna wypychała wrota na kilka cali z ościeżnicy.
Traven otworzył drzwi i zaświecił latarką. Znów był jakiś korytarz,
pusty i pełen stęchlizny, a potem zaczynała się przepaść. Tak to
przynajmniej wyglądało w pierwszej chwili. Traven patrzył przez chwilę w
czarną czeluść i doszedł do wniosku, że jest to po prostu zejście na
jeszcze niższą kondygnację podziemi. Jak głęboko w ziemię może w końcu
sięgać ten labirynt? Wyglądało to jednak dziwnie. Dopiero po dłuższej
chwili Traven zorientował się, że nie jest to przepaść, lecz normalne kręcone
schody z kamiennych bloków, zasypane nieprzeliczoną ilością ludzkich czaszek
i kości. Pomiędzy nimi przemykały wielkie, zupełnie białe szczury o płaskich
czerwonych ogonach, spłoszone światłem, którego zapewne od pokoleń nie znały.
Travenowi było już wszystko jedno. Zaczął schodzić po stopniach, roztrącając
piszczele i czaszki, które spadały z łoskotem i płoszyły coraz to nowe
szczury. Między łapami szczurów raz po raz przemykały odrażające ślepe
stworzenia
trochę podobne do jaszczurek. Sprawiały wrażenie bezgłowego węża z
czterema, a może ośmioma łapami. Traven nigdy nie widział stworzenia składającego
się z samego tułowia i pozbawionego głowy. Nawet aksolotl był pełen wdzięku
i urody w porównaniu z tymi ohydnymi półprzeźroczystymi tworami.
Kiedy przy kolejnym zakręcie schodów smuga światła latarki padła na
strop, Traven znieruchomiał ze strachu. Całymi setkami wisiały tam ogromne, długie
na trzy stopy nietoperze. Ich błyszczące pazury u zakończenia błoniastych łap
przypominały ostrze brzytwy. Spiczaste ryjki wibrowały nerwowo, niewidoczne ślepia
spoglądały na intruza, który ośmielił się naruszyć odwieczną ciszę i
ciemność. Traven spostrzegł, że nietoperze są zupełnie czarne. A mogło to
znaczyć tylko jedno: że z dolnego piętra podziemi jest wyjście na świat
zewnętrzny. Tłuste maszkary musiały się czymś żywić, zapewne spędzały w
podziemiach tylko dzień, a nocą wyruszały na łowy. To proste odkrycie
przyniosło Travenowi ulgę. Jeden z czarnych worków oderwał się nagle od
stropu i załopotał potężnymi błoniastymi skrzydłami, które oczywiście
nie mają nic wspólnego ze skrzydłami ptaków. Traven uświadomił sobie, że
nietoperze latają bezszelestnie. Dlaczego ten akurat rozgarniał powietrze jak
ptak? Traven spojrzał na wirującego niemrawo nietoperza i omal nie krzyknął
z przerażenia. Łeb łudząco przypominał ludzką twarz - był prawie różowy,
dostrzegało się brwi, usta i puste, pozbawione gałek oczodoły. Ruchliwy
ryjek znajdował się w tym miejscu, gdzie w twarzy człowieka znajduje się
nos. Kontrast między czarnym tułowiem, połyskliwie sepiową błoną ramion i
twarzą w kolorze ludzkiej skóry był tak straszny, że Traven zaczął doznawać
wewnętrznego dygotu.
Przemógł się jednak i znów zaczął schodzić w głąb czeluści. Schody
wydawały się nie mieć końca. Ilu ludzi, jak długo, musiało kiedyś ryć te
podziemne pałace? Czy to byli ci, których spleśniałe czaszki i piszczele
poniewierały się teraz setkami czy tysiącami w lochu?
W końcu Traven stanął na dnie studni. Rozejrzał się i dostrzegł
uchylone drzwi z bogato zdobionej kraty. Szczury, oszalałe z niepokoju, zaczęły
biegać tuż koło jego nóg. Z sufitu spadły ciężko jakieś długie,
fosforyzujące, wijące się robaki.
Traven nic czuł już lęku ani obrzydzenia. Czuł, że dotarł do kresu swej
wyprawy. Wcisnął się przez uchylone drzwi do niskiej niewielkiej komnaty. Nie
było z niej żadnego innego wyjścia. Latarka znów zamigotała. Pod ścianą
leżały nierozpoznawalne szczątki jakichś przedmiotów. Na kamiennej półce
stało sześć sporych naczyń hermetycznie zamkniętych, o kształtach
przypominających ogromne ampułki. A więc to była Grota Potęgi i Śmierci.
Pośrodku komnaty na marmurowym katafalku leżało coś, co na pierwszy rzut
oka trudno było określić. Wyglądało to na zmumifikowane zwłoki mniej więcej
pięcioletniego dziecka, ale przeczyła temu ogromna, większa niż u dorosłego
głowa zupełnie pozbawiona owłosienia. Krótkie chude nóżki, bardzo długie
ręce i lekko wyszczerzone siekacze dopełniały niesamowitości tego widoku.
Truchło było odziane w szatę ze złotogłowiu, który połyskiwał nawet w słabym
światłe latarki. Dopiero po chwili Traven spostrzegł, że w czaszce dziwnego
stworu zamiast oczu tkwiły dwa wielkie starannie oszlifowane kamienie podobne
do szafirów. To one sprawiały, że mumia patrzyła na intruza przenikliwym,
bezlitosnym, wszystko rozumiejącym wzrokiem.
Jak dawno leżało na katafalku to stare dziecko? Kim było za życia? Kto je
tak troskliwie balsamował, że przez cienką pomarszczoną skórę dotąd prześwitywały
błękitne żyłki? Co się naprawdę działo w tych poplątanych lochach?
Traven poczuł, że cała energia, jaka się w nim nagromadziła przez tę
godzinę - minęło właśnie
sześćdziesiąt minut, odkąd wśliznął się do podziemi - zaczyna z niego
upływać jak krew z broczącej rany. Oparł się o ścianę, ale natychmiast
cofnął dłoń. Ściana była gorąca, jak gdyby za nią buzował ogień piekła.
Rozejrzał się za czymś, na czym mógłby usiąść. Ściany komnaty były
jednak gładkie, a wewnątrz nie dostrzegł żadnego sprzętu. Traven odczuł
nagle dojmujące zmęczenie całych swoich sześćdziesięciu lat, zrozumiał,
że musi się o coś oprzeć, bo za chwilę zemdleje i upadnie. Odruchowo oparł
obie ręce o marmurowy blat katafalku.
Zapamiętał jak przez mgłę, co się potem stało. Truchło dziecka
rozdziawiło usta w koszmarnym śmiechu. Porażający hałas, zwiększony
rezonującym efektem wnętrza komnaty, świdrował uszy do bólu. Chudziutkie
rączki wykonały ruch obejmujący kogoś za szyję. Pokrywa katafalku rozsunęła
się powoli. Traven zdołał dojrzeć w ostatnim błysku światła splątaną
konstrukcję z drutów i dźwigni, która uruchamiała szczękę mumii i
spowodowała rozsunięcie się płyty. Chyba ten sam mechanizm, połączony z
jakimś miechem lub dyszą, stanowił przyczynę upiornego śmiechu.
Potem koścista zimna ręka wyrwała Travenowi latarkę i musnęła go po
policzku. Mumia zaczęła znikać we wnętrzu katafalku. W smudze światła, którą
zabierała ze sobą na zawsze, Traven zobaczył niekończącą się, bezdenną
przepaść. Wypełniały ją syczące, wijące się białe węże o szkarłatnych
łbach i rozdwojonych ogonach. Potem płyta katafalku złożyła się
bezszelestnie. Truchło w złotogłowiu zniknęło.
Traven zemdlał i przewrócił się.
XVI
Nie miał pojęcia, jak długo leżał bez przytomności. Zegarek stłukł się
podczas upadku, całkowita cisza i doskonała, bezwzględna ciemność nie
dopuszczały żadnych bodźców. Tak właściwie mogła wyglądać śmierć. Lub buddyjska nirwana.
Harolda Travena opanowała niepowstrzymana, biologiczna potrzeba życia.
Podniósł się po omacku. Niewiele brakowało, żeby na powrót zemdlał. Uświadomił
sobie, że czeka go droga powrotna - wśród białych szczurów, bezgłowych
jaszczurek i milczących nietoperzy, które mogły go rozdrapać na drobne strzępki
swymi pazurami jak brzytwy. Droga po omacku, bez światła, z ostatnim już
nietkniętym pojemnikiem preparatu Brcechera.
Traven był bliski szlochu. Musiał, musiał wydostać się z tej przeklętej
matni, uciec od węży i wszystkich azjatyckich tajemnic.
Przypomniał sobie nagle, że w kieszeni spodni powinien mieć pudełko zapałek.
Tak. Było! Niepełne i trochę pogniecione, ale było. Jakże błogosławił swą
przezorność! Drżącymi palcami zaczął pocierać zapałki o draskę.
Pierwsza zapałka złamała się w palcach.
Druga zapłonęła na ułamek sekundy i zgasła.
Trzecia znów się złamała.
Traven zorientował się, że jego obfity pot zmoczył draskę. Stał przez
chwilę w ciemności zastanawiając się, ile jeszcze zapałek zostało w pudełku.
Ale nie miało to przecież żadnego sensu. Musiał stąd wyjść za wszelką
cenę.
Po kilku minutach zdecydował się spróbować jeszcze raz. Zapałka zapłonęła
jasnym płomieniem. Kilka sekund wystarczyło, aby Traven dostrzegł, że kute
brązowe drzwi z kraty zatrzasnęły się, zapewne podczas znikania mumii. Nie
miały klamek ani zawiasów. Był teraz szczurem w pułapce.
Traven rzucił na kamienną podłogę dopalającą się zapałkę i zaczął
bić pięściami w kratę. Krzyknął i zwinął się w kłębek z bólu.
Rezonujące ściany komnaty wzmocniły jego krzyk do rozmiarów huraganu.
Dwie następne zapałki znów nie przyniosły płomienia.
W pudełku
pozostały
już tylko trzy.
Koniec życia doktora Harolda Travena zbliżał się nieuchronnie. Król
Groty Potęgi i Śmierci dobrze strzegł swojego skarbu. Ale co to właściwie
był za skarb? Czyżby te metalowe ampułki?
Traven zdecydował się na ostatnia próbę. Tym razem zapałka zapłonęła
od razu. W jej świetle Traven dostrzegł sześć stojących na półce amfor, o
których zapomniał. Już w ciemności podszedł do półki, jak gdyby spodziewał
się od niej wybawienia.
I wybawienie nadeszło. Półka pochyliła się nieznacznie. Przez szparę
wpadł oślepiający, cienki jak wstążka promień słońca. Gorący jak ogień
wielkiego pieca. Wnętrze komnaty stało się duszne, koszula Travena błyskawicznie
zmieniła się w mokrą szmatę. Ale to już nie miało znaczenia, skoro za
kamiennym murem była już wolność, powietrze, ptaki i rośliny.
Traven po ciemku zdjął z półki pierwszą amforę i ustawił ją na podłodze.
