Krzysztof Kąkolewski

Rozkaz zabić anno 1911

 

 

I

Przerzucając stare roczniki czasopism odnajdujemy pierwiastki naszego dzisiejszego życia, spostrzeżenia, które my czynimy na nowo, uważając je wyłącznie za nasze odkrycia i niepokoje.

Coraz więcej coraz węższych dziedzin życia, specjalizacja zajęć i zawodów, z drugiej strony - walka o istnienie doprowadziła do tak szalonej konkurencji, że zasklepienie coraz groźniejszym się wydaje, poszła w kąt sztuka, na półki filozofia. Nie należy zamykać oczu na niebezpieczeństwo, które grozi przyszłości - pisze "Świat" pół wieku temu. "Więcej wypadków w poniedziałki". "Biedne szkapy znikną niedługo zupełnie z powierzchni ziemi, wyparte przez samojazd". "Sztuka stosowana w urządzeniu mieszkań przez artystów uszlachetni zmysł artystyczny w masach". Często zastanawiają się, jak ich ocenią następcy - za pół wieku. Niepokoją się o ocenę przyszłych pokoleń.

Troszczą się więc o sprawy przyszłości nie na żarty, niepokoją o nową broń niemiecką, odprowadzają na wieczny spoczynek Tołstoja, Konopnicką: jest połowa roku 1910.

Na sąsiednich szpaltach narasta jednak - w pozornie oderwanych od siebie wątkach, małych notatkach, artykułach, sensacyjnych reportażach, początkowo bez związku ze sobą, ponieważ dopiero przyszłość miała przynieść połączenie owych wątków - niezwykła sprawa, która miała dokonać wielkiego wstrząsu w polskiej opinii publicznej.

Reporter zbadawszy akt oskarżenia, materiały śledztwa, zeznania na procesie, może stwierdzić, że i on, pisząc w pięćdziesiąt lat później, wielu rzeczy nie wie. Przeszłość, nieodgadniona, nigdy już ich nie odkryje.

Tę niezwykłą, wielowątkową, wielowarstwową historię należy relacjonować cofnąwszy się aż do odległego poranka 23 października 1909 roku. Bracia paulini jasnogórscy, którzy wczesnym rankiem tego dnia otworzyli kaplicę, zauważyli z przerażeniem, że cudowny obraz, zawsze świetlisty i migocący - zmatowiał. Jak potem opowiadali oficerom rosyjskiej policji śledczej - nawet nie śmieli się zbliżyć, badać, podnieśli tylko krzyk, na który zbiegła się reszta zgromadzenia, aby stwierdzić, że złote korony nad głowami Matki Boskiej i Dzieciątka, wysadzane drogimi kamieniami, zostały wyłamane, a z Matki Boskiej zdarto sukienkę z pereł. Znikły wota. Ogrom przestępstwa mierzono nie tylko śmiałością świętokradców, którzy targnęli się właśnie na Jasną Górę, ale i ogromem łupu. Ilość pereł była wielka, złodzieje w pośpiechu nie zauważyli nawet, że uronili 14 pereł.

Zaraz też policja zaczęła odtwarzać drogę złoczyńców do kaplicy. Dostali się tam skomplikowanymi zakamarkami w starych budynkach klasztornych, wybierając jednocześnie - i to było już od razu, pierwszego dnia, uderzające - najdogodniejszą trasę. Było więc jasne, że kradzieży dokonali ludzie obznajmieni z rozkładem budowli. Przy bliższym badaniu śladów okazało się, że świętokradcom znane były najtajniejsze szczegóły konstrukcji kaplicy: linę, którą pozostawili na miejscu przestępstwa, a po której musieli się opuścić z balkonu na posadzkę kaplicy, umocowali na pręcie żelaznym, którego nikt z zewnątrz - pątnicy czy modlący się - nie mógł zauważyć. To zwróciło uwagę na ten fragment konstrukcji. Dokładne badanie wykazało, że sznur wcale nie był złodziejom potrzebny i ów pręt wystarczył w zupełności do opuszczenia się z galeryjki. Wtedy wyciągnięto rewelacyjny wniosek: pozostawiona drabinka, a także i inne ślady pozorowały tylko włamanie i miały posłużyć do zmylenia prowadzących śledztwo. "Kurier Poranny" pisał: Prowadzi to do przypuszczenia, że kradzież popełniona została przez kogoś, kto znając dokładnie klasztor... po spełnieniu kradzieży potrafił się w nim ukryć.

Policja znajduje też porzucony sznur sztucznych pereł. Jakim sposobem złodziej w ciemności odróżnił je od prawdziwych? Czyżby znał skądś klejnoty, które kradł?

22 maja 1910 roku następuje powtórna koronacja zbezczeszczonego obrazu. Zostaje ona przekształcona przez kler w ogromną imprezę polityczną. Krakowski "Czas" pisał: Jasna Góra obecnie stała się fortecą polskiej myśli narodowej. Biskup Zdzitowiecki wykorzystał okradzenie obrazu do stwierdzenia, że wypadki ostatnich czasów wyprowadziły lud do walki ekonomicznej. Rzucono ziarno nienawiści klasowej. Ulica święciła triumf, powoli zrodziło się rozbójnictwo i wałka o pieniądz z pogwałceniem uczuć religijnych, rodzinnych i narodowych.

Winą za świętokradztwo obciążył biskup Zdzitowiecki ruch robotniczy. Jednocześnie jednak świętokradztwo było wykorzystywane przez część hierarchii kościelnej w Polsce w rozgrywkach wewnętrznych. Od dawna przeor klasztoru jasnogórskich paulinów o. Euzebiusz Rejman popadł w niełaskę wierzchołków polskiej hierarchii katolickiej, próbując uniezależnić się od niej i uznawać tylko zwierzchnictwo Rzymu nad sobą. Rzym odnosił się do niego przychylnie, co tym bardziej gniewało obrażone pomijaniem "drogi służbowej" polskie władze kościelne. Okradzenie obrazu nie przynosiło paulinom chwały i ułatwiło zadanie wrogom: obciążyło o. Rejmana szeregiem zarzutów. Wreszcie odwołano długoletniego przeora. "Świat" dość przejrzyście pisał przed pięćdziesięciu laty:

O. E. Rejman naprawił zrujnowane budowle, otoczył wały Stacyami Męki Pańskiej. Jego rządy stanowią prawdziwą epokę. Nowy przeor był świeckim kapłanem. Zakonnikiem został przed 5 laty dopiero. Jemu teraz przypadła infuła...

Prasa coraz rzadziej przynosiła wiadomości o pościgu za sprawcami świętokradztwa. Kilkakrotnie informowano o ujęciu przestępców, za każdym razem wiadomość okazywała się fałszywa.

