Jakub Polit

RZEŹ W NANKINIE 1937-1938

 

Wydarzenie, o którym będzie mowa, miałoby wszelkie szansę ku temu, by znaleźć się w najściślejszej czołówce najkrwawszych zbrodni II wojny światowej. Miałoby, gdyby nie jego data. Masowa rzeź bezbronnej ludności cywilnej, zwana w historiografii anglosaskiej Gwałtem Nankinu (the Rape of Nanking) rozpoczęła się bowiem w ówczesnej stolicy Chin 13 grudnia 1937 r., to znaczy w okresie, w którym - przynajmniej według historiografii europejskiej - światowy konflikt jeszcze się nie rozpoczął. Nawet jednak zakwestionowanie opinii wielu historyków amerykańskich i australijskich, że pierwsze strzały w tej wojnie padły właśnie w 1937 r. (chińscy wskazują na rok 1931, kiedy to Japończycy wkroczyli do Mandżurii) nie zmienia faktu, że dokonana przez cesarską armię japońską nankińska masakra jest jedną z największych tragedii skądinąd tak krwawego XX wieku.

Gdy najeźdźcy przekraczali bramy Nankinu, chińsko-japońska konfrontacja na wielką skalę trwała już szósty miesiąc. Rozpoczęła ją strzelanina na leżącym pod Pekinem moście Marco Polo 7 lipca 1937 r. Zgodnie z późniejszymi, absurdalnymi wyjaśnieniami japońskimi, lokalny dowódca armii cesarza rozkazał ostrzelać chiński fort po drugiej stronie rzeki, niesłusznie uznawszy, że jego załoga zastrzeliła japońskiego szeregowca (który w istocie wyszedł "za swoją potrzebą" i potem dołączył do oddziału); to drobne nieporozumienie miało się przerodzić w katastrofę. W późniejszych czasach nie brakło autorów, oskarżających stronę chińską o nieprzejednanie, które przekreślić miało rzekome szansę na wyciszenie całej sprawy, lub widzących w wydarzeniach z 7 lipca intrygę miejscowych komunistów, chcących zdetonować wojnę całkowicie absorbującą gnębiący ich rząd Czang Kaj-szeka. Wszystkie te przypuszczenia, generalnie dość niepoważne, nie mogą zmienić faktu podstawowego, który Herbert Dirksen, nazistowski ambasador w Japonii, podsumował w następujący sposób: "Odpowiedzialność za incydent na moście Marco Polo jest kwestią drugorzędną. Istotą rzeczy jest to, że odpowiedzialność za wybuch wojny z Chinami ponieść musi Japonia, a to z tej racji, że prowadziła ona nieustanną politykę agresji".

Kampania, której trwanie japoński szef sztabu Sugiyama Hajime przepowiadał na trzy miesiące, okazała się przedsięwzięciem nadspodziewanie ciężkim. Nowa armia chińska, tworzona przez generalissimusa Czang Kaj-szeka przy pomocy oficerów niemieckich, choć ustępująca znacznie japońskiej pod względem wyszkolenia i uzbrojenia, broniła się nie tylko zaciekle, ale i z talentem; czasy powstańców Yihe-tuan ("bokserów"), masakrowanych ongiś bez trudu przez cudzoziemskie armie, a nawet nieskładnych formacji walczących niedawno w Mandżurii, należały już do przeszłości. Nowoczesny chiński nacjonalizm, wyrosły w drugiej dekadzie stulecia właśnie jako reakcja na zaborczość Japończyków, cementował ludność cywilną. W Szanghaju, jednym z największych miast ówczesnego świata, wspierani przez mieszkańców żołnierze chińscy stawiali opór przez trzy miesiące, aż do listopada, czyli przez czas, który według Tokio miał wystarczyć do złamania całego ogromnego kraju.