Potem zdjął drugą. Kiedy ponownie nacisnął półkę, cztery pozostałe
amfory z hałasem stoczyły się na podłogę. Przez dwukrotnie większą szparę wpadł znowu oślepiający
strumień słonecznego światła. Trafił na prawe ramię Travena. Tkanina
koszuli zadymiła i napełniła komnatę swądem palonej bawełny i przysmażonej
skóry. Ramię Travena zwisło bezwładnie. Ból był nie do wytrzymania.
Nie ma takiego miejsca na kuli ziemskiej, gdzie słońce wypalałoby rany w
ludzkim ciele. Tłumiąc łzy i jęk bólu Traven zrozumiał, że promień zza
ściany nie jest światłem słonecznym. Więc czym był w takim razie - ogniem piekła?
Siedział bezwolnie pod ścianą. Zwilżył resztkami śliny oparzone miejsce
na ramieniu. Teraz nie mógł już nawet zapalić zapałki. Zaczęło go dręczyć
pragnienie.
Koniec życia doktora Harolda Travena przybliżył się jeszcze bardziej.
Nagle olśniła go myśl, że trzeba się odwołać do praw fizyki. Ależ
tak, to było słońce, tyle że jego promienie wzmacniała stukrotnie jakaś
soczewka lub ogromne zwierciadło. Dlatego jedna ze ścian tak parzyła. Był więc
nie tylko szczurem w klatce. Był szczurem, który wkrótce zostanie usmażony
żywcem. Słońce przecież niedawno wzeszło. W miarę jak kąt padania jego
promieni zacznie się zwiększać, temperatura wewnątrz komnaty będzie rosnąć.
Około południa jego skóra pokryje się bąblami, zabraknie powietrza do
oddychania. Wtedy może katafalk otworzy się znowu, a chuda, koścista ręka
wciągnie go w czarną wieczystą przepaść, na miękki dywan z białych węży.
Chwilkę. Jeżeli to jest soczewka lub zwierciadło skupiające, to może
uda się je uszkodzić?
Traven wstał z wysiłkiem. Potykając się o amfory, lewą ręką odszukał
na podłodze odłupany kamień. Ustawił się koło półki tak, aby wpadający
promień nie dotknął jego ciała. Dysząc ciężko, nacisnął półkę. W
momencie kiedy szpara stała się dość szeroka, z wysiłkiem cisnął przed
siebie kamień. Znów zaskowytał z bólu. Promień poparzył mu trzy palce
lewej ręki. W komnacie na powrót zapadła ciemność.
Ale na zewnątrz zaczęło się dziać coś dziwnego. Rozległ się przeciągły
niewyraźny grzechot, potem nad sufitem komnaty przetoczył się głuchy łoskot.
Sprawiał wrażenie, jak gdyby zwaliła się ogromna góra. A potem komnatę
wypełniło cichutkie, delikatne ćwierkanie. Travenowi wydawało się, że jest
to ćwierkanie ptaków lub świerszczy. Był jednak w błędzie. Przez
niedostrzegalne szczeliny w murze zaczęła się sączyć woda. Przeciskając się
przez pory między kamieniami, tłoczona potężnym ciśnieniem z zewnątrz,
wydawała dziwny melodyjny dźwięk.
Koniec życia doktora
Harolda Travena był już teraz kwestią kilkunastu minut.
Woda sączyła się ze wszystkich stron, kapała z sufitu, wydobywała się
spod podłogi. Co prawda odpływała przez kratę drzwi, ale przedsionek
komnaty, dzielący ją od schodów, miał co najmniej sześć stóp wysokości.
Tyle co komnata. Wystarczy, żeby woda zalała po sufit komnatę i przedsionek.
Traven był teraz szczurem w klatce, który własnoręcznie zamienił sobie
wyrok śmierci z usmażenia na utopienie.
Woda sięgała mu już do kostek. Pomyślał, że jest to ostatnia chwila, żeby
sięgnąć po pojemnik z płynem MB, ustawić dyszę w kierunku otwartych ust i
nacisnąć spust. Wizja szybkiej i bezbolesnej śmierci wydała mu się czymś
niezmiernie pociągającym. Dziwił się nawet sam sobie, że jeszcze przed
chwilą tak bardzo chciał żyć. Po co właściwie? Czym jest to głupie życie?
Z wysiłkiem zaczął macać po podłodze. Znalazł
nagle swoją
szablę, o której zupełnie zapomniał. Odtoczył jedną z amfor - była
wykonana z lekkiego metalu, który przy zetknięciu z kamieniem wydawał
srebrzysty, wysoki dźwięk. Wewnątrz amfory chlupotała jakaś ciecz.
Namacał w końcu pojemnik. Zmęczyło go to jednak tak bardzo, że usiadł w
wodzie i oparł się plecami o ścianę.
Poczuł wtedy, że ściana drży, pulsuje, jak gdyby wewnątrz muru toczyła
się zażarta bezgłośna walka.
Woda sięgała mu już do bioder. Znów chciał sięgnąć po pojemnik, ale
jego dłoń uderzyła w coś miękkiego i nieskończenie obrzydliwego. Trwało
dobrą chwilę, zanim się zorientował, że po powierzchni wzbierającej wody płyną
gęsto zbite szczury. Nie wydawały żadnego dźwięku. Traven siedział odrętwiały
w wodzie, otoczony ze wszystkich stron szczurami. Zrozumiał, że jeśli nie sięgnie
po pojemnik natychmiast, szczury za kilka minut zepchną go pod wodę.
Jęknął nagle, choć wzmocniony przez rezonans odgłos przysparzał
dodatkowego bólu. Szczur wspiął się po jego uniesionej ręce i ugryzł go w
oparzony palec. Widocznie biali strażnicy podziemi zjedzą go, zanim utonie.
W tym momencie ściana, o którą opierał się Traven, runęła z łoskotem.
Strumień wody z komnaty wyrzucił Travena na niewielką ocienioną polanę porośniętą
chorobliwie wielkimi kwiatami o barwie szafranu. W zetknięciu z wodą kwiaty
wydawały bolesny syk i zwijały się w ostre, szpiczaste
włócznie. Spod liści wystrzeliwały długie fioletowe kolce. Instynkt
podpowiadał, że kolce zawierają truciznę.
Traven zatrzymał się na jakimś niewielkim występie skalnym. U jego stóp
leżały dwie połyskujące srebrzyście amfory, również wyniesione przez wodę
z komnaty.
Polanę otaczały ze wszystkich stron pionowe skały. Po lewej stronie
zobaczył ogromne wklęsłe zwierciadło z polerowanego brązu przekrzywione na
bok. Przed nim, w niewielkiej odległości, stało kilkanaście dziwnych
przedmiotów wykonanych z materiału przypominającego szkło. Prawdopodobnie
soczewki skupiające. Jedna z nich była stłuczona.
XVII
Słońce zbliżało się już do zenitu, kiedy Traven ocknął się z półsennych
majaków. Dręczył go rozdzierający głód i pragnienie tak straszne, jak
gdyby wnętrzności wypełniał mu roztopiony ołów. Nachylił się bezwiednie
i zaczerpnął w dłonie chłodnej, kryształowo przejrzystej wody. Pił bez
opamiętania. Dziesięć, pięćdziesiąt, sto razy czerpał życiodajny płyn
nie troszcząc się, czy w tym przeklętym miejscu woda nadaje się do picia.
Przemył piekące rany na ramieniu i dłoni, oblał spoconą, rozgorączkowaną
twarz. Kiedy rozejrzał się wokół siebie, zrozumiał, że jest nadal szczurem
w pułapce, ciągle jeszcze skazanym na śmierć.
Polanę otaczały z czterech stron gładkie ściany skalne, wysokie na pięć
lub sześć pięter. Prawdopodobnie nastąpiło tu przed wiekami trzęsienie
ziemi, po którym została ta osobliwa rozpadlina. Tylko na najniższym
poziomie, właśnie tam, gdzie siedział, skała była nierówna, pełna
wybrzuszeń, półek i załomów. Poczynając od wysokości wyprostowanego człowieka
skały stawały się lite, równe i wypolerowane do połysku. Nie istniała żadna
możliwość, aby się po nich wspiąć bez alpinistycznego sprzętu.
Ale nawet nie to było najgroźniejsze. Z czarnej czeluści, w której Traven przed godziną czekał na ostatnią chwilę swego życia, nadal sączyła
się woda. Raz po raz podziemia pałacu wypluwały nową grupę oszalałych z
przerażenia białych szczurów. Poziom wody w rozpadlinie podnosił się
powoli, lecz dostrzegalnie. Ci, którzy zaprojektowali kiedyś tę przeklętą
twierdzę, postanowili zamienić rozpadlinę w jezioro, gdyby zawiodły
wszystkie inne środki zabezpieczające Grotę przed intruzami. Powierzchnia
polany wynosiła około półtora akra. Traven obliczył, że minie jeszcze
dziesięć do piętnastu godzin, zanim woda dosięgnie jego szyi. Na razie jej
lustro znajdowało się o pół jarda poniżej występu skalnego, na którym
siedział. Później... tak, później będzie mógł pływać po powierzchni jak
mucha w zamkniętej butelce. Gdyby potrafił pływać przez jakieś trzy dni i
trzy noce bez przerwy, poziom wody wzrósłby zapewne tak wysoko, że mógłby
się wydostać z rozpadliny. Nie ma jednak ludzi, którzy potrafią pływać
przez trzy dni bez odpoczynku. Zwłaszcza gdy ich prawe ramię jest prawie bezwładne,
gdy głód skręca im wnętrzności, a szansę na ratunek są zerowe.
Przyczyny tego potopu były stosunkowo proste. Grota Potęgi i Śmierci
znajdowała się pod dnem jakiegoś strumienia lub jeziora odgrodzonego grubym
murem od podziemnego pałacu. Bloki skalne i obciosane prostopadłościany z marmuru zostały tak dopasowane, aby się wzajemnie ryglować. Naruszenie równowagi
w jednym punkcie podparcia powodowało zawalenie się muru oporowego i wtargnięcie
wody do najniższego poziomu podziemi. Miała je wypełnić szczelnie, aby ktoś,
kto ośmielił się spojrzeć w szafirowe oczy starego dziecka, utopił się
razem ze szczurami.
Kamień, którym Traven cisnął na oślep przed siebie, był niewielki i
zapewne nie spowodowałby takiego kataklizmu wówczas, gdy budowano pałac. Minęły
jednak wieki od tego czasu. Spoiny zmurszały, ściana komnaty, poddana
strasznemu ciśnieniu wody z jeziora lub strumienia, sparciała jak stary łachman.
Niewielkie uderzenie w skomplikowaną konstrukcję soczewek podziałało jak
runięcie kamyka wyzwalającego ruch lawiny. To, co Traven nazwał soczewkami - obłe półprzeźroczyste elipsoidy połączone misterną plątaniną brązowych
dźwigni - było przemyślnie sprzężone z tarczą zwierciadła, a ta z kolei
z niewidocznymi stąd zasuwami lub przekładniami zwalniającymi napór wody na
mur. A może na odwrót? Może cała ta konstrukcja przypominała pułapkę na
myszy, w której nieznaczne drgnięcie przynęty uruchamia potężną sprężynę?