Obok ostatniej wiadomości o poszukiwaniu świętokradców, nadanej z Kijowa, widnieje na drugiej kolumnie "Kuriera Porannego" z dnia 2.VII.1910 roku inna wiadomość, która przyćmiewa sensacyjnością tamtą: w pobliżu wsi Zawady, w powiecie radomskim, dokonano makabrycznego odkrycia. Miejscowi wieśniacy zauważyli, że na powierzchni kanału pływa jakaś dziwna skrzynia. Kiedy w asyście strażnika ziemskiego wydobyto ją, okazała się ona ceratową sofą, zaszytą w rogoże. Do sofy, skrępowany i owinięty w stare futro, przywiązany był trup mężczyzny. "Świat" pisał:

Zamordowany to wysoki blondyn, około lat 35, cokolwiek ryży. Rany zostały zadane ręką pewną i śmiałą. Sekcja wykazała, że pierwszą ranę otrzymał zamordowany podczas snu. Oprócz zadawania ciosów morderca dusił ofiarę.

Niebywała sensacja poruszyła Królestwem Polskim. "Kurier Poranny" wysyła do Zawad specjalnego wysłannika, który najnowocześniejszym sposobem, bo telefonem, nadaje wiadomości. "Trup w sofie" wchodzi na pierwsze szpalty gazet. Na miejsce przestępstwa wyjeżdża sztabskapitan Czernogołowkin z warszawskiej policji. Śledztwo zmierza przede wszystkim do ustalenia tożsamości zamordowanego. Nie znał go nikt w okolicy. Kolejno zostają przyjęte różne wersje, przypuszcza się, że jest to któryś z ostatnio zaginionych, rzekomo zamordowanych ludzi. Zostają nawet dokonane aresztowania, ale wszyscy zaginieni po kolei odnajdują się.

W połowie sierpnia taktyka śledztwa zostaje zmieniona. Zwrócono się w kierunku bezpośrednich śladów zbrodni i dowodów materialnych, znajdujących się w rękach policji. Przyczyn zwrotu w śledztwie można doszukać się w mylnej koncepcji początkowej: że paka zaszyta w rogoży nadana była koleją do najbliższej stacji. Okazało się to błędne, jednak przy tej okazji obejrzano uważnie rogoże. Odkryto na nich "signa", tzw. cechy kolejowe, wskazujące, że kiedyś opakowywano w nie przesyłki. Czernogołowkin dopiero w połowie sierpnia postanowił pójść tą drogą.

Cechy, wybite tuszem na rogoży, odcyfrowano następująco: JZ-2 5-7744-34. JZ - jak stwierdzili eksperci kolejowi - znaczyło "Jugo Zapadnyj", czyli Południowo-Zachodni Okręg Kolei Rosyjskich (obejmujący m. in. Ukrainę). Nr 25 był symbolem stacji nadania - Krzemieńca. 7744 to był numer porządkowy przesyłki. Cyfra 34 oznaczała cechę wysyłającego. Agenci policji udali się natychmiast do Krzemieńca. Stwierdzili, że przesyłka 7744 wysłana była 27 czerwca 1910 roku do Częstochowy przez kupca Borensztajna. W rogoży znajdowały się 3 paki koszyków wiklinowych, ważące 14 pudów. Czernogołowkin natychmiast przerzuca agentów do Częstochowy. Z największą ostrożnością badają oni, kto odbierał w Częstochowie ładunek 7744. Funkcjonariusz stacji Częstochowa pokazuje listę pokwitowań; pod nr 7744 figuruje kupiec częstochowski, handlujący wyrobami z wikliny, nazwiskiem Potok. Agenci natychmiast poddają go przesłuchaniu. Potok stwierdza, że rogoże sprzedał jako dodatek do wielkiego kosza nieznanemu klientowi, który odjechał dorożką.

Jednocześnie Czernogołowkin, mając już dwa punkty: Zawady i Częstochowę, łączy je linią; wytycza trasę, którą makabryczna sofa mogła być wieziona. Tą trasą posuwają się agenci, miejscowość po miejscowości, przesłuchując karczmarzy, woźniców, strażników. Trop okazuje się dobry. Znajdują się osoby, które pamiętają dziwną karawanę: dwie dorożki miejskie, z których jedna wiozła dziwną wielką pakę. Potok zostaje aresztowany. Wtedy dopiero jego żona zgłasza się w policji z ważnym zeznaniem. Stwierdza, co następuje: ów człowiek, który zabrał rogożę, płacąc za nią 45 kopiejek, chciał kupić w składzie Potoka kosz jak największy. Żaden z tych, które Potok miał na składzie, nie odpowiadały mu: były zbyt małe. Wtedy Potok przypomniał sobie, że w piwnicy ma jeden kosz dużych rozmiarów. Prowadzi klienta do piwnicy, pokazuje mu kosz, wątpiąc, czy ten go kupi, kosz bowiem jest stary, nieco przypleśniały. Klient bierze go jednak. Wtedy Potokowa, zaniepokojona, czy nie będzie jakichś nieprzyjemności z powodu jakości towaru, pyta: "Dla kogo ten kosz?" Pada odpowiedź: "Dla klasztoru na Jasnej Górze".

W czasie gdy te zeznania Potokowej zostają zanotowane, tajni agenci policji z niejakim Kotowskim infiltrują środowisko dorożkarzy; dwa razy już mówiono o dorożkach w związku ze sprawą. Dorożkarz nazwiskiem Golis - dziś nie wiadomo, jakimi środkami do tego nakłoniony - wyznaje agentowi Kotowskiemu, że jeden z kamratów, właściciel dorożki nr 33, mówił o jakiejś wyprawie za miasto i jakiejś pace. Dorożkarz nr 33, Pawlak, zeznał, że wraz z innym kolegą, dorożkarzem nr 31, nazwiskiem Pianko, brał udział w tej podróży. W jednej z dorożek jechał zakonnik jasnogórski. Czernogołowkin udał się natychmiast do byłego przeora o. Rejmana z fotografią sofy i zapytał, czy taka sofa była w klasztorze? O. Rejman zaprzeczył. Jednocześnie aresztowany Pianko zaprzeczył, jakoby odbył kurs daleko za Częstochowę i jakoby kiedykolwiek wiózł zakonnika poza miasto.

Ale Czernogołowkin uznał, że jest na dobrym tropie. Działał szybko i zdecydowanie. Przesłuchał służbę klasztorną, powtórnie przesłuchał dorożkarzy i Potoka. Prawda, która została ujawniona w ciągu kilku następnych godzin - wstrząsnęła krajem.