Dla broniącego się państwa fatalnym zrządzeniem losu stało się przyfrontowe położenie stolicy. Nankin, stara siedziba Mingów, ostatniej narodowej dynastii (dopiero ich następcy, mandżurscy zdobywcy, dawniejszym wzorem Mongołów przenieśli się do Pekinu), stał się ponownie rezydencją najwyższych władz w 1928 r.; nowemu rządowi, obok nawiązania do wielkiej tradycji, szło o pozbycie się kurateli cudzoziemskich wojsk, które na mocy "protokołu bokserskiego" z 1901 r. ciągle stacjonowały w pekińskiej dzielnicy poselstw. Tu znajdowała się relikwia narodowa, grób Sun Yatsena, przywódcy kuomintangowskiej rewolucji. Jednak miasto leżało zbyt blisko zaatakowanego przez Japończyków z morza Szanghaju i już 15 sierpnia przeżyło pierwszy atak lotniczy. Po upadku długo broniącego się Szanghaju stanęło w obliczu bezpośredniej inwazji.

Nadzorujący ewakuację centralnych instytucji, bezcennych skarbów kultury i złota Czang Kaj-szek po długich wahaniach zarządził obronę stolicy, choć jako głównodowodzący nie zamierzał się w niej zamykać. Na czele garnizonu stanął generał Dang Shengshi, który publicznie zapowiedział, że zwycięży lub zginie, w skierowanym zaś do żołnierzy rozkazie oznajmił, iż "nasza armia musi walczyć tak, by bronić każdego skrawka ziemi. Jeśli ktokolwiek nie wypełni tego rozkazu i się wycofa, zostanie surowo ukarany". Rzeczywistość nie przystawała jednak do oficjalnej, marsowej postawy. Przez miasto przeciągały stale kolumny pobitych, często zdemoralizowanych wojsk chińskich, którym niełatwo było przywrócić wartość bojową. 7 grudnia miał miejsce silny nalot japoński, informacje o opuszczeniu stolicy przez Czanga (odleciał wraz z żoną 8 grudnia) spotęgowały tylko panikę. Według niektórych autorów, chińską metropolię opuściła niemal połowa mieszkańców, ale ciągły napływ uchodźców przywrócił dawną liczbę ludności, która sięgała siedmiuset tysięcy.

Dzień 9 grudnia przyniósł deszcz japońskich ulotek, w których generał Matsui Iwane zapowiadał, że będzie "surowy i bezwzględny dla stawiających opór" ale "życzliwy i wspaniałomyślny dla nie walczących oraz dla żołnierzy chińskich, którzy nie podejmą wrogich kroków wobec Japonii". Kapitulować należało do następnego dnia, inaczej miały zostać "otwarte wrota wszelkim okropnościom wojny". Generał Dang formalnie zignorował ultimatum, ale po cichu - wspierany przez obecnych w Nankinie cudzoziemców, którzy chcieli uniknąć oblężenia - starał się wynegocjować rozejm. Zdało się to na nic, przemówiła więc ciężka artyleria i bomby, które do tego stopnia złamały chińskiego dowódcę, że wydał rozkaz odwrotu i w nocy z 11 na 12 grudnia zbiegł na drugi brzeg Yangzi do Pukou, gdzie i tak już wdzierali się Japończycy. Naloty zniszczyły mosty. W ciemnościach, oświetlonych przez płomienie (w bramie Ichang, będącej główną arterią ewakuacyjną, nastąpiła eksplozja amunicji) rozgrywały się dantejskie sceny.

"Głównodowodzący Dang Shengshi i wszyscy mający wyższe szarże zbiegli jeszcze wówczas, gdy przeciwnik znajdował się w odległości 20-30 li [11,5-17 km - J. P.] od miasta" - wspominał potem jeden z oficerów chińskich. - "A gdy miasto zostało okrążone, zabrakło także dowódców pułków. Nikt się nikim nie interesował. Żołnierze rwali to na zachód, to na wschód, ale wydostać się nie mogli. W tej panice swoi zabijali i tratowali na śmierć swoich; nic dziwnego, że tragedia ta pochłonęła wiele ofiar".

