Stanisław Szenic

Sprawa Bohdana Ronikiera - 1

 

 

"Tak! Sprawa Bohdana Ronikiera. Przed kilku dniami nazywała się jeszcze - pisał o niej Stanisław Nowodworski w >>Gazecie Sądowej Warszawskie j<< - sprawą Ronikiera, Zawadzkiego i Siemieńskiego, oskarżonych z art. 13 i 1453 kodeksu karnego... Obecnie jest już wyłącznie i samodzielnie tylko sprawą Bohdana Ronikiera, zresztą, w istocie rzeczy, nie była ona niczym innym prawie od samej chwili skrytobójczego mordu śp. Stanisława Chrzanowskiego.

Była ona taką dla oskarżenia, które od pierwszych chwil dochodzenia i śledztwa pierwiastkowego, zetknąwszy się naturalnym biegiem rzeczy z właścicielem nory, widowni przestępstwa, i z jego służącym, później już nie uważało za możliwe czy za właściwe odstąpić od pierwotnych zarzutów co do ich współwiny - aczkolwiek od momentu zdobycia poszlak przeciwko głównemu oskarżonemu zeszli oni od razu do roli kopciuszków oskarżenia i nie rozstali się już z tą rolą do ostatniej chwili.

A już tym bardziej była ona sprawą Bohdana Ronikiera dla szerokich warstw społeczeństwa, dla tych rzesz, które dążyły do sali sądowej, dla tych jeszcze liczniejszych tłumów, które dostać się tam nie mogły i zapoznawały się z przebiegiem procesu jedynie ze sprawozdań prasowych. Może i było początkowo w tym zainteresowaniu nieco niezdrowej ciekawości, pogoni za sensacją, ale faktem jest niezaprzeczonym, że było i coś więcej. Poza przelotnymi widzami, słuchaczami i słuchaczkami, którzy na parę godzin zawitali na salę głównie po to, aby zobaczyć oskarżonego Ronikiera, widzieliśmy pilnych i gorliwych bywalców, którzy nie opuszczali ani jednego posiedzenia. Było pośród nich kilka dziwnych indywiduów, które nie wiadomo jaką drogą dostawały się na salę i z których wyglądu i zachowania można było wnosić, że chyba nieobce są im bodaj niektóre ciemne strony sprawy i że, być może, stać ich na rzucenie na nie niejakiego światła. Ale było i wiele osób, które z takim przejęciem śledziły cały przebieg rozpraw, że chodziło im oczywiście o coś więcej niż o zaspokojenie zwykłej ciekawości. A ileż takich było pomiędzy tymi, którym się nie udało znaleźć w gronie wybranych i którzy ograniczyć się musieli do studiowanego codziennie z nie mniejszą uwagą i wzruszeniem surogatu drukowanego słowa?

Sprawa ta nie mogła nie poruszyć każdej duszy ludzkiej, która czuć potrafi.

Istotnie, tkwi w niej tragizm przerastający prawie granice wyobraźni ludzkiej. Sprawa jest tak smutna, że smutniejsza chyba od wszystkich, jakie z ostatnich czasów mamy w swej pamięci; czymże wobec niej były sprawy Tarnawskiej, Steinheilowej, Crippena, a nawet O'Briena de Lacy? Nigdzie nie było tak skomplikowanego splotu tragizmów, nigdzie te tragizmy nie ześrodkowały się do tego stopnia w łonie jednej rodziny! Stanęły naprzeciwko siebie, oko w oko, dwa cierpienia, a raczej dwie grupy cierpień; i toczyła się pomiędzy nimi walka, straszna, bezlitosna, obnażająca aż do głębi jątrzące rany - po to tylko, aby cierpienia jeszcze się spotęgowały, pogłębiły, aby się przekonały, że nie ma już dla nich ulgi ani pociechy.

A taki tragizm zrodził się w sprawie dopiero z chwilą skierowania oskarżenia przeciwko Ronikierowi.

Ktokolwiek by inny zasiadł zamiast niego na ławie oskarżonych, mielibyśmy mniej lub bardziej ciemny, mniej lub bardziej sporny proces karny o morderstwo, jakich dziesiątki przechodzą rokrocznie przez wydziały i departamenty karne sądów warszawskich i w jakich zwykle już po kilkugodzinnych rozprawach zapadają wyroki niosące oskarżonym wolność lub katorgę. Z chwilą wejścia do sprawy Ronikiera obraz zmienił się zupełnie.

I niewielką względnie rolę odgrywało tu jego stanowisko społeczne i towarzyskie, wspomnienia jego prac literackich, jego świeżej jeszcze w pamięci wielu osób postaci dawniejszej. Powód tkwił głębiej, znacznie głębiej. Dawało się to wyraźnie odczuć w sali sądowej. Już po paru pierwszych posiedzeniach znikły na sali lornetki, z początku zawzięcie wpatrzone w wielką czarną plamę na tle ławy oskarżonych, zamilkły w trakcie przerw śmiechy i głośne rozmowy. Nawet ludzie zwabieni prostą ciekawością czuć zaczęli, że są świadkami tragedii, której drobna zaledwie cząstka odgrywa się tu, w sali sądowej, że przed ich oczami bezwzględnie, chwilami nawet prawie okrutnie, odsłaniają się przepaście dusz ludzkich, że w tej tragedii, jaki bądź by wzięła obrót, wszyscy w jej wir wciągnięci będą tylko ofiarami. I nie było chyba nikogo, kim nie zatrzęsłoby przerażenie i w kim nie drgnęłoby współczucie: i niewielu chyba było takich, którzy nie pragnęliby w głębi duszy, aby bodaj ten jeden sądowy akt tragedii zakończył się w sposób możliwie łagodzący chociaż to, co jeszcze złagodzić było można.

Tak, smutna, bardzo smutna sprawa!"

Od chwili znalezienia zwłok Stanisława Chrzanowskiego domysły na temat zbrodniarza i motywów zbrodni nie ucichły. Jeszcze nie odbył się pogrzeb śp. Chrzanowskiego, a niektóre dzienniki rozpisywały się już, że mordercy należy szukać pośród rodziny zamordowanego. Sprawa miała przebieg następujący:

Dnia 13 maja 1910 roku około godziny siódmej wieczorem Antoni Siemieński, numerowy pokojów umeblowanych utrzymywanych przez Feliksa Zawadzkiego w Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej nr 112, zawiadomił stróża domu, Franciszka Zielińskiego, że otruł się u nich lub też zabił gość w przeddzień przybyły. Stróż Zieliński zawiadomił natychmiast miejscowego rewirowego Pawła Kulickiego, który o wypadku złożył raport. Niezwłocznie udały się na wskazane miejsce władze śledcze i stwierdziły, że w pokoju nr 1, na podłodze, między otomaną a stołem leży zwrócony głową ku drzwiom wejściowym w wielkiej kałuży krwi trup, jak sądzić można było z pozoru, młodzieńca, ubranego w kurtkę kroju gimnazjalnego, spodnie rozpięte z przodu i buty; pod głową trupa znajdował się niewielki, także krwią przemokły, dywanik. Oczy młodzieńca, z zastygłym w nich wyrazem strasznego lęku, były na wpół otwarte, jak również usta; ręce zgięte i na piersiach położone. Prawa noga była wyciągnięta, lewa zaś nieco zgięta w kolanie. Cała głowa zmarłego zalana była krwią już na poły zapiekła, tak że na razie nie można było ustalić, czy są na głowie rany i jakie mianowicie, i dopiero po zgoleniu włosów okazało się, że jest na niej ran dwadzieścia w różnych miejscach. Krwią zbrukane były również ręce zmarłego, mankiet, na otomanę rzucony, i kołnierz, głównie ze strony wewnętrznej; we krwi ubroczona peleryna, stanowiąca widocznie własność zmarłego i przewieszona przez krzesło stojące niedaleko pieca. Wreszcie liczne ślady krwi w formie zaschłych już kropli i plam krwawych widniały na drugim krześle stojącym obok stołu, przy którym leżał trup, na wszystkich ścianach pokoju, na framudze okna, na drzwiach prowadzących do korytarzyka przejściowego, łączącego numer 1 z sąsiednim numerem 2, na podłodze, w kierunku od nóg trupa ku wyjściu do schodów kuchennych i w dużej szczególnie Ilości około drzwi samych, wiodących do tychże schodów, oraz na dywanie, którym drzwi te były zawieszone, gdzie ślady krwi w znacznej ilości w dwóch głównie miejscach widniały, na wysokości mężczyzny średniego wzrostu i na dole. Drzwi schodów kuchennych były zamknięte, a klucz od nich znajdował się w czapce mundurowej z zielonym lampasem, mającej na podszewce litery "S.C.", rzuconej na otomanę wraz ze wspomnianym już skrwawionym mankietem. Koło nóg trupa leżała mała gałązka bzu, a pod stołem w odległości jednego kroku od trupa pięciostrzałowy rewolwer systemu "Smith i Wesson"; na rękojeści rewolweru mieściły się inicjały "W.K.", dwa naboje miał on nie wystrzelone, w dwóch lufach sterczały puste gilzy, a otwór piątej był próżny; podczas oględzin w pokoju nie znaleziono nigdzie kuli rewolwerowej, nie znaleziono jej też następnie i w ciele zmarłego podczas sekcji zwłok; wreszcie podczas oględzin rewolweru, dokonanych najpierw przez komisarza Szpiganowicza, a następnie przez sędziego śledczego, stwierdzono, że w lufie nie ma żadnych śladów, które pozostają zazwyczaj po świeżym strzale.

Na stole, pokrytym białym obrusem, koło którego leżał trup, walały się kawałki szkła pochodzące ze stłuczonych szklanek. Zarówno obrus, o którym mowa, jak też rewolwer i mankiet skrwawiony pokryte były grubą warstwą świeżego kopciu, chociaż lampy w pokoju nie było.

Przy oględzinach w kieszeni zmarłego znaleziono prócz chustki do nosa, zegarka z monogramem "S.C." i portmonetki z 52 kopiejkami list pisany w dniu 12 maja 1910 roku przez Bronisława Chrzanowskiego, a adresowany do nauczyciela Rudzkiego z zaświadczeniem, że syn Chrzanowskiego, Stanisław, nie mógł z powodu choroby być na lekcjach w szkole w ciągu dwu dni ostatnich.

We wspomnianym wyżej korytarzyku, łączącym nr 1 z nr 2 i wychodzącym na korytarz pokojów umeblowanych, wszystkie ściany, a także drzwi prowadzące do numerów pomienionych, do komórki i klozetu obryzgane były i zawalane krwią; w komórce zaś znaleziono pomięte, brudne i zakrwawione prześcieradło, dwa ręczniki i serwetkę. W pokoju numer 2 śladów krwi nie było, lecz i w nim zauważyć się dawał pewien nieład: drzwi od sąsiedniego numeru 4 były przymknięte, stojący koło nich stół odsunięty był ze zwykłego miejsca, a odpowiednio do tego i w numerze 4 odsunięte było ode drzwi stojące koło nich pianino. Na łóżku w numerze 2 odgięta była kołdra, a pościel w kilku miejscach wygnieciona; jednakże pościel ta była zupełnie czysta i świeża, co nie mogłoby mieć miejsca, gdyby ktoś na niej spał. W pokoju tym ani jeden przedmiot sadzą pokryty nie był, chociaż na stole stała lampa wypalona, cała świeżym kopciem pokryta; na cylindrze lampy zachowały się wyraźne tłuste ślady palców człowieka. W szafie na rzeczy stojącej w numerze 2, która była na wpół otwarta, ubrania żadnego nie znaleziono, leżała tam tylko teka płócienna z książkami szkolnymi i kajetami, należącymi, jak to zaznaczały stemple i napisy, do Stanisława Chrzanowskiego, jak również zawinięte w szarą bibułę pieniądze, dokumenty, bilety wizytowe i list.

Przy szczegółowym obejrzeniu zawartości zwitka tego znaleziono w nim: gotowizną rubli 23; rysunki pornograficzne w ilości 20 sztuk; 11 biletów wizytowych z napisem: "Stanisław Chrzanowski, właściciel majątku Tuczapy"; 2 nie wypełnione blankiety wekslowe, jeden na 50 rb., a drugi na 100 rb., zakreślone ołówkiem w miejscach, gdzie podpisać je należało; kwit poczty warszawskiej z dnia 19 marca 1910 roku z numerem 747, stwierdzający otrzymanie przekazu pocztowego na rb. 75 na imię Zawadzkiego, zamieszkałego w Warszawie; na arkuszu papieru z firmą "Pokoje umeblowane Marszałkowska 112" kwit podpisany przez Feliksa Zawadzkiego treści następującej: "Otrzymałem od p. St. Chrzanowskiego rubli osiemdziesiąt (80) za pokoje nr 1 i 2 na czas od 9 marca do 9 kwietnia 1910 roku; za miesiące następne otrzymywać będę po rb. 75"; i wreszcie kopertę nie zapieczętowaną z żałobną obwódką ze starannie wykaligrafowanym napisem: "po mojej śmierci"; w kopercie tej mieścił się arkusik papieru, na którym również starannie napisane było: "Warszawa 12 XII 1908 roku. Powoli zrozumiałem wszystko, niedobrych mam rodziców, bez serca i sumienia, w domu zawsze tylko kłamstwo i fałsz; lepiej byłoby pozbawić się życia, bo mam ich już dosyć. Staś Chrzanowski".

Z napisów na książkach i kajetach zmarłego, z inicjałów i wyszyć, którymi oznaczone były rzeczy jego i bielizna, jak również z zestawienia rysopisu jego z tym, jaki tegoż 13 maja podał prokuratorowi Sądu Okręgowego zamieszkały w Warszawie właściciel ziemski Bronisław Chrzanowski zawiadamiając o zniknięciu syna Stanisława, ustalono, że zmarły w pokojach umeblowanych Zawadzkiego młodzieniec siedemnastoletni - to Stanisław Chrzanowski, uczeń prywatnej realnej szkoły Wróblewskiego. Tożsamość zmarłego stwierdzili też przybyli na miejsce rodzice, znajomi i koledzy Stanisława Chrzanowskiego.

Nazajutrz, dnia 14 maja 1910 roku, o godzinie czwartej po południu trupa zmarłego Stanisława Chrzanowskiego poddano oględzinom sądowolekarskim i sekcji, przy czym na głowie jego znaleziono 20 ran, z których 12 w tylnej części głowy, a pozostałe w okolicy ciemienia, czoła i za prawym uchem; wszystkie te rany miały formę trójkątną, a pośrodku każdego trójkąta widniało wgłębienie, niektóre spośród nich dochodziły do samej kości, inne były powierzchowne, ta zaś rana, którą zadano w odległości 4 cm od prawego ucha w kierunku z góry na dół, mająca 3 i pół cm długości, przenikała głęboko do mózgu. Wedle opinii biegłego lekarza wszystkie rany zadano Chrzanowskiemu na dwa dni przed sekcją trupa twardym, trójkątnym narzędziem, mającym przytępiony lub ułamany koniec. Spowodowały one znaczny upływ krwi, a jedna szczególniej, mieszcząca się za prawym uchem i dochodząca do mózgu, stała się bezpośrednią przyczyną śmierci Stanisława Chrzanowskiego. Żadnych ran postrzałowych ani jakich bądź uszkodzeń na innych organach zmarłego nie znaleziono. Do tej opinii swojej lekarz dodał, że sądząc z zaschłej silnie krwi na twarzy i stopnia rozkładu trupa należy wnioskować, że zabójstwa Chrzanowskiego dokonano 12 maja, przypuszczalnie między godzinami trzecią a piątą po południu; kierunek zaś krwi zastygłej, ściekającej po twarzy z góry na dół, a następnie zmieniającej gwałtownie ujście pod kątem prostym w tył na prawo, wskazuje, że Chrzanowskiemu zadawano rany, gdy znajdował się w pozycji stojącej.

Właściciel pokojów umeblowanych Feliks Zawadzki i numerowy Antoni Siemieński na pierwsze pytania urzędników policji o okoliczności i o czas, kiedy ujrzeli trupa Stanisława Chrzanowskiego, a także o to, kto i kiedy wynajął u nich pokoje, w których zabójstwa dokonano, odpowiadać zaczęli bardzo niewyraźnie i plątać się w odpowiedziach. Rewirowemu Kulickiemu przybyłemu najpierw na miejsce zbrodni Zawadzki oświadczył, że w numerach 1 i 2 pozbawił się życia bogaty obywatel, który w przeddzień numery te zajął, i że on, Zawadzki, zauważył trupa około godziny czwartej po południu, lecz przez czas pewien policji znać nie dawał, "gdyż nie wiedział, co z nim począć". Komisarzowi Szpiganowiczowi, pomocnikowi jego Gawryłowowi i referentowi wydziału śledczego Kurnatowskiemu Zawadzki opowiedział, że numery 1 i 2 wynajął dnia poprzedniego ten sam młody człowiek, którego trupa znaleziono i którego on, Zawadzki, nigdy przedtem nie widział; młodzieniec ten żądał, ażeby pokoje koniecznie miały wyjście oddzielne na schody kuchenne, gdyż, jak mówił, oczekuje odwiedzin jednej pani; w celu zameldowania się dał kartę wizytową, taką samą jak te, które znaleziono w tece. Około godziny szóstej po południu dnia 13 maja, widząc, że gość nie wychodzi z numeru, i nie odzywa się, chociaż stukano do drzwi, on, Zawadzki, razem z Siemieńskim weszli przez sąsiedni numer 4 do nru 2 i skonstatowali, że w pokoju tym leży trup. Na zapytanie zaś, kiedy ów młody człowiek zajął wynajęte pokoje, Zawadzki odpowiedział Szpiganowiczowi, że było to o godzinie drugiej po południu, Kurnatowskiemu, że po obiedzie, a Gawryłowowi, że około dziesiątej i pół wieczorem. Opowieść właściciela pokojów umeblowanych powtórzył dosłownie numerowy Antoni Siemieński, stwierdzając również, że Stanisława Chrzanowskiego ani on, ani Zawadzki nigdy przedtem nie widzieli i że zmarły zajął pokoje dnia 12 maja około godziny dziesiątej i pół wieczorem.

Jednakże, gdy Zawadzkiemu powiedziano, że kwity znalezione w tece zabitego obalają jego zeznania, dowodzą bowiem, że numery 1 i 2 wynajęte były przez Stanisława Chrzanowskiego jeszcze w lutym, Zawadzki przyznał, że pierwsze zeznanie jego było kłamliwe, i oświadczył Szpiganowiczowi, Kurnatowskiemu, naczelnikowi wydziału śledczego Kowalikowi i urzędnikowi tegoż wydziału Muszczyńskiemu, że w rzeczywistości Stanisław Chrzanowski wynajął numery 1 i 2 w końcu lutego 1910 roku i od czasu do czasu zachodził do nich w dzień po lekcjach, widocznie dla schadzek miłosnych. Przypuszczenie swe badany opiera na tym, że młody człowiek odwiedziny te ukrywał starannie przed rodzicami i nastawał, ażeby numery jego miały wyjście osobne na schody kuchenne, a z kluczem od drzwi tych nie rozstawał się nigdy. Za Zawadzkim powtórzył toż samo Szpiganowiczowi i numerowy Siemieński.

Również mętne było zeznanie złożone przez Zawadzkiego i Siemieńskiego, gdy pomocnik komisarza Gawryłow badał ich, skąd wziął się kopeć w pokoju numer 1 i gałązka bzu znaleziona u nóg trupa Stanisława Chrzanowskiego; z początku oświadczyli, że nic o tym powiedzieć nie mogą, bo nic nie wiedzą; gdy zaś przy rewizji dokonanej w mieszkaniu prywatnym Zawadzkiego wykryto cały bukiet bzu w kuchni, opowiedział on, że bukiet ten w dniu 12 maja przyniósł posłaniec z poleceniem, ażeby postawiono go w pokojach wynajętych, co też uczynił. Gdy zaś znaleziono trupa, Zawadzki w obawie, ażeby kwiaty nie naprowadziły policji na domysł, że pokoje odnajęto dla schadzek miłosnych, wraz z Siemieńskim wyniósł bukiet, pozostawiwszy w pośpiechu i przez nieuwagę jedną gałązkę w pokoju. Równocześnie Zawadzki i Siemieński przyznali się do tego, że po ujawnieniu zabójstwa przenieśli lampę wypaloną z numeru 1, w którym stała, do numeru 2.