Trudno to było ocenić z miejsca, w którym siedział Traven. Jedna ze ścian
rozpadliny - najbliższa Grocie - miała pionowy załom, jakby wydłutowany
na całą wysokość. Tkwił w nim mechanizm, który przed stuleciami nieznani
geniusze obmyślili, wykonali i sprzęgli z jeszcze bardziej tajemniczymi urządzeniami.
Spoza załomu wystawał tylko rąbek wypolerowanej tarczy zwierciadła i pięć
- nie, sześć - elipsoidalnych soczewek przypominających martwe oko
olbrzyma. Traven doszedł do wniosku, że skupienie promieni słonecznych musiało
podnosić temperaturę w ogniskowej do około tysiąca stopni
Fahrenheita. Może zresztą więcej. Wystarczy, aby zmiękczyć nawet stal. Ale
którędy docierały do zwierciadła promienie słoneczne, skoro rozpadlinę
zalegał półmrok? Być może niewidoczny załom nie stanowił naturalnej
granicy rozpadliny. Czyżby wychodził na otwartą przestrzeń? W takim jednak
wypadku wzbierająca woda musiałaby znaleźć ujście. Tymczasem przybywało
jej z minuty na minutę.
Traven postanowił sprawdzić, jak wygląda załom. Podniósł się i oparł
o skałę. Wahał się jednak, czy zejść z półki. Szafranowe kwiaty były już
pokryte wodą, ich jadowite kolce chwiały się złowieszczo nad powierzchnią.
Niepojęte - przecież na całym globie nie ma takich kwiatów, przypominających
agresywne zwierzę. Miały dwie stopy średnicy, ich oślepiająco żółte mięsiste
płatki zwijały się przy zetknięciu z wodą wydając donośny syk wściekłości.
Fioletowe kolce wyrastały znienacka jak żądło wycelowane w napastnika.
Lepiej nie ryzykować skaleczenia.
Nagle spoza załomu skalnego wysunął się ciemny, trudny do określenia
kształt. Traven z napięciem wpatrywał się w intruza, jego serce zaczęło bić
w zdwojonym tempie.
To był pająk. Ale takiego pająka nie znał żaden podręcznik zoologii.
Potwór miał co najmniej pięć stóp długości. Jego kosmate łapy o grubości
męskiego przedramienia były zakończone potężnymi jak u leoparda pazurami.
Pokryty czarnym futrem kadłub chybotał się miarowo. Ogromne nieruchome oczy
na wysuniętych czułkach lustrowały rozpadlinę jak anteny radaru. Na włochatym
grzbiecie siedziały trzy lub cztery małe pająki, tak samo kudłate i tak samo
łapczywie szukające pożywienia lub nieprzyjaciół.
Pająk obszedł niespiesznie dwie ściany i zaczął się
zbliżać do Travena.
Widok kudłatego potwora powodował histeryczny strach, nienawiść i
obrzydzenie. Traven krzyknął nie panując nad sobą. Krzyk zadudnił wśród
ścian, odbił się stukrotnym echem. Pająk zatrzymał się przez chwilę,
potem nagle skoczył, jak jastrząb, na powierzchnię wody. Jego pazury wbiły
się w płynącego szczura. Młode pająki, jakby pchnięte niewidoczną sprężyną,
zeskoczyły z odwłoku matki na płynące tuż obok szczury. Woda zabarwiła się
na czerwono. Przedśmiertny, urwany pisk zadzwonił w rozpadlinie jak cmentarna
sygnaturka.
Pająki odpłynęły w kierunku załomu, unosząc w purpurowych gardzielach
białe zwłoki szczurów i rozgarniając wodę kosmatymi łapami. Dla nich woda
nie była wrogiem.
Zaraz potem w rozpadlinie pojawiły się dwie monstrualnie wielkie ważki.
Ich skrzydła, wielkie jak u kondora, były utkane z oślepiająco złotej siatki. Płaskie turkusowe
łby i długie na półtorej stopy żmijowate odwłoki unosiły się w półmroku
rozpadliny jak przywidzenia na obrazach Boscha. Potem spod wody, która zbliżała
się już do stóp Travena, wysunął się słabo widoczny oślizły łeb
jakiegoś podziemnego stworzenia, które nie miało ochoty przejść na podwodny
tryb życia. Łeb przypominał trochę paszczę drapieżnej ryby, trochę - gigantyczną dżdżownicę, lecz najbardziej
- robakowate łby przedpotopowych
dinozaurów. Stworzenie parsknęło wzniecając fontannę wody, potem poczłapało
w kierunku załomu.
A potem na ścianie skalnej pojawił się następny, jeszcze większy i
jeszcze bardziej włochaty pająk. W jego rozdziawionej gardzieli o barwie szkarłatu
można było dostrzec coś na kształt kłów czy zębów. Przez jamę w murze
Groty chlusnęła znów struga wody, wynosząc kolejną grupę szczurów i kłąb
owych bezgłowych przezroczystych tworów, które tonęły natychmiast,
pozostawiając po sobie łańcuszki srebrzystych bąbelków. Z wierzchołka
rozpadliny spadł z łoskotem wyschnięty kokos. Po kilku minutach wyłoniło się,
tym razem bardzo blisko Travena, następne z owych zwierząt podobnych do
dinozaura. Miało wysokość dużego psa i długość krowy; na cienkiej wygiętej
szyi tkwił niewielki kulisty łeb z maleńkimi oczkami. Spomiędzy wąskich
zaciśniętych warg pokrytych łuską wysuwał się długi na stopę
jaskrawoczerwony język. Tułów zwierzęcia był bezwłosy, lśniący od śluzu.
Ogromne łapy z żółtymi ścięgnami przebierały niezdarnie po wodzie.
Traven doszedł do wniosku, że trafił na miejsce, w którym ewolucja świata
zwierzęcego poszła odmiennymi drogami niż w reszcie globu. W dzieciństwie
czytał kiedyś powieść o tajemniczej wyspie - chyba Verne'a czy może Conan
Doyle'a. Teraz oglądał taką samą scenerię na własne oczy. Rozpadlina
skalna powstała prawdopodobnie dopiero kilkaset lat temu. Odcięte od zewnętrznego
świata gatunki musiały się przystosować do nowych warunków. Te, które tego
nie potrafiły - po prostu wyginęły.
Czym jednak żywiły się te wszystkie niewyobrażalne stworzenia? Kogo pożerały
kosmate pająki, jeśli nie było w pobliżu ślepych białych szczurów? Z
czego czerpały białko żyjące w ziemi niby-dinozaury? Wszystko wskazywało,
że z rozpadliny musi być jakieś wyjście - do słońca, które użyczało
swych śmiercionośnych promieni zwierciadłu-mordercy, do dżungli, która
dostarczała masy roślinnej, owadów, owoców.
Tak - a jeśli było akurat na odwrót? Przecież to truchło odziane w złotogłów
zapadło się w bezdenną czeluść. Kto wie, czy tam, pod spodem,
na kolejnych piętrach podziemi, nie rozpościera się zupełnie inny świat? Jeśli
prawa ewolucji uległy w rozpadlinie częściowej deformacji, to w podziemnym królestwie
mogły z równym powodzeniem ulec zawieszeniu. Bezgłowe jaszczurki, pozbawione
wzroku szczury i zwłaszcza ten biały wąż-olbrzym świadczyły, że nie jest
to nieprawdopodobne.
Ludzie, którzy wznieśli w tym miejscu pałac, musieli nie tylko doskonale
znać prawa fizyki, skoro potrafili obliczyć ogniskową, odlać soczewki i nadać
brązowej tarczy zwierciadła kształt idealnej paraboli. Musieli znać się na
chemii, skoro potrafili zaprząc niezliczone pokolenia węży do strzeżenia
podziemi. Znali się na pewno na geologii, skoro wznieśli pałac akurat na
zboczu rozpadliny i wykorzystali naturalny zbiornik wodny jako zaporę przeciw
intruzom. Byli mistrzami sztuki budowlanej, ponieważ umieli drążyć skałę
na wiele pięter w głąb, zabezpieczać stropy i sztolnie schodowe, ryglować
mur oporowy ciężarem własnym kamienia. Mieli niepospolitą wiedzę o
maszynach prostych - dźwignia, sprężyna, klin, pewno i wielokrążek nie
miały dla nich tajemnic. Mumia świadczyła, że nieźle znali się na
anatomii, a umiejscowienie zwierciadła kazało podejrzewać, że i astronomia
nią była im obca. Czyżby należało przyjąć, że odkryli również, na
setki lat przed Darwinem, prawidła ewolucji? Czyżby zdawali sobie sprawę, że
w odciętej od świata rozpadlinie wytworzą się z biegiem czasu spotworniałe
odmiany żywych stworzeń - tak straszne, że śmiałek, który sforsował żywą
zaporę węży u wejścia, przeszedł bezpiecznie wśród szczurów i
nietoperzy, ocalał z ognia i umknął przed śmiercią w Grocie, musi stracić
wszelką nadzieję na widok tych niepojętych zwierząt? I czy to naprawdę byli
ludzie, o których nie przechował się w historii żaden ślad - czy może
legendarni przybysze z Kosmosu, spełnienie bajań Danikena?
Mimo półmroku powietrze rozpadliny rozgrzało się, parna wilgoć napełniała
kamienną studnię. Traven znów zaczerpnął wody. Dostrzegł, że już obmywa
mu stopy. Słabł z głodu i zmęczenia z minuty na minutę. Teraz nie miałby
nawet siły, aby przejść przez wodę dwieście jardów, jakie dzieliły, go od
załomu. Nawet gdyby na dnie nie rosły obłąkańcze kwiaty o fioletowych
kolcach.
Patrzył bezmyślnie we wzbierającą wodę. Na jej powierzchni kołysały się
srebrzyste amfory wyrzucone przez strumień z komnaty. Traven pomyślał, że może
zawartość amfory przyniesie ratunek. Przyciągnął ją bliżej. Ale i to
wydawało się nieziszczalne. Pojemnik był wykonany z lekkiego, lecz bardzo
twardego metalu. Nie nosił żadnych śladów lutowania, nie miał żadnych
uchwytów, nacięć ani złączy. Cokolwiek chlupotało wewnątrz amfory, nie
mogło w niczym pomóc Travenowi.
W mętnym, rozpalonym niebie rozległo się monotonne brzęczenie. Traven
zadarł głowę i wpatrując się w przestwór aż do łez dostrzegł maleńką
plamkę przelatującego samolotu. Leciał pewno z Bangkoku do Delhi lub Pekinu;
pasażerowie czytali gazety, stewardessy roznosiły posiłek. Żaden przyrząd w
kabinie pilotów nie wskazywał umierającego dentysty z Nowego Jorku, uwięzionego
w przedpotopowym świecie bez wyjścia.
Traven zwiesił głowę i poczuł, że za kęs chleba z mięsem oddałby
resztę życia. Nie miał już przy sobie ani jednej pastylki odżywczej. Nie
miał zapałek. Nie miał pojemnika z preparatem Breechera ani żadnej broni.
Nie miał żadnych dokumentów, pieniędzy, lekarstw. Oprócz postrzępionej,
przepalonej koszuli, popękanych spodni i przemoczonych trzewików miał tylko
dwa przedmioty: zawieszony w nieprzemakalnym woreczku na piersiach oryginał
planu świątyni z manuskryptu nr 13 oraz elektroniczny kompas na prawym
przegubie.