Okazało się bowiem, że sofa obszyta rogożą, do której przywiązany był trup, wywieziona została z klasztoru jasnogórskiego. Mnich, który eksportował ją wraz z drugim osobnikiem, nazywał się Kasper Macoch, nosił duchowne imię o. Damazego. Osobnik towarzyszący mu, ten sam, który kupował kosz i rogożę u Potoka - był to lokaj o. Damazego, Stanisław Załóg. Jednocześnie stwierdzono ucieczkę o. Damazego i jego sługi. Nie sprawiło już trudności zidentyfikowanie ofiary mordu. Był nią Wacław Macoch, stryjeczny brat o. Damazego. W celi o. Damazego zostaje znaleziona korespondencja z niedawno poślubioną żoną Wacława, Heleną z Krzyżanowskich, mieszkającą w Warszawie przy ul. Żelaznej 31. Policja nie zastaje jej już, nie ma też o. Damazego, który - jak zeznała służąca Heleny Macochowej - był, ale odjechał wczoraj, w pięć minut po jej pani, dorożką.

Wszczęto pościg za trojgiem uciekinierów. Potem wyszło na jaw, że o. Damazy i Helena zostali ostrzeżeni telegramem wysłanym z Częstochowy: Kumcio niech wyjeżdża. Zagraża niebezpieczeństwo 31, Stach. 31 mogło oznaczać numer dorożki Pianki albo numer domu na Żelaznej, w którym ukrywał się o. Damazy. Helena zostaje aresztowana u siostry, w powiecie miechowskim. O. Damazy - jak udaje się ustalić - który towarzyszył jej, pojechał dalej tym samym pociągiem. Musiał się więc kierować ku pobliskiej granicy austriackiej. Ucieczka o. Damazego, odtworzona potem w śledztwie, miała następujący przebieg: o. Damazy, przebrany w sutannę świeckiego księdza i okulary, dotarł do znajomego proboszcza w Niegowonicach, prosząc go o konie do Olkusza, leżącego już nad samą ówczesną granicą. Jednocześnie zjawia się bryczka: proboszcza wzywają do umierającego. O. Damazy podejmuje się zastąpić kolegę, chory umiera bowiem na linii wiodącej ku granicy. O. Damazy przygotowuje go na śmierć, opatruje sakramentami. Stąd ma blisko do Olkusza, gdzie nawiązuje kontakt z pewnym przemytnikiem. Po wypiciu kilku wódek o. Damazy wraz z grupą przemytników ścieżkami leśnymi przekracza granicę. Dociera do Trzebini, tam nocuje, niszczy część papierów, rano udaje się na dworzec. Wsiada do międzynarodowego pociągu idącego przez Kraków. W Krakowie na dworcu podchodzi do niego elegancki pan:

- Ksiądz z Częstochowy?

- Nie, z Warszawy.

- Ksiądz nazywa się Damazy Macoch?

- Tak.

- Proszę ze mną.

Elegancki pan to doktor Henryk Jasiński, komisarz policji austriackiej w Krakowie. W Olkuszu bowiem rozpoznano uciekiniera na podstawie relacji, którymi przepełniona była prasa. Jeden z dzielnych obywateli zabawił się w detektywa i ruszył za o. Damazym do Galicji. Jako urzędnik miał stałą przepustkę. Rano, kiedy znalazł się w Trzebini, prawie zderzył się z o. Damazym. Domorosły detektyw, korzystając z kolejowego telegrafu, zawiadomił krakowską policję, kto jedzie w przedziale klasy II międzynarodowego pociągu.

Kiedy doktor Jasiński znalazł się wraz z o. Damazym Macochem w biurze krakowskiej dyrekcji policji, o. Damazy powiedział: "Pragnę się przed panem wyspowiadać". 

Osobliwa ta spowiedź człowieka, który wysłuchał tysięcy pątników, przed urzędnikiem c.k. policji zaczęła się od opowiadania o innej spowiedzi, jaka odbyła się w Częstochowie, trzy lata wcześniej, latem 1907 roku. Jaki grzech wyznała penitentka, dwudziestokilkuletnia telefonistka z Łodzi, Helena Krzyżanowska, że tak szczególnie zainteresowała o. Damazego? W czasie procesu w ostatnim słowie Helena mówiła o tej spowiedzi: "Uwiódł mnie mężczyzna. Nie chciałam żyć. Odwiódł mnie od śmierci spowiednik. Był nim o. Damazy".

W kilkanaście minut potem następuje pierwsza schadzka z penitentką na historycznych wałach. Taki jest początek romansu. Powoli piękna Helena przechodzi na utrzymanie paulina, który obsypuje ją pieniędzmi, klejnotami, strojami, a potem wynajmuje mieszkanie w Warszawie, które mebluje luksusowo mahoniowymi meblami, fortepianem. Spłaca wielotysięczny dług ojca Krzyżanowskiej, wreszcie, przy bardzo wystawnym trybie życia (koniaki, kawior, wina francuskie), umożliwia, aby jej dwa konta bankowe zamknęły się w chwili aresztowania sumą szło 12 tysięcy rubli. Kaseta z kosztownościami skonfiskowana przez policję zawierała: 7 pierścionków z brylantami, bransolety, brosze, złoty zegarek, dużą ilość złotych monet. Zakochani odbywają trzy wielkie podróże po Europie w towarzystwie "świty": siostry Heleny i lokaja Załoga.

Skąd paulin, który ślubował, poza czystością, ubóstwo, brał tak ogromne środki? Śledztwo, a potem proces ukazały mechanizm stosunków w klasztorze jasnogórskim. O. Damazy wraz z innymi zakonnikami: oo. Bazylim Olesińskim i Izydorem Starczewskim (który jak się potem okazało, był owym "Stachem" z depeszy ostrzegawczej) pieniądze dawane przez wiernych na msze brali dla siebie, a mszy nie odprawiali. Zabierali również ofiary od pątników. Od kiedy o. Damazy przyłapał o. Olesińskiego na kradzieży pieniędzy już złożonych w skarbczyku powierzonym jego opiece, o. Olesiński wypłacał koledze stałą "dolę". Potem dorobili sobie komplet kluczy do korytarzy, skarbczyka i dzwonków alarmowych. Mogli brać o każdej porze.

Wystawny i rozpustny tryb życia nie mógł ujść uwagi przeora. Wrogie mu władze kościelne niepokoiły go z powodu anonimów, które nadchodziły do kurii. Przeor tuszował wszystkie sprawy. Pół wieku temu "Świat" pisał:

W klasztorze jasnogórskim istniała od dawna prowadzona walka dwóch kierunków i dwóch ludzi: z jednej strony stał przeor, o. Rejman, a z drugiej o. Przeździecki. O. Rejman ufał pochlebcom, wierzył denuncyantom. Opozycja zyskała górę dopiero przed kilku miesiącami.