Dochodzenia przeprowadzone w celu ustalenia oblicza moralnego Stanisława Chrzanowskiego wykazały, że był to młodzieniec wyjątkowy, niespotykanej wprost w jego wieku moralności. Z trojga dzieci był przez rodziców najbardziej kochany, nigdy się z nimi nie rozstawał, nawet na krótki czas, przekładał towarzystwo rodziców nad towarzystwo kolegów i rówieśników. W ten sposób mając lat siedemnaście zachował czystość dziecka. Nie tylko sam nie wszczynał z kolegami rozmów nieprzyzwoitych, ale również nie chciał ich słuchać. Z pytań, jakie zadawał podczas lekcji literatury swemu korepetytorowi Kłosowskiemu, ten ostatni powziął głębokie przekonanie, że uczeń jego niewinny jest jak dziecię. Sam jeden, bez towarzystwa osób starszych, wychodził tylko do szkoły, skąd wracał do domu natychmiast po ukończeniu lekcji, tak że z punktualnością zegarka o godzinie za kwadrans trzecia oczekiwano go już przy otwartych drzwiach. Dyrekcja szkoły stwierdziła, że nie zdarzyło się ani razu, aby opuściwszy jakieś lekcje nie przedłożył następnie świadectwa ojca, podającego przyczyny, dla których nie był w szkole.

Zeznania starych Chrzanowskich, ich służby, wreszcie kolegów i nauczycieli zmarłego jednogłośnie w taki właśnie sposób przedstawiały zachowanie się Chrzanowskiego. Przypuszczenie, aby zmarły Staś mógł mieć romans z kobietą, uznano za wręcz absurdalne.

Zdwojono wysiłki, aby dochodzenia mogły odtworzyć przebieg ostatniego dnia zamordowanego.

Właściciel pokoi umeblowanych Zawadzki i jego służący Siemieński, kiedy władze śledcze uznały ich ostatnie zeznania za również kłamliwe, wykazując jawne sprzeczności, złożyli inne, daleko bardziej szczegółowe oświadczenia, które podtrzymali podczas wszelkich badań następnych.

Oświadczyli mianowicie, że numery pomienione w końcu lutego 1910 roku wynajęła jakaś nieznana pani, która powiedziała Zawadzkiemu, że poszukuje dwóch pokoi z oddzielnym wejściem dla bogatego obywatela Stanisława Chrzanowskiego, który od czasu do czasu zachodzić będzie tam we dnie, aby widywać się z pewną damą, lecz życzy sobie, ażeby damy tej nikt zauważyć nie mógł. Po obejrzeniu numerów 1 i 2 nieznajoma uznała je za odpowiednie i dała Zawadzkiemu 30 rb. zadatku, poleciwszy co prędzej przestawić w numerach tych meble wedle danych przez nią wskazówek, a prócz tego poleciła położyć dywanik i doprowadzić do porządku drzwi prowadzące z małego korytarzyka na korytarz ogólny, które wówczas zdjęte były z zawiasów. Po kilku dniach ta sama pani przybyła powtórnie i przekonawszy się, że wszystkie polecenia jej wykonano należycie, dopłaciła Zawadzkiemu 50 rb. i otrzymała od niego kwit na 80 rb., ten sam, który znaleziono następnie w tece Chrzanowskiego. Wówczas pani ta wzięła klucz od drzwi prowadzących na schody kuchenne, wyszła i od tego czasu nie pokazywała się więcej w pokojach umeblowanych.

Po kilku dniach, licząc od drugich odwiedzin nieznajomej, zjawił się jakiś mężczyzna lat 40, wysoki, silnie zbudowany, nieco przygarbiony, szatyn, z krótko przystrzyżonymi rudawymi wąsami, mający na nosie około oka ślad jak gdyby od monokla pochodzący, i przedstawiwszy się Zawadzkiemu jako Stanisław Chrzanowski, kazał otworzyć przygotowane dla niego numery; gdy Zawadzki wprowadził go do pokojów 1 i 2, nieznajomy zamknął się w nich na klucz i wyszedł stamtąd po jakiejś mniej więcej godzinie, a opuszczając pokoje polecił, ażeby z numeru 1 wyniesiono łóżko i zamiast niego wstawiono tam otomanę. Po kilku dniach tenże pan przyszedł znowu, z posłańcem, który przyniósł duży dywan; dywanem tym nieznajomy sam, bez pomocy Zawadzkiego i Siemieńskiego, zasłonił drzwi prowadzące z numeru 1 na schody kuchenne. Potem już Zawadzki i Siemieński owego nieznajomego pana ani razu w pokojach umeblowanych nie widzieli, bo i bywał tam rzadko, i widocznie wchodził i wychodził z nich przez schody kuchenne. Dnia 12 maja nieznajomy znów przez nikogo nie zauważony znalazł się w swoich pokojach i zadzwonił. Na dzwonek ten Zawadzki, jak opowiedział Kowalikowi, poszedł sam, Gawryłowowi zaś zeznał, że poszła żona jego. Tak czy owak, na pytanie, czego sobie życzy, nieznajomy przez drzwi ledwie uchylone wręczył dla meldunku bilet wizytowy Stanisława Chrzanowskiego nadmieniając, że tym razem chce w pokojach przenocować; ani wówczas, ani potem w numerach 1 i 2 nie słychać było żadnego hałasu lub krzyku, a gdy nazajutrz, o godzinie piątej po południu, Zawadzki i Siemieński weszli tam, to nie zastali już pana, który pokoje odnajął, a w numerze 1 ujrzeli trupa Stanisława Chrzanowskiego. Powtarzając opowieść tę Antoni Siemieński dodał, że on osobiście tajemniczego pana ani razu nie widział i był świadkiem tego tylko, gdy do pokojów umeblowanych przybyła nieznajoma dama.

Co do tego, w jaki sposób zmarły Stanisław Chrzanowski spędził ostatni dzień życia, śledztwo ujawniło, co następuje: Dnia 12 maja 1910 roku Stanisław Chrzanowski, zamieszkały razem z rodzicami w domu nr 10 przy ulicy Włodzimierskiej, wyszedł jak zazwyczaj codziennie rano o godzinie 8 min. 20 do szkoły Wróblewskiego mieszczącej się w domu nr 58 przy ulicy Złotej, skąd powinien był wrócić, jak zwykle, około godziny drugiej i pół po południu; przez dwa dni poprzednie nie był na lekcjach i dlatego ojciec dał mu list do nauczyciela Rudzkiego, ten sam, który znaleziono później przy zabitym. Zachowanie i usposobienie Chrzanowskiego w szkole niczym nie różniło się dnia tego od dni poprzednich i nie zwróciło też na siebie uwagi ani nauczycieli, ani kolegów; powracając zaś do domu po ukończeniu ostatniej lekcji o godzinie 2 min. 15 wiódł bardzo ożywioną rozmowę z kolegą Dziembowskim o zbliżających się wakacjach. Na rogu ulic Złotej i Wielkiej Chrzanowski pożegnał się z Dziembowskim i dalej poszedł sam w kierunku ulicy Marszałkowskiej. Na rogu tej ostatniej i Złotej do Stanisława Chrzanowskiego, jak to zauważyli idący za nim koledzy, Jan Ostrowski i Mateusz Sieklucki, podszedł jakiś pan podobny z rysopisu do nieznajomego, który wedle słów Feliksa Zawadzkiego wynajął numery 1 i 2 pokojów umeblowanych, a więc wysokiego wzrostu, dość silnie zbudowany, ogorzały i nieco przygarbiony szatyn z krótkimi wąsami, w okularach lub monoklu, ubrany w ciemnoszare palto oraz czapkę sportową, przy czym cały ten strój brudny był i pokryty kurzem, jak gdyby pan ów nie zdążył ubrania swego oczyścić z drogi; zbliżywszy się do Chrzanowskiego nieznajomy zaczął mu gorąco coś przekładać i po paru zdaniach wyciągnął rękę, którą młody człowiek przyjął po pewnym wahaniu, a następnie poszli obaj wolnym krokiem ulicą Złotą w kierunku szkoły Wróblewskiego. Uczniowie Włodzimierz Goebel i Józef Monic, którzy wyszli ze szkoły później nieco niż Ostrowski i Sieklucki, spotkali Chrzanowskiego z tym samym nieznajomym już na ulicy Złotej, niedaleko szkoły, i zwrócili uwagę, że towarzysz Chrzanowskiego przekonywał go o czymś bardzo gorąco, żywo gestykulując, młody zaś człowiek słuchał go spokojnie i powściągliwie. Monic zauważył, że towarzyszący Chrzanowskiemu mężczyzna miał w prawym oku monokl, który przechodząc właśnie koło Monica wyjął, by wytrzeć oko chustką do nosa. Potem ani koledzy, ani też krewni Stanisława Chrzanowskiego żywego już nie widzieli. Tegoż samego dnia między godziną drugą i pół a trzecią po południu zamieszkała w pokojach umeblowanych Zawadzkiego nauczycielka Małgorzata Suder, wychodząc z bramy nr 112 na ulicę Marszałkowską, widziała, jak w tę samą bramę weszli z ulicy dwaj mężczyźni: jeden wzrostu wysokiego, zgarbiony lekko, mogący mieć lat 35, w ciemnoszarym paltocie i czapce sportowej, którego rysów p. Suder rozeznać nie zdołała, i drugi, uczeń lat około siedemnastu, wzrostu średniego, o rudawych włosach, z odstającymi trochę uszami, piegowaty, w pelerynie ciemnej i czapce szkolnej z zielonym lampasem. Cechy te zgadzały się najzupełniej z rysopisem zmarłego Stanisława Chrzanowskiego.

W dniach poprzedzających bezpośrednio zabójstwo Stanisława Chrzanowskiego mężczyzna jakiś, o powierzchowności łudząco podobnej do hr. Ronikiera, zaczepił na ulicy Złotej wracających ze szkoły Wróblewskiego kolegów zmarłego, Józefa Dziembowskiego i Zdzisława Wilanowicza, i pytał, o której godzinie kończą się lekcje w klasie szóstej i kiedy Stanisław Chrzanowski wraca do domu. Mężczyzna ten był wzrostu wysokiego, tęgi, nieco przygarbiony, ogorzały, bez brody, z wąsami krótko przystrzyżonymi, ubrany w palto ciemne i czapkę sportową, miał też binokle na nosie. Do Dziembowskiego nieznajomy ów przystąpił dnia 10 maja i spytawszy, czy nie jest on z klasy szóstej, interpelować go zaczął, o której godzinie kończą się lekcje nazajutrz i czy wszyscy uczniowie wyjdą z klasy jednocześnie. Do Wilanowicza takiż sam i tak samo ubrany mężczyzna przystąpił w przeddzień zabójstwa, to jest wtedy, gdy Stanisław Chrzanowski z powodu choroby nie był w szkole, i dowiedziawszy się, że Wilanowicz jest uczniem klasy szóstej, spytał w formie na wpół twierdzącej: "Wszak Chrzanowski dzisiaj w klasie nie był?", potem dodał w tenże sam sposób: "Wszak na imię mu Stanisław, nieprawdaż?" Następnie nieznajomy wyjaśnił, że interesują go postępy Chrzanowskiego dlatego, że chce zawiadomić o nich jego rodziców. Dowiedziawszy się od Wilanowicza, że nazajutrz w klasie szóstej będzie jakieś ważne wypracowanie, zaczął go usilnie prosić, ażeby Wilanowicz od siebie poradził Chrzanowskiemu, aby przyszedł do szkoły, przy czym dwukrotnie dopytywał się, o której godzinie Chrzanowski wracać będzie do domu. Wilanowicz prośbę tę spełnił, lecz wstąpiwszy tegoż dnia do Stanisława Chrzanowskiego widzieć się z nim nie mógł, bo Chrzanowski miał właśnie wtedy lekcję z korepetytorem, wobec czego napisał do niego kartkę, radząc, ażeby przyszedł koniecznie do szkoły nazajutrz. Przy konfrontacji Dziembowskiego i Wilanowicza z hr. Ronikierem pierwszy z nich znalazł niewątpliwe podobieństwo między oskarżonym i nieznajomym, nadmieniając tylko, że cera nieznajomego wydawała mu się ciemniejsza i że tamten miał chyba wąsy jaśniejsze; drugi zaś z początku mówił o pewnym podobieństwie rysów i figury, lecz przypatrzywszy się lepiej i wsłuchawszy w sposób mówienia hr. Ronikiera oświadczył, że ma nieomal pewność, iż ten, który zaczepił go na ulicy, był nie kim innym, jak właśnie hr. Ronikierem. Świadkowie dodali wreszcie, że pokazane im paltoty, zabrane przy rewizji, podobne są do tych, jakie miał na sobie nieznajomy przy spotkaniach z nimi.

Rysopis nieznajomego, który przystąpił na ulicy do Chrzanowskiego, zgadzał się z rysopisem jego szwagra hr. Ronikiera, żonatego z siostrą zabitego Ksawerą, na co wskazali przesłuchiwani członkowie rodziny Chrzanowskich. Prowadzący śledztwo naczelnik warszawskiego wydziału śledczego Kowalik i referent tegoż wydziału Kurnatowski powzięli podejrzenia, że to hr. Ronikier mógł dokonać morderstwa. Brat zmarłego Jan telegrafował o wypadku do hr. Ronikiera, a przyjazdu jego oczekiwano dnia 16 maja pociągiem przychodzącym z Kowla. Wobec tego Kowalik i Kurnatowski udali się na Dworzec Nadwiślański i zabrali ze sobą wspomnianego już ucznia szkoły realnej Wróblewskiego, Józefa Monica, a gdy hr. Ronikier wychodził z wagonu, pokazali go Monicowi, prosząc, aby powiedział, czy jest on podobny do nieznajomego, który podszedł na ulicy do Stanisława Chrzanowskiego. Monic, spojrzawszy na hr. Ronikiera, rzekł od razu, że jest on bezwarunkowo podobny do owego nieznajomego, a przyjrzawszy się bliżej twarzy i figurze hrabiego, oświadczył kategorycznie, że jest to ten sam mężczyzna, którego widział idącego wraz z Chrzanowskim ulicą Złotą w dniu zabójstwa. Po dwóch dniach Monic toż samo powtórzył hr. Ronikierowi w wydziale śledczym, wobec tychże: Kowalika, Kurnatowskiego i szwajcara, Piotra Szałuchy.

W następstwie sędzia śledczy skonfrontował hr. Ronikiera z innymi świadkami, o których mowa wyżej. Przy konfrontacji Jan Ostrowski oświadczył, że chociaż zbyt uważnie nie przypatrzył się człowiekowi, który podszedł na ulicy do Chrzanowskiego, twierdzić jednak może, że hr. Ronikier ż ogólnego wyglądu podobny jest do niego. Włodzimierz Goebel znalazł podobieństwo między towarzyszem Chrzanowskiego a hr. Ronikierem w rysach twarzy i figurze, dodał tylko, że ostatni trzyma się prościej, a twarz ma bardziej szczupłą; wreszcie Małgorzata Suder zeznała, że hr. Ronikier jest tegoż samego wzrostu co nieznajomy, którego widziała wchodzącego w bramę numer 112 przy ulicy Marszałkowskiej wraz z uczniem, o innych zaś cechach jego nic orzec nie mogła, gdyż, jak zaznaczono, nie zdążyła przyjrzeć się owemu panu. Po skonfrontowaniu hr. Ronikiera z Goeblem i Ostrowskim, gdy stwierdzili oni podobieństwo jego do owego pana, którego widzieli razem z Chrzanowskim, Ronikier szepnął im: "Panowie, to jest sugestia, nie gubcie człowieka". Zbadany w śledztwie pierwiastkowym Józef Monic oświadczył, że Bohdan hr. Ronikier "podobny jest idealnie" do człowieka, który szedł ulicą Złotą ze Stanisławem Chrzanowskim, i jeżeli on, świadek, wzdraga się twierdzić kategorycznie, że był to ten sam człowiek, to dlatego tylko, że w zasadzie uznaje możność istnienia ludzi identycznej powierzchowności. Wymienionym świadkom okazane zostało palto, w którym hr. Ronikier przyjechał do Warszawy i które zabrano przy rewizji w Hotelu Francuskim. Monic i Sieklucki oświadczyli, że okazane im palto podobne jest do tego, które miał na sobie towarzysz Chrzanowskiego, Ostrowski zaś bez wahania stwierdził, że jest to toż samo palto, które widział na owym mężczyźnie. Ostrowski i Goebel znaleźli też podobieństwo między czapką sportową hr. Ronikiera, znalezioną podczas rewizji we dworze w Łuszczewie, a tą, którą na głowie miał nieznajomy. Następnie skonfrontowano Bohdana hr. Ronikiera z Feliksem Zawadzkim. Ten ostatni, zarówno w wydziale śledczym wobec Kowalika, Kurnatowskiego i Szałuchy, jako też i w śledztwie bez najmniejszego wahania, zupełnie stanowczo poznał w osobie hr. Ronikiera nieznajomego, który w ciągu dwu i pół miesiąca zajmował numery 1 i 2 w jego pokojach umeblowanych.

W celu wyjaśnienia, skąd wzięły się tam dywany zawieszone na drzwiach wiodących do korytarza i schodów kuchennych i leżące na podłodze w numerze 2, gdyż wedle oświadczenia Zawadzkiego dywany te nie były jego własnością, policja śledcza zbadała szereg osób handlujących dywanami. Ustalono, że na czas krótki przed zabójstwem Stanisława Chrzanowskiego w magazynie tandeciarskim Fajgi Gutnajer, mieszczącym się przy ulicy Bagno nr 2, hr. Ronikier nabył kilka starych dywanów. Fajga Gutnajer i syn jej Abe zeznali, że istotnie w końcu lutego lub też w marcu 1910 roku hr. Ronikier, dobrze im znany, gdyż i poprzednio kupował u nich różne "starożytności", przybył do magazynu i polecił, ażeby pokazano mu dywany najtańsze, lecz grube i miękkie; nadmienił w rozmowie, że wynajął numery w pokojach umeblowanych i że będzie potrzebował jeszcze wielu innych rzeczy. Z przedstawionego mu towaru hr. Ronikier wybrał trzy stare dywany, zapłacił za nie 18 rb., po czym przywoławszy posłańca polecił mu odnieść dywany do pokojów umeblowanych na ulicę Marszałkowską, zdaje się, że pod nrem 112, sam zaś wsiadł do dorożki i pojechał. Drugi syn Fajgi, Boruch, mający sklep własny w tym samym co i matka domu i także od dawna znający hr. Ronikiera, zeznał, że przedtem jeszcze hr. Ronikier zachodził do niego, dopytując się o stare dywany, lecz ponieważ on towaru takiego nie trzyma, więc skierował hrabiego do magazynu matki. Przy konfrontacji Fajga, Abe i Boruch Gutnajerowie oświadczyli stanowczo, że hr. Ronikier jest właśnie tym, do którego odnoszą się zeznania, i tylko Abe Gutnajer zastrzegł się, że chociaż jest on "przekonany osobiście", że osobą, która kupowała dywany w sklepie matki, był nie kto inny, jak właśnie hr. Ronikier, skoro jednak hr. Ronikier twierdzi, że to nie on dywany kupował, trzeba się zgodzić, że to ktoś inny je kupił, ale "strasznie" podobny do hr. Ronikiera i także z monoklem w oku. Prócz tego Boruch Gutnajer poznał palto, które zabrano hr. Ronikierowi przy rewizji, jako to samo, w którym był u niego w sklepie. Gdy tymże świadkom pokazano dywany zabrane z miejsca zbrodni, Fajga i Abe Gutnajer oświadczyli, że te właśnie dywany kupił u nich hr. Ronikier. Jedyna różnica polega na tym, że dywany zdjęte z drzwi wiodących na korytarz stanowiły poprzednio jeden, przecięty następnie na połowę. Abe Gutnajer nadmienił, że dywany te osiem lat już wisiały u nich w sklepie, gdyż zostały w spadku po ojcu, który nabył je na jakiejś licytacji.