Mimo doniesień rządowej propagandy o nieludzkich okrucieństwach Japończyków oraz świeżych relacji uchodźców (17 listopada niezbyt odległe Suzhou doświadczyło rzezi) wielu mieszkańców Nankinu łudziło się, lub chciało się łudzić, że nadciągająca armia opanuje chaos i zaprowadzi porządek. Z niektórych okien wywieszono japońskie flagi, próbowano nawet pozdrawiać obcych żołnierzy. Okazało się to daremne.

Na pierwszy ogień (w tym wypadku dosłownie) poszli jeńcy przedstawiający dla zwycięzców nie lada problem logistyczny: chińskich żołnierzy, którzy odrzucili broń i, obłąkani ze strachu i głodu, snuli się po okolicy, było około 90 tys., podczas, gdy armia okupacyjna, którą w zastępstwie chorego Matsui przejął książę Asaka Yasuhiko, liczyła sobie ledwie 50 tys. Stan ducha i umysłu większości Chińczyków, którzy - w przeciwieństwie do elitarnych wojsk rządowych, wycofanych na południe - byli przeważnie niepiśmiennymi wieśniakami, nie rozumiejącymi sensu zmagań i liczącymi sobie nierzadko 13-14 lat (sic!) czynił ich co prawda mało niebezpiecznymi, należało się jednak spieszyć. 13 grudnia poszczególne bataliony japońskie otrzymały rozkazy, by "podzielić jeńców na grupy po dwunastu i pojedynczo rozstrzeliwać". Dla przedstawicieli kultury samurajskiej, w której piloci brali ze sobą do maszyn miecze zamiast spadochronów, a poddanie się uważali za gorsze od śmierci, widok wroga, który skapitulował, choć miał przewagę liczebną, był równie niepojęty, co odrażający. Szeregowiec Azuma Shiro porównywał ich w swym diariuszu do owadów i zanotował, iż "wydaje się całkiem kretyńską myśl, że toczyliśmy śmiertelną walkę przeciw tym żałosnym niewolnikom". Największa jednorazowa egzekucja jeńców na Dalekim Wschodzie i - jak się zdaje - w całej historii nowożytnych wojen, przeprowadzona została koło góry Mufu, na północ od Nankinu; rozstrzelano tam, używając przeważnie karabinów maszynowych, 57 tysięcy (!) żołnierzy i cywilów. Zabijano też ludność przedmieść i pobliskich wiosek, jako przebranych w cywilne ubrania żołnierzy; mordercom nie przeszkadzał przy tym fakt, że wśród posądzonych o to były kobiety i dzieci. Ofiary do końca nie zdawały sobie sprawy, co się stanie, obiecywano im bowiem przetransportowanie do obozów jenieckich (zwykle wymieniano niedaleką wyspę Baguazhou). "Nagle wszystkie rodzaje broni palnej zagrzmiały jednocześnie" - wspominał później przyszły dziennikarz, a wtedy kapral, Kurihara Riichi. - "Dźwięk tych strzałów mieszał się z wyciem i rozpaczliwymi jękami". Każde ciało przebijano dla pewności bagnetem, czasem oficer próbował na nim swego miecza. Zwłoki oblewano benzyną i podpalano, ale benzyny wkrótce zabrakło; "Rezultatem" stwierdził inny eks-kapral, Honda Katsuichi - "była góra zwęglonych ciał". Trupy nadpalone i nie, rzucano w nurty Yangzi.

Później, już podczas powojennych procesów zbrodniarzy wojennych, Japończycy wyjaśniali, że zabijali jeńców, ponieważ nie mieli ich czym żywić, a ze wspomnianych już przyczyn kulturowych uważali ich za ludzi pozbawionych honoru. Tłumaczenie to, cokolwiek by o nim sądzić, nie wyjaśnia jednak, dlaczego wymordowano cywilów. Cesarscy żołnierze, przemierzający miasto zwykle w grupkach od sześciu do dwunastu, rąbali i strzelali do wszystkiego co się rusza w ciągu sześciu tygodni nieustannego horroru.