Z zeznań o. Piusa na procesie można wywnioskować, jak ta walka była bezwzględna. Mówił o "pełnej władzy przeora'', przypominając, jak zwracał uwagę przeorowi na obyczaje mnichów, a ten odpowiadał: "nie wasza rzecz".

O. Rejman wiedział, że opozycję przeciw niemu podsycają wrogowie z zewnątrz, ci sami, którzy mieli mu za złe jego bezpośrednie kontakty z Rzymem, potężni, bo kierujący diecezją i kościołem w Królestwie. Tym mocniej musiał opierać się na swojej "partii", na jej radach i donosach. A jednym z rady i informatorem był o. Damazy Macoch. Ten, wiedząc o pewnych nieścisłościach w wykorzystaniu funduszów na odnowę klasztoru, zawsze mówił o. Rejmanowi: "Lepiej niech ksiądz da spokój, nie rusza nic, bo może się skończyć tym, że klasztor zamkną". Wiedział o. Rejman, że jego doradca ma rację. Finansował więc zagraniczne wojaże o. Damazego w towarzystwie penitentki, godził się z jej wizytami, a nawet noclegami w obrębie klasztoru.

Tymczasem Helena chciała umocnić swoją pozycję społeczną. W owych czasach panna mieszkająca samotnie mogła być łacno podejrzana o to właśnie, co robiła piękna Helena. Dlatego o. Damazy, sfałszowawszy pieczęć i podpis proboszcza w Parzymiechach, wystawił Helenie Krzyżanowskiej świadectwo ślubu... z samym sobą, Kasprem Macochem. Potem wystawił drugi fałszywy dokument. Było to świadectwo zgonu, jego własne, które własnoręcznie podpisał. W ten sposób najpierw udzielił sobie ślubu z Heleną, a potem jej małżonka - siebie samego - po dwunastu dniach uśmiercił, czyniąc Helenę wdową.

Ta historia, z pewnymi osobliwymi przekształceniami, miała się powtórzyć niedługo. Bo Helenie mało było i wdowieństwa. Chciała mieć prawdziwego męża. O. Damazy zaproponował jej swojego ojca, ale staruszek wstydził się małżeństwa z młodziutką eks-telefonistką. Zerwał też zaręczyny młodszy brat o. Damazego, zorientowawszy się, że miał być parawanem stosunku pomiędzy Heleną a bratem. Damazy, ukrywając to zerwanie, zawiadomił Helenę o zgonie narzeczonego. Po raz drugi Helena nosiła żałobę. Miała nosić ją i po raz trzeci.

O. Damazy, obiecując Krzyżanowskiej wielki posag, namówił na małżeństwo z nią swojego stryjecznego brata, Wacława. Sam udzielił ślubu kochance i stryjecznemu bratu, po czym wyprawił ucztę weselną w salonach Hotelu Europejskiego. Zwabił Wacława do Częstochowy w przeszło miesiąc po ślubie i tam, w swojej celi klasztornej, uderzył we śnie siekierą, a kiedy ofiara zaczęła rzęzić, dysponował go jako kapłan na śmierć i dopiero potem, odpuściwszy grzechy, dodusił. ("Słowo").

W ten sposób uśmierca po raz trzeci (w tym raz uśmiercił siebie) - tym razem naprawdę - męża Heleny Krzyżanowskiej, primo i secundo voto Macochowej. W czasie procesu prasa zwróciła uwagę na fakt, że oskarżona to nazwisko nosi bezprawnie. Ślub brała na podstawie sfałszowanej metryki. Fikcyjna wdowa po mordercy - rzeczywista wdowa po zamordowanym. Bratobójca jest jednocześnie ojcem dziecka, urodzonego potem przez Helenę w więzieniu i zapisanego jako dziecko ofiary - Wacława.

Po dokonaniu morderstwa i po wrzuceniu sofy ze zwłokami do kanału każe dorożkarzowi nr 31, Piance, przysiąc na Matkę Boską, że dla dobra Najświętszej Panny będzie milczał. Nieszczęsny dorożkarz chciał dotrzymać przysięgi i to zaprowadziło go na ławę oskarżonych.

Czego tu nie ma? - rozpaczał "Świat". Kradzież, fałszerstwo, zabójstwo, świętokradztwo. I ta kradzież jest zabieraniem ofiar ludu, od ust nieraz sobie odejmującego... I to zabójstwo - jest bratobójstwem. I to świętokradztwo jest ogołoceniem z wotów i klejnotów cudownego obrazu Najświętszej Panny Częstochowskiej... Dokonał tego strażnik najdroższej pamiątki narodowej i katolickiej.

To jeszcze nic w porównaniu z tonem innych pism. Publicyści rzucają pytanie, jak doszło do tego wszystkiego w klasztorze kreowanym na świętość narodową. Wskazywano na niski poziom intelektualny (cztery klasy dawnego typu) księży zakonnych, na niskie pobudki, jakie popychały większość z nich do klasztoru: chęć wygodnego życia, lenistwo, dążenie do wzbogacenia się przy cudownym obrazie. Przyjmowano ich, bo ciągle brakowało przeorowi kandydatów. Istota  m a c o c h i z m u  - pisała "Prawda" Świetochowskiego - to przywilej i nieodpowiedzialność.

Ozwały się też głosy przeciw klasztorom, które "ze swej natury muszą prowadzić do wypaczeń", niezmiernie rzadko ujawnianych, jak w Częstochowie - właśnie "z powodu odizolowania tych przeżytków średniowiecza".

Śledztwo ciągnęło się długo. Poszukiwano usilnie Załoga. Zbyt późno zorientowano się, że o. Damazy zasugerował prowadzącym śledztwo, że Załóg uciekł do Ameryki. Ale bezcenny czas był zmarnowany na poszukiwania w portach zachodniej Europy. Ślad po Załogu zaginął. Ta najważniejsza po o. Damazym postać, lokaj, który był ze swym panem-księdzem "na ty" i jadał z nim przy jednym stole - zabrał tajemnicę do nieznanego zakątka globu. Wiąże się ona z inną zagadką: w śledztwie ani na procesie nie ujawniono, jaki był motyw zbrodni. Wyjaśnienia oskarżonego brzmiały fałszywie. Ciągle je zmieniał: najpierw zeznał, że zabił, bo Wacław bluźnił. Potem zeznał, że zabił, bo był zazdrosny o Helenę. A potem wyjaśnił, że zabił, bo Wacław go znieważył. Jeden z przyjaciół Wacława zeznał:

"Kiedy żegnałem się z Wacławem, powiedział, że idzie na rozmowę z o. Damazym. Jeśli nie dojdzie z nim do porozumienia, to powie mi ważną rzecz. Ale więcej już go nie zobaczyłem".