Przy sprawdzaniu okoliczności wynajęcia przez hr. Ronikiera numerów w pokojach umeblowanych Zawadzkiego śledztwo ustaliło, że hrabia usiłował poprzednio już znaleźć w Warszawie odosobnione mieszanie z zachowaniem ścisłej tajemnicy. Zarządzający Hotelem Lipskim mieszczącym się w Warszawie przy ulicy Bielańskiej nr 3, Józef Paciorkowski, i szwajcar tegoż hotelu, Seweryn Banasikowski, zeznali, że na miesiąc mniej więcej przed zabójstwem Stanisława Chrzanowskiego, albo może trochę wcześniej, do holu przyszedł jakiś nieznajomy pan, który wyraził życzenie wynajęcia dwóch łączących się ze sobą numerów "może na tydzień, a może i na miesiąc". Pan ten dodał, że cena i umeblowanie pokoju nie grają roli, gdyż w razie potrzeby może on własne rzeczy i dywany do numerów tych wstawić, lecz zależy mu koniecznie na tym, ażeby w numerach było zupełnie cicho i żeby nie miały drzwi do innych pokojów. Warunkiem nieodzownym wynajmu lokalu musi być, jak mówił, zachowanie bezwzględnej tajemnicy oraz to, by kantor hotelu nie meldował ani jego, ani osoby, która odwiedzać go będzie, tym bardziej że mieszka w Warszawie, formalności meldunkowe załatwił i zamierza tylko od czasu do czasu bywać w numerach, i to w dzień między czwartą a ósmą po południu, nocować zaś tam nigdy nie będzie. Paciorkowski odrzekł, że w takim razie prosi o złożenie dowodu przynajmniej od rządcy domu, że formalności meldunkowe zostały załatwione, na co nieznajomy odpowiedział, że żądanie to jest niewykonalne, gdyż nie może on ujawnić ani swego nazwiska, ani nazwiska osoby, która odwiedzać go będzie, lecz niechaj, dodał, zarządzający trudności mu nie robi, a nie pożałuje tego. Paciorkowski jednakże nie zgodził się na te warunki i nieznajomy odszedł nie wynająwszy numeru i nie wymieniwszy swego nazwiska. Tenże Paciorkowski i Banasikowski poznali hr. Ronikiera jako owego nieznajomego pana na przedstawionej im fotografii, pierwszy zaś w wydziale śledczym widział hr. Ronikiera osobiście i nie miał wątpliwości, że to ten sam, który chciał numery w hotelu wynająć.

Coraz bardziej krystalizowało się zatem podejrzenie, że to hr. Ronikier jest mordercą swego szwagra. Uderzało, że wypytywany o Stasia charakteryzował go stale w sposób wręcz odmienny od tego, co jednogłośnie zaświadczyli wszyscy krewni, koledzy i nauczyciele zmarłego. Opowiadał więc, że Chrzanowski okazywał zawsze temperament namiętny, gdy patrzał na kobiety, że często skarżył się przed bratem i siostrą, iż rodzice obchodzą się z nim zbyt surowo i nie dają mu pieniędzy, których brak dotkliwie odczuwał. Te dane miały zapewne wyjaśniać pierwotne zeznanie Zawadzkiego i Siemieńskiego oraz uzasadnić treść listu znalezionego w tece Chrzanowskiego.

Naczelnikowi wydziału śledczego Kowalikowi i referentowi Kurnatowskiemu hr. Ronikier mówił także, że szwagier jego był młodzieńcem zepsutym, znał już kobiety, które podniecały go do tego stopnia, że mienił się na twarzy, gdy kobieta ukazywała się na scenie, i że lubił odwiedzać teatry i kinematografy. W nocy z dnia 18 na 19 maja hr. Ronikier wezwał do siebie przez telefon Kurnatowskiego w celu pomówienia o zabójstwie Chrzanowskiego. Gdy Kurnatowski przybył do hotelu, hrabia radził się go, co począć wobec wzmianek, które ukazywać się zaczęły w prasie o udziale w zabójstwie krewnych Chrzanowskiego, a następnie rozpytywał o szczegóły zabójstwa, które dochodzenia dotychczasowe wyjaśnić zdołały. W trakcie rozmowy, gdy Kurnatowski wyraził przypuszczenie, że zmarłego wprowadzono do pokojów umeblowanych przez główne wejście, hr. Ronikier odparł: "A któż otworzył drzwi? Przecież drzwi są tam zamknięte i dzwonić trzeba..." Gdy zaś Kurnatowski ze swej strony zapytał, o jakich drzwiach on mówi, Ronikier zmieszał się i odpowiedział coś nie mającego związku z rozmową. Po dwugodzinnej rozmowie hr. Ronikier wyprowadził Kurnatowskiego aż na schody i tutaj uważał za stosowne, nie wiadomo dlaczego, przedstawić mu się jako dobry znajomy byłego urzędnika wydziału śledczego, Gruna, dodając: "Chociaż pana znam mało, mam jednakże nadzieję, że będzie się pan sympatycznie odnosił do rodu Ronikierów". Wreszcie, uścisnąwszy silnie rękę Kurnatowskiemu, rzekł na pożegnanie: "Skręć pan tej sprawie łeb".

Władze śledcze wobec tak wielu poszlak zgęszczających się wokół osoby hr. Ronikiera powzięły decyzję aresztowania go. Poddano gruntownej analizie całe jego życie, aby ustalić, czy i jaki interes mógł mieć w śmierci swego małoletniego szwagra. Dochodzenie śledcze zebrały następujące szczegóły:

Bohdan Marian Wincenty syn Adama Aleksandra Anastazego hr. Ronikier urodził się dnia 24 sierpnie 1872 roku. Ojciec jego, wówczas już bardzo stary zmarł w dziesięć miesięcy po narodzinach syna, którego wychowaniem zajęła się matka Wanda z Chrzanowskich, siostra cioteczna ojca zabitego Stanisława. Gdy chłopiec dorósł, matka oddała go do Gimnazjum IV i umieściła na stancji u nauczyciela Karola Araszkiewicza, chociaż sama mieszkała w Warszawie. Stosunek między hr. Ronikierem a matką w owym czasie do najlepszych nie należał; jak mówi dr Teodor Hering, hrabina skarżyła się często, że nigdy nie doczeka się pociechy z takiego syna, ten zaś miał ciągłe pretensje, że matka za mało pieniędzy mu daje. Jak stwierdzał Araszkiewicz, hrabina, kobieta niezbyt bogata zresztą, bo cały jej dochód roczny wynosił 3-5 tysięcy rubli, syna swego nie psuła istotnie i ubierało go tak, że koledzy śmieli się z niego. A tymczasem wszystkie dążenia młodego Ronikiera skierowane były ku temu, ażeby zdobyć pierwszeństwo wśród kolegów, a przynajmniej, ażeby bywać w towarzystwie tych, którzy należeli do najbogatszych i arystokratycznych rodzin. W imię tego znosił nieraz chłodne przyjęcie, udawał, że nie dostrzega okazywanej mu antypatii, podlizywał się i przez te upokorzenia chciał dopiąć tego, ażeby móc zbliżyć się do niechętnych mu kolegów; słowem, jak zakończył Araszkiewicz, "chciał on błyszczeć i olśniewać za wszelką cenę". Natomiast względem kolegów ubogich i skromnego pochodzenia był wyniosły i pogardliwy. Wtedy już wychowawca zwrócił uwagę na silny charakter, panowanie nad sobą i przemyślność hr. Ronikiera, który nadto zamknięty był w sobie i chytry nad wyraz.

Z Gimnazjum IV w Warszawie hr. Ronikier przeniósł się naprzód do Częstochowy, a następnie do gimnazjum w Piotrkowie, po którego ukończeniu uczęszczał na uniwersytety w Dreźnie i Monachium. Uniwersytet Drezdeński musiał opuścić wskutek jakiejś nieczystej sprawki, o którą oskarżono go wraz z przyjacielem jego i krewnym, Kruszewskim, i w wyniku której studenci drezdeńscy rozesłali cyrkularz do wszystkich uniwersytetów w Niemczech, ażeby przed Ronikierem i Kruszewskim mieć się na baczności. Na pytanie, co takiego zaszło w Dreźnie, Ronikier dość niewyraźnie odpowiedział, że Kruszewski oszukał gospodynię swoją i miał jakąś historię romantyczną, on zaś, Ronikier, nie brał w tym osobiście żadnego udziału. W Monachium hr. Ronikier żył skromnie, skarżąc po dawnemu na brak gotówki, ale marząc ciągle o zdobyciu wielkiej fortuny, ażeby móc zająć wybitne stanowisko w społeczeństwie. W owym właśnie czasie zaczął pisać utwory beletrystyczne i dramatyczne, a że pierwsze kroki na tym polu zdawały się wróżyć powodzenie, więc na sławie literackiej i zarobkach ze źródła tego pochodzących główne nadzieje opierać zaczął. O talencie swym literackim hr. Ronikier miał takież samo przesadzone wyobrażenie jak w ogóle o życiowym swym przeznaczeniu i gdy kiedyś, w dniu jego imienin, Górski życzył mu, ażeby w dramaturgii stanął tak wysoko jak Sienkiewicz w beletrystyce, Ronikier odpowiedział zupełnie serio, że gdyby miał ograniczyć się do popularności Sienkiewicza, złamałby pióro i przestał pisać.

Po ukończeniu studiów za granicą hr. Ronikier powrócił do Warszawy, gdzie z początku zaczął zajmować się literaturą, pisał utwory dramatyczne, z których kilka wystawiono na scenach teatrów rządowych i prywatnych, bez większego zresztą powodzenia, i redagował "Kurier Świąteczny". Tygodnik ten nie miał żadnego miru w poważniejszych sferach literackich, bo zajmował się głównie plotkami i opisem zabaw publicznych i balów prywatnych, za to był popularny wśród publiczności mniej wymagającej. Zdania tych wszystkich, którzy spotykali hr. Ronikiera w tym okresie jego życia, nie różnią się między sobą; wszyscy, a zwłaszcza literaci, podkreślają jako rys główny jego charakteru niezwykłą ambicję, dochodzącą do jakiegoś samoubóstwienia; na Palińskim, Ignacym Balińskim, Kazimierzu Zalewskim i innych robił wrażenie człowieka, którego głównym zadaniem jest zdobycie popularności i poważania wśród ogółu. Do tego celu dążąc, opowiadał o stosunkach swych i powodzeniu takie historie, które wręcz raziły nieprawdopodobieństwem, rzucał pieniądze na wszystkie strony, nie licząc się ze szczupłymi dochodami, i zaciągał znaczne długi; ponieważ pieniędzy brakło ciągle, więc, jak mówi Władysław Rabski, "wszystkie myśli jego, cała praca mózgu skierowana była do tego, żeby się zbogacić". Gdy zawiodły nadzieje zdobycia fortuny drogą pracy literackiej, zaczął szukać innych sposobów: na przykład grać wysoko w karty. Świadek Gustaw Bławdziewicz opowiedział, że gracze skarżyli się zazwyczaj na sposób gry hr. Ronikiera; niech mu się uda, mówili, wygrać znaczniejszą kwotę, to o odegraniu się innych mowy być nie może, bo wtedy zawsze znajdzie interes pilny i wraca do domu. Do tego też okresu odnosi się próba objęcia przez hr. Ronikiera zakładu inhalacyjno-leczniczego dra Teodora Heringa. Powiedziawszy otwarcie Heringowi, że na interesie tym zamierza zrobić majątek, hr. Ronikier za pieniądze pożyczone od krewnych kupił patent i przyrządy za 12 tysięcy rubli i zaczął prowadzić zakład, o którym nie miał najmniejszego wyobrażenia; ale właśnie wskutek tej nieznajomości, a także i dlatego, że chcąc jak najwięcej pieniędzy zagarnąć, żadnych zgoła wydatków nie czynił na utrzymanie i ulepszenie zakładu, i ten interes nadzieje w nim położone zawiódł. Wkrótce też hr. Ronikier zakład inhalacyjny odprzedał drowi Heringowi.

Prace literackie hr. Ronikiera odzwierciedlają w znacznym stopniu te cechy charakteru ich autora, które podkreślali przesłuchiwani wyżej wymienieni jego znajomi. Wedle opinii Ignacego Balińskiego, będącego członkiem jury i znającego wskutek tego wiele sztuk hr. Ronikiera, jak również dramaturga Kazimierza Zalewskiego, we wszystkich utworach oskarżonego ukochani przez autora bohaterowie - ludzie bez żadnych zasad, erotomani, marnotrawcy chciwi na grosz, przestępcy w oczach ogółu - są bodaj jeszcze najlepszymi spośród ludzi, cieszący się zaś poważaniem społeczeństwa są ludźmi bez śladu poczucia moralnego. Treścią większości utworów dramatycznych jest jakieś przestępstwo, przeważnie zabójstwo; w dramacie "Nieszczęśliwi" lekarz zabija męża swej kochanki, robiąc mu operację, która wywołać musi śmierć pacjenta; w "Zawodzie" bohaterka truje towarzyszkę życia ukochanego przez nią człowieka; w obrazku dramatycznym "Miłość" ojciec zabija rodzonego syna, który gościa jego ograbił; w sztuce "Złoto" bohaterka truje kochającego ją namiętnie poetę itd. We wszystkich tych wypadkach osoby działające starają się drogą zbrodni osiągnąć upragnione cele, nieosiągalne bez popełnienia przestępstwa.

Wkrótce po wspomnianej nieudanej próbie z zakładem inhalacyjnym hr. Ronikier zmienił radykalnie tryb życia, ożenił się, osiadł na wsi, porzucił pracę literacką i zajął się gospodarstwem. Z rodziną teścia swego, bogatego obywatela z Lubelskiego, Bronisława Chrzanowskiego, którego był siostrzeńcem, Ronikier znał się od dzieciństwa, lecz stosunków nie utrzymywał. Dopiero w roku 1904, gdy w domu wspólnych krewnych spotkał córkę Chrzanowskiego, pannę Ksawerę, zaczął od razu starać się o nią, oświadczył się i prosił, ażeby mógł w domu ich bywać w charakterze narzeczonego. Rodzice panny odpowiedzieli, że przeciwko odwiedzinom hr. Ronikiera nic nie mają, ale o oddaniu mu ręki córki mowy być nie może, dopóki nie poznają go bliżej i nie zbiorą o nim informacji od osób zasługujących na zaufanie. Informacje te nie wypadły jednakże na korzyść hr. Ronikiera, którego wszyscy wspólni znajomi nazywali niezrównoważonym i lekkomyślnym człowiekiem, i dlatego też starzy Chrzanowscy oświadczyli się stanowczo przeciwko tej partii. Ale panna Ksawera zakochała się w swym bracie ciotecznym i również stanowczo oświadczyła rodzicom, że bez względu na wszystko żoną jego zostanie. Rodzice ustąpić musieli, lecz zgodę swą na małżeństwo zawarunkowali tym, że Ronikier osiedli się na wsi. Hr. Ronikier do żądania się zastosował i kupił od Romana Ratomskiego majątek Łuszczewo w powiecie hrubieszowskim, zapłaciwszy przy pomocy matki swej 30 tysięcy rubli gotówką, resztę zaś szacunku zabezpieczył na majątku jako dług hipoteczny. Po czym w dniu 2 czerwca 1906 roku odbył się ślub. Lecz jeszcze przed ślubem powstały między hr. Ronikierem a rodzicami żony nieporozumienia z tytułu posagu, z biegiem czasu przybierając coraz ostrzejsze formy.

Chociaż majątek Bronisława i Wandy Chrzanomskich przy zamążpójściu córki ściśle określony być nie mógł, bo wtedy właśnie Wanda Chrzanowsk otrzymała od brata swego Floriana Makowskiego w darowiźnie wieś na Podolu, przypuszczalna jego wartość wynosiła około 800 tysięcy rubli, z czego 500 tysięcy, licząc wraz z ubezpieczeniem na życie, należało do męża, a reszta do żony. Domniemanymi spadkobiercami było troje dzieci Chrzanowskich: synowie Jan i Stanisław oraz córka Ksawera, i dlatego przy równym podziale na każdego z nich wypadałoby po 260 tysięcy rubli. Z uwagi jednakże, że las w majątku żony sprzedany jeszcze nie był, a opłata asekuracyjna wynosiła 5 tysięcy rubli rocznie, Bronisław Chrzanowski przeznaczył córce swej tytułem posagu tylko 100 tysięcy, od którego wypłacał rentę w stosunku 5 procent rocznie, a kapitału do ręki jej nie dał. Czynił to dlatego, że przed dojściem do pełnoletności syna swego Stanisława nie chciał żadnego działu majątkowego przeprowadzać. O tym postanowieniu Bronisław Chrzanowski jeszcze w styczniu 1905 roku uprzedził ustnie i listownie matkę hr. Ronikiera. Jednocześnie w obawie, ażeby kapitał córki nie przeszedł w ręce męża i nie został przez niego obrócony na spłatę długów i wydatki osobiste, Chrzanowski postanowił aktem intercyzy zapewnić całkowity rozdział majątkowy przyszłych małżonków i niezbywalność majątku żony. W tym celu w przeddzień ślubu spisano przed rejentem Własiewiczem w Hrubieszowie akt umowy przedślubnej, która w sześciu wymyślnych paragrafach krępowała nie tylko hr. Ronikiera, lecz i żonę jego w rozporządzaniu posagiem. Chociaż Ronikier upewniał swoich teściów, że żeni się nie dla pieniędzy, jednakże był z treści umowy przedślubnej wielce niezadowolony i wahał się widocznie, czy ma ją podpisać; przed samym przyjazdem rejenta jeździł do stryja swego, ażeby rad jego zasięgnąć. Dopiero na usilne żądanie Bronisława Chrzanowskiego akt przez niego  zredagowany podpisali młodzi oblubieńcy. Ale po pewnym czasie hr. Ronikier przedsięwziął energiczne kroki w celu zmiany krępującej go umowy.

Akt ślubny, sporządzony w parafii Nabrodzie w powiecie tomaszowskim, nie został podpisany przez nowożeńców natychmiast po dopełnieniu obrzędu religijnego, ponieważ w owym czasie nie otrzymano jeszcze zezwolenia biskupa na połączenie się bliskich krewnych. Gdy wreszcie pozwolenie przysłano, zarówno proboszcz, jak i rodzice hrabiny domagać się zaczęli natarczywie, ażeby nowożeńcy akt podpisali. Pod różnymi pozorami potrafili odwlekać w ciągu lat dwóch jego podpisanie. Już potem, gdy akt ślubny małżonków Ronikierów nareszcie został podpisany, okazało się, że do tekstu jego wprowadzono poważne zmiany; przekreślono atramentem wzmiankę o sporządzeniu intercyzy, a na dole między podpisami proboszcza i nowożeńców dodano, co następuje: "Uwaga. Warunek o niezbywalności posagu, jako napisany pod przymusem ojca, wykreślamy". Gdy o tej poprawce w akcie ślubnym dowiedział się Bronisław Chrzanowski, zerwał ostatecznie wszelkie stosunki z zięciem, który też nie pokazywał się już w domu teściów. Z córką swą Chrzanowski stosunków nie zrywał, chociaż wobec tego, że znajdowała się pod wpływem męża, między nią a ojcem wynikły nieporozumienia, a nawet kłótnie. Matka hr. Ronikierowej mniej surowo sądziła postępowanie zięcia, bywała u nich na wsi, co prawda bardzo rzadko, i okazywała córce od czasu do czasu pomoc materialną. Stosunek braci do hrabiny i męża jej - jeżeli nie był bardzo serdeczny, to w każdym razie poprawny; zwłaszcza zmarły Stanisław zawsze pozostawał w dobrych stosunkach z siostrą i szwagrem i odwiedzał ich, ilekroć przyjeżdżali do Warszawy.

Po ślubie Ronikierów majątek Chrzanowskich powiększył się jeszcze, gdyż Wanda Chrzanowska otrzymała od brata swego Floriana Rakowskiego dalszą wieś wartości 300 tysięcy rubli, a prócz tego zarówno ona, jak dzieci jej miały prawo liczyć na dziedziczenie po Rakowskim znacznego spadku; on sam majątek swój w ziemi i kapitale ocenił na 700 tysięcy rubli i oświadczył w śledztwie, że zamierzał go podzielić między żonę swą i siostrę. Istniały też perspektywy spadku po wuju Wandy Chrzanowskiej, Janie Rakowkim, właścicielu większych dóbr w Galicji, który okazywał swej bratanicy zawsze wiele miłości. Mimo to Chrzanowscy nie powiększali udziału córki, a matka od czasu do czasu tylko wspomagała ją datkami pieniężnymi, prawda, że znacznymi nieraz. Główną przyczyną, dla której Chrzanowscy nie uważali za możliwe dokonać działu majątkowego między dziećmi, była nieletniość syna Stanisława, który miał stać się pełnoletni dopiero w roku 1914. Po tym terminie Bronisław Chrzanowski zamierzał przeprowadzić dział między dziećmi, jak sam mówił starszemu synowi Janowi i o czym pisała mu też matka w końcu 1909 roku. Na wypadek śmierci swej Bronisław Chrzanowski jeszcze w roku 1907 sporządził testament, mocą którego trzecią część całego majątku przeznaczył synowi Stanisławowi, pozostałymi zaś dwiema trzecimi podzielić się mieli wszyscy spadkobiercy, a w ich liczbie i Stanisław.