Przyjrzał się kompasowi. Jego cyfry zmieniały się po kilka razy na sekundę,
jak gdyby Traven kręcił się w kółko. Wskazywałoby to, że czarne skały
wokół rozpadliny wytwarzają silne pole magnetyczne. Nie jest to zjawisko
niespotykane. Nawet niewielkie skupiska tak zwanych buł żelaznych, a także
rudy darniowe o nieco wyższej zawartości żelaza wychylają igły kompasów.
To czułe i dokładne urządzenie, które miał na ręku, nie mogło reagować
inaczej. Ale potem Travenowi przyszło na myśl, że przyczyna szaleństw
kompasu może być zupełnie inna. Czytał gdzieś, że trzęsienie ziemi zawsze
poprzedzone jest silnymi zmianami pola magnetycznego. Skąd wiadomo, czy
wyzwolony przez Travena ruch skał dobiegł już końca? Może projektanci pałacu
postanowili zmusić jeszcze i wnętrze ziemi, aby pogrzebało zuchwałego
intruza, gdyby wszystkie inne środki zawiodły?
Travenowi zdawało się nawet, że słyszy we wnętrzu skały niewyraźny
dygot, podobny do tego, który poprzedził pęknięcie ściany w komnacie. Nie
miał już jednak siły, aby nasłuchiwać. Jego głowa opadła na piersi,
oparzone ramię zwisło bezwładnie. Harold Traven usnął.
Nie widział, jak nad rozpadliną zaczął krążyć łysy, ohydny sęp o
zakrzywionym dziobie.
Nie widział, jak spoza załomu wybiegły dwa czarne pająki, które zbliżyły
się do niego na odległość wyciągniętej ręki, obwąchały ranę na ramieniu
i z pluskiem skoczyły do wody, chwytając w szpony po jednym piszczącym
szczurze.
Nie widział, jak chlustająca z komnaty woda wyniosła nieprawdopodobne
zwierzę przypominające psa o sześciu krótkich nogach, ogonie jaszczurki i
ryju mrówkojada.
Nie widział, jak po przeciwległej ścianie zaczął pełznąć w jego stronę
ogromny półprzeźroczysty wąż o purpurowym łbie.
Wąż nie utrzymał się na gładkiej ścianie. Spadł z hałasem do wody i
utonął. Przy zetknięciu z fioletowymi kolcami zalanych już wodą kwiatów
ciało węża rozrywało się na niewielkie krwawe strzępy.
XVIII
Obudził się po południu, kiedy woda sięgała mu już do bioder.
Przypomniał sobie, że nadal czeka na własną śmierć. Głód znów targnął
jego wnętrznościami. Oparzone ramię spuchło i pulsowało. W kamiennej studni
nadal nie było żadnej nadziei na ratunek.
Harold Traven uznał, że ma przed sobą najwyżej sześć, może siedem
godzin życia. I to pod warunkiem, że potrafi stać, dopóki woda nie sięgnie
do jego ust.
Wstał, wyprostował się i potoczył wzrokiem po swej pułapce. Ze
zdumieniem stwierdził, że z pola widzenia zniknęły soczewki i część
konstrukcji podpierającej zwierciadło. Zamiast nich piętrzyły się bezładnie
popielate bryły kamieni, ostro kontrastujące z wypolerowaną czernią ścian
rozpadliny.
Nie ulegało już wątpliwości, że we wnętrzu skały coś się działo.
Nawet bez przykładania ucha słyszał trzaski, odgłosy tarcia, dźwięki
przywodzące na myśl stękanie mocujących się ze sobą Cyklopów. Kompas
nadal wariował, wskazywał wszystkie możliwe kierunki geograficzne.
Wibracja występu, na którym siedział Traven, była już dokładnie
wyczuwalna.
Mogło to oznaczać tylko jedno: kolejny kataklizm geologiczny, zapadnięcie
się rozpadliny czy trzęsienie ziemi, był kwestią najbliższych minut.
Traven spostrzegł, że po powierzchni wody przebiegają regularne drobne
zmarszczki jak od podmuchu wiatru. W kilku miejscach pływały zwiędłe, napęczniałe
kwiaty o barwie szafranu. Widocznie podziemne drgania oderwały je od podłoża.
Szczury, których było już kilkaset, zbiły się w jedną białą plamę na
przeciwległym brzegu, rozpaczliwie przebierając łapami. Raz po raz któreś
ze zwierząt traciło siły i znikało pod wodą. Koło szczurów
kłębiły się bardzo cienkie, niezmiernie długie pasma ni to wodorostów, ni
monstrualnych tasiemców w kolorze ciemnej zieleni.
Nagle Traven spostrzegł coś, co sprawiło, że po plecach przebiegł mu
mocny dreszcz jak od prądu elektrycznego. W przeciwległej ścianie rozpadliny
widniała długa pionowa szczelina, której przedtem nie było. Miała co
najmniej półtora jarda szerokości, biegła od szczytu aż po lustro wody. Oznaczało
to dwie nowe sytuacje równocześnie. Po pierwsze, woda będzie teraz odpływać
w głąb szczeliny; jeśli pęknięcie jest dostatecznie głębokie, wyrok śmierci
może ulec bezterminowemu odroczeniu. A po drugie... brzegi szczeliny były
nieregularne, ostre, poszarpane. Czyli że można się po nich wspiąć. Ale jak
dojść do przeciwległego brzegu?
Rozległ się głośny, krótki grzmot. Z lewej ściany posypały się odłamki
skał, żwir, kurz. Po chwili o pięćdziesiąt stóp od Travena wpadł do wody
podłużny ciężki kształt. To była palma! A więc góra zaczynała pękać
od wierzchołka. Młoda palma była pierwszym dowodem, że świat, który Traven
nazywał w myśli prawdziwym, istnieje naprawdę. Tyle tylko, że o kilka pięter
wyżej. Pozostawało teraz czekać - czy kataklizm razem z Travenem pochłonie
na zawsze ruiny pałacu, Wielkie Drzewo i tę cudowną dolinę, czy też tylko
nad nim, który poważył się naruszyć spokój władcy Groty, zawrze się
kamienny grób, ku przestrodze i nauce mnichów z Lerng Nokhta. A wtedy Traven
na pewno spotka się w najniższym kręgu podziemi ze śmiejącą się mumią
starego dziecka.
Następne tąpnięcie przebiegło pod dnem jeziora. Woda wzburzyła się wściekle,
zawyła i zaczęła gwałtownie wsiąkać w nowy podziemny lej. W kilkunastu
miejscach zabarwiła się krwią. Wkrótce ukazały się dwie wyspy, wyniesione
przez górotwór z dna jeziora. Ruch fal odrzucił obydwie amfory tuż pod stopy
Travena. Między nimi kręciło się bezradnie pudełko po zapałkach.
A potem rozległ się łoskot tak straszliwy, jak gdyby zwiastował koniec świata.
Z wierzchołka spadały całe kępy bambusów i lian, staczały się potężne głazy.
Kurz i mgła wypełniły rozpadlinę bez reszty. Traven nie miał już wątpliwości,
że są to ostatnie sekundy jego życia. Kiedy ostry odłamek skalny uderzył go
w potylicę, ujrzał na przyspieszonym filmie swą niewesołą młodość w New
Rochelle, jakieś sceny z życia rodzinnego, o których dawno już zapomniał,
nagą kobietę, która była chyba jego żoną, gabinet w szpitalu, a wreszcie
wszystkie swoje rękopisy jednocześnie.
Potem zapadła ciemność.
Kiedy ocknął się z omdlenia, w rozpadlinie panowała już cisza, jakby to
wszystko było przywidzeniem. U jego stóp leżał kłąb zielonych, splątanych
lian. Dno rozpadliny przypominało serce lawiny. Woda zniknęła. Za plecami
Travena rozwierała się szeroka szczelina o dobrze widocznych załomach, półkach
i występach. U jej szczytu widniało rozsłonecznione, przyjazne niebo.
XIX
Jeszcze wiele tygodni później Harold Traven w żaden sposób nie potrafił
odtworzyć w pamięci szczegółów swej drogi powrotnej. Nie wiedział, jak długo
trwała. Z fotograficzną dokładnością pamiętał tylko moment, w którym pojął,
że wydobycie się z rozpadliny zależy wyłącznie od niego. Widział się, jak
zaciskając zęby z bólu i zmęczenia wiąże z lian coś w rodzaju
plecaka, w którym umieszcza obydwa srebrzyste pojemniki pochodzące z Groty.
Pamiętał też, jak uginając się z osłabienia i strachu zaczął się wspinać,
krok po kroku, po rozdartym wnętrzu skały.
Ale co było potem? Jakim sposobem wspiął się o pięćset, może sześćset
stóp, nie mając żadnej asekuracji oprócz własnych pokrwawionych dłoni? Co
robił na dziedzińcu, pod Wielkim Drzewem? Gdzie spędził noc, bo noc na pewno
zastała go jeszcze w dolinie? Jak to się stało, że nie napadło na niego żadne
zwierzę, skoro był bezbronny, głodny i wyczerpany do ostateczności? Jakim
cudem, bo trzeba to nazwać cudem, potrafił po wydobyciu się na powierzchnię
nastawić na kompasie poprzedni kurs i dodać do niego sto osiemdziesiąt
stopni?
I najważniejsze: kiedy i gdzie zgubił swój najcenniejszy skarb, plan
znaleziony niegdyś w manuskrypcie nr 13 i schowany w wodoszczelnym woreczku
zawieszonym na piersiach?
Prawdopodobnie majaczył - z bólu oparzonej ręki, ze zmęczenia i głodu,
z pragnienia, a najbardziej chyba z powodu tego, co widział na własne
oczy, a co wydawało się wtedy już tylko gorączkowym snem. Kiedy ostatkiem sił
rozgarnął splątane gałązki bambusa i dostrzegł swą załogę, miał ciągle
jeszcze wrażenie, że majaczy.
Czuk krzyknął, zerwał się i podtrzymał Travena padającego na ziemię. Słońce
dopiero wzeszło Załoga wyprawy Travena uznała przed wieczorem, że Amerykanin
zginął, przygotowywała się właśnie do odjazdu. Gdyby Traven pojawił się
dwadzieścia minut później, musiałby niechybnie umrzeć. Czterdzieści mil
przez dżunglę nie przejdzie pieszo żaden człowiek, nawet najzdrowszy.
Czuk, Pyu i Sing do południa cucili, karmili i poili Amerykanina.
Opatrzyli
jego oparzone ramię i dłoń. Z pobliskiego źródła cierpliwie przynosili na
zmianę kanistry chłodnej czystej wody, którą Traven pił bez opamiętania i
kazał wychlapywać sobie na twarz. Ugotowali trochę ryżu do którego dodali
delikatne mięso upolowanych ptaków przypominających przepiórki. Wszyscy
trzej nie ukrywali radości, że ta przeklęta wyprawa dobiegła wreszcie końca.
Przeżyli dwie straszne noce w dżungli, dygotali ze strachu podczas trzęsienia
ziemi, patrzyli z przerażeniem, jak chwiało się Wielkie Drzewo. Nie
było już na świecie sumy, która mogłaby ich skłonić do ponownego
"podglądania
bogów", jak to nazwali między sobą.