Jeśli podczas egzekucji jeńców używano zwykle broni palnej, to masakry w samym Nankinie cechowała sięgająca granic perwersji pomysłowość. Ofiary zakopywano żywcem (czasem tylko po szyję; cięto je wtedy mieczami), tratowano końmi i czołgami, wieszano za języki na hakach. Niektórych, zakopanych w ziemi po pas, kazano rozszarpywać wielkim psom, innych krzyżowano, przybijano do drzew i słupów telegraficznych, oddzierano im pasy skóry, odcinano nosy i uszy. Jedną z ulubionych zabaw było wpędzanie Chińczyków na dachy drewnianych przeważnie domów, oblewanie parteru benzyną i podpalanie; nieszczęśnicy, podobnie jak Żydzi w getcie warszawskim sześć lat potem, popełniali samobójstwo rzucając się w dół. Póki nie zabrakło benzyny palono też nankińczyków żywcem gromadnie, po uprzednim spędzeniu na skwery i place. Inny rodzaj rozrywki polegał na "wysyłaniu Chińczyków na ryby" poprzez wpędzanie ich nago do lodowatej w grudniu i styczniu wody Yangzi i na częściowo zamarznięte, otaczające miasto stawy Mo Zhou, Xuan i Wu; próbujących wypłynąć ostrzeliwano i obrzucano granatami. Dzieci, a nawet niemowlęta, nadziewano na bagnety. Jeden z japońskich dziennikarzy wspominał potem, że widział żołnierza pożerającego serce i wątrobę z wypatroszonych przez siebie zwłok; w świetle późniejszych praktyk w czasie wojny na Pacyfiku w doniesieniu tym, z pozoru fantastycznym, nie ma nic nieprawdopodobnego. Inny świadek, reporter Kawano Hiroki, wspominał, że staw leżący "tuż opodal miasta" (zapewne Mo Zhou) "wyglądał jak morze krwi, pełen wspaniałych barw. Gdybym tylko miał kolorowy film... cóż to mogło być za szokujące zdjęcie!".

Sparaliżowani strachem Chińczycy nie stawiali zwykle najmniejszego oporu. Do miary symbolu urasta tu świadectwo niejakiego Tang Shunshana, który, przypadkowo schwytany na ulicy, stał się ofiarą swoistej zabawy, polegającej na zawodach, kto szybciej zabija; trzymane pod lufą karabinu maszynowego ofiary zmuszone były uformować dwie kolejki, u krańca których ścinali je japońscy żołnierze, odrzucający głowy na oddzielne stosy. Otóż jedyną osobą, która stawiła wówczas czoło oprawcom, była młoda kobieta w ciąży, którą Japończycy usiłowali zgwałcić, ale w końcu, nie mogąc przełamać jej oporu, zamordowali przy użyciu bagnetów. Nikt z oczekującego na egzekucję tłumu nie uczynił najmniejszego gestu w jej obronie. "Byłem zbyt przerażony by się poruszyć" - wspominał Tang po 47 latach - "więc stałem nieruchomo" - podczas gdy Japończycy, wśród okrzyków "Zabijaj i licz!" wybuchali śmiechem, a jeden robił zdjęcia. Sam Tang ocalał, ponieważ pchnięty przez padające ciało, stoczył się do dołu ze zwłokami, skąd nazajutrz wygrzebali go spod stosu trupów dwaj zaprzyjaźnieni buddyjscy mnisi.

Nieprawdopodobny z pozoru wypadek zawodów organizowanych przez morderców nie był w Cesarskiej Armii Japońskiej czymś odosobnionym. 7 grudnia 1937 r. anglojęzyczny (!) "The Japan Advertiser" nie zawahał się przed zamieszczeniem następującej notatki:

"Podporucznik Mukai Toshiaki i podporucznik Noda Takeshi, obaj z jednostki Katagiri z Kuyung