O tym, że majątek Bronisława i Wandy Chrzanowskich nie będzie podzielony przed dojściem do pełnoletności Stanisława, jak również o tym, że Stanisław z podziału otrzymać może więcej niż brat jego i siostra, hr. Ronikier wiedział dokładnie.

Stan majątkowy samego hr. Ronikiera był w ostatnich czasach nie do pozazdroszczenia. Dobra Łuszczewo, ocenione przy sprzedaży na około 90 tysięcy rubli, obciążone były długami hipotecznymi w sumie 109 131 rubli, a oprócz tego i długi wekslowe wzrosły znacznie. Nad ciężkim swym położeniem materialnym Ronikier utyskiwał i przed Janem Chrzanowskim, gdy spotkali się w połowie kwietnia w Lublinie, dokąd hrabia przyjechał, aby znowu załatwić jakieś interesy pieniężne z Żydami. Opowiadał wtedy, że z powodu nieurodzaju roku zeszłego musiał zaciągnąć nowy dług pięciotysięczny i teraz "sam nie wie, jak się wykręcić". Jan Chrzanowski zaofiarował mu wówczas swe poręczenie w jednej z instytucji finansowych, ale hrabia odmówił, dodając, że "znajdzie inne źródło". Podczas tego spotkania znowu skarżył się na swego teścia i mówił, że dobrze byłoby móc podzielić się majątkiem za jego życia.

W wyniku tych ustaleń zarzucono hr. Ronikierowi rozmyślne zabójstwo szwagra Stanisława Chrzanowskiego, dokonane w zmowie z innymi osobami w celu usunięcia zmarłego z liczby spadkobierców Bronisława i Wandy Chrzanowskich, przyspieszenia działów majątkowych i powiększenia udziału, jaki przypaść miał jego żonie Ksawerze.

Hr. Ronikier do winy się nie przyznał i oświadczył, że w krytycznym czasie w ogóle nie był w Warszawie, lecz że od 9 do 12 maja bawił w Lublinie.

Władze śledcze stwierdziły w książce meldunkowej Hotelu Polskiego w Lublinie, w którym zatrzymywał się hr. Ronikier, że istotnie przybył do hotelu 9, a wyjechał 13 maja 1910 roku. Jednakże przesłuchy numerowego Andrzeja Szczepkowskiego, pomocnika jego Antoniego Szczypkowskiego, pokojowej Karoliny Ksieńskiej i szwajcara Tomasza Kamińskiego ustaliły, że w ciągu tego czasu hr. Ronikier rzadko tylko, i to po kilka minut, bywał w hotelu i że ani razu w nim nie nocował. Przyjechał 9 maja około godziny piątej po południu, po przybyciu pociągu z Chełma, lecz wtedy wszedł tylko do przeznaczonego mu nru 11, zostawił tam rzeczy swoje, pled i jakiś zwitek papieru, umył ręce, ubranie kazał wyczyścić i wziąwszy klucz od numeru wyszedł na miasto; od tej chwili numer ciągle zamknięty był na klucz i hr. Ronikier ani razu na służbę nie zadzwonił, więc też przez cały czas, gdy pokój nominalnie zajmował, nikt do niego nie wchodził i nikt tam nie sprzątał. Gdy zaś wieczorem 12 maja numerowy i pokojowa, dowiedziawszy się, że hrabia zapłacił już rachunek i wyjechał, weszli do pokoju, pierwszy tegoż samego wieczora, a druga nazajutrz rano, okazało się, że chociaż poduszki na łóżku są poruszone, a kołdra odrzucona, jednakże prześcieradło pozostało nie tknięte, a w umywalce było tyleż wody, ile pozostało po umyciu się hr. Ronikiera w dzień j jego przyjazdu.

"Zeznania zbadanych w Lublinie świadków nie dostarczyły dowodu, ażeby hr. Ronikier znajdował się w tym mieście 11 i 12 maja przed godziną dziewiątą wieczorem, śledztwo zebrało zaś dane stwierdzające, że w te dni był on właśnie w Warszawie.

Sam Ronikier mówił szwajcarowi Schadzie, że jedzie do Warszawy, i istotnie pojechał dorożką na dworzec kolejowy. Wacław Łukomski, kandydat praw, stwierdził kategorycznie, że w przeddzień lub też w sam dzień zabójstwa Stanisława Chrzanowskiego widział hr. Ronikiera, którego dobrze znał z widzenia, między godziną dwunastą a drugą po południu w barze mieszczącym się pod nrem 100 przy ulicy Marszałkowskiej, gdzie go również spotkał na kilka dni przedtem; ostatnim razem hrabia zwracał na siebie uwagę, gdyż bardzo był zmieszany. Zdaje się też świadkowi, że był on w palcie, które zabrano oskarżonemu podczas rewizji. Nauczyciel szkoły Wróblewskiego, Eugeniusz Sopoćko, jechał z hr. Ronikierem między 9 a 12 maja w tym samym przedziale klasy drugiej pociągiem przychodzącym z Lublina do Warszawy o godzinie 7 min. 25 z rana, a gdy świadek wsiadł do wagonu w Otwocku, to zastał już tam śpiącego Ronikiera.

Redaktor Konstanty Celiński często spotykał znanego mu osobiście hr. Ronikiera na krótko przed zabójstwem Chrzanowskiego na ulicy Marszałkowskiej między Wspólną a Złotą, a kiedyś o godzinie czwartej na ulicy Złotej, przy czym miał on na sobie to samo palto, które odebrano mu w Hotelu Francuskim; po raz ostatni Celiński widział Ronikiera 11 lub 12 maja o godzinie jedenastej przed południem z okna cukierni Roszkowskiego mieszczącej się przy ulicy Marszałkowskiej 112, gdy w tymże paltocie przyjechał dorożką i wszedł w bramę tegoż domu. Wreszcie wachmistrz oddziału praskiego służby kolejowo-policyjnej Nestor Łoćko, znajdując się kiedyś między 9 a 12 maja na stacji Warszawa Kowelska przed odejściem pociągu pocztowego o godzinie 3 min. 23 po południu, a przychodzącego do Lublina o godzinie 8 min. 46 wieczorem, zwrócił uwagę na jakiegoś pana w monoklu, który przyjechał w ostatniej chwili i spieszył się bardzo. Pana tego rozpoznał na pokazanej mu fotografii hr. Ronikiera. Prócz tego niektórzy świadkowie zeznali, że widzieli hr. Ronikiera w nocy z 9 na 10 maja w pociągu wychodzącym z Lublina o godzinie 12 min. 38 i że dnia następnego był on w Warszawie.

Michał Swieżawski i Władysław Milowicz zeznali, że jadąc pociągiem, o którym mowa, pierwszy z nich widział na korytarzu wagonu hr. Ronikiera, który zauważył go także i ukłonił się, drugi zaś sam Ronikiera nie widział, ale pamięta, że ktoś zwrócił uwagę, iż Ronikier przechodził przez korytarz. Sekretarz redakcji "Gońca" Celestyn Bystrzanowski pamięta dokładnie, że w dniu 10 maja około godziny dziesiątej rano spotkał hr. Ranikiera na rogu ulicy Złotej i Zielnej, przy czym hrabia, zauważywszy świadka i nie chcąc widocznie być poznanym, głowę pochylił; Bystrzanowski zwrócił uwagę, że pomimo ciepła Ronikier miał na sobie palto jesienne dość zniszczone, a na głowie czapkę sportową, także zużytą. Pod koniec tegoż dnia Rudolf Krumpel O'Connor, jadąc na Dworzec Terespolski do pociągu odchodzącego do Dęblina o godzinie 5 min. 18 po południu, przegonił za mostem jadącego karetą hr. Ronikiera, z którym ukłon zamienił. Później na dworcu świadek przy kasie biletowej zauważył oskarżonego.

Gdy władze śledcze przystąpiły do sprawdzenia podanych przez hr. Ronikiera okoliczności mających ustalić jego alibi, zaczął on przejawiać nienormalny stan psychiczny. W lipcu 1910 roku napisał do żony z więzienia list, w którym boleje nad tym, że ją aresztowano, o czym zawiadomił go "jeden pan", gdy go przyszedł odwiedzić. Chociaż w rzeczywistości hr. Ronikierowa nigdy aresztowana nie była i nikt obcy do więźnia dopuszczony być nie mógł, jednakże i w następnych listach do żony, i w rozmowach z administracją więzienną hr. Ronikier nie przestawał twierdzić, że żona jego męczy się w więzieniu, do którego wtrącili ją nieprzyjaciele. Wówczas też zaczął zdradzać cechy manii religijnej, opowiadając, że ukazał mu się św. Klemens i namawiał do zorganizowania zakonu "klemensistów"; dlatego on, Ronikier, postanowił wstąpić do zakonu i teraz nie nazywa się już hr. Ronikier, lecz jest przeorem Teodorem. Podczas dwukrotnych ekspertyz sądowolekarskich na pytania lekarzy udzielił wielu prawidłowych odpowiedzi, ale obstawał przy tym, że odwiedził go w więzieniu jakiś pan, którego tym razem rozpoznał w osobie urzędnika wydziału śledczego Kurnatowskiego; a następnie opowiedział, że nawiedzili go święci i sam Pan Bóg. Gdy przyszła do niego żona, hr. Ronikier rzekł, że to jakaś obca kobieta, chociaż na pożegnanie w rękę ją pocałował. W rezultacie swych badań lekarze biegli przyszli do wniosku, że hr. Ronikier cierpi na neurastenię, co zaś do stanu jego władz umysłowych, to chociaż w okazywanych przez niego anomaliach dostrzec można cechy symulacji, jednakże w celu dokładnego zbadania jego stanu psychicznego należałoby poddać go badaniu w lecznicy specjalnej. Wniosek ten zyskał aprobatę Sądu Okręgowego, który polecił umieścić hr. Ronikiera w szpitalu w Tworkach na trzy miesiące. Tutaj wystąpiły u niego też same objawy manii prześladowczej i religijnej co w więzieniu, lecz w stopniu o wiele silniejszym; twierdził, że żona jest w więzieniu, a mimo to dawał jej takie polecenia listowne, których spełnić by nie mogła, gdyby była aresztowana, prosił na przykład o przysłanie prowiantów itd., a razu jednego przyznał nawet, że żona jego już nie jest w więzieniu, po czym posmutniał bardzo, lecz zaraz potem oświadczył, że prawdopodobnie cesarz przychylił się do jego prośby i kazał ją uwolnić. Podczas całego pobytu w szpitalu Ronikier modlił się ciągle, na stole urządził coś w rodzaju ołtarza, nosił różaniec, uszył krzyż biały z symbolicznymi literami, ale modlitwa nie doprowadzała go nigdy do egzaltacji, zawsze zachowywał spokój, do nikogo z otaczających nie zwracał się z kazaniem, nie wyrażał żadnego niezadowolenia, gdy przerywano modły jego lub gdy kto z obcych brał do ręki poświęcone przez niego przedmioty. Listy i podania, których mnóstwo zredagował w więzieniu, odznaczają się nieczytelnością i brakiem liter w każdym prawie wyrazie, natomiast te dopiski w listach do żony, gdzie mowa jest o sprawach bieżących, napisane są bardziej czytelnie. Rysunki, winiety i emblematy, którymi listy swe ilustrował, odznaczają się prawidłowością linii i dowodzą pewności ręki. Takież same niekonsekwencje spostrzegać się dały u obserwowanego i pod względem refleksów fizycznych. Utrzymując na przykład, że ukłucie szpilką nie sprawia mu żadnego bólu, przy każdym ukłuciu wstrząsał się całym ciałem; przy badaniu, jaki wpływ wywiera na niego ucisk na krzyż, wzdrygał się, choć doświadczenia jeszcze nie rozpoczęto.

Po upływie oznaczonego przez sąd terminu lekarze szpitala w Tworkach w liczbie ośmiu złożyli szczegółowo umotywowaną opinię, w której konkluzji oświadczyli, że Bohdan hr. Ronikier nie cierpi na żadną chorobę umysłową, a tylko chorobę tę symuluje, i że był on również zdrów zupełnie w chwili popełnienia inkryminowanej zbrodni. Lekarze podkreślili "zdumiewającą siłę woli" oskarżonego, który nie będąc obojętny na cierpienia bliźniego, zagłusza w sobie litość, gdy zdaje mu się, że będzie to przeszkodą w osiągnięciu zamierzonego celu. Po dokonaniu ponownych oględzin sądowolekarskich Sąd Okręgowy na posiedzeniu 11 kwietnia 1911 roku, zgadzając się z opinią lekarzy, orzekł, że hr. Ronikier zarówno w czasie badania go, jako też w chwili spełniania przypisywanego mu czynu był zdrów psychicznie i całkowicie poczytalny.

Pociągnięci do odpowiedzialności za współudział w zabójstwie Stanisława Chrzanowskiego Feliks Zawadzki i Antoni Siemieński nie przyznali się do winy, powtarzając poprzednie swe tłumaczenie, że o przygotowującym się zabójstwie nic nie wiedzieli, że osoba, która wynajęła numery 1 i 2 pod nazwiskiem Stanisława Chrzanowskiego, była im zupełnie nie znana, gdyż Siemieński nigdy jej nawet nie widział, a Zawadzki rozmawiał z nią tylko raz jeden, że zwłoki zabitego spostrzegli dopiero nad wieczorem 13 maja około godziny czwartej, jak mówił Zawadzki, a około szóstej, jak twierdził Siemieński, że żadnych śladów zbrodni nie zacierali, przeniósłszy tylko lampę z nru 1 do nru 2, celem zapobieżenia jej stłuczeniu, i bukiet do mieszkania Zawadzkiego, aby policja nie doszła do wniosku, że w numerach tych była kobieta, że wreszcie zdjęli dywan z drzwi prowadzących z małego na duży korytarz dlatego, że kazał im to zrobić komisarz policji podczas ostatnich odwiedzin swych jeszcze przed zabójstwem Chrzanowskiego.

Na zasadzie przeprowadzonych dochodzeń Bohdan Marian Wincenty hr. Ronikier, Feliks Zawadzki i Antoni Siemieński oskarżeni zostali o to, że "w dniu 12 maja 1910 roku w Warszawie, umyśliwszy uprzednio po wspólnym między sobą porozumieniu pozbawić życia szwagra pierwszego z nich, siedemnastoletniego Stanisława Chrzanowskiego, w tym celu, ażeby hr. Ronikier zyskać mógł korzyści materialne wskutek usunięcia tegoż Chrzanowskiego z liczby spadkobierców Bronisława i Wandy Chrzanowskich, przyśpieszenia działu ich majątku i powiększenia udziału spadkowego żony hr. Ronikiera, wciągnęli podstępnie Stanisława Chrzanowskiego do pokojów umeblowanych w domu nr 112 przy ulicy Marszałkowskiej i tam zadali mu w głowę dwadzieścia ran, które wywołały śmierć Stanisława Chrzanowskiego".

Opinia publiczna z niecierpliwością oczekiwała rozpisania rozprawy i postępowania sądowego. Wyznaczone zostało ono na dzień 4 września 1911 roku. Już o godzinie dziesiątej sala rozpraw była przepełniona. O godzinie wpół do pierwszej na podium poza miejscami dla sędziów ukazuje się naczelny prezes Izby Sądowej, prokurator tejże izby i prezes Sądu Okręgowego. Zaraz potem rozlega się dzwonek i sąd wkracza na salę: przewodniczący Szustow, sędziowie Michejew, Lwowicz i Szczuka, podprokurator Herszelman, sekretarze Goldman i Pinakiewicz.

Wprowadzają oskarżonych; ich wejście wzbudza sensację.

Pierwsze miejsce zajmuje tęgi, blady człowiek, o długiej rudawej brodzie. Twarz jego stara, zmęczona, porysowana zmarszczkami. Na sobie ma coś w rodzaju kitla podróżnego, zastępującego habit mnisi z kapturem. Znikła dawna świeżość i szyk salonowy, wodzirej - zgodnie ze zmianą sytuacji - zamienił się w mistycznego ojca Teodora. Włosy spadają aż na szyję, monokl rozrósł się w okulary. Tylko oczy zachowały gorączkowy blask.

To Bohdan hr. Ronikier. Na sali słychać szepty: "A to ci sprytna bestia. W tym habicie, z tą brodą sam diabeł by go nie poznał". Dwaj siedzący na osobnej ławie komparsi, Zawadzki i Siemieński, to typy pospolitych łyków warszawskich, szare, bezbarwne twarze, nie różniące się niczym od setek innych, spotykanych codziennie.

Naprzeciwko ławy oskarżonych zajmuje miejsce przedstawiciel powoda cywilnego, adwokat przysięgły Fr. Nowodworski, a jako obrońcy oskarżonych zgłaszają się: adwokat przysięgły hr. Bobriszczew-Puszkin (z Petersburga) i Makowski, rzecznicy głównego oskarżonego, Korwin-Piotrowski i Ettinger ze strony Zawadzkiego i Sterling, obrońca Siemieńskiego.

Przewodniczący zadaje zwykłe pytania oskarżonym: Hrabio Ronikierze, jak panu na imię?

Ronikier podnosi się ciężko i nie rozumie, czego chcą od niego.

- Jak panu na imię? - powtarza tłumacz.

- Teodor - odzywa się głucho.

- A ojcu pańskiemu jak było?

- Teodor - powtarza głucho.

- Czy otrzymał pan kopię aktu oskarżenia?

- Nie - odpowiada.

Sąd ustala z urzędu, że kopia aktu wręczona została.

Na te same pytania formalne odpowiadają spokojnie Zawadzki i Siemieński.

Świadków obrony i oskarżenia wezwano 81. Przewód dowodowy w sądzie zajął bitych dziesięć dni, a jak podkreślała prasa, sąd nie przestrzegał ośmiogodzinnego dnia pracy, lecz posiedzenia trwały po dziesięć, jedenaście godzin i dłużej. Podanie strony faktycznej, nawet w najkrótszym streszczeniu, tak jak ona się zarysowywała w sądowym postępowaniu dowodowym, pomijając, że nie mogłoby być ścisłe, musiałoby zająć wiele arkuszy druku. Toteż musi wystarczyć stwierdzenie, że zeznania świadków i biegłych nawet w krzyżowym ogniu pytań obrońców i prokuratora nie wniosły do sprawy wiele nowego.

Dla oddania choć w części atmosfery tej niezwykłej sprawy, z której sprawozdania zajmowały całe długie szpalty we wszystkich pismach polskich - ukazywały się również obszerne wzmianki w prasie zagranicznej - powtórzymy tylko takie fragmenty z postępowania sądowego, które spotykały się z ożywioną reakcją publiczności czy też wywoływały większe zainteresowanie.

Pierwszy dzień rozpraw wypełniło, po załatwieniu formalności proceduralnych związanych z wywoływaniem świadków i biegłych, odczytanie aktu oskarżenia. Drugi dzień rozpoczął się od przedłożenia licznych dowodów rzeczowych. Woźni otwierają wielkie kosze i wykładają ich zawartość na przygotowanym w tym celu stole. Widać na nim: skrwawione dywany, portierę, paczkę książek i listów, czarną pelerynę, którą miał na sobie w dniu morderstwa śp. Stanisław Chrzanowski, lampę, zegarek itp.

Hr. Ronikier kładzie okulary i z uwagą przypatruje się woźnym krzątającym się na estradzie wokół stołu z dowodami rzeczowymi. Chwilami, z udaną czy też rzeczywistą obojętnością, odwraca głowę w inną stronę.

Długi korowód świadków rozpoczyna Franciszek Zieliński, stróż domu przy ulicy Marszałkowskiej 112, gdzie mieściły się pokoje umeblowane Zawadzkiego. Zeznania jego, jak i następnych świadków, urzędników i funkcjonariuszy śledczych nie wnoszą do sprawy ani nowych oświetleń, ani dodatkowego materiału. Podobnie też zeznania rodziców zamordowanego, którym jednak publiczność przysłuchuje się z niezdrowym nieomal zaciekawieniem.