"Usunięto niewygodnego człowieka" - oświadczył jeden z wyższych funkcjonariuszy carskiej policji. W czasie procesu dokonano konfrontacji o. Damazego z o. Bazylim Olesińskim, wspólnikiem kradzieży ze skarbczyka. O. Bazyli zawołał w uniesieniu do Macocha:

"Powiedz, za co zabiłeś Wacława?"

O. Damazy:

"Już mówiłem".

Sąd nie próbował wyjaśnić, dlaczego o. Bazyli zadał to pytanie. Nie wyjaśniono połączonych ze sobą trzech spraw, o których wiedzieli trzej ludzie: o. Bazyli, Załóg i Wacław. Dwaj ostatni byli nieobecni na rozprawie. Doktor Jasiński, świetny kryminolog i praktyk, powiedział na procesie:

"Od początku podejrzewałem go (o. Damazego) o kradzież sukienki".

Ą jednak akt oskarżenia, wygłoszony 27 lutego 1912 roku przez prokuratora w sądzie okręgowym w Piotrkowie, nie obejmował zarzutu świętokradztwa. Nie wspominał też o Załogu. Proces trwający wiele dni, trwający w takim napięciu i duszności, "że aż musiano rozpylać wodę leśną", kończy się stosunkowo łagodnymi wyrokami, które zaostrza sąd apelacyjny. Damazy Macoch zostaje skazany na pozbawienie wszystkich praw i 15 lat ciężkich robót. Helena Macochowa - na pozbawienie praw i 6 lat ciężkich robót. Izydor Starczewski na 8 lat ciężkich robót i pozbawienie praw. Bazyli Olesiński - 3 lata rot aresztanckich i częściowe pozbawienie praw. Przez całą pierwszą kolumnę "Kuriera Porannego" przechodzi ogromne, na sposób nowoczesny zredagowane i złamane ogłoszenie:

ODEON

Marszałkowska 138

Dziś Nadprogram Kinematograficzny

"SPRAWA MACOCHA"

wykonany w nadzwyczaj trudnych warunkach

Jest rok 1912, marzec. W dwa lata potem wybuchła pierwsza wojna światowa, odsuwając sprawę w daleką przeszłość. Ale po dzień dzisiejszy zagadka motywu zbrodni, świętokradztwa i tajemnica Załoga, wspólnika zbrodni, nie zostały do końca wyjaśnione.

 

II

Kiedy w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego śledziłem trudy oficera carskiej policji kryminalnej, Czernogołowkina, ślęcząc nad stosami pożółkłych czasopism, nad staromodnie złamanymi szpaltami, gęstymi, zwartymi blokami druku, sądziłem, że przeszłość jest już nieodwołalnie zamknięta w ich kształtach. "Po dzień dzisiejszy zagadka motywu zbrodni, świętokradztwa i tajemnica Załoga, wspólnika zbrodni, nie zostały do końca wyjaśnione" - kończyłem reportaż.

Sądziłem, że do zakrzepłych dawno słów, najpierw w metalu, a potem odbitych, nie będzie dodane już żadne słowo. Reportaż został opublikowany. Po pewnym czasie do redakcji nadszedł list, który choć nosił stempel poczty polskiej, był właściwie z roku 1910:

Jestem jednym z najstarszych współpracowników starego "Świata". Pracowałem w latach 1908-1914 w Krakowie obok red. Antoniego Chołoniewskiego. W tym czasie opublikowano kilkanaście artykułów z moim podpisem lub sygnaturą - pisał nadawca listu, Stanisław Warcholik. - Prawie wszystkie fotografie z Krakowa pochodzą z mojej ręki. I tak pracowalibyśmy nie wiedzieć jak długo, gdyby nie wojna (1914 r. - przyp. K.K.)... W waszym piśmie zamieszczony był niedawno artykuł o Macochu. Najciekawsze i najsmutniejsze byłyby jednak te wiadomości, które ja mógłbym wam podać, a których nie można było ujawnić w procesie o zabójstwo niejakiego Stanisława Rybaka, dokonane po uroczystościach 500-lecia Grunwaldu, a która to sprawa łączy się ściśle z tragedią jasnogórską... Do tej łączności nie chciał dopuścić sąd krakowski tak ze wzglądu na interwencję sfer duchownych, jak i też ze wzglądów politycznych...

Korespondencja sprzed lat pięćdziesięciu nie była odczytana z pachnących kurzem kolumn starych dzienników, ale pisana była przed dwoma dniami. Ponieważ postanowiłem natychmiast wyjechać do Bochni, musiałem zagłębić się w sprawę zabójstwa Stanisława Rybaka. Ofiara - Stanisław Rybak i zabójca - Stanisław Trudnowski byli obaj członkami Narodowego Związku Robotniczego od początku jego istnienia.

Stanisław Trudnowski został wydalony z zaboru rosyjskiego za działalność w NZR i po pobycie w Prusach i na Śląsku przybywa do Krakowa. Trudnowski był synem robotnika. Nigdy nie chodził do szkoły, sam nauczył się pisać i czytać. Jakiś czas pracował "przy tramwaju elektrycznym". Nienawiść do kapitalistów, panów, łączyła się w jego umyśle z fanatyczną religijnością. Wstąpił do związku w czasie rewolucji; nigdy nie zastanawiał się bliżej nad jego programem. Należał do bojówki, zawsze gotów na wszystko. Przybywszy w 1910 roku do Krakowa, nie bierze się do żadnej pracy. Czeka na polecenia organizacji. W lipcu 1910 roku spotyka współtowarzysza ze związku, który wręcza mu zaklejoną czystą kopertę. Trudnowski rozrywa ją w domu. Zawiera ona fotografię nie znanego mężczyzny oraz arkusik papieru z następującym (jak go odtworzył potem z pamięci Trudnowski) tekstem:

Ponieważ Związek po dokładnym zbadaniu sprawy przyszedł do przekonania, że Stanisław Rybak jest szpiegiem-prowokatorem, a ponadto i szpiegiem wojskowym, Związek poleca jako Polakowi, którego świętym obowiązkiem jest bronić Polski i Kościoła Katolickiego, dokonać zamachu na Rybaka. Czołem, kolega S.

Pod tym widnieje pieczęć: "Narodowy Związek Robotniczy".