Ponieważ mimo wszystko Traven nie mógł stać o własnych siłach, Czuk i
Pyu upletli z lian wygodny hamak-krzesełko. Traven usiadł między nimi,
obejmując obu za szyje. Zanim odeszli, odzyskał na chwilę całkowitą
przytomność. Chciał sprawdzić, czy zabierają ze sobą obydwa pojemniki. I
chciał też po raz ostatni spojrzeć na Khanthanthancheran Sikrit.
W dolinie ciągle jeszcze unosił się złoty kurz. Przysłaniał resztki
ruin. Zalegał jednak na tyle nisko, aby mogli spostrzec, że Wielkiego Drzewa
już nie ma. Zniknęło, jak gdyby i ono było przywidzeniem.
Traven raz jeszcze odzyskał przytomność podczas drogi powrotnej
- kiedy
łaziki wjechały w opłotki Lerng Nokhta. Kazał kierowcy podjechać pod pagodę.
Potem lewą ręką otworzył brezentową walizę i wyciągnął z niej starannie
opakowany zwój dokumentów. Spod ziemi niemal wyrósł przed wierzeją mnich o
twarzy szczura. Traven wstrząsnął się z odrazy, ale przemógł się. Bez słowa
skinął na mnicha, aby wziął sobie z łazika rulon.
Mnich rzucił się na zwój łapczywie,
rozszarpał opakowanie, pozrywał taśmę
klejącą. Potem upadł na kolana i zaczął zawodzić, łkać, śpiewać,
mamrotać.
- On mówi - przetłumaczył Czuk - że modlitwy mnichów zostały wysłuchane.
On mówi, że spotka pana teraz wiele dobrego. I że niebezpieczeństwa będą
oddalone.
- Powiedz mu - szepnął z wysiłkiem Traven - żeby przestał bredzić.
Ja się już żadnych niebezpieczeństw nie boję. I na nic dobrego nie czekam.
- Życie człowieka jest krótkie i niezrozumiałe
- odparł mnich o twarzy szczura, podnosząc się z kolan. - Nigdy nie wiadomo, co nas czeka za
godzinę.
- Nic mnie to nie obchodzi - syknął Traven. - I jedźmy już stąd.
Mnich wsunął dłonie w rękaw szaty, popatrzył uważnie na obandażowane
ramię Travena.
- Niech ten cudzoziemiec jeszcze chwilę poczeka -
powiedział do Czuka.
Wrócił po chwili z niewielkim porcelanowym słoiczkiem w dłoni.
- Ten balsam - powiedział - leczy wszystkie oparzenia.
- Skąd on wie, że jestem oparzony? - spytał przez zaciśnięte zęby
Traven.
- Kto patrzy w oczy bogom podziemnego królestwa -
odparł mnich - ten
musi zaznać ukąszenia ognia. Gdyby nie nasze modły, spłonąłbyś jak suchy
krzak, cudzoziemcze. A teraz odwińcie mu tę szmatę.
Mnich zanurzył palec w słoiku, potem dotknął nim swego czoła.
Delikatnym, prawie niewyczuwalnym ruchem przejechał kilka razy palcem po
spuchniętej, rozognionej oparzeliznie. Traven nie czuł bólu. Po chwili zaczęła
go ogarniać słodka ulga i ogromny spokój. Rana jak gdyby zaczęła
natychmiast tęchnąć.
- Odwróciłem od ciebie śmierć, cudzoziemcze -
powiedział mnich
zaciskając wieczko słoika. - W twojej ranie zaczaiły się już zalążki
zagłady. Teraz będziesz zdrów. To nasza zapłata za to, że dotrzymałeś słowa.
Ale przed czymś muszę cię jeszcze ostrzec. Nie zabieraj ze sobą tych
srebrnych naczyń. One mogą przynieść największe nieszczęście ludziom.
- Skąd on wie, co zawierają te pojemniki? Skąd oni to wszystko wiedzą?
Mnich wyciągnął z fałdów szaty niewielki złoty stożek zawieszony na
konopnej nitce. Stanął nad kępką rosnących w rowie kwiatów, trzymając
pion w dwóch palcach prawej ręki.
Po chwili pion zaczął się rytmicznie obracać.
- Kwiaty są dobre - orzekł mnich. - Złote serce obraca się zgodnie
z ruchem słońca. A teraz zobacz.
Poszedł do łazika i poprosił Singa, aby rzucił na ziemię paczkę
papierosów. Pion drgał przez chwilę, potem zaczął się obracać w lewo.
- To ziele szkodzi, cudzoziemcze. Złote serce mówi prawdę. Więc
popatrz, co ze sobą wieziesz.
Zbliżył się do jednego z pojemników pochodzących z Groty. Pion wychylił
się gwałtownie, potem zaczął wirować tak szybko, że widać było tylko
jedną złocistą smugę w powietrzu. Koło, które zataczał, liczyło z półtorej
stopy średnicy.
Traven patrzył na tę scenę mrużąc oczy.
- Dość tych guseł - powiedział. - Chcę się wreszcie wyspać.
Spytaj go, Czuk, czy on wie coś więcej o tym mieście? Mnich pokręcił głową.
- Wiemy wszystko i nie wiemy nic. Umiemy czytać myśli na odległość,
znamy przeszłość i przyszłość. Ale królestwo jest ciemne, nasze myśli go
nie przenikną. Nie wiemy, kto je stworzył. Nie wiemy, dlaczego zginęło.
- Wasze kroniki nic o tym nie mówią?
- Cudzoziemcze, są tajemnice, których nie pojmiesz.
- Nie pytasz, co się stało z niemową?
- Opowiedział nam o wszystkim.
- Jak to? Przecież nie żyje!
- My umiemy rozmawiać również po doczesnej śmierci.
- I cóż wam opowiedział, skoro nie umie mówić?
- Nam język nie jest potrzebny. Cudzoziemcze, przestrzegam cię jeszcze
raz: nie zabieraj ze sobą tych naczyń.
- Co w nich tak chlupocze?
- Potęga i śmierć.
- Nie mam siły na rozwiązywanie waszych zagadek. Co to jest
- trucizna?
Eliksir nieśmiertelności? Niebo w płynie? Kto i kiedy wykonał te naczynia?
Mają setki lat, jak twierdzisz, ale w jaki sposób wykonano je bez szwu i złączy?
- Pochodzą z gwiazd.
Traven opadł na fotel łazika. Miał dość wszystkich azjatyckich tajemnic,
upału, bólu, dżungli. Skinął na Singa. Ruszyli. Mnich patrzył za nimi, dopóki
łaziki nie znikły za zakrętem.
Kiedy mijali ostatni mur zewnętrzny pagody, rozległ się przejmujący
szyderczy śmiech, od którego dreszcz przebiegł po plecach.
Na występie muru siedziała potworna czarna małpa. Jej niemal ludzką twarz
rozdziawiał pogardliwy, nienawistny grymas.
Podróż powrotna do Bangkoku trwała pełne trzy doby. Traven na przemian
mdlał i odzyskiwał świadomość, drzemał i majaczył. Chwilami sprawiał wrażenie
człowieka słabego, lecz zupełnie zdrowego; po kwadransie popadał w stan
przypominający letarg.
Kiedy dotarli do hotelu "Oriental", Traven musiał najpierw stoczyć
walkę z recepcjonistą, który nie chciał przyjąć obdartego, zarośniętego
i wyraźnie półprzytomnego włóczęgi. Dopiero dwa tysiące bahtów przekonały
go, że ma do czynienia z Amerykaninem.
Traven zmusił się do ostatniego wysiłku. Dopilnował, aby
przetransportowano pojemniki do wynajętego sejfu bankowego. Wypłacił umówiona
należność Czukowi i hojne napiwki obu kierowcom. Wręczył też pięćset
dolarów Numiemu, który własnym przemysłem wrócił z Lerng Nokhta i miał,
zdaje się, poważne kłopoty z przełożonymi w policji. Traven złożył w
konsulacie amerykańskim zapieczętowane oświadczenie w formie czterech kaset
magnetofonowych, wymienił paszport i kazał się zawieźć do szpitala "White
Elephant". Dopiero kiedy go ułożono w wygodnym łóżku, w dobrze
klimatyzowanej separatce, Traven stracił przytomność na dobre.
W szpitalu "White Elephant" pozostawał przez pięć tygodni. Kiedy go
opuszczał, był człowiekiem zupełnie zdrowym pod względem fizycznym, lecz
do głębi odmienionym psychicznie. Rana po oparzeniu zagoiła się niemal bez
śladu.
XX
Trzeciego września po południu dr Harold Traven wylądował na lotnisku
Idlewild w Nowym Jorku. Od ćwierćwiecza nosiło ono imię prezydenta Johna
Kennedy'ego, wobec którego Traven nie żywił żadnych zastrzeżeń; był
jednak przywiązany do tradycyjnych nazw i uporczywie nazywał to gigantyczne lądowisko
po staremu.
Czuł się na tyle dobrze - ba, wręcz znakomicie! - że zjadł ze
smakiem wczesną kolację w jakiejś świetnej włoskiej restauracji przy
Drugiej Alei, pozwalając sobie nawet na małe szaleństwo w postaci cocktailu
Manhattan i karafki chianti. Alkohol odblokował w nim wewnętrzne hamulce, które,
jak sądził, zacięły się w nim na zawsze, wówczas gdy nadludzkim wysiłkiem
wspinał się po pionowej ścianie rozpadliny. Zobaczył znów zbite w gromadkę
ślepe szczury, kosmate łapy pająków, stosy czaszek i piszczeli. Nie
dopuszczał do siebie wspomnienia o mumii. Z jednej strony widział z przerażającą
wyrazistością zapadający się katafalk i chudą zimną rękę trupa, która
wyrwała mu latarkę; z drugiej - wmawiał sobie z uporem, że było to coś w
rodzaju snu, obłąkańczego majaku, który nie miał nic wspólnego z
rzeczywistością.
Powiódł wzrokiem po zatłoczonej sali restauracyjnej. Ludzie jedli, pili,
śmieli się. Nie wiedzieli, że wśród nich znajduje się przybysz z innego świata.
Ciekawe: gdyby opowiedział zebranym gościom choć część swych niesamowitych
przygód - czy znalazłby się bodaj jeden człowiek, który by go nie uznał
za pomyleńca? Chyba tylko wyznawcy pozaziemskich cywilizacji
byliby skłonni wysłuchać go jako koronnego świadka. A gdyby tak rozpełzły
się po tej sali białe węże o purpurowych łbach?
Zapłacił rachunek, podjechał taksówką do Wschodniego Dworca Lotniczego
przy Pierwszej Alei, osobiście wrzucił do bagażnika taksówki oba pojemniki i
kazał się wieźć na Bleecker Street.
Rozejrzał się z zaciekawieniem po wnętrzu, które jeszcze niedawno było
jego schronieniem, portem i miejscem jedynej radości życia. Sejfy stały w
milczeniu na swoich miejscach, czyste i lśniące jak zawsze. Przykryte
pokrowcami przybory czekały spokojnie na chwilę, kiedy znów zostaną użyte.