Bronisław Chrzanowski, ojciec śp. Stanisława, mówi głosem cichym i przybitym:

- Wszystko, co mógłbym w tej sprawie powiedzieć, powiedziałem już na śledztwie. Tutaj jeszcze raz powtarzam, że o zabójstwo syna mego oskarżam Ronikiera i jego spółkę - oni jedni mogli to uczynić.

Prokurator: Jaki był charakter syna pańskiego?

- Najczystszy, najszlachetniejszy. Mogą to potwierdzić wszyscy.

- Czy zdarzyło się, ażeby syn pański sam wychodził?

- Nie, nigdy nic podobnego się nie zdarzyło. Chodził zawsze z nami.

- Czy dawno znał pan hr. Ronikiera?

- Naturalnie, był przecież naszym krewnym, widywaliśmy go bardzo rzadko, póki nie zaczął bywać u nas jako konkurent do ręki naszej córki.

- A więc zaczął bywać u państwa już jako konkurent?

- Tak, ale zgodę otrzymał dopiero po roku. Nie chciałem się bowiem zgodzić na to małżeństwo, dopóki nie zebrałem informacji o hr. Ronikierze.

- Jakież były te informacje?

- Trudno mi na posiedzeniu sądowym mówić o tym.

- Ostatecznie jednak zgodził się pan na to małżeństwo?

- Zgodziłem się, gdyż motywy, którymi rządziła się moja córka w danym razie, uznawałem za szlachetne: pragnęła podnieść moralnie tego człowieka, przeciwko któremu wszyscy występowali.

- Czy nie było przykrych zajść w domu z Ronikierem?

- Bywały bardzo przykre. Raz nawet po takim zajściu dostałem prawie ataku paralitycznego.

- Kiedy mówił pan po raz pierwszy z Ronikierem o swoim majątku?

- Nigdy. Nie pozwalałem mu dotykać mojej kieszeni i nie zaglądałem do jego kieszeni. Pisałem tylko do jego matki, że córka moja może otrzymać 100 tysięcy rubli i że nie dostanie tej sumy w gotowiźnie, a tylko będę wypłacał jej rentę 5 tysięcy rubli rocznie.

- Czy w liście tym określił pan swój majątek i na ile?

- Określiłem. Zdaje mi się, że na sumę 700 tysięcy rubli.

- Jak rzeczywiście można określić pański majątek?

- Jest to niemożliwe, ponieważ w majątku mym są lasy, których ocenić ściśle nie mogę.

- Czy majątek ten należy również do żony pańskiej?

- Nie, jest to mój osobisty majątek. W ogóle majątek nasz jest rozdzielony.

- A jak w intercyzie przedślubnej państwa zaznaczono?

- Intercyzy nie spisywaliśmy, lecz nieporozumień między nami z tego powodu nigdy nie było.

- Czy w liście do matki Ronikiera wspomniał pan, że majątek pana przechodzi na trzech spadkobierców?

- Tego nie potrzebowałem pisać, bo o tym; musiała wiedzieć.

- W jakim celu pisał pan ten list?

- Zrobiłem to po to, aby małżeństwo nie doszło do skutku.

Bezpośrednio po Bronisławie Chrzanowskim zeznaje Wanda Chrzanowska, matka zabitego.

Przewodniczący: Co pani może zeznać w tej sprawie?

Świadek (po dłuższym wahaniu, głosem niepewnym, drżącym, chwilami przerywanym płaczem) opowiada, że w dniu zabójstwa sama kładła książki do teki zabitego, że je przeglądała, i nic z tego, co znaleziono po zabójstwie w tece, nie znajdowało się tam, gdy chłopiec poszedł do szkoły.

Prokurator: Jak syn pani zachowywał się względem kobiet? Jak dziecko, czy też jako budzący się już do życia młodzieniec?

- W stosunku do kobiet syn mój był zupełnym dzieckiem, zupełnie niewinny.

- Czy w stosunku do pani syn był zawsze szczery?

- Zawsze był absolutnie szczery. Ani jednej ukrytej myśli nie miał przede mną.

- Czy pani nigdy nie zauważyła niepojętego dla siebie smutku lub radości w usposobieniu syna?

- Nie, nigdy. Był chwilami smutny, ale to łatwo zrozumiałe, miał bowiem częste niepowodzenia w szkole.

- A jakim był syn pani w stosunku do znajomych?

- Zwykle był skryty.

- Jakie stosunki panowały pomiędzy Ronikierem i szwagrem?

- Bardzo chłodne. Dopiero po zamieszkaniu naszym w Warszawie Staś bywał u młodych w czasach Ich bytności tutaj, nigdy jednak stosunki jego ze szwagrem nie były zbyt dobre.

- Czy jednak hr. Ronikier mógł namówić śp. Stanisława do pójścia z nim gdziekolwiek?

- Owszem, mógł to dość łatwo uczynić, tym bardziej że syn niejednokrotnie bywał z nimi w teatrze, kinematografie.

Adw. Nowodworski: Czy Stanisław Chrzanowski miewał kiedykolwiek jakie sekrety przed panią?

- Nigdy, nawet najmniejszej szuflady w domu nie zamykał. O wszystkim, cokolwiek go interesowało, bolało lub cieszyło, opowiadał mi zawsze.

 Zeznania kolegów zmarłego potwierdzają ustalenia śledztwa wstępnego. W momenty humorystyczne obfituje zeznanie Fajgi Gutnajer, wnosząc trochę wesołości do poważnego nastroju sali. 

Prokurator: Jak dawno poznała pani hr. Ronikiera?

- Dwadzieścia lat temu.

- Czy pokazywano pani Ronikiera w więzieniu śledczym?

- Owszem, ja go zaraz poznałam, jak i teraz poznaję.

- Kiedy hr. Ronikier kupował u pani dywany?

- Tego nie pamiętam.

- Co mówił hr. Ronikier, gdy przyszedł do pani po dywany?

- On chciał, żeby one były najtańsze i najgrubsze.

- Cóż potem?

- Zawołał posłańca i kazał mu zanieść dywany na ulicę Marszałkowską pod numer 112.

- Czy u sędziego śledczego pokazywano pani dywany znalezione w pokojach numer 1 i 2?

- Pokazywano, ale ja przedtem opowiedziałam sędziemu, jak te dywany wyglądały.

Biegły Czechow: W jaki sposób poznała pani hr. Ronikiera?

- Przychodził do sklepu po rozmaite drobiazgi.

- A czy często hr. Ronikier kupował u pani dywany?

- Tylko raz.

Adw. Bobriszczew-Puszkin: Może pani dokładnie opowie, jak wyglądały te dywany, które hr. Ronikier kupił u pani?

- Przecie pan je widzi, to po co się pyta? 

Cała sala wybucha śmiechem - przewodniczący dzwoni, zapada względna cisza.

Adw. Bobriszczew-Puszkin: Może pani pamięta choć deseń tych dywanów?

- Przecie ja nie malarz.

Tu nawet oskarżony nie mógł wstrzymać się od śmiechu. Śmieją się wszyscy.

Adw. Bobriszczew-Puszkin prosi o wciągnięcie tej odpowiedzi do protokołu, ponieważ Fajga Gutnajer na początku zeznania powiedziała, iż opisała dywany przedtem, zanim je jej pokazano, a teraz widocznie nie umie tego zrobić.

Prokurator: Co pani powiedziała o tych dywanach u sędziego śledczego?

- Powiedziałam, że jeden z nich był zszyty z dwu mniejszych, że jeden z nich miał deseń bliżej brzegu niż drugi.

Adw. Ettinger: Czy jednak nie umiałaby pani opisać tych dywanów? A gdyby pani chciała taki dywan kupić, to co by pani powiedziała?

- Jak się kupuje, to się bierze to, co się wybierze. 

Publiczność znowu wybucha śmiechem, obrońcy rezygnują z dalszych pytań, wobec czego przewodniczący zwalnia świadka od dalszych zeznań.

Dla kronikarskiej ścisłości można dodać, że Gutuajerowie zwracali się do prasy z protestem przeciwko określeniu w sprawozdaniach sądowych ich sklepu przy ulicy Bagno jako tandeciarskiego, gdyż jest to magazyn antykwarski.

Ponieważ dywany ważną jeszcze odegrają rolę w procesie i wiele będą o nich pisały gazety, więc ułów kilka o ich wyglądzie. Nie można było określić, jakiej są fabrykacji. Nie francuskie, nie perskie i nie krajowe. Ktoś objaśnia, że jest to wyrób Tatarów kazańskich, że podczas jarmarku w Niżnim Nowogrodzie widział tego rodzaju kobierce po trzy, cztery ruble za sztukę. Włos mają długi, są miękkie, a deseń tworzą czerwone i zielone arabeski na ciemnym tle. Wielce charakterystyczne było zeznanie świadka Jana Wojciaga, posłańca, który rzekomo nosił kwiaty do umeblowanych pokoi. Oświadczył on:

- Pewnego dnia stałem na rogu ulicy Siennej wraz z innymi posłańcami. Przed południem podszedł do mnie jakiś pan, dał mi bukiet bzu i kazał go zanieść na Marszałkowską pod numer 112 do pokojów umeblowanych numer 1 i 2. Na pytanie moje o nazwisko służącego odpowiedział dość niewyraźnie - ale jak, nie pamiętam. Wreszcie kazał mi powiedzieć, że ci panowie, którzy mieli przyjść, wyjechali i przyjadą jutro. Na pytanie, jakie nazwisko mam wymienić, nieznajomy powiedział: "Chrzanowscy".

Przewodniczący: Kiedy to było?

- Nie pamiętam.

- Może świadek choć w przybliżeniu potrafi określić dzień?

- Nie. Pamiętam, że to było w maju we czwartek.

Prokurator: A kiedy pana badano w wydziale śledczym?

- W dwa tygodnie potem.

- Czy pan wtedy pamiętał ten dzień?

- Nie, nie pamiętałem.

- Czy pamięta pan rysy twarzy nieznajomego?

- Nie, nie pamiętam.

- Czy świadek był z naczelnikiem wydziału śledczego na dworcu kolejowym?

- Byłem.

- Co pan tam robił?

- Naczelnik pokazał mi jakiegoś pana i spytał, czy to ten, który dał mi bukiet i kazał zanieść na Marszałkowską 112.

Adw. przys. Nowodworski: O której godzinie podszedł do pana ów nieznajomy?

- Koło godziny dziesiątej.

- A czy mówił panu, jak się służący tych pokojów nazywa?

- Mówił, ale ja nie zrozumiałem.

Prokurator prosił o odczytanie protokołu śledztwa, w którym świadek twierdzi, iż nieznajomy powiedział mu, że służący nazywa się "Szymon" czy coś podobnego. Członek sądu czyta.

Przewodniczący: Któreż zeznanie pana można uważać za prawdziwe?

- To, które złożyłem w śledztwie. 

Adw. przys. Bobriszczew-Puszkin: Czy świadek nie pamięta, jaki zarost miał ów nieznajomy pan?

- Był nie ogolony, widać jednak było, że brody nie nosi. Wąsy miał.

- Jak był ubrany?

- W czapce i w szarym ubraniu.

- Czy świadek widział hr. Ronikiera w śledztwie?

- Owszem, widziałem. Byłem najzupełniej pewny, że to ten sam nieznajomy.

Adw. przys. Korwin-Piotrowski: Świadek zeznał obecnie, że nieznajomy kazał mu powiedzieć: "Żeby wszystko było gotowe", a w śledztwie pierwiastkowym zeznał, iż ów pan kazał mu powiedzieć: "Żeby wszystko było w porządku". Które z zeznań jest prawdziwe - dzisiejsze czy poprzednie?

Po dłuższym wahaniu świadek odpowiada:

- Kazał mi powiedzieć: "Żeby wszystko było gotowe".

Adw. przys. Ettinger: Wzywano pana do wydziału śledczego; czy byli tam jeszcze inni posłańcy?

- Owszem, byli prawie wszyscy posłańcy warszawscy.

- Ilu ich było?

- Koło 700.

- I o cóż was pytano?

- Czy który nie nosił bukietu do pokojów umeblowanych na Marszałkowską pod numer 112.

- I co świadek powiedział?

- Nic nie mówiłem. Dopiero w domu przypomniałem sobie, że nosiłem bukiet.

- A czy przypadkowo nie obiecywano nagrody temu, kto przyzna się, iż nosił bukiet?

- Owszem, obiecywano 25 rubli.

- Czy nagrodę tę świadek otrzymał?

- Nie, nie otrzymałem.

Prokurator: Komu obiecywano nagrodę, czy temu, kto się przyzna, że nosił bukiet, czy też temu, kto wskaże takiego, co nosił?

- Temu, kto powie, że nosił.

- Kto obiecywał?

- Nie wiem. Pamiętam tylko, że był to mężczyzna średniego wzrostu, bez zarostu.

- Czy ten, który obiecywał nagrodę, nie mówił, jak wygląda ten, co miał panu dać bukiet?

- Tego nie pamiętam.

Prokurator prosi o zapytanie Zawadzkiego, czy to świadek przyniósł bukiet, przypuszcza bowiem, że możliwe jest, iż Wojciag bukietu w ogóle nie nosił.

Przewodniczący: Czy oskarżony Zawadzki pamięta tego, który przyniósł mu bukiet?

Zawadzki: Nie, nie pamiętam.

Adw. przys. Ettinger do świadka: Czy idąc do wydziału śledczego świadek wiedział już o zabójstwie śp. Chrzanowskiego?

- Owszem, wiedziałem.

- A gdyby świadkowi dano owe 25 rubli, czy przyjąłby je pan?

- Nie, nie przyjąłbym.

Prokurator: Czy naczelnik wydziału śledczego obiecywał panu jaką nagrodę?

- Nie, dał mi tylko rubla potem, jak byłem z nim na dworcu, i za to pocałowałem go w rękę.

Adw. przys. Korwin-Piotrowski: Więc za rubla całuje pan w rękę, a 25 rubli nie przyjąłby pan?

Świadek milczy.

Duże znaczenie przywiązuje obrona do zeznań Borkowskiego, korepetytora, którego Bronisław Chrzanowski zamierzał zaangażować, aby Stasiowi ułatwił otrzymanie promocji. Właśnie fatalnego dnia, gdy Chrzanowski postradał życie, Borkowski przyszedł do profesora Białowiejskiego, inspektora szkoły Wróblewskiego, przedstawił mu się jako nowy korepetytor Stasia i pragnął zasięgnąć informacji co do jego postępów w naukach. Profesor Białowiejski przyjął Borkowskiego z niedowierzaniem, znał bowiem korepetytorów swoich uczniów, przybysz był mu obcy, odmówił udzielenia wyjaśnień. Obrońcy usiłują dowieść podobieństwa fizycznego między Borkowskim a Ronikierem i stwierdzają, że jegomościem wypytującym na ulicy Złotej uczniów szkoły Wróblewskiego o Stanisława Chrzanowskiego mógł być równie dobrze pan Borkowski. Borkowski czuł się dotknięty takim naświetleniem jego zeznań i umieszczał sprostowania w prasie.

Wśród szeregu świadków przesłuchiwanych na temat literackiej działalności oskarżonego najwięcej wniósł znany komediopisarz i dyrektor teatru Kazimierz Zalewski.

Na pytanie prokuratora odpowiada:

"Znam Ronikiera od czwartego roku jego życia. Wcześniej jeszcze znałem jego rodziców. Gdy Ronikier był w Monachium, krótko przed jego powrotem do Warszawy przyniosła mi hr. Ronikierowa pierwszy jego utwór >>Nieszczęśliwi<<. Już w tym pierwszym utworze Ronikiera uderzała wspaniała, wprost wyjątkowa kompozycja, zarazem jednak niesłychany pesymizm. Był to talent niezdrowy, taki który może mieć dla samego autora tragiczne następstwa.

W utworach Ronikiera stale triumfuje zbrodnia; w takich przypadkach - jest to moje zdanie osobiste - kończy się zawsze obłędem autora. Mógłbym wskazać długi szereg pisarzy, począwszy od Maupassanta, a kończąc na Ronikierze".

Wstaje adw. Bobriszczew-Puszkin: O ile wiem, świadek jest adwokatem przysięgłym, więc prawdopodobnie zna język rosyjski. Byłoby to wielkim ułatwieniem, gdyby można było obejść się bez tłumacza.

Świadek: Nie jestem adwokatem.

W dalszym ciągu, odpowiadając na pytania prokuratora, mówi, że przed czternastu laty jechał z profesorem Baranowskim do Zakopanego i że w drodze dużo mówili o Bohdanie Ronikierze. "Słyszałem, że zajmujesz się pan bardzo Ronikierem - powiedział wtedy prof. Baranowski do świadka - otóż był u mnie, posłałem go do Reichenhallu; lecz uważam, że należałoby raczej leczyć nerwy jego niż płuca, przecież grozi mu obłęd".

"Później stosunki nasze ochłodziły się, gdy przerzucił się z literatury do dziennikarstwa i począł wydawać >>Kurier Swiąteczny<<. Od tego czasu widywaliśmy się bardzo rzadko. Cztery lata temu był u mnie w dyrekcji, dwa lata temu znów był, mówił, iż złożył sztukę swą Gawalewiczowi".

Na pytanie obrońców oświadcza, iż Ronikiera już przed dziesięciu laty uważano za megalomana. Gdy mówiono o wyścigach, Ronikier twierdził, iż posiadał stajnię wyścigową w Paryżu i że sprzedawał konie po 40-50 tysięcy franków; gdy mówiono o kobietach - okazywało się, iż Ronikier miał romans z osobą królewskiego rodu. Jeśli rozmawiało się o grze, Ronikier opowiadał, iż rozbił bank w Monte Carlo. Słowem, była to megalomania rozwinięta we wszystkich kierunkach.

Następnie bada świadka biegły Czechow. Okazuje się, iż ojciec oskarżonego ożenił się mając lat sześćdziesiąt z kobietą bardzo młodą, zaledwie dwudziestoletnią. Był to znany swego czasu magnetyzer, jak się świadek wyraża: "Magnetyzował, kogo się dorwał". Pozostał nawet po nim ślad w literaturze. Jest bohaterem wielu powieści; z jego powodu wynikła słynna polemika Niewiarowski-Rappaport, a nawet istnieje poważna książka naukowa o magnetyzmie w języku francuskim, w której jest o nim mowa.

Adw. Korwin-Piotrowski: Zerwał pan z Ronikierem, ponieważ zaczął wydawać "Kurier Świąteczny". Cóż w tym złego?

- Nie było to pismo poważne. Zawierało opisy balów, anegdotki...

- A czy w redagowanym przez pana "Wieku" nie było opisów balów i anegdotek? Przecie trafiały się tam takie historie, że wprost trudno w nie uwierzyć. Sam je czytałem.

Przewodniczący powstrzymuje obrońcę.

Odczytano zeznanie Jadwigi Bliger, która wezwana w charakterze świadka nie stawiła się: "Przez trzy i pół roku byłam wychowawczynią dzieci hr. Ronikiera i codziennym świadkiem jego rodzinnego życia. Pożycie małżeńskie Bohdana hr. Ronikiera i jego żony Ksawery było przykładne, nigdy żadnych nieporozumień między nimi nie zauważyłam. Pan Bronisław Chrzanowski przyjechał do Łuszczewa przez cały ten czas raz jeden tylko i zabawił kilka godzin. Matka pani hrabiny przyjeżdżała od czasu do czasu i bawiła w Łuszczewie dłużej. Wiem, że stosunki hr. Ronikiera z p. Chrzanowskim dobre nie były, nieporozumienia miały podkład majątkowy, opieram to przypuszczenie na słowach hr. Ronikierowej, która mówiła mi, iż ojciec jej spóźnia się często z wypłatą obiecanej renty, a bywa i tak, że wcale jej nie daje".

Wśród prasy warszawskiej jedynie "Kurier Poranny" gdy padły na Ronikiera pierwsze podejrzenia, zajął przychylne wobec niego stanowisko. Jak się następnie okazało, informacje o sprawie Ronikiera "Kurier Poranny" otrzymywał od jednego z prawników warszawskich, który zajmował się "urabianiem opinii". Adwokat ten często telefonował do współpracownika "Kuriera" Dunina, komunikując mu szczegóły sprawy. Ten sam adwokat polecił redaktorowi Duninowi Lebanowskiego. Lebanowski opowiadał, iż jakimś dwom panom, zamieszkałym w pokojach Zawadzkiego, proponowano pieniądze za złożenie zeznań przeciwko Ronikierowi. Wreszcie niejaka Pietkiewiczowa, właścicielka pralni przy ulicy Złotej, mówiła, iż brat Zawadzkiego - Więckowski przyznał się jej, iż razem z Zawadzkim i Siemieńskim zamordował Chrzanowskiego; Ronikiera zaś wplątano w tym celu, aby rodzina - ratując go - jednocześnie uratowała winnych zabójstwa.