Trudnowski niszczy natychmiast arkusik z rozkazem, fotografię zachowuje i od tego dnia nosi ją stale przy sobie, tak aby w każdej chwili nieznacznie mógł ją wyjąć. Szybko udaje mu się odnaleźć i zidentyfikować Rybaka. Pracuje on - też emigrant z zaboru rosyjskiego - w Towarzystwie Szkół Ludowych. Po tygodniu Trudnowski otrzymuje następny list, polecający mu udać się na Planty przy ul. Zwierzynieckiej i usiąść w oznaczonej porze na pierwszej ławce po prawej stronie. Zastaje tam mężczyznę, który bez słowa kładzie koło niego nieduże tekturowe pudełko. Zawierało ono pistolet i 4 naboje.

Obserwacje, który czyni Trudnowski, pozwalają mu ustalić tryb życia Rybaka i trasy, którą chodził. Zwleka jednak. Nie może zdobyć się na strzał.

W czasie uroczystości grunwaldzkich błąka się w tłumie, w którym kwestuje na szkoły ludowe Rybak. Trudnowski - jak napisali współcześni - "snuje się w świątecznym tłumie, w nastroju podniosłym, szukając natchnienia do swojego czynu". "Chodziłem jak nieprzytomny" - zeznał potem Trudnowski.

Wreszcie dnia 8 sierpnia spotyka się z Rybakiem twarz w twarz. Trudnowski opowiada potem: "Nie wiem, co się ze mną stało, nie wiem, jak strzelałem... nie widziałem nic, ktoś przytrzymał mnie, coś mówiłem, ktoś inny uderzył mnie laską, broniłem się". Relacje osób, które kilka sekund przed zamachem znalazły się obok Rybaka i Trudnowskiego zmierzających ku sobie, wypełniają tę lukę w pamięci zabójcy: Rybak i Trudnowski już minęli się, gdy Trudnowski nagle zawrócił, wyjął pistolet i strzelił do oddalającego się Rybaka, mierząc w tył głowy. Gdy Rybak upadł na chodnik, Trudnowski oddał z bliska jeszcze dwa strzały do leżącego, po czym szybkim krokiem zaczął się oddalać. Rzucono się za nim w pogoń. Ktoś chwycił go za rękę. Jeden z mężczyzn uderzył go w twarz i krzyknął: "Morderca"! Wtedy Trudnowski krzyknął:

"Puśćcie mnie! Zabiłem szpiega!"

W tłumie jedni wołają: "zabić!" inni: "puścić!", "odebrać mu broń!" Trudnowski wyjął pistolet i wręczając go jakiemuś mężczyźnie, powiedział: "nabity". W lufie tkwił czwarty pocisk. Już w czasie wstępnego przesłuchania stwierdzono, iż Trudnowski, który przyznał się do dokonania zabójstwa, poza opowiadaniem o liście, który już nie istniał, a którego autentyzmu nawet nie sprawdzał, nie mógł przytoczyć żadnych dowodów winy współtowarzysza organizacyjnego. Mówił w kółko: "Rozkazowi musiałem wierzyć". Była to okoliczność ważna dla urzędu prokuratorskiego. Zwiększała bowiem winę człowieka, którego oskarżono o zabójstwo. Problem następny: czy w ogóle dowody winy Rybaka istnieją? Była to sprawa zasadnicza dla wdowy, która podjęła natychmiast obronę zmarłego. Drukuje ona nekrolog, w którym znajduje się zdanie: "Zginął śmiercią niewinną z ręki zbrodniarza". Afisze zostały pomazane wulgarnymi dopiskami, a potem pozdzierane. Za trumną szła tylko jedna osoba: żona Rybaka, trzymająca na ręku dziecko.

Obrona Trudnowskiego robiła wszystko, by udowodnić, że jego czyn był podyktowany wyższą koniecznością. Spór zogniskował się więc wokół jednej sprawy: czy Rybak był agentem ochrany. Trudnowski nie umiał na to dać odpowiedzi. Jego obrońca mecenas Marek zajął się przy współudziale i pomocy pewnych osób związanych z NZR dostarczeniem dowodów.

Czy nie zaszła pomyłka co do osoby i zarzutów mu uczynionych? - pisze już w trzy dni po zabójstwie "Kurier Poranny". - Czy trybunał partyjny nie popełnił lekkomyślnej zbrodni?

Prasa galicyjska atakowała "staromodność" metod kapturowo-terrorystycznych, zasadę samosądu i wartość organizacji na takich metodach opartej. Inni bronili tych metod, wskazując, że są one koniecznością wobec sposobów używanych przez carską policję. Wreszcie NZR w swoim organie "Kiliński" opublikował motywy, jakie skłoniły organizację do wydania wyroku śmierci. Dowody posiada Związek w ręku - pisał "Kiliński" - jednak ze względów konspiracyjnych nie może podać do wiadomości publicznej. St. Rybak, niegdyś jeden z najwybitniejszych działaczy NZR, jako członek Zarządu Okręgowego Zagłębiowskiego i delegat na zjazd centralny, znał świetnie organizację zagłębiowską. Wtajemniczony zbyt daleko... na tym, zrobił karierę prowokatora. W oświadczeniu podaje się też, że Rybak spotykał się na terenie b. Prus na stacji kolei w Katowicach z kapitanem ochrany z Warszawy, Turczaninowem, gdzie to przekazywał mu informacje, w zamian za co otrzymywał 500 rb. Spotkania odbywały się co miesiąc, a w razie potrzeby i częściej.

W pierwszej chwili te szczegóły zrobiły wrażenie. Ale natychmiast wskazano na powszechnie znany fakt, że Rybak, emigrant z Królestwa, żył w Krakowie w nędzy. Głodowa pensja nie wystarczała na utrzymanie. Jego żona, nauczycielka z zawodu, wynajmowała się do mycia podłóg.

Proces Trudnowskiego rozpoczął się 21 listopada przy szczelnie napełnionej sali. Sąd musiał uciszać publiczność, od razu powstały bowiem spory o wielkie kapelusze dam, zasłaniające widok: jest przecież rok 1910! Akt oskarżenia głosił:

Śledztwo, aczkolwiek sprawa ta jest dla toku sprawy obojętna, nie wykazało żadnych w tym kierunku, aby Rybak był szpiegiem, faktów ani materialnych dowodów.