Harold Traven stwierdził, że wszelkie manuskrypty przestały go interesować
raz na zawsze. Właściwie przestał go interesować również dalszy ciąg życia.
Co jeszcze mógł przeżyć człowiek, który dotarł do Groty Potęgi i Śmierci?
Traven przerzucił od niechcenia stertę listów, które wysypały się z
przepełnionej skrzynki pocztowej w drzwiach. Nie miał nawet ochoty, aby je
otwierać. Na którejś z kopert zauważył jednak nazwisko i adres Paula Ryana.
Nieszczęsny bałwan donosił, że wskutek sprzedaży słynnej kolekcji rękopisów
Szanownego Kolegi wszedł był w posiadanie kilkuset - tak pisał: kilkuset! - rzadkich manuskryptów. On, Paul Ryan, nie rozumie się zbyt dobrze na
starych bazgraninach i dlatego ma przyjacielską, a nawet serdeczną propozycję:
czy Szanowny Kolega nie zechciałby służyć fachową radą i pomocą przy porządkowaniu
nowych nabytków? Oczywiście, gdyby wiązały się z tym jakieś koszty, on,
Paul Ryan, z największa chęcią je pokryje.
Traven zmiął list, rzucił go na podłogę i stwierdził nagie, że ma już
cel w życiu. Paul Ryan dopuścił się zniewagi tak niewybaczalnej, że
powinien za nią drogo, bardzo drogo zapłacić.
Traven podtoczył nogą jeden ze srebrzystych pojemników przywiezionych z
Tajlandii. Przyglądał się długo wrzecionowatej połyskliwej skorupie. Była
jedynym namacalnym dowodem, że wyprawa do Khanthanthancheran Sikrit nie zrodziła
się w gorączkowym śnie. Przy każdym obrocie słyszał wyraźnie przelewanie
się gęstej cieczy. Na powierzchni pojemnika nie zdołał jednak dostrzec nawet
najbardziej mikroskopijnego śladu łączenia, żadnej nierówności czy śladu
obróbki.
Traven sięgnął po słuchawkę telefonu. Dzwonił do Marvina Breechera.
XXI
Spotkali się następnego wieczora w pracowni na Bleecker Street. Traven zbył
milczeniem uwagę dotyczącą swej nagłej siwizny, podziękował za sporządzenie
dość skutecznego, jak to nazwał, preparatu do zwalczania węży, a następnie
pokazał Breecherowi pojemnik.
- Nie wiem, co się tam znajduje - powiedział niedbale
- ale myślę,
że to może być interesujące.
Marvin Breecher zastrzygł swymi słoniowatymi uszami i po kilku nieudanych
próbach wykrztusił pytanie, jak się to dziwne naczynie otwiera i czego
mianowicie trzeba się spodziewać wewnątrz.
- Tego też nie wiem - odparł Traven. - Mam nadzieję, że sobie z tym
jakoś poradzisz. Nie sądzę, żeby to mogło wybuchnąć. Promieniowania też
chyba nie wydziela. Może to po prostu jest woda?
Wezwał taksówkę i pomógł Breecherowi znieść pojemnik. Poczuł na dłoni
niemiły, drażniący chłód, zupełnie odmienny niż uczucie powstające przy
zetknięciu się skóry z metalem.
Breecher pojawił się dopiero po trzech dniach. Bardzo długo chrząkał, próbując
dopasować do kręgosłupa swą fatalnie przykręconą głowę. Po czym zażądał,
aby Traven raz na zawsze zachował dla siebie to, co tu zostanie powiedziane.
Gdyby nie dawna znajomość, Breecher nigdy by nie ujawnił tych dość
przykrych szczegółów.
Otóż przy otwieraniu pojemnika zdarzył się w laboratorium śmiertelny
wypadek. Młody praktykant otrzymał polecenie, aby w metalowej powłoce
wywiercić ostrożnie dwa niewielkie otwory. Już przy wierceniu pierwszego nie
zastosował należytych środków ostrożności i pozwolił, aby kropla cieczy
spadła mu na dłoń. Zmarł w ciągu minuty, zanim ktokolwiek zdążył
pospieszyć z pomocą. W innym laboratorium oznaczałoby to zapewne przykrą
sprawę sądową, jednakże pracownia Breechera ma charakter specjalny; każdy,
kto w niej pracuje, podpisuje odpowiednie oświadczenie... no, mniejsza z tym.
Krótko mówiąc, pobrano próbkę cieczy z zachowaniem środków najwyższej
ostrożności, a w tym pracownicy Breechera mają, no, sporo wprawy.
Marvin Breecher długo chrząkał i mruczał, zanim w końcu wyjaśnił, co
było przyczyną niespodziewanej śmierci laboranta.
Okazało się, że ciecz zawarta w pojemniku stanowi mieszaninę różnych stężonych
związków hemolitycznych i neurotoksycznych, mniej więcej takich, jakie najczęściej
występują w jadach węży. Jest to jednak stężenie po prostu niewyobrażalne.
Breecher wysilił się na osobliwe porównanie: gdyby sześcian z żelaza o boku
jednego cala ważył pięć ton, wówczas stopień zgęszczenia molekuł byłby
porównywalny ze stężeniem trucizny zawartej w pojemniku.
Ale to jeszcze nic. W cieczy wykryto znaczną ilość pewnej substancji...
Breecher nie jest pewien, czy ma prawo to mówić, ale trudno, powie. Traven
powinien o tym wiedzieć. Substancja ta nosi nazwę trójanicytolininy i nie
figuruje w żadnym jawnym katalogu związków chemicznych. Przynajmniej na
razie. Jest to substancja stukrotnie przewyższająca toksycznością botulinę,
która uchodzi dotychczas za najsilniejszą truciznę znaną w przyrodzie.
Kilkanaście mikrogramów wystarcza do zabicia człowieka, przy czym nie
pozostawia ona w organizmie żadnego, ale to żadnego wykrywalnego śladu. Można
by powiedzieć, że jest to najdoskonalsza trucizna wszystkich czasów. Pół
galona płynu, który dostarczył Traven, wystarcza, by uśmiercić około stu
osiemdziesięciu tysięcy ludzi, gdyby brać pod uwagę same tylko stężone
jady. Ponieważ jednak w cieczy występuje również tak znaczne stężenie trójanicytolininy,
można przyjąć, że te pół galona starcza na zabicie od sześciu do ośmiu
milionów ludzi.
Traven upewnił się, czy mowa o milionach.
Tak, była mowa o milionach.
Co najciekawsze, Breecher ma podstawy, aby sądzić, że ilość istniejącej
na świecie trójanicytolininy nie przekracza na razie dwudziestu, maksymalnie
trzydziestu mikrogramów, ponieważ syntetyczne uzyskiwanie tego związku jest
czynnością żmudną, piekielnie niebezpieczną i niewyobrażalnie kosztowną.
Szczerze mówiąc, nad jego uzyskaniem dla różnych, no, różnych celów,
pracują tylko dwa laboratoria na świecie. Tymczasem w dostarczonym przez
Travena pojemniku znajduje się nie mniej niż dwanaście do piętnastu gramów
tego związku. Czyli kilkaset tysięcy razy więcej niż wynoszą światowe
zasoby!
Breecher przypuszcza, że związek powstał w pojemniku samoczynnie, w drodze
jakiegoś synergicznego działania stężonych jadów, które to przypuszczenie
trzeba będzie starannie sprawdzić, ponieważ zapotrzebowanie na trójanicytolininę
jest ogromne. Nie, Breecher nie może powiedzieć, dlaczego jest ogromne. Gdyby
udało się znaleźć jakiś tani i szybki sposób wytwarzania tej bezbarwnej i
bezwonnej cieczy... tu Breecher rozmarzył się, a jego nos, podobny do rusznicy
przeciwpancernej, sczerwieniał z emocji. Trucizny były, zdaje się, jedyną
podnietą dla jego wyobraźni. Im silniejsze, tym lepiej.
I to jeszcze nie był koniec sensacji Marvina Breechera. W odróżnieniu od
wielu innych silnych trucizn, trójanicytolinina doskonale rozpuszcza się w
wodzie, można ją dowolnie rozcieńczać, a podczas analizy chemicznej zatruta
nią woda nie zdradza obecności obcego składnika. Ma to bezpośrednie
następstwa o znaczeniu militarnym. Można przecież rozpylić z samolotu kilka
tysięcy galonów wody nad nieprzyjacielskim miastem, można cudownie łatwo
zatruć u źródła nieprzyjacielską rzekę, a przy pewnym wysiłku można by
zapewne - tu Breecher zaskrzypiał, co miało oznaczać śmiech - spowodować
śmiercionośny deszcz. Jak można się bronić przed deszczem?
Wszystkie te pomysły nie są nowe; w istocie Breecher wysunął je wobec
stosownych osób dość dawno temu, kiedy tylko udało się zidentyfikować trójanicytolininę.
Niestety, na przeszkodzie stanęły trudności w uzyskiwaniu związku.
Obliczono, że koszt zlikwidowania objawów życia na powierzchni jednej mili
kwadratowej przy użyciu tej supertrucizny byłby prawie trzydzieści razy wyższy
niż przy użyciu broni jądrowej, chodzi zaś o to, aby oczyszczanie terenu z
ludzi, zwierząt i roślin było możliwie najtańsze. Rewelacyjna ilość trójanicytolininy
przywieziona przez Travena stawia całą sprawę w zupełnie nowym świetle. W
pewnym sensie można by powiedzieć, że Traven dostarczył krajowi nową bombę
atomową. Nie jest to już więcej sprawa między Travenem i Breecherem. Nie
udało się ukryć afery z pojemnikiem wśród pracowników laboratorium. Co
prawda nie należą oni do osób gadatliwych, ale w tej sytuacji Breecher nie
miał innego wyjścia i musiał poinformować swoich przełożonych. Dlatego
Traven musi się liczyć z koniecznością złożenia pewnych wyjaśnień.
- Jakich wyjaśnień? - przerwał Traven.
- No... na przykład skąd pochodzi ten pojemnik. I w ogóle...
- Czy zbadaliście, z czego jest wykonany pojemnik?
- Och, tak. To następna zagadkowa sprawa. Zebraliśmy trochę wiórków,
które odłupały się podczas wiercenia otworu. Jest to stop dwóch bardzo
rzadkich metali: rodu i itru. Ani jeden z moich chemików nigdy nie miał do
czynienia z itrem. W literaturze odnaleźliśmy wzmiankę, że czysty itr udało
się uzyskać w ilości kilku gramów dopiero w 1930 roku. Rod jest trochę częstszy,
ale rzadko występuje w tak idealnie czystej postaci. Więc i sam pojemnik ma
ogromną wartość...
- Czy oba te pierwiastki mogły powstać z innych pierwiastków w
rezultacie jakichś manipulacji atomowych?
- Och, tak. To prawdopodobne. Przemiana pierwiastków...
- Czy promieniowanie kosmiczne mogło mieć na to wpływ?
- Być może. Za mało o tym wiem. Ale nie rozumiem...
- Dobrze. Czy przyniosłeś mi trochę tego płynu?
Marvin Breecher uległ całkowitemu rezregulowaniu jak popsuta zabawka. Jego
głowa wykonała obrót o sto pięćdziesiąt stopni, łokcie napięły się i
oklapły.