Bohaterem czwartego dnia rozpraw stał się więc ów Lebanowski, który choć uprzednio karany i pozbawiony praw, z wielką swadą zeznawał na temat swej działalności w charakterze prywatnego detektywa; został zaangażowany do tych funkcji przez matkę oskarżonego. Otrzymał za zadanie wnieść światło do tej ciemnej sprawy i przez wykrycie istotnego mordercy oczyścić hr. Ronikiera. Jego czyny i postępki, uwieńczone przehulaniem otrzymanej na poczet wynagrodzenia zaliczki, nie okryły chwałą instytucji detektywów prywatnych, a w prasie rozpętały całą dyskusję. Usiłował położyć im kres zamieszczony przez "Kurier Warszawski" list adwokata Leona Papieskiego:

Szanowny Panie Redaktorze.

Wróciwszy dziś dopiero do Warszawy po kilkotygodniowej bytności za granicą, gdzie nie miałem możności czytać pism warszawskich, dowiedziałem się o wyśrubowaniu podczas śledztwa sądowego w tragicznej sprawie zabójstwa śp. ucznia Chrzanowskiego hecy "o nabraniu frajera" przez sławetnego "Mora" do rozmiarów karykaturalnych.

Pomijam tu milczeniem pobudki i cel tej akcji, w obecnej chwili chodzi mi jeno o sprostowanie danych faktycznych, na których tle płotka warszawska może się rozrastać coraz bardziej.

Gdy dwie zbolałe nieszczęściem kobiety: żona i matka hr. Ronikiera, przeświadczone o niewinności drogiego im człowieka, zwróciły się do mnie o radę, dochodzenie śledcze było dopiero w zaczątku. Pisma warszawskie co dzień podawały różne, nieraz sprzeczne ze sobą wiadomości, mówiące na niekorzyść jak i na korzyść uwięzionego, co jeszcze bardziej pogrążało w stan zrozumiałego zdenerwowania i rozpaczy hr. Ronikierowe. Nie było przy tym dnia, aby różne indywidua nie niepokoiły, zwłaszcza będącej wówczas stanie odmiennym hr. Bohdanowej, bądź osobiście, bądź też telefonicznie swoimi usługami "w celu wyświetlenia prawdy", twierdząc, że mają w swych rękach dane do wykrycia istotnego przestępcy, a więc i udowodnienia niewinności hrabiego. Zwłaszcza niejaka Pietkiewiczowa telefonowała do hr. Bohdanowej nieraz po kilka razy dziennie (telefonowała ona i do mnie), że rzekomo ktoś miał jej zdradzić tajemnicą zbrodni, dodawała jednak, że jest obłożnie chora z powodu pobicia przez osobnika zainteresowanego w zatajeniu prawdy, prosiła więc, aby ktoś z rodziny przyszedł do niej dla rozmówienia się, gdyż nie wie, czy dożyje, aby złożyć zeznania przed sędzią śledczym.

Tłumaczyłem, jak mogłem, nieszczęśliwej hr. Bohdanowej, że nie można nadawać tym wynurzeniom poważnego znaczenia, i radziłem nie odpowiadać nawet przez telefon.

W owym czasie w jednym z pism warszawskich wydrukowano dwie rewelacje niejakiego Mora, bardzo przychylne dla hr. Ronikiera i stwierdzające, że ów Mor jest już na tropie prawdziwego przestępcy i że uwięzienie hrabiego jest tylko skutkiem zabiegów ojca zamordowanego młodzieńca. Zapytałem telefonicznie redakcję, kto jest autorem tych rewelacji, odpowiedział mi jeden ze współpracowników, że jest to znany detektyw krakowski, który przyjechał incognito do Warszawy, aby wykryć istotnych winowajców zbrodni. Można sobie wyobrazić, z jakim błyskiem nadziei przyjęły tę wiadomość zrozpaczone kobiety, błagające mnie, abym wysłuchał owego Mora i zalecił mu zasięgnięcie języka od wspomnianej Pietkiewiczowej. Jakoż niebawem ów Mor zjawił się u mnie (oddawszy poprzednio bilet wizytowy z tym nazwiskiem służącej) i w obecności hrabiny-matki (żona leżała wówczas chora po odbytym połogu) powtórzył znane już z pisma warszawskiego swe rewelacje, twierdząc, że dla odszukania rzekomego nieprawego syna p. Chrzanowskiego, którego widziano w jednej z cukierni warszawskich razem z młodym Chrzanowskim na kilka dni przed zbrodnią, musi wyjechać do Kijowa, gdzie jakoby syn ów mieszka. Żądał na drogę rb. 50. Po naradzie z hrabiną w sąsiednim pokoju uznała ona, iż żądana suma stosunkowo jest tak niewielka, że chce ją zaryzykować chociażby dla uspokojenia biednej chorej synowej i dla uniknięcia wyrzutów, że się zaniechało czegokolwiek, aby sprawę wyjaśnić. Tym się również tłumaczy i uwzględnienie przeze mnie prośby hrabiny o danie Morowi biletu wizytowego polecającego go Pietkiewiczowej. Po tej rozmowie Mora już nie widziałem.

Co do zeznań pp. Kurnatowskiego i Kowalika, to rzecz się miała tak: p. Kurnatowskiego spotkałem przypadkiem w parę dni po bytności u mnie Mora, nie w wydziale śledczym, lecz w kancelarii oberpolicmajstra w obecności sekretarza oberpolicmajstra, p. Żabczyńskiego; zagadnąłem go wówczas zupełnie żartobliwie na temat konkurencji, jaką mu robi Mor, którego rewelacje zamieszczono w piśmie warszawskim. P. Kurnatowski powiedział mi, że wie już, kto się podszywa pod owego Mora, i pokazał mi w albumie z fotografiami notowanych przez policję złoczyńców (przyniesionym z wydziału śledczego) podobizną karanego za kradzieże Lebanowskiego, istotnie tego, który odegrał rolą Mora. Czy przy takich okolicznościach mogłem zachwycać się sprytem owego Mora, osądzić łatwo. Z p. Kowalikiem rozmawiałem o Morze już po jego zdemaskowaniu i tak on, jak i ja mówiliśmy o nim w tonie żartobliwym i o "zachowaniu w tajemnicy" roli, jaką odegrał Lebanowski, mowy nie było.

Racz przyjąć, Panie Redaktorze, wyrazy szacunku i poważania. - L. Papieski.

Można w retrospektywnym, krótkim opisie - chociaż niejeden incydent wart byłby przypomnienia - pominąć zeznania pozostałych świadków, a nawet niektóre ekspertyzy, gdyż nie wniosły już nic istotnego i zasadniczo w niczym obrazu zarysowującego się wokół morderstwa nie zmieniły.

W dziesiątym dniu rozpraw doszli do głosu grafolodzy i chociaż niewielką budzili ciekawość, gdyż na sali znacznie mniej było publiczności niż zazwyczaj, zeznania ich tak są charakterystyczne, że spróbujemy odtworzyć przebieg postępowania w zakresie ekspertyzy grafologicznej. Stanęli zatem przed podium sędziowskim panowie: Michałowski, nauczyciel kaligrafii w szkole realnej, sekretarz Izby Sądowej Iwan Wasilczenko, Paweł Romanów, nauczyciel kaligrafii I Gimnazjum, sekretarze Sądu Okręgowego: Zieleziński i Krotowski, wreszcie adw. przys. Zacharjin, psychografolog z Petersburga.

Pierwszy mówi Wasilczenko, opierając swą teorię na metodach grafologii. Grafologia jest nauką - wywodzi - która jest jeszcze w zaczątku, ma już jednak pewne, nie dające się obalić podstawy, na których rozwinąć się może bujnie. Grafologia opiera się w swych wywodach na niezbitej maksymie, że każdy charakter ma swe charakterystyczne cechy, które uwidoczniają się w sposobach pisania danego człowieka. Te cechy dzielą się na trzy kategorie: pochylenie w prawo, pochylenie w lewo i pochylenie średnie, tj. takie, którego nie można dokładnie określić.

Wasilczenko mówił przede wszystkim o liście znalezionym w tece zabitego.

Listu tego za wzór pisma stanowczo uważać nie można, ponieważ, według zdania eksperta, nie jest on pisany, lecz rysowany, pomimo to jednak stanowczo można powiedzieć, że listu tego śp. Stanisław Chrzanowski napisać nie mógł.

Przy badaniu przekazu Wasilczenko doszedł do wniosków następujących: przekaz pisany jest pismem mającym wspólne cechy charakterystyczne z pismem hr. Ronikiera. Następnie przy porównaniu liter okazało się, że litery z przekazu i rękopisów są w większości identyczne. Szczególnie charakterystyczne są: kropka nad i oraz litery w i s.

Na zasadzie powyższego Wasilczenko orzekł: list mógł napisać hr. Ronikier, ale z zupełną pewnością powiedzieć tego nie można.

Przekaz jest pisany ręką hr. Ronikiera.

Co się tyczy pytania, czy Zawadzki lub Siemieński mogli napisać list lub przekaz, to Wasilczenko twierdzi, iż charakter ich pisma jest tak nierozwinięty, że nawet nie ma celu porównywać go z charakterem, którym napisane są list i przekaz.

Michałowski zgadza się z wywodami swego poprzednika.

Adw. przys. Zacharjin, wezwany na biegłego przez obronę Ronikiera, stwierdza na samym wstępie różnicę pomiędzy kaligrafią a grafologią.

- Kaligrafię - powiada Zacharjin - obchodzi jedna jedyna kwestia, czy piękne jest badane pismo, jakiego stylu, jakiej epoki nosi ono cechy.

Grafologią natomiast - to nauka. Ustala ona pewien związek stały pomiędzy człowiekiem a pismem jako jego funkcją. Określić osobę mając przed sobą jej pismo to kwestia wyłącznie grafologiczna. Kaligraf zbyteczny tu jest najzupełniej.

Podobieństwo liter, na którym kaligrafowie stale budują swe wnioski, to tylko owoc ich fantazji.

Ekspert powołuje się na obecnego ministra sprawiedliwości Szczegłowitowa, który już w roku 1894, czyli siedemnaście lat temu, energicznie występował przeciwko ekspertyzie kaligraficznej. Dreszcz przejmuje - mówił Szczegłowitow - gdy się widzi, z jaką powagą ferują wyroki kaligrafowie. Nie wiadomo, z czym raczej walczyć należy: z podrabiaczami cudzego pisma czy z fantazją ekspertów w sprawach kaligrafii. Grafologią, ciągnie dalej ekspert, antropometria i daktyloskopia to siostry-bliźnięta, a zarazem gałęzie antropologii stosowanej.

Powołując się na dzieło Burińskiego o ekspertyzie sądowej, biegły oświadcza, iż można wprawdzie opierając się na piśmie ustalić wniosek ujemny, iż to nie dana osoba pisała, lecz nigdy twierdzić nie można z zupełną pewnością, iż to pisała właśnie ta, a nie inna osoba.

Zacharjin - polemizując z biegłym Wasilczenko - twierdzi, iż istnieją tylko dwie kategorie pisma, wyłączając kategorię średnią.

Ekspertyza poprzednika wydaje się Żacharjinowi tym bardziej omylną, że prawidłowej ekspertyzy bez powiększenia fotograficznego liter przeprowadzić nie można.

Zacharjin twierdzi, że listu stanowczo hr. Ronikier pisać nie mógł. Co się tyczy przekazu, to Zacharjin dziwi się, iż Wasilczenko tak pewnie, bezapelacyjnie twierdzi, iż pisał go hr. Ronikier. Twierdzić stanowczo, bez żadnej wątpliwości można, lecz tylko w sensie przeczącym, a mówić, że to na pewno napisała ta osoba, a żadna inna napisać nie mogła, ekspertowi nie wolno, bo prawie nigdy pewności takiej mieć nie może. W danym wypadku przekaz pisany jest z widoczną zmianą charakteru pisma, a prócz tego przedstawia zbyt mało materiału.

W końcu Zacharjin przychodzi do wniosku, że i przekaz nie jest pisany ręką hr. Ronikiera. Wywiązuje się ostra polemika ekspertów, nie pozbawiona wycieczek osobistych.

W toku postępowania dowodowego odczytano jeszcze orzeczenie lekarzy szpitala w Tworkach, gdzie hr. Ronikier przebywał na obserwacji od 27 grudnia 1910 roku do 27 marca 1911 roku. Lekarze doszli do przekonania, że hr. Ronikier pochodzi z rodziny obarczonej psychopatyczną dziedzicznością. Rodzony stryj oskarżonego i brat stryjeczny byli obłąkani, podobno miały miejsce cztery wypadki obłąkania wśród dalszych krewnych ze strony ojca, sam ojciec badanego uważany był za oryginała i zajmował się spirytyzmem i magnetyzmem.

Ronikier w młodości uczył się niechętnie, a lekcji języka polskiego nie brał wcale.

Świadkowie charakteryzują go jako człowieka ambitnego, niezrównoważonego, jakkolwiek zdolnego, żądnego taniej popularności.

W utworach hr. Ronikiera dopatrują się odbicia jego psychiki, przestępstwo przez niego popełnione harmonizuje z duchem tych utworów.

Są dowody, że po ożenieniu się hr. Ronikier nie zmienił trybu życia. Hulał po dawnemu.

Charakterystyczna sprawa rozważana była w czerwcu 1910 roku w lubelskim Sądzie Okręgowym.

Dwie dawne służące hr. Ronikierowej zostały oskarżone przez nią, iż ukradły rozmaite rzeczy z kosza na strychu. Sąd jednak uwolnił oskarżone, gdyż dowiedziono, że otrzymały ubranie to od męża oskarżycielki za stosunki, które z nimi utrzymywał.

Hr. Ronikier czyni wrażenie człowieka działającego z wielkim rozmysłem, śmiało twierdzić tedy można, że plan zabójstwa śp. Stanisława Chrzanowskiego był na długo z góry obmyślany.

Po przyjeździe do szpitala Ronikier oświadczył lekarzom, iż najwidoczniej nastąpiło jakieś nieporozumienie. Nie był nigdy aresztowany i bynajmniej nie jest pod sądem.

Rzeczywiście był niegdyś hr. Ronikierem, obecnie jednak jest przeorem klasztoru pod wezwaniem św. Klemensa Marii. W przytułku, w którym do tej pory przebywał (to jest w więzieniu śledczym), znajdował się jako misjonarz, miał swych uczniów i zmartwiony jest bardzo, iż oderwano go od nich. Sprawka to wrogów jego żony, którą trzymają w więzieniu już kilka miesięcy. Często nawiedza go św. Klemens, a czasami nawet Bóg w płomiennej postaci.

Założywszy, że hr. Ronikier zachorował - już po ujawnieniu zabójstwa i aresztowaniu go - wskutek wstrząsu moralnego oraz strachu przed odpowiedzialnością, to przecież choroba taka rozpoczęłaby się nagłym atakiem szału, co w danym wypadku nie nastąpiło.

Nie można również mówić o ekstazie religijnej: hr. Ronikier, jak ustalono, nigdy pobożny nie był. Obserwowany w chwili rzekomej ekstazy, niczym nie zdradził wzruszenia, zachwytu, żalu lub jakiegokolwiek innego uczucia.

Jednocześnie z halucynacjami Ronikier symulował manię religijną; nic w tym dziwnego: jako człowiek inteligentny, musiał rozumieć, iż ekstazy religijnej bez manii religijnej być nie może.

Mając prawo wychodzenia z celi, Ronikier nie wychodził nigdy; nie da się to w żaden sposób połączyć z manią misjonarstwa. Fakt zaś, iż chwilami nic nie chciał jeść ani nawet przyjmować lekarstw, również, na zasadzie ciągłych obserwacji, uważają za symulację. Dochodzą do wniosku, iż Ronikier popełnił zarzucaną mu zbrodnię z pobudek natury materialnej, w stanie zupełnej świadomości.

Wreszcie w jedenastym dniu rozpraw sąd ogłasza postępowanie dowodowe za zamknięte. Głos zabiera oskarżyciel publiczny, prokurator Herszelman. W długim swym przemówieniu, szczegółowo omawiając śledztwo sądowe, wywodzi, że:

hr. Ronikier wynajął pokoje w domu nr 112 przy ulicy Marszałkowskiej;

hr. Ronikier kupił dywany znalezione w pokojach, gdzie spełnione zostało zabójstwo;

hr. Ronikier starał się przez kolegów śp. Stanisława Chrzanowskiego skłonić go do pójścia do szkoły w dniu 12 maja 1910 roku; 

hr. Ronikier podprowadził śp. Stanisława Chrzanowskiego do pokojów umeblowanych Zawadzkiego;

po ujawnieniu zabójstwa hr. Ronikier usilnie pracował nad tym, ażeby śp. Stanisława Chrzanowskiego przedstawić w jak najniekorzystniejszym świetle.

Stopniowo prokurator Herszelman rozwija te punkty, rozpatrując szczegółowo zeznania świadków, które potwierdzają ustalone poszlaki. Następnie obala alibi hr. Ronikiera.

Na koniec dowodzi współudziału Zawadzkiego i Siemieńskiego w zbrodni popełnionej przez Ronikiera.

Przechodząc do kary prokurator żąda dla Ronikiera najwyższego jej wymiaru.

"Prawo - mówi oskarżyciel - żąda szczególnie surowej kary dla tych, którzy stanowiskiem i wykształceniem stoją ponad średnim poziomem.

Dalej, okrucieństwo, z jakim dokonano przestępstwa, osoba ofiary, niezwykła energia mordercy, usuwającego najrozmaitsze przeszkody na drodze do celu - i wiele innych okoliczności przez prawo specjalnie przewidzianych - pozwala mi żądać dla Ronikiera najwyższego wymiaru kary.

Co się tyczy Zawadzkiego - uważam go za niezbędnego uczestnika zbrodni, bez którego zbrodnia spełniona być nie mogła.

Wreszcie - Siemieński, wciągnięty przez Zawadzkiego, który nim z łatwością kierował, odegrał w przestępstwie mniejszą rolę. Udział jego niezbędny nie był - uważam nawet, iż co do niego mogę prosić sąd o pobłażliwość w wymiarze kary.

Nie ma nic świętszego od miłosierdzia - kończył oskarżyciel - lecz bywają chwile, gdy mówić o miłosierdziu - jest bluźnierstwem".

Powództwo cywilne popiera adwokat Franciszek Nowodworski i wnosi o przyznanie w ramach akcji cywilnej kwoty 3000 rb. jako zwrotu kosztów pogrzebu i przeznaczenie tej sumy na wpisy za niezamożnych uczniów szkoły Wróblewskiego.

Jako pierwszy z obrońców Ronikiera zabiera głos adwokat przysięgły Wacław Makowski.

"Panowie sędziowie! Kiedy w czwartek, 12 maja, Stanisław Chrzanowski długo nie powracał do domu, to wśród różnych przypuszczeń, co się z nim stać mogło, jedno z pierwszych miejsc w umyśle ojca, obecnie powoda cywilnego, zajęła myśl, >>czy nie przyjechał hr. Ronikier i nie zrobił co złego mojemu synowi - wykluczając oczywista możliwość zabójstwa<<. Takie są słowa autentyczne - taki rzeczywisty obraz myśli, której sądzone było rozszerzyć się, rozróść do olbrzymich wymiarów sprawy obecnej.

Dla powstania tej myśli konieczne były czynniki obiektywne w postaci stosunku, jaki łączył hr. Ronikiera ze zmarłym Chrzanowskim, oraz subiektywne w postaci przekonania, że hr. Ronikier może zrobić mu coś złego, wyłączając, oczywista, zabójstwo.

Z zeznań matki zabitego, która kochała wszystkie dzieci jednakowo i w swym sercu macierzyńskim bolała z powodu nieporozumień między ojcem a zięciem i córką, dowiadujemy się, że sama nakłaniała Stanisława, aby podtrzymywał stosunki z hr. Ronikierem.