Dr Szalay, pełnomocnik żony Rybaka, podniósł w pierwszym dniu procesu, że "partia nie przesłuchała Rybaka", nie dając mu możności obrony. Zarzuty pod adresem związku stawały się coraz ostrzejsze. Wtedy właśnie zaczęło wyłaniać się podejrzenie, że sprawa Rybaka nie jest pomyłką, ale przeciwnie - że zabójstwo dokonane zostało z bardzo ważnych powodów, choć bynajmniej nie takich, jakie podano. Pierwszą wiadomością, jaka przeniknęła o karierze partyjnej Rybaka, było, że w roku 1907 został on odsunięty od funkcji kierowniczych. Było to po rozłamie w NZR, który próbował uniezależnić się organizacyjnie od endecji, zarzucając jej zbytnią już ugodowość wobec caratu i panslawizm. W wyniku walk wewnątrzpartyjnych - na czele związku stanęli nowi ludzie. W 1908 roku wysunięto przeciw Rybakowi zarzut malwersacji. W 1909 - współpracy z ochraną. Trzy lata - trzy fazy zaostrzania się argumentów przeciw niemu. Wychodząca w Zagłębiu na terenach działalności Rybaka "Iskra" pisze, że "padł on ofiarą umyślnie skierowanego w jego stronę podejrzenia przez istotnego szpiega, który w ten sposób chciał siebie ocalić".

Św. Barski, członek NZR, zeznał przed sądem:

"Raz Kozłowski nazwał Rybaka szpiegiem, a Rybak Kozłowskiego. Było to w roku 1908".

Przew.: "Czy ma pan dowody, że Rybak był szpiegiem?"

Św. Barski: "Nie mam, Kozłowski, wtedy przewodniczący zebrania, wyjął papiery kompromitujące Rybaka i zaczął je czytać, ale mu przerwano".

Przew. (odczytuje zeznania Kozłowskiego): "Rybak nigdy nie był w stosunku z ochraną. Członkowie partii ścigali Rybaka, chcąc z nim załatwić osobiste porachunki".

Jeszcze przedtem żona Rybaka stwierdziła przed sądem, że Rybak nieraz mówił z obawą o Kozłowskim: "On może nas wszystkich wsypać". Dlaczegóż to Kozłowski nie mógł osobiście przybyć na rozprawę? Odsiadywał on wyrok w austriackim więzieniu... za szpiegostwo na rzecz Rosji.

W tym czasie w Związku dokonano szeregu porachunków partyjnych, z reguły wydając wyrok na współtowarzyszy jako na agentów ochrany. Kapturowy sąd szafuje śmiercią. Wydrukowany na specjalnym blankiecie wyrok śmierci na Kopczyńskiego, podpisany: "Trybunał Pięciu NZR", był rozesłany do wielu członków. Okazuje się, że Rybak nie tylko Kozłowskiemu zarzucał szpiegostwo. Świadek o nie ujawnionym na jego prośbę przez sąd nazwisku zeznał:

"I mnie Rybak zarzucał, że jestem, szpiegiem. Z tego powodu partia wydała na mnie wyrok śmierci..."

"Rybak wykonywał wyroki i obawiał się zemsty tych, co ocaleli" - zeznał inny świadek.

Stosunki w partii, która wydała wyrok na Rybaka, to wzajemne podejrzenia, walki wewnętrzne, szafowanie oskarżeniami i śmiercią. W nasileniu walk partyjnych używano zarzutu, który zresztą był także ulubionym chwytem NZR w walce z przeciwnikami z zewnątrz, nazywając ich "agentami rosyjskimi". Ale używanie tego właśnie arsenału zarzutów nie wydaje się przypadkowe. Miało na celu odwrócenie uwagi od faktu, że ochrana w ogóle dla NZR nie była groźna, bo powszechnie wiadome było, że Związek działał półlegalnie. Krakowska "Nowa Reforma" pisze: SND (Stronnictwo ND) i jego organizacje były tolerowane przez władze rosyjskie, które całą swoją akcję rozwinęły niemal wyłącznie przeciw stronnictwom socjalistycznym.

Systematyczne wyławianie socjalistów i wyrzucanie ich na bruk z pomocą organizacji ND stało się jakimś faktem powszechnym - pisał współczesny autor. Zadenuncjowanie socjalisty nie kończyło się oczywiście na przyjęciu do wiadomości tego faktu przez fabrykanta. Zaraz wkraczała ochrana. Wzajemne oskarżenia, tak powszechne w NZR, o współpracę z ochraną, być może nie są pozbawione podstaw. "Kurier Lwowski" pisał bez osłonek:

W sprawie Rybaka szło nie o skórą NZR i jego członków. Rybak... byłby groźny dla setek ludzi spokojnych... Toż wczoraj jeszcze różni fabrykanci, dyrektorowie kolei i fabryk składali pieniądze na broń, przy której pomocy hamowano orgię strajkową, rujnującą doszczętnie kraj. Rybak znał tych wszystkich ofiarodawców, znał również i tych wszystkich dygnitarzy, którzy przed paru laty kładli robotnikom do ręki broń dla obrony ładu i porządku.

Natrafiwszy na te słowa, stwierdziłem, że wiem o sprawie Rybaka dostatecznie dużo, aby wsiąść w pociąg z biletem wykupionym do Bochni.

Tak doszło - jak to określił Stanisław Warcholik - do spotkania starego "Świata" z nowym. Wysłannik współczesnego "Świata" spotkał wysłannika w rok 1910. Pan Warcholik liczący siedemdziesiąt dziewięć lat do dziś pracuje naukowo. Opowiedział mi najpierw o swojej pracy dla "Świata", o tym, że jeden z pierwszych w Krakowie miał telefon, o starych zdjęciach - serwisie "Świata" z Krakowa. Zdjęcia te robione były metodą, jak na owe czasy, rewelacyjną: nie ze statywu, nie pozowane, ale "z ręki", aparatem .skonstruowanym specjalnie, na zamówienie redaktora Warcholika, przez wiedeńczyka Gruenhausera. Zdjęcie z obchodów grunwaldzkich w Krakowie przed pięćdziesięciu laty jest wykonane obiektywem Stanisława Warcholika. Nabiera to podwójnego niejako znaczenia: tam w tym tłumie fotografowanym przed pięćdziesięciu laty - krążyli morderca i ofiara i, być może, klisza uchwyciła ich sylwetki! Rybaka znał Warcholik z TSL, gdzie bywał często, współpracując z tą instytucją. Wszyscy litowali się nad nędzą uciekiniera z Kongresówki. Rybak obdarzał ich zaufaniem, mówiąc o pracy w NZR. Pewnego dnia, było to w jesieni 1909 lub na wiosnę 1910 roku, w każdym razie w dzień ciepły (St. Warcholik pamięta, że był bez płaszcza), spotkał na ulicy Rybaka, markotnego. Skarżył się "na ludzi, którzy mu nie dają pracować".

Szli Długą, w pewnym momencie do Rybaka podszedł mężczyzna w spencerku szamerowanym, spodnie miał wpuszczone w buty z cholewami, na głowie maciejówkę. Zatrzymał na moment Rybaka i coś mu szepnął w przelocie. Rybak nie dosłyszał i wtedy nieznajomy powiedział głośniej, że "on tam już czeka".