- To znaczy... Oczywiście... Ale nie mamy prawa...
- Daj mi to.
Breecher zacisnął pięść, otworzył ją bezradnie i wyjąkał:
- Na szczury... To znaczy... Mam szczury w piwnicy...
- Daj mi to! - przeciął Traven.
Breecher sięgnął swymi szponiastymi palcami do kieszeni kamizelki i wydobył
miniaturową probówkę ze starannie zalakowanym korkiem.
- Ile kropli wystarcza dla... no, dla zlikwidowania człowieka?
- spytał
Traven.
- Kropli? Nie ma tak małych kropli. Jedna załatwi kilkaset osób. To
znaczy...
- I mówisz, że jest to całkowicie niewykrywalne?
- Jak może być wykrywalny związek, który nikomu oprócz nas dwóch nie
jest znany?
- Kto jest tym drugim?
- Och... Nie mam prawa... To znaczy...
- Nie interesuje mnie to. Kto może żądać ode mnie wyjaśnień?
- Och, pewne służby... To jest sprawa najwyższej wagi państwowej... Ale
powiedz, skąd ty właściwie zdobyłeś...
- Nie ma o czym mówić, Marvin.
- To znaczy... Nie wiem, czy znasz odpowiednie przepisy. Zostaniesz objęty...
no, bardzo ścisłą ochroną. Nadzorem. Może zostaniesz wezwany do złożenia
zeznań pod przysięgą. To są... jak by to nazwać... no, nadzwyczaj silne środki...
- Kto i kiedy odkrył tę trójanicytolininę?
- Och, nie mam prawa o tym mówić. To jest związane z tajnymi badaniami
kosmicznymi.
- Kosmicznymi? A co wspólnego może mieć kosmos z truciznami?
- To jest, hm, skomplikowana sprawa... Pewien stopień uporządkowania
molekuł można osiągnąć tylko w warunkach braku siły ciążenia... No i w
bardzo niskich temperaturach. I w ultraniskich ciśnieniach, przy prawie
idealnej próżni. Prowadzono takie badania... One są na pograniczu naszej
wiedzy fizykochemicznej. Więc dlatego... rozumiesz, jest ważne, skąd to zdobyłeś...
- Jeśli ci powiem, że sam tego nie wiem, to nie uwierzysz.
- Och, rzeczywiście... nie uwierzę. Wiesz, pierwszy mikrogram trójanicytolininy
kosztował prawie czterdzieści milionów dolarów, jeżeli doliczyć koszty
kosmiczne. Miligram kosztowałby czterdzieści miliardów... A ty przywozisz piętnaście
gramów. Ja sam, oczywiście, jestem bardzo zainteresowany...
- Marvin, dajmy temu spokój.
- Och, tak... Ale zupełnie między nami... czy nie mógłbyś tego
powiedzieć? Włożyłem siedem lat swego życia w przekonywanie różnych...
no, różnych wpływowych osób, że tylko w przestrzeni kosmicznej uda się
dokonać syntezy tak złożonego związku. Ja go właściwie wymyśliłem, jak
Mendelejew. Wiedziałem, że coś takiego powinno istnieć. A ty... przywozisz
cały baniak. To jest cios, Harold. To jest klęska. Moja. Klęska. To znaczy,
że nie miałem racji. To znaczy, że trójanicytolininę można uzyskać również
na Ziemi. Bo chyba... chyba nie byłeś w Kosmosie?
- Prywatnie ci powiem, że nie byłem. Ale myślę, że te pojemniki...
- Jak to, Harold? Więc masz więcej niż jeden pojemnik?
- Nie, tak mi się po prostu powiedziało.
- Och, nic nie pojmuję. Jeżeli cię rozumiem, dostałeś tę ciecz od
kogoś z kosmosu? Sam przecież jej nie wytworzyłeś?
- Marvin, to jest zbyt skomplikowane, żebym ci to opowiadał. Na pewno byś
w to nie uwierzył.
- Och, wiesz, ja mam do czynienia z takimi sprawami... muszę wierzyć w różne
rzeczy...
- Znalazłem te pojemniki w pewnym odludnym miejscu Azji. Ale im dłużej
nad tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że wszystko to razem nie mogło
być dziełem ludzi.
- Więc czyim?
- Tego nie wiem. I nie myślę, żebym to kiedykolwiek ustalił.
- A co powiesz... panom ze służb specjalnych?
- To samo, co powiedziałem tobie.
Traven wstał i zaczął się rozglądać po swym skromnym gospodarstwie za
jakimś mocnym napojem. Znalazł w lodówce stężały, niemal skawalony likier
kawowy. Napełnił nim filiżankę (tylko jedna znalazła się koło zlewu) i
jakiś tajemniczy wazonik.
- Wypijmy, Marvin - powiedział. - Czuję się, jak gdybym wrócił z
tamtego świata.
Breecher wyssał zawartość filiżanki jak wampir. Natychmiast poweselał,
jego gigantyczne uszy zbielały, nos przybrał barwę zgniłych śliwek.
- Och, szepnął - my dwaj moglibyśmy teraz rządzić światem. Traven
popatrzył na puste ściany pokoju, przeciągnął się, wstał i wycedził:
- No to zacznijmy.
XXI
Doktor Paul Ryan nie potrafił ukryć radości, zaskoczenia i triumfu. Oto w
jego wspaniałym pałacu - zakładając, że stanowił on rzeczywiście jego własność,
bo surowa małżonka co wieczór przed zaśnięciem uczyła go starannie, że
nie ma żadnych praw i żadnego tytułu do rodowych włości Whitemore'ów - pojawił się we własnej osobie słynny Harold Traven. Już nie jako konkurent,
lecz jako doradca, ekspert, najemny współpracownik. Okoliczność ta wystarczała,
aby dr Ryan wydobył z piwnicznego schowka najwspanialszą baryłkę osiemdziesięcioletniej
whisky. (Po piętnastu najwyżej latach whisky kwaśnieje i cuchnie, o czym
wszyscy wiedzą, należy jednak do dobrego tonu epatowanie gości sędziwym
wiekiem trunku). Ryan napełnił szklanki i wyszedł, aby przynieść ze spiżarni
importowaną wodę sodową Perrier, o której powiedział, że jest jedyną
pijalną wodą na kuli ziemskiej. Trwało to około półtorej minuty, więc
wystarczająco długo, aby Traven mógł spokojnie odkręcić szlifowany korek
niewielkiej fiolki, którą trzymał w kieszeni kamizelki, a następnie wlać z
niej dwie krople bezbarwnego płynu do szklanki, którą przygotował dla siebie
Ryan.
Śmierć Paula Ryana nastąpiła błyskawicznie i bezboleśnie. Po pierwszym
łyku spadł z fotela i to było wszystko.
Dr Harold Traven złożył stosowne zeznania detektywom oraz wyrazy współczucia
szanownej wdowie, która zresztą nie kryła pewnej ulgi z powodu
nieoczekiwanego biegu wydarzeń.
Ponieważ koroner w żaden sposób nie mógł ustalić przyczyny nagłego
zgonu, dr Traven zaproponował mu współpracę. Podsunął myśl, że być może
w osiemdziesięcioletniej whisky powstały jakieś zabójcze produkty
samodestylacji. On, Traven, nie zdążył nawet umoczyć
ust w napoju i może temu zawdzięcza życie.
Istotnie, podczas analizy chemicznej stwierdzono w whisky liczne sole
szczawiowe, a także zawartość fenolu. Koroner i Traven doskonale wiedzieli,
że stężenie tych związków mogłoby ewentualnie zabić niewielką myszkę;
że jednak nieustalenie przyczyny zgonu spowodowałoby kontynuację
śledztwa i podważyło reputację zawodową koronera, obaj lekarze zgodnie
uznali, że Paul Ryan zmarł wskutek zatrucia sfermentowaną whisky. Koroner
opisał później ten rzadki wypadek w "Journal of Forensic Mudicine".
XXII
Nazajutrz po wizycie Marvina Breechera do drzwi mieszkania Harolda Travena
na Bleecker Street zapukali dwaj młodzi, rośli dżentelmeni, pod których
marynarkami widniały dobrze widoczne wybrzuszenia w okolicy lewego biodra.
Miarowo żuli gumę trzymając prawe ręce w kieszeniach. Sprawiali wrażenie chłopców
małomównych i szybkich w robocie, a już w każdym razie nieskłonnych do
gadulstwa, jeśli chodzi o firmę, dla której pracowali.
Ponieważ po kwadransie nikt nie odpowiadał na pukanie, jeden z przybyszów
zszedł na parter, aby zasięgnąć języka. Dozorca, stary Murzyn, drapiąc się
w siwą głowę wyjaśnił, że pan doktor Traven wyprowadził się dziś w
nocy. Ściągnął pogotowie przeprowadzkowe; ci ludzie hałasowali prawie do piątej
nad ranem. Nie, pan Traven nie zostawił adresu. Ale zostawił klucz.
Przybysze wymienili między sobą kilka liczb; nie był to jednak szyfr, lecz
numery poszczególnych artykułów kodeksu karnego i orzeczeń Sądu Najwyższego
stanu Nowy Jork. Z tej lakonicznej dyskusji wynikł wniosek, że mogą wkroczyć
do opuszczonego mieszkania bez nakazu rewizji.
Obejrzeli ze znudzeniem pootwierane sejfy, wybebeszone szafy i nie pozmywane
naczynia w kuchni. Tym wszystkim zajmą się policjanci. Ptaszek, który ich
interesował, odfrunął w siną dal - i to było w tej chwili najważniejsze.
Na kulawym stoliku stała ledwo napoczęta butelka whisky. Jeden z przybyszów
rozejrzał się za szklanką. Stała na parapecie.
- Zostaw to, Jack - powiedział drugi z przybyszów.
- Ten facet ma do
czynienia z jakąś trucizną. Cholera go wie, może coś tam wsypał.
- A, tam - wtrącił się dozorca towarzyszący przybyszom w lustracji
mieszkania Travena. - To był porządny człowiek. Ja to bym się napił.
Wlał sobie pół szklanki whisky i wychylił ją jednym haustem. Potem
przewrócił się i umarł.
Dwie godziny później wydano list gończy policji nowojorskiej za
niebezpiecznym przestępcą, Haroldem Travenem.
Był o tyle spóźniony, że Harold Traven znajdował się właśnie w
samolocie lecącym z Nowego Jorku do Waszyngtonu. W luku bagażowym, oprócz
walizki z rzeczami osobistymi i kufra z najcenniejszymi manuskryptami z
kolekcji, znajdował się srebrzysty pojemnik. W jego rodowo-itrowym wnętrzu
chlupotało pół galona bezbarwnego płynu.
XXIII
Siedemnastego września prasa amerykańska omal nie udławiła się sensacją.
Nagłówki w prasie porannej miały po cztery wiersze, w popołudniowej - po
sześć, i to największym możliwym krojem pisma. Ostatecznie niezbyt często
zdarza się, żeby w jednej dzielnicy miasta zmarło w ciągu kilku godzin
trzysta siedemnaście osób bez żadnej wyraźnej przyczyny.