Ojciec, człowiek surowy, nieprzystępny, podejrzliwy, wrogo odnosił się do zięcia i skłonny był widzieć w nim tylko zło. W stosunkach materialnych wolał raczej zmusić córkę do znoszenia ciężkich kłopotów materialnych niż dać zięciowi choćby >>kopiejkę<<, ponieważ mimo fortuny milionowej dawał córce skromną stosunkowo rentę, byleby tylko kochany zięć, którego obecności i istnienia nie mógł znosić - nie korzystał z jego majątku.

Przecież dopiero groźba córki, że odbierze sobie życie lub ucieknie, zniewoliła niezłomnego, według dawnych zwyczajów, ojca do ustępstwa, z serca jednak nie wyplenił on uczucia niechęci. Patrzał przez palce na to, że matka poza jego plecami utrzymywała mimo wszystko stosunki z Ronikierami, ale, jak to nietrudno odgadnąć, na tym punkcie nie było zgody, lecz wieczna gorycz; i była jakby nie zamknięta piwnica, gdzie złożono dużo materiałów wybuchowych, aby wybuchnęły przy pierwszej okazji i zapłonęły pożarem niechęci... Przychodzi tu na posiedzenie sądu, byle tylko przypadkiem nie uszedł jego chciwych uczuć ów człowiek, przeciwko któremu zapłonął gniew starca".

Analizując następnie zebrane dowody i wykazując istniejące w nich luki i niedociągnięcia władz śledczych, które nie zebrały dowodów pozytywnych, wywodzi, że "dopełniać je trudno wobec możliwych błędów pamięci świadków, wobec żądania stawianego oskarżonemu, aby dowiódł swej niewinności. Jest to to samo co uznać się za bezsilnego. Oskarżenie jednak rzucono. Szczegółowa analiza materiału faktycznego jest przed nami. Chciałem tylko pokazać wam, panowie sędziowie, te poszczególne części, z których składa się oskarżenie.

Gniew powoda cywilnego; pogoń za sensacją; sugestia prasy; nie umotywowane wnioski aktu oskarżenia; powierzchowne rozumowanie, niedostatecznie wnikające w istotę sprawy - oto wszystko, co faktom obojętnym i nie dowodzącym zgoła niczego nadało całą powagę oskarżenia.

I wydaje mi się, panowie sędziowie, że nawet uznając zeznania świadków i wynik oględzin za bezsprzeczne, twierdzić mogę, że oskarżenie nie jest dowiedzione, ponieważ tego związku logicznego, który winien wiązać materiał z wnioskami oskarżenia, nie ma wcale, a zastępować go błędnymi konstrukcjami tutaj przez nas rozwijanymi nie można".

Po mecenasie Makowskim głos ma hr. Bobriszczew-Puszkin. Oto jego przemówienie w streszczeniu:

"Panowie sędziowie! W sprawie niniejszej wolałbym wcale głosu nie zabierać w znaczeniu wypowiedzenia mowy obrończej. Wolałbym, żebyście zadawali mi pytania, a ja miałbym na każde z nich dać dokładną a wyczerpującą odpowiedź. Ale niestety procedura nie zna obrony w dialogu prowadzonej i dlatego volens nolens do obowiązku swego przystępuję.

Przede wszystkim zastrzec się muszę, że wyrzucam wszystko, co za balast zbyteczny poczytuję, a w pierwszym rzędzie kwestię poczytalności oskarżonego.

Wychodzę z założenia i udowodnię, że Ronikier nie popełnił przypisywanego mu czynu, dlatego jest wszystko jedno, czy jest on zdrów, czy chory umysłowo, bo pytanie to traci wagę względem człowieka niewinnego.

Dla siebie i dla mnie człowiek ten (wskazuje na Ronikiera) jest wariatem skończonym. Bo czyście widzieli kiedykolwiek człowieka, który by w ten sposób obronę stawiał i pozbawiał się możności uniewinnienia! Wszakże on wszelką broń ze swoich i moich rąk wytrąca...

Ani dowiedzieć się czegoś, ani informacji zebrać - nic, słowem, powtarzam, dla siebie i dla mnie jest on obłąkany.

Prokurator mówił, że w sprawie tej postępowano z nadzwyczajną ostrożnością, że ramię sprawiedliwości wtedy dopiero dosięgło oskarżonego, gdy wina jego została udowodniona.

Myli się oskarżyciel. Nie tylko ostrożności nie było, lecz przeciwnie, powzięto przekonanie z góry i wszystkie bez wyjątku fakty starano się do przekonania swego, zgoła mylnego, zastosować. Świadek Rakowski zeznał, że udał się do prokuratora chcąc dowiedzieć się czegoś bliższego. I oto prokurator na wstępie zaraz oświadcza, że jeżeli nie kazał aresztować Ronikiera od razu, to tylko dlatego, że przez delikatność chciał uszanować żałobę rodziny tak bardzo nieszczęśliwej. A więc urząd publiczny z góry już był jak najgorzej uprzedzony. Nie mówię o p. Bronisławie Chrzanowskim. Ten z tych lub innych powodów mógł w zięciu swym widzieć przestępcę, ale dlaczego wydział śledczy po rozmowie z ojcem zabitego syna nabrał od razu przekonania niezłomnego, że nikt inny, tylko hr. Ronikier jest mordercą? I dlaczego w całej swej działalności następnej wszystkie władze jak gdyby o zbrodni zapomniały, zepchnęły ją na plan drugi i tylko ku ustaleniu winy Ronikiera wszelkie wysiłki skierowały?

Bo pomyślcie, panowie, i zastanówcie się. Przecież nawet obrazu zbrodni nie odtworzono. Czy dużo takich procesów znacie, w których nie wytłumaczono by, ba, nie starano się nawet wytłumaczyć i opisać, jak wyglądał teren zbrodniczego czynu i jak, i kiedy morderca pastwił się nad ofiarą!

Zamiast postawić pytanie: kto popełnić mógł zbrodnię? - zaczęto badać: czy Ronikier mógł być mordercą? I oto na sposób francuski położono podsądnego na stół sekcyjny, zaczęto życie jego przez mikroskop oglądać i najdrobniejszą plamkę do rzędu poszlaki olbrzymiej podnosić.

I w życiu tym, jak powiada prokurator, znaleziono żądzę pieniędzy, posuniętą aż do zbrodni, chęć wzbogacenia się, chociażby drogę życia swego usłać miał krwią i trupem.

Ożenił się, powiadają, dla pieniędzy. Skąd o tym wiecie, jakim prawem mówicie o tym? Ale gdyby nawet tak było, to czy wielu spośród bardzo szanownych w społeczeństwie osób ma prawo rzucić w niego kamieniem? Ale czy pożycie jego małżeńskie złe było? Czy maltretował żonę, czy był złym mężem i ojcem?

Panowie, tych dwoje ludzi kochało się i kocha od chwili zejścia się do dzisiaj. Byli młodzi, mają dzieci... A gdy zejdą się znowu - o! bo ja wierzę gorąco, że zejdą się i żyć będą znowu razem - staną obok siebie jako starcy, niestety, nieszczęściem złamani.

A w jakim, pytam, celu podrzucono list, niby od zabitego pochodzący? Czy dla symulacji samobójstwa?

Panowie, jeżeli ten człowiek zabił Chrzanowskiego, zadając mu ran dwadzieścia z tyłu, i przypuszczał, że ktokolwiek w samobójstwo uwierzy, nie sądźcie go, lecz co prędzej do Tworek poślijcie. To jest wariat skończony.

Chciał jeszcze, mówią, teścia ubezwłasnowolnić. To niemożliwe, bo człowiek taki jak on wiedzieć musi, że ubezwłasnowolniony żadnych aktów zawierać nie może. Jemu zaś szło jakoby o przyspieszenie działów majątkowych. Nie dość zabić spadkobiercę, trzeba będzie zabić jeszcze spadkodawcę... Boże, co tu trupów! Jakiś Ryszard III czy Borys Godunow, który śni o krwi ludzkiej. I w imię czego to wszystko? Dla milionów? Ileż ich jest? Ileż zyskać mógł? Cyfry i dane wskazują, jeżeli odtrącimy fantasmagorię, że całym zyskiem jego mogło być kilkanaście, może kilkadziesiąt tysięcy... I dlatego miał mordować?

Prawda, miał długi. Jakieś 6 czy 10 tysięcy. Jeżeli zważyć, że Łuszczewo warte było po potrąceniu wszystkich wpisów hipotecznych około 50 tysięcy rubli, to niepodobna zrozumieć, gdzie ta ruina majątkowa, o której mówiono. A może wierzyciele >>dusili<< go, kładli - jak to mówią - nóż na gardło? Nic podobnego. Zresztą byli ludzie z rodziny Chrzanowskich, którzy poręczyć za nim chcieli i w ten sposób pomoc mu okazać.

Cóż na to Ronikier? Hr. Ronikier nie chce pomocy... On woli zabijać.

Przyznajcie, że ten motyw zbrodni rwie się jak sieć pajęcza.

W całej tej sprawie doszło do oskarżenia Ronikiera drogą - odejmowania. Powiedziano sobie: zabito chłopca nie przez zemstę, nie ze złości, nie z jakiego innego motywu... Zabił go więc ten, któremu zbrodnia korzyść, przynieść mogła. Is fecit, cui prodest. Najniebezpieczniejszy system, panowie. Kroniki sądowe znają dziesiątki pomyłek opartych na tym tak wadliwym, fantastycznym motywie.

Obecność powoda cywilnego w sali tłumaczy się tym, jak powiada, że na zmarłego chcą rzucić cienie hańbiące pamięć jego. Hańbiące? Dlaczego? Czyż ma to być hańbą dla młodego, siedemnastoletniego chłopca, że zakosztował owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego, że stał się mężczyzną?

Stajemy wobec odwiecznego nieporozumienia dwu światów: starego i młodego. Nie jest winą starca, że każdy dzień zbliża go do grobu, nie jest winą młodzieńca, że rwie się do życia. Powoli płynie rzeka, aby w morzu utonąć, a potok górski rwie i skały rozbija.

Mówicie, że Stasio wychowany był surowo, za surowo może. Tym gorzej! Im wychowanie surowsze, tym owoc zakazany lepiej smakuje. Niech matka nie pozwoli córce dobrze strzeżonej przeczytać ustępu danego w książce, bądźcie pewni, że córka wkrótce rozdział ten umieć będzie na pamięć.

O moralności Stasia któż oprócz rodziców opowiada? Kucharka, lokaj i korepetytorzy - osoby, którym chłopiec zwierzać się nie mógł. Ale i koledzy. To jest świadectwo poważniejsze, lecz ci, którzy przed nami stawali, bywali w domu rodziców zabitego, czuli się skrępowani, a przez źle może zrozumianą solidarność młodości prawdy całej nie wyjawili.

Oświadczam uroczyście, że w chwili zabójstwa Chrzanowski był w pokojach umeblowanych z kobietą, a wniosek ten opieram na danych, które przedstawiam, i na długim doświadczeniu, które umie odtworzyć okoliczności czynu i z obrazu zbrodni czytać jak z księgi otwartej.

Posłuchajcie mnie bez uprzedzenia.

Kto pisał przekaz, którym przesłano Zawadzkiemu rubli 75? Jedni kaligrafowie powiedzieli, że on, drudzy - że nie on. Jestem przekonany głęboko, że ci pierwsi mylą się, Ronikier przekazu tego nie pisał. Zresztą ekspertyza grafologiczna to nie dowód żaden. Należało przekaz powiększyć fotograficznym sposobem, ażeby mieć podstawę racjonalną do wniosków. Lecz śledztwo czynności tej zaniedbało.

Za pierwszy miesiąc zapłacono Zawadzkiemu rubli 80, za następne odtargowano pięć rubli. Czy wyobrażacie sobie Ronikiera targującego się o tych kilka rubli, gdy ma tak krwiożercze plany na celu? Nie, panowie, targować się o pięć rubli mógł tylko młody chłopiec lub kobieta.

I do tych pokojów umeblowanych, do tego wertepu Staś chodził.

Wszakże jeszcze na dwa czy trzy tygodnie przed dokonaniem zbrodni Zawadzki opowiadał stróżowi o swym gościu. Mówił, że jest wzrostu wysokiego, podobny do księdza, dziki w obejściu i chodzi w czapce z zielonym lampasem.

Mam więc prawo twierdzić, że Staś w pokojach umeblowanych bywał.

Wniosek ten stwierdza i przegląd dowodów rzeczowych około zabitego znalezionych.

Przede wszystkim obrazki treści pornograficznej. Różną bywa pornografia, ale ta, jaką przy Chrzanowskim znaleziono, jest specjalnie uczniowska, gimnazjalna.

Weksle. Po co je było podrzucać? Czy gdyby Ronikier poprosił szwagra o podpisanie mu zobowiązań na 180 rb., nie uzyskałby od niego tej grzeczności?

Pieniądze w kwocie 23 rb. Powiadają, że nieboszczyk nie miał i mieć tak znacznej sumy nie mógł. Żarty, panowie. Czyż nie mógł od pierwszego lepszego Żydka pożyczyć? Czyż naprawdę zawahałby się który bądź z tych dobroczyńców pożyczyć kilkadziesiąt rubli synowi milionera, choćby nieletniemu?

Pieniądze były w kopercie, ale koperta zniknęła. Oto jak śledztwo obchodziło się z dokumentami. A przecież na kopercie tej mógł być napis jakiś, który na sprawę rzuciłby snop światła. Zresztą, gdyby i napisu nie było, toć przecież można było sprawdzić, czy koperta nie pochodzi z domu rodziców. A ta okoliczność dałaby nam wiele do myślenia...

"Bilety wizytowe >>Stanisław Chrzanowski, właściciel majątku Tuczapy<<. Powiedzcie mi, panowie, wytłumaczcie logicznie, jaki był cel podrzucenia tych biletów? Nie rozumiem. Ale nie rozumiem i czegoś innego jeszcze. Nie rozumiem, dlaczego śledztwo, chociażby drogą ogłoszeń w pismach publicznych, nie zajęło się sprawdzeniem, w jakiej drukarni i na czyje zamówienie bilety te zrobiono? Przecież tak lekceważyć materiału dowodowego nie wolno.

Dalej, znaleziono przy zmarłym świadectwo w formie listu, adresowanego do nauczyciela Rudzkiego i stwierdzającego, że chłopiec z powodu choroby nie mógł być w szkole. Dlaczego list ten nie doszedł do rąk adresata? Przypomnijmy sobie czasy szkolne, ową epokę szczęśliwą, gdy chodziło się na >>wagary<<. Pod pozorem bólu głowy zostawało się w domu raz jeden i otrzymywało świadectwo od ojca. Brało się je do kieszeni i zachowywało na przyszłość, a w szkole można się było byle czym wykłamać. Ojciec chory, ciotka umarła itd. Przy nadarzonej zaś sposobności korzystaliśmy z wakacji po raz drugi i wtedy dopiero nauczyciel odbierał świadectwo wydane poprzednio.

Wreszcie w tece zmarłego znaleziono kwit pocztowy. Czy to także Ronikier podrzucił? Po co? Już wiem. Po to zapewne, ażeby policja mogła od razu pójść na pocztę i przekonać się, kto pieniądze wysłał i przekaz wypisał.

Zmiłujcie się, czy to nie szaleństwo?

W pokojach umeblowanych razem z Chrzanowskim była kobieta. Była na pewno.

Jedyne szczęście w tej sprawie, jeżeli o szczęściu w ogóle mówić wolno, to ten nadzwyczajny zbieg okoliczności, który pozwolił stwierdzić, że przysłano bukiet bzu. Gdyby nie ta gałązka, którą upuścił Zawadzki, nic byśmy o bukiecie nie wiedzieli. Właściciel wertepu z Marszałkowskiej chciał ukryć obecność kobiety, robił wszystko, co mógł, w tym celu, ale nie udało mu się. I nie zapomnijcie, proszę, że to nie Ronikier bukiet posłał. Posłaniec udowodnił, że nie on oddał mu kwiaty.

Na obrusie całym pokrytym sadzą widnieją cztery okrągłe plamy, których sadza nie tknęła i które wyglądają jak cztery oazy na czarnej pustyni. Coś więc na obrusie tym stało. Przyjrzyjcie się dobrze, a zgodzicie się, że były to dwa talerze, a przy nich dwa kieliszki. Tych dwoje jadło razem, piło, napawało się wonią bzu i - sobą. Rozpięty kołnierz Chrzanowskiego i rozpięta część dolna ubrania nie pozostawiają wątpliwości w związku ze wszystkimi innymi okolicznościami, że Chrzanowski przybył na schadzkę.

Powtarzam, tam była kobieta. Widzę ją, słyszę, obecność jej czuję.

Przechodzę do dowodów najważniejszych, do poznania Ronikiera przez świadków. Poznawanie człowieka to najsłabszy bodaj argument, jakim oskarżenie posługiwać się może. Wiemy dobrze z tysiąca przykładów, jak mylą się ludzie >>poznający<< i źródłem ilu pomyłek sądowych było takie poznawanie. 

Zresztą powiadają, że widziano Ronikiera w Warszawie. Przypuśćmy, że tak było istotnie. To czyż obecność jego dowodzić ma, że zbrodnię popełnił?

W pewnych datach, ściśle określonych, niektórzy ze świadków widywali Ronikiera w Warszawie: Skądże oni tak dokładnie daty zapamiętać mogli? Mamy do czynienia z tak zwaną pamięcią retrospektywną, której w żaden sposób ufać nie można. Rozumiem, że gdy jestem w jakiejś przełomowej czy ważnej chwili życia, gdy własne moje >>ja<< w grę wchodzi, natenczas każdy fakt zewnętrzny, każda twarz obca utrwala się w pamięci, bo staje się częścią własnych wspomnień, własnego jestestwa. Ale jeżeli co dzień chodzę do baru na obiad, jeżeli codziennie jeżdżę koleją z Otwocka, to zapamiętać, że właśnie tego, a nie innego dnia spotkałem kogoś ze znajomych w restauracji czy pociągu, jest zgoła nieprawdopodobne i polegać na tym, opierać na fakcie tak niepewnym oskarżenie - jest rzeczą zbyt śmiałą. To samo da się powiedzieć o zeznaniu żandarma stacyjnego, który widział pana jakiegoś z monoklem w oku spieszącego do pociągu, ale o fakcie tym zapisał w notatniku później znacznie.

A dalej? Dalej Zawadzki, współoskarżony, poznał od razu Ronikiera jako tego, który pokoje u niego odnajmował. Zrozumcie położenie Zawadzkiego natychmiast po znalezieniu trupa. Stanął on oko w oko z czymś strasznym a niewiadomym. Nie wiedział, kto był zmarły: czy go zabito, czy też był samobójcą. Czuł straszną obawę przed ciążącą na nim odpowiedzialnością i co począć, jak tłumaczyć się - nie wiedział.

Powinien go był zbadać sędzia śledczy, lecz ten spełnianie pewnych funkcji swoich oddał wbrew prawu w ręce policji. I policja, bez najmniejszej ku temu podstawy prawnej, przystąpiła do badania oskarżonego. Triumwirat złożony z pp.: Kowalika, Kurnatowskiego i Suszczyńskiego wówczas już przekonany był o winie Ronikiera i zbierał dowody przeciwko niemu. Ci panowie, badając Zawadzkiego, podsunęli mu nazwisko Ronikiera, a on z radością i wdzięcznością myśl tę podjął i rozwinął. Przecież ma wreszcie możność oparcia się na kimś, ma nazwisko domniemanego zbója. Spadł mu ciężar z piersi. >>Ronikier, Ronikier!<< - woła, gdy powiedzieli mu, że to on. Powinien był dodać: >>Puśćcież mnie teraz<<, ale oni głusi byli na ten głos. Ronikiera mamy, to mało jeszcze; Zawadzki, który nie od razu go wskazał, jest widocznie zbrodni wspólnikiem. Oto jakimi drogami właściciel wertepu wynalazł winowajcę.

Najgłówniejszą bodaj kolumną, na której opiera się. oskarżenie, są dywany kupione u Gutnajerów. Od pierwszej zaraz chwili, gdym akt oskarżenia przeczytał, nie mogło pomieścić mi się w głowie, ażeby Ronikier jakieś stare pokrowce kupował, ażeby on, tyle w sobie fanaberii hrabskiej mający, sam je przybijał. Czekałem, co powiedzą świadkowie, i rzeczywistość przeszła wszelkie me oczekiwania. Bo oto stoją przed nami dwaj bracia: Abe i Boruch i matka Fajga Gutnajerowie.