Wtedy Rybak wyjaśnił Warcholikowi:

- Jest u mnie ksiądz z Częstochowy. Zakładamy w klasztorze centralę nielegalnej bibuły. Czego endecy nie potrafili (aluzja do rozłamu między ND a NZR), to my potrafimy.

Na to Warcholik odpowiedział, że nie byłoby rzeczą dobrą narażać klasztor na kłopoty.

- Ale tam przewijają się tysiące ludzi - powiedział Rybak.

- A wśród nich setki szpiegów.

W kilka tygodni potem, w czasie wizyty w TSL, Warcholik widział na korytarzu wychodzącego z pokoju Rybaka księdza, niskiego, łysego, którego rozpoznał potem na zdjęciach jako Macocha. Człowiek w spencerku to był - jak stwierdził potem Warcholik - St. Załóg, służący o. Damazego, ten, który potem zniknął bez śladu.

Każde z tych słów błahej rozmowy wobec ujawnionych potem faktów nabierało innego znaczenia. W czasie procesu Trudnowskiego Warcholik zgłosił się do sądu z żądaniem, aby przesłuchano go na okoliczność związku obu morderstw dokonanych w lecie 1910 roku. Sąd jednak nie dopuścił do połączenia spraw, przerywając przewód. W ten sposób rewelacje Warcholika czekały pięćdziesiąt lat, nie publikowane. Mowy nie było, żeby stary "Świat", wychodzący pod cenzurą carską, wydrukował taką korespondencję.

Szukam potwierdzenia zaskakującej hipotezy Warcholika. Pierwszy ślad znalazłem w krakowskiej "Gazecie Powszechnej" z października 1910, zamieszczającej wywiad z pewną osobą, której nazwisko znane jest redakcji. Informatorowi "Gazety" Rybak winien był pieniądze. Przyszedł je odebrać od dłużnika do jego biura. Było to w czerwcu 1910 roku. Otworzył drzwi do pokoju, w którym urzędował Rybak. Spostrzegł Rybaka i jakiegoś księdza. Rybak podbiegł do drzwi, zasłonił sobą wnętrze pokoju, a potem szybko wyszedł na korytarz, gdzie odbyła się rozmowa. Jednak informator ów (kto to był, czy jeszcze żyje - nie udało mi się ustalić) zdążył spostrzec, że ksiądz, wpół odwrócony, gdy usłyszał, że otwierają się drzwi, pochylił się, jakby chciał ukryć swoją twarz. Był łysy, miał biały habit, na nosie okulary. Jest to rysopis Macocha.

Rybak powiedział:

- Niech pan wstąpi do mnie, powie żonie, że nie przyjdę na obiad, bo mam do załatwienia ważne sprawy z jednym księdzem z Częstochowy, który do mnie przyjechał.

Rybakowa, gdy dowiedziała się, że mąż nie przyjdzie, powiedziała: - Aha, wiem, o co chodzi.

"Gazeta Powszechna" więcej do tego tematu nie wraca. Natomiast sprawozdania z wznowionego po przerwie procesu odnotowują: dnia 22 marca 1911 roku mecenas Marek stawia wniosek o przesłuchanie Stanisława Warcholika z Krakowa:

"Proszę o przesłuchanie St. Warcholika na fakt, że Rybak chciał założyć skład nielegalnej literatury na Jasnej Górze i w tym celu porozumiewał się z o. Damazym i o. Bazylim".

Prokurator sprzeciwia się temu wnioskowi. 24 marca 1911 roku Rybakowa zeznając żąda przesłuchania już nie Warcholika, ale samego Macocha, przebywającego w więzieniu, oraz kpt. Turczaninowa. Wymienia te dwa nazwiska obok siebie - i tylko te dwa. Dnia 28 marca mecenas Marek nie tylko powraca do sprawy, ale rozszerza krąg świadków na okoliczność kontaktów Macoch-Rybak. Składa nowy wniosek: "O przesłuchanie Sulikowskiego na dowód, że Macoch odbywał konferencję z Rybakiem".

Wszystkie te wnioski zostają odrzucone. Sąd nie chce uznać łączności sprawy Macocha i Rybaka. Na procesie Macocha w roku 1912 nie ma mowy o Załogu, nie ma mowy o świętokradztwie, nie ma mowy o tym, w jakiej misji Macoch jeździł do Krakowa, a potem podróżował po Europie, nie wspomina się też ani słowem o Rybaku.

Ciekawe światło na sprawę rzuca przypis 4 na s. 55 "Nie opublikowanych dokumentów", wydrukowanych w "Sprawach Międzynarodowych" przez Stefana Arskiego:

Czy i jakie pokrewieństwo łączyło Stanisława Rybaka z szefem krakowskiej HK Stelle, kapitanem Józefem Rybakiem - nie udało się ustalić. Faktem jest jednak, że w pamiętnikach swych Józef Rybak pomija całkowicie sprawę Stanisława Rybaka, choć zajmował się nią z racji swych kompetencji. Świadczą o tym dwa meldunki przesłane przez kapitana Józefa Rybaka do Biura Ewidencji w Wiedniu, K. 1237 z dn. 11 sierpnia 1910 r. i K. 1243 z dnia 19 sierpnia 1910 r. dotyczące zamordowania St. Rybaka. Dokumenty te jednak zaginęły bez śladu!

Na próżno poszukiwałem w archiwach krakowskich. Akta procesu Rybaka nie istnieją. Teczka StGKR 81 to jedyny ślad po całych, prawdopodobnie ogromnych, aktach policyjnych w sprawie Rybaka. Jest w niej "poufne doniesienie" z dn. 18.8.1910 podpisane kryptonimem "Damlicki", że w związku ze sprawą Rybaka ma odbyć się w Krakowie narada partii rewolucyjnych z Królestwa w sprawie zapobieżenia infiltracji ochrany w ich szeregi. W naradzie tej rzekomo miałaby wziąć udział nawet SDKPiL.

Pamięć ludzka, żywe słowo, odświeżające stare dokumenty, nie może, niestety, wypełnić tych wszystkich luk, wyjaśnić spraw, które pozostały nie rozstrzygnięte właśnie z myślą o nas - nazywanych stamtąd, z roku 1910, "historią" - aby nie dać nam podstaw do oskarżenia o "rozkaz zabić" anno 1910.

 

Krzysztof Kąkolewski "3 złote za słowo" 1973








Tadeusz Dyniewski - Zbrodnia Damazego Macocha






Krzysztof Kąkolewski