Waszyngtońską dzielnicę Twining, położoną na lewym brzegu rzeki
Anacostia, odgrodzono szczelnie od reszty miasta. Granica tajemniczych zgonów
biegła dokładnie wzdłuż Massachusetts Avenue na północy, Alabama Avenue na
wschodzie i Pennsylvania Avenue ha południu. Zachodnią granicę strefy
wyznaczała Minnesota Avenue, a więc nie brzeg rzeki ani leżący nad rzeką
park Anacostia. W sąsiednich dzielnicach Randle Highlands i Good Hope nie
zanotowano ani jednego zgonu. W trójkącie odciętym przez Branch Avenue ilość
zgonów była najwyższa.
W ciągu popołudnia udało się bez trudu ustalić, że cała dzielnica
Twining, zamieszkana głównie przez czarnych obywateli Dystryktu Federalnego,
zaopatrywana była w wodę pitną z jednej stacji filtrów, położonej u zbiegu
Ulicy P i Ulicy Dwudziestej Dziewiątej. Połączenie wodociągowe z resztą
miasta oczywiście istniało, jednakże dzielnica Twining znajdowała się o
kilkanaście stóp poniżej poziomu sąsiednich dzielnic, co wykluczało odpływ
wody z sieci. Możliwy był tylko inercyjny lub wymuszony dopływ. Kilka osób równocześnie
zdało sobie z tego sprawę. Uznano zgodnie, że węzeł filtracyjny przy Ulicy
P stał się terenem zbrodniczego zatrucia.
Istotnie. Ustalono z łatwością, że około godziny pierwszej trzydzieści
czasu miejscowego na terenie węzła zaobserwowano wysokiego mężczyznę lat
około sześćdziesięciu, który bez zezwolenia recepcjonisty chodził w pobliżu
przepompowni. Komputer policyjny natychmiast stwierdził, że przybliżony
rysopis tego mężczyzny pokrywa się całkowicie z rysopisem poszukiwanego
przez policję nowojorską przestępcy nazwiskiem Harold Traven.
O godzinie siedemnastej trzydzieści Federalne Biuro Śledcze rozesłało po
kraju list gończy za niebezpiecznym masowym mordercą nazwiskiem Harold Traven.
Był to list o tyle spóźniony, że Traven siedział właśnie w samolocie
lecącym z Waszyngtonu do Frankfurtu nad Menem. W luku bagażowym znajdowała się
już tylko jedna walizka. Między ubraniami, w opakowaniu z waty i gąbki,
znajdowały się cztery dobrze zalakowane słoiki.
XXIV
Kiedy wywieziono z frankfurckiego hotelu "Taunus" zwłoki ostatniej,
sto piętnastej ofiary tajemniczej epidemii - bo tak początkowo prasa
zachodnioniemiecka określiła zdumiewający wypadek w hotelu, zakończony
zgonem wszystkich gości i całego personelu - do redakcji "Frankfurter
Morgenzeitung" nadeszła depesza w języku angielskim, wysłana, jak później
stwierdzono, z lotniska międzynarodowego w Frankfurcie o godzinie dwudziestej
trzydzieści czasu miejscowego. Tekst depeszy brzmiał następująco:
"NAZYWAM SIE HAROLD TRAVEN STOP JA ODPOWIADAM
ZA WYTRUCIE LUDZI W WASZYNGTONIE I W FRANKFURCIE
STOP JESTEM PANEM POTEGI I SMIERCI STOP
OSTRZEGAM ZE ZABIJE JESZCZE KILKANASCIE MILIONOW
STOP TAKA JEST WOLA MOICH BOGOW STOP NASTEPNYM
ETAPEM JEST BOMBAJ STOP NAWET NIE PROBUJCIE
SIE BRONIC STOP SWIAT MUSI SIE ODRODZIC
I NABRAC POKORY STOP ZA LATWO SIE LUDZIOM
ZYJE ZA DUZO ZADAJA SA ZBYT PEWNI SIEBIE
STOP BEDE UDERZAL WE WSZYSTKIE KRAJE I
ROZNE MIASTA STOP NIGDY MNIE NIE SCHWYTACIE
STOP DR HAROLD TRAVEN".
Zebrana naprędce komisja lekarska nie miała trudności z ustaleniem
diagnozy. Był to klasyczny przypadek paranoi, zapewne związanej z
psychozą maniakalno-depresyjną. Tym groźniej wyglądała cała sprawa.
XXV
Osiemnastego i dziewiętnastego września w Bombaju nie wydarzyło się nic
godnego uwagi. Wśród sześciuset pięćdziesięciu pięciu osób, które zmarły
w tym mieście, czterysta pięć zmarło z głodu i wycieńczenia, czyli w granicach dziennej normy, pozostałe rozstały się z padołem łez z
przyczyn naturalnych, to znaczy ze starości lub udokumentowanych chorób.
Jednakże dwudziestego września w Manili, na pograniczu obszaru
metropolitalnego w rejonie ulicy Panaderos i podmiejskiego osiedla Mandaluyong
Rizal, zdarzyło się coś nieprawdopodobnego: sześćset sześćdziesiąt
siedem osób rozstało się z życiem po zaczerpnięciu wody z trzech
miejscowych studni niezbyt odległych od rzeki Pasig.
Dwudziestego drugiego września zmarło w Singapurze piętnaście osób, które
wypiły lemoniadę kokosową u chińskiego przekupnia na rogu High Street i
Bridge Road. Zrozpaczony sprzedawca, zatrzymany przez policję, wychylił czarkę
napoju kokosowego własnej produkcji, aby dowieść swej niewinności, po czym
upadł na chodnik i więcej się już nie podniósł. Nie zdążył nawet zeznać,
że krótko przedtem pewien długonosy klient kazał mu odchylić wieczko słoika
z lemoniadą i długo się przyglądał mętnemu płynowi.
Dwudziestego czwartego września w tokijskiej dzielnicy Ginza nastąpił
kolejny dramat. Dwustu czternastu gości hotelu "Ginza Nikko", siedemnaście
osób personelu, przypadkowy policjant i szesnastu klientów miejscowego baru
zmarło w ciągu półtorej godziny. Stwierdzono, że wszyscy pili w różnej
postaci wodę z hotelowej sieci wodociągowej.
Służby specjalne całego świata, Interpol, policje kryminalne i zwykli
amatorzy-detektywi, znęceni wysoką nagrodą, zaciągnęli gęstą sieć, w którą
superzbrodniarz Harold Traven musiał wpaść prędzej czy później.
XXVI
We wtorek, dwudziestego ósmego września, dr Harold Traven leżał w
klimatyzowanym pokoju hotelu "Sandżar" w pobliżu Connaught Circle w
Delhi. Czuł się zmęczony. Następnego dnia miał zamiar udać się w
pobliże pewnego mętnego strumienia na przedmieściu koło Czerwonego Fortu,
gdzie kłótliwe tłuste kobiety co rano prały męskie szaty dhoti i swoje
zwiewne sari. Oceniał, że leniwy prąd strumienia rozniesie truciznę na kilka
mil w dół.
Do drzwi rozległo się pukanie.
- Kto tam? - spytał Traven.
- Twoje przeznaczenie - rozległ się głos zza drzwi.
To był mnich o twarzy szczura z pagody w Lerng Nokhta. W tej
samej pomarańczowej szacie, z tym samym szyderczym uśmieszkiem na twarzy.
- Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - spytał
Traven wskazując mnichowi fotel.
- My wszystko wiemy.
- Brednia! Współpracujecie z policją. To wasza
cała tajemnica.
- Cudzoziemcze, nie pomnażaj swoich grzechów w
ostatniej godzinie.
- Co takiego? W ostatniej godzinie?! Mylisz się,
szczurku. Będę żył dwieście lat. Będę panował nad światem. To raczej ty
za chwilę sczeźniesz jak robak.
- Będziesz żył jeszcze trzy minuty.
Traven zerwał się z fotela i ruszył w stronę
wbudowanej w ścianę szały, w której znajdowało się pięć hermetycznych
flakonów z płynem odsączonym z pojemnika.
- Nie trudź się - powiedział ospale mnich. -
Za chwilę będzie po wszystkim. Bracia zawiedli się na tobie. Wyrządziłeś
zbyt wiele zła. Nie usłuchałeś mnie. Rozpiera cię pycha i chęć czynienia
zła. Na to nie wolno nam się godzić. Teraz usiądź. Czy rozumiesz, że
jedyne, co usprawiedliwia nasz krótki pobyt w tym świecie, to czynienie dobra?
Traven opadł na tapczan, wsparł się łokciami
o ścianę i poczuł, że nie chce ani chwili dłużej pozostawać tu, w tym złym
i głupim świecie.
- Zabiłeś ponad tysiąc osób. Musimy odprawiać
o sto lakhów więcej modlitw - mówił monotonnie mnich. - Oddalasz
moment zbawienia świata.
- Chcę odkupić swój uczynek - szepnął Traven.
- Więc powtarzaj za mną - ciągnął mnich - om
mani padme hum...
- Om mani padme hum - szepnął
Traven.
- A teraz ułóż się wygodnie, żeby umrzeć.
Traven posłusznie wyciągnął się na hotelowym
tapczanie, rozluźnił krawat, zdjął buty i rozpiął guziki kołnierzyka.
- Jestem gotów, bracie - powiedział z ulgą.
- Więc żegnam cię na razie. Zobaczymy się
tam, na dole.
Harold Traven poczuł, jak na jego szyi zaciska się chłodna cienka ręka - ta
sama, która wtedy, w Grocie, wyrwała mu z ręki latarkę. Potem zobaczył
twarz starego dziecka i czarną bezdenną czeluść, w której kłębiły się
tysiącami białe węże o purpurowych łbach.
Robert F. Stratton (pseudonim Wiesława Górnickiego) jest
pisarzem dość tajemniczym. Na podstawie wywiadu, którego udzielił w 1980
roku tygodnikowi "Przekrój", można się dowiedzieć, że studiował
medycynę, lotnictwo i chemię. Nie pracował jednak nigdy zawodowo w żadnej z
tych dziedzin. Zawodowo zajmował się polityką, nie chce jednak wracać do
tych wspomnień. Ma w dorobku ponad trzydzieści powieści i nowel, które tłumaczono
na trzydzieści cztery języki. Urodził się w piątek, i właśnie tego dnia
rozpoczyna się akcja wszystkich jego utworów, których pisanie również
rozpoczyna w piątek. Zna dziewięć języków, w tym, jak można przypuszczać,
polski, i to w sposób doskonały - jego utwory wydane w Polsce nie są
opatrzone nazwiskiem tłumacza. Opowiadania Roberta F. Strattona publikował
tygodnik "Przekrój", m.in. w 1980 ukazała się tam nowela
"Tajemniczy pan Xyros". W 1981 "Czytelnik" wydał powieść
"Czas nietoperza", należącą do nurtu tzw. fikcji
politycznych. Fakt pisania w języku polskim upoważnia nas do zaprezentowania
jego dorobku w naszej antologii.
Opowiadanie "Hobby doktora Travena" po
raz pierwszy opublikował "Przekrój" na przełomie 1979 i 1980 roku
(numery 1811 - 1818).
* "Polska nowela fantastyczna. Tom szósty.
Przepowiednia", 1985 r.