Wszyscy chórem zgodnym oświadczają, że to właśnie te same dywany - choć nie obejrzeli ich jeszcze; wszyscy pewni są, że to hr. Ronikier kupował je i że był w tym właśnie paltocie, który skłębioną podszewką do góry leży na stole dowodów rzeczowych. I to pamiętają oni po kilku miesiącach.

Co więcej. Pamiętają nawet, dokąd oskarżony dywany te odwieźć kazał. Nadzwyczajne! Już jeżeli kupował on dywany, którymi obić chciał miejsce, gdzie zbrodni dokona, to zapewne wyniesie je po kryjomu i zniknie jak cień. Gdzie tam! Woła dorożkę i każe je wieźć na ulicę Marszałkowską nr 112. >>Hej, przyjacielu! - krzyczy wobec Gutnajerów - zabieraj te dywany i zawieź je tam, gdzie - człowieka zabiję...<<

Gdym rozpytywał Gutnajerową, jak dywany wyglądały, i ta odpowiedzieć nic nie umiała, prokurator ironicznie zapytał świadka: czy pani zna styl bizantyjski? Naturalnie poczciwa kobieta odrzekła, że nie wie, co to styl i co to bizantyjski, ale w dalszym ciągu po długich cierpieniach wykrztusiła, że dywany były pstre i w desenie.

Nie miałem zaszczytu być nigdy u pana prokuratora, ale jestem pewien, że wszystkie dywany w mieszkaniu jego znajdujące się są pstre i mają pewien deseń. Więc cóż to za dowód?

Oskarżyciel, który zna sprawę tak dobrze, popełnił błąd jeden: zapomniał o wezwaniu świadka, który był przy tym, jak u Gutnajerów Ronikier dywany te kupował. Był nim p. Szretter. Z pomocą przyszedł powód cywilny i sąd na jego żądanie świadka tego wezwał. Staje tedy p. Szretter i oświadcza, że istotnie przy nim ktoś nieznajomy dywany kupował, ale gdy on spytał Gutnajerów, kim jest ten pan, odrzekli, że nazwiska jego nie pamiętają...

Przynieśli Gutnajerowie napój zatruty dla Ronikiera, ale powód cywilny, nie proszony zgoła pomocnik prokuratora, postarał się o antidotum...

Gdy mówiłem o pamięci retrospektywnej i o ostrożności, z jaką objawy jej przyjmować należy, nie mogę teorii tej zastosować do kolegów zmarłego, do uczniów szkoły Wróblewskiego. Dla nich spotkanie z nieznajomym, rozmowa z nim o lekcjach w szkole jest częścią własnego ich bytowania. Mylić się więc ani co do dat, ani co do treści dialogu nie mogą.

Żaden z nich nie powiedział stanowczo, że w nieznajomym Ronikier a poznał. Był on podobny do nieznajomego, ale ludzi podobnych do siebie wielu jest na świecie. Czyż wreszcie Ronikier, znając tak dobrze szwagra swego, pytałby kolegów o jego imię? Ta jedna okoliczność wystarcza, aby dowieść, że to nie Ronikier rozmawiał z Dziembowskim i Wilanowiczem.

Twierdzę następnie, że nie ów nieznajomy, a w żadnym razie nie Ronikier, był zabójcą Stasia. Powiadacie, że spotkał chłopca o godzinie 2 min. 50, że zaraz potem wciągnął go do domu na Marszałkowskiej. Ileż czasu upłynęło, zanim przeszedł z nim ulicą Złotą, kawałek Marszałkowskiej i po schodach dostał się do mieszkania? Kwadrans, minut dziesięć? Przypuśćmy, że jak najmniej, że już o trzeciej zabójca i ofiara znaleźli się oko w oko.

A walka, mordowanie, jak długo trwało? Nie wiemy, lecz znowu zróbmy ustępstwo i przypuśćmy, że wszystko szło z szybkością błyskawiczną. O godzinie 3 min. 10 biedny Staś już nie żył. Zabójca umyć się wszak musiał, przebrać i wyjść co prędzej, aby zdążyć na pociąg. Zatwardziały ten i sprawny morderca, który ran 19 zadaje, zanim ofiarę swą ostatnim, dwudziestym uderzeniem uśmiercić zdoła, dokonywa całego koło siebie obrządku z małpią zręcznością i pośpiechem - w ile minut? Przypuśćmy, że w dziesięć. Zegar wskazuje już godzinę 3 min. 20. Czyż więc mógł on najszybszą choćby dwukonną dorożką zdążyć do pociągu, gdy dworzec oddalony jest o trzy i pół wiorsty, szczególniej podczas olbrzymiego ruchu kołowego panującego na ulicach Warszawy?

I oto macie nowy, stanowczy dowód, że Ronikier pociągiem o godzinie 3 min. 23 z Dworca Kowelskiego odchodzącym odjechać nie mógł.

Nie moją jest rzeczą stawiać hipotezy, jak zabójstwa dokonano i kto jest sprawcą zbrodni. Mam jednak przekonanie głębokie, że albo mąż damy, z którą nieboszczyk był w pokojach umeblowanych, zabił go, albo też wpadł biedak w ręce alfonsa, sutenera jakiejś pani z pół- czy ćwierćświatka, z którą zapoznał się na ulicy.

Bądź co bądź Ronikier jest niewinny.

Powód cywilny żąda skazania oskarżonego, chce, aby sąd wyłączył go z rodziny Chrzanowskich.

Jakim prawem? Z jakiego tytułu? Czy to żona z żądaniem takim przychodzi? Przenigdy! Widzę ją siedzącą nad kolebką niemowlęcia, dziecka tego oto nieszczęśliwca, widzę, jak jedną rękę wznosi ku niebu w modlitwie błagalnej, a drugą błogosławi mnie na bój o prawdę, o życie męża, któremu wierzy, którego kocha.

Niewiasto, Wszechmocny modłów twych wysłucha".

Adwokat Korwin-Piotrowski swego klienta, współoskarżonego Feliksa Zawadzkiego, bronił w sposób następujący:

"Gdy prokurator przez czas dłuższy uwierzyć nie mógł w winę hr. Ronikiera, to dzielił on to złudzenie z wielu bardzo ludźmi. Wszakże i teraz, gdy zbrodnia Ronikiera stała się tak oczywista, znajduje on obrońców nie tylko w sądzie, ale i wśród publiczności.

Dość powiedzieć, że i wczoraj jeszcze otrzymałem telegram od znanej autorki naszej Gabrieli Zapolskiej".

Przewodniczący: To do rzeczy nie należy. Proszę mówić o samej sprawie.

Adw. Korwin-Piotrowski: Ależ ja właśnie o sprawie mówię. Przecież gdy wczoraj mówiono o "Małym Fauście"...

Przewodniczący: Proszę mi uwag nie robić.

Adw. Korwin-Piotrowski: Słucham waszej ekscelencji...

"Otóż ja byłem w takim samym położeniu jak prokurator, ale odwrotnie, a rebours. On wzdragał się pociągnąć Ronikiera, bo w winę jego nie wierzył, ja wahałem się przyjąć obronę Zawadzkiego, bom a priori w winę jego uwierzył.

Przyjechał przed kilku laty Zawadzki do Warszawy mając w kieszeni 100 rb., teraz jest człowiekiem bogatym. Tak prędko kariery nie zrobi nikt, kto ciężko i uczciwie pracuje. Ale Zawadzki należy do szumowin społeczeństwa, majątek zdobył nie pracą, a tacy jak on właśnie zdolni są do wszystkiego, nawet do zbrodni. I oto dlaczego powziąłem z góry przekonanie, że on w zbrodni rękę maczał, i dlaczego bronić go nie chciałem. Ale gdym rozejrzał się w sprawie dokładnie, gdym tu całego przebiegu śledztwa wysłuchał, widzę, żem się pomylił, bo bronię niewinnego.

Nie jestem prokuratorem, ale stać muszę na straży interesów klienta mego. On pierwszy wskazał na Ronikiera jako na zabójcę i ja dowieść winienem, że prawdę powiedział.

Znad zimnych brzegów Newy przyjechał do nas mistrz słowa i w pięciogodzinnym wspaniałym, znakomitym a gorącym przemówieniu dowodził, że Ronikier jest jak śnieg biały.

Amicus Plato, sed magis amica veritas.

Jakkolwiek wspaniała, znakomita a gorąca była mowa, lecz przekonać nikogo nie mogła, bo za dużo jest dowodów przeciwko Ronikierowi. Mam obowiązek wykazać, że szanowny kolega fantazji ma za dużo i że zanadto cugli jej popuścił.

Lecz gdy prokurator powiada, że zabił z premedytacją, a obrońca twierdzi, że nie zabił, gdy jeden mówi: czarno, drugi: biało, ja powiadam: ani biało, ani czarno, lecz szaro. Ronikier zabił, to fakt, lecz bez premedytacji, w zapalczywości i rozdrażnieniu. I tego dowiodę.

Gdy mistrz znad Newy przybyły w swym znakomitym..."

Przewodniczący: Proszę się nie powtarzać.

(Chwila milczenia)

"Mówię, że Ronikier nie miał interesu zabijać. Mylę się. Chociaż więcej udawał, niż był grand seigneurem, jednakże dla biednej, choć hrabiowskiej kasy jakieś marne kilkaset tysięcy rubli grały rolę poważną, a zresztą l'appetit vient en mangeant. Im więcej się posiada, tym więcej się pragnie. Więc motyw był poważny.

Dalej, gdy na stół przyszła sprawa dywanów, które są coup de grace dla głównego oskarżonego, obrońca jego wołał z emfazą, że Gutnajerowie egzaminu nie zdali. Moim zdaniem zdali na piątki, bo powiedzieli całą prawdę. Rzuca się podejrzenia na nich na niczym zgoła nie oparte, wspomina o art. 180 ustawy o karach (kupno rzeczy kradzionych) bez cienia prawdopodobieństwa.

A wreszcie chwytają w lot argument, który ma dobić Gutnajerów. Bo oto, gdy szanowny kolega mój Sterling zapytuje: >>A w jakim paltocie byłem w sklepie u was trzy dni temu?<<, Gutnajerowie odpowiadają: >>W granatowym<<. Tymczasem p. Sterling ma szare palto - nie granatowe.

Straszna katastrofa z paltem szanownego kolegi Sterlinga!"

(Śmiech ogólny)

Przewodniczący: Proszę pana adwokata, ażeby ten ton żartobliwy porzucił...

(Chwila milczenia)

Adw. przys. Korwin-Piotrowski mówi dalej:

"Ależ proszę nie zapominać, że hr. Ronikier w dobrych swych czasach był pierwszym wodzirejem w Warszawie, ubrany zawsze wedle ostatniej mody, z monoklem w oku, lakierkach na nogach. Gdy taki pan wchodzi do Gutnajerów, to robi to więcej wrażenia, niż gdy w ich progi wkracza największa powaga adwokacka. Słowem, Gutnajerowie wbrew temu, co powiedziano, egzamin zdali świetnie.

Jakąż, dalej, karykaturę zrobił adw. Bobriszczew-Puszkin z biednego Stasia. Powiedział on nam, że zna Warszawę jak każdy z nas. Wierzę bardzo, kolego najszanowniejszy, że znasz ulice, domy, ogrody, tramwaje i ruch uliczny, i posłańców, i dorożki parokonne, i restauracje, ale życia naszego, duszy narodu, znać nie możesz.

Człowiekowi przybyłemu z Petersburga trudno zrozumieć, że są u nas patriarchalne rodziny szlacheckie, gdzie nawet chłopcy siedemnastoletni wierzą jeszcze w bociany, gdzie ani teoretycznie, ani praktycznie młodzieńcy nic o życiu w znaczeniu płciowym nie wiedzą. Więc cała hipoteza o kobiecie, która ze Stasiem była w pokojach umeblowanych, jest fantazją, bardzo pociągającą, ale tylko fantazją.

Ażeby fantazję tę czymkolwiek poprzeć, wzywają na pomoc opatrzność boską. W jakim celu? Czy po to, aby uratować od śmierci ofiarę, aby wstrzymać rękę mordercy - nie, aby wynaleźć bzu gałązkę, która jakoby ma dowodzić, że była tam kobieta. Lecz nieprawda, bo kwiaty posyłano, żeby właśnie schadz kę upozorować, ażeby podejrzenie skierować w inną stronę.

Nie może zrozumieć obrońca Ronikiera jeszcze jednej rzeczy. Żaden szlachcic nasz ani żaden parweniusz nie napisze na bilecie wizytowym: >>Właściciel majątku Tuczapy<<. Okryłoby to go śmiesznością.

Wracając jeszcze do dywanów zaznaczam, że przecież sam Ronikier tak doskonale czuł znaczenie tej poszlaki, że pierwszym jego zapytaniem bodaj po aresztowaniu było, czy będą sprawdzać, u kogo dywany kupiono.

Numery 1 i 2 w pokojach umeblowanych były mieszkaniem Ronikiera, tak jak Łuszczewo jest jego majątkiem. I gdyby w Łuszczewie znaleziono trupa jego szwagra, to pytano by go o przyczynę śmierci. A gdy w mieszkaniu jego w Warszawie znaleziono Stasia zamordowanego, to takież samo prawo mamy zapytać: coś z nim zrobił, Ronikierze?

Powołuje się oskarżony na swoje alibi, lecz nic nie mówi, gdzie pięć nocy spędził. Może miał jaką grande passion. Nie słyszeliśmy nic o tym. Przeciwnie, z przedstawionego przeze mnie wyroku sądu w Lublinie widać, że miał namiętności i drobne kochanie".

Przewodniczący: Proszę tej rzeczy nie dotykać. 

(Chwila milczenia)

"Ale gdyby nawet była ta grande passion, której Ronikier wyjawić nie może, to przecież ta kobieta powinna była stanąć przed sądem nie wzywana i kosztem czci swojej uratować człowieka, którego chcą pozbawić rodziny, honoru i życia.

Czy Ronikier był wtedy niepoczytalny? Nigdy w życiu. Ukuli dwa wyrazy łacińskie: pseudologia i fantastica. Rzucają nimi jak piaskiem w oczy.

Chwalił się, powiadają, że Sarah Bernhardt, widząc go, odezwała się: >>Presentez moi Mr. Ronikier<<. Bardzo to możliwe i przyjęte w świecie.

Grając w karty opuszczał stolik zielony, gdy mu szczęście posłużyło. Nazywa się to >>faire charlemagne<<.

Nie on jeden tak czyni, a każdy, kto przegrać nie chce, lecz nikt z tego tytułu nie jest wariatem.

Nie wydawał >>Kuriera Świątecznego<<, lecz redagował go tylko, wydawcą bowiem był p. Kreczmar.

Kupił inhalatorium, bo chciał zarabiać. Cóż dziwnego?...

Przecież matka zrobiła dla niego wszystko, co mogła. Kobieta o środkach materialnych bardzo ograniczonych chciała uczynić go nie prince, ale comte charmant.

Mógł, gdyby chciał ożenić się z jaką Geldhabówną, z Żydówką bogatą, ale nie sprzedał się, pozostał w swojej sferze.

Był więc zawsze normalny zupełnie i żadnej pseudologii nie było.

Czy jest nim teraz?

Gdybym bronił Ronikiera, powiedziałbym mu: Człowieku, na wszystko, co masz najświętszego, zaklinam cię, powiedz prawdę. Pamiętaj, że noblesse oblige. Niech krew szlachecka przemówi. Oskarżają cię, żeś zabił z premedytacją, jak zbój skradający się do ofiary! Co skłoniło cię, żeś w gniewie ciosy śmiertelne zadawał? Odezwij się!

Milczysz?

Dowód oczywisty, żeś wariatem".

Następnie obrońca dowodzi, że Zawadzki nie brał żadnego w zbrodni udziału i jako jeden z dowodów przytacza, że przecież przy zmarłym znaleziono dwadzieścia trzy ruble. Gdyby Zawadzki wiedział o tym, toby pieniądze te zabrał na pewno.

Druzgocącą krytyką zeznania Lebanowskiego kończy się to trzy godziny trwające przemówienie.

Po przemówieniach adwokata Ettingera, który także bronił oskarżonego Zawadzkiego, i adwokata Sterlinga, obrońcy Siemieńskiego, oraz replikach stron przewodniczący zwraca się do oskarżonych:

"Według prawa do was ostatnie słowo należy. Hrabio Ronikierze, czy masz co do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie ?''

Oskarżony wstaje, spogląda na sąd, na twarzy jego znać jakby wahanie się.

- Co?... Ja?... - pyta i w tejże chwili dodaje: - Mam do powiedzenia.

Następnie, blady jak trup, pełnym dźwięcznym głosem przemawiać zaczyna:

"Słyszałem tutaj rzeczy rozmaite, opowiadane przez różnych ludzi. Mówili albo przez złość, albo dla grosza.

Wszystko to wrogowie mojej żony, którzy chcą ją zgubić, a nawet do grobu wpędzić.

Ja mordu ohydnego nie dokonałem i na to są przecie dowody.

Zbrodnia spełniona była, jak słyszę, przed paru miesiącami, a ja siedzę już kilka lat w więzieniu, dokąd mnie Pan Bóg posłał, abym stał się duszpasterzem nieszczęśliwych. Widząc straszne ich cierpienia zapominam o własnych.

Jeżelim zbrodnię spełnił, niech mnie zaraz Pan Bóg powali. Ale ja nie padnę, bom nie zawinił...

Ja na serce chory jestem...

Tyle było tutaj świadków, których nasłali wrogowie mojej żony, figuranci, przekupni, ale najważniejszego świadka nie było, a tym świadkiem - Bóg...

Ja w Boga wierzę, jestem sługą bożym...

I teraz mam do Boga dwie prośby..."

W tym miejscu głos mu zadrżał, łkanie przerwało mowę, ale opanował się szybko...

"Mam do Boga dwie prośby:

Niech zaopiekuje się kobietą, na którą wrogowie czyhają, i dziećmi - sierotami.

Niech zaopiekuje się. starą matką..."

Wrażenie przemówienia tego było piorunujące.

Od pierwszych słów oskarżonego jak gdyby dreszcz zimny wstrząsnął zgromadzonymi. Nastała cisza taka, że bicie serca własnego można było usłyszeć, a w ciszę tę wpadał głos dźwięczny, silny, doskonale zdanie każde frazujący.

W niejednym oku łza zabłysła i zdawało się, że serca słuchaczy miękną jak wosk.

Zawadzki i Siemieński w krótkich, urywanych zdaniach zapewniali o swej niewinności.

Wreszcie, jest to piętnasty dzień rozprawy, krótko przed godziną siódmą, sąd udał się na naradę; z góry wiedziano, że wyrok nie będzie ogłoszony wcześniej jak za kilka godzin, a pomimo to nikt nie wyszedł z sali.

Przed gmachem sądowym oczekiwał liczny zastęp ciekawych. O dziewiątej wieczorem przestano wpuszczać nawet do mniejszej sali. Kto nie przybył wcześniej, musiał pozostać na klatce schodowej, a takich było bardzo wielu.

Ścisk w sali sądowej olbrzymi, ludzie stoją ramię przy ramieniu, otwarto wszystkie drzwi, aby wpuścić trochę powietrza. Mgła zgorączkowanych oddechów unosi się ponad głowami; światła lamp elektrycznych wydają się jak gdyby przyćmione.

Panuje gwar niezmiernie ożywiony. Oczywiście krzyżują się zdania co do przewidywanej sentencji wyroku.

Ława oskarżonych pusta.

Wśród obrońców brak adwokata Bobriszczewa-Puszkina: wyjechał o piątej po południu do Petersburga i w drodze otrzyma wiadomość telegraficzną o wyroku.

O dziesiątej wieczorem z sali sesjonalnej dobiega delikatny dźwięk dobrze znanego ręcznego dzwonka.

Po chwili konwojowi wprowadzają podsądnych.

Pierwszy idzie Bohdan hr. Ronikier, krokiem pewnym wchodzi do ławy, bez piuski na głowie, długie jego włosy lśnią przy bladej twarzy; za nim, jak zwykle, kroczą spiesznie Zawadzki i Siemieński. W sali cisza...

Krótki, ostry dzwonek elektryczny...

Ukazuje się sąd i zasiada w fotelach.






Stanisław Szenic - Sprawa Bohdana Ronikiera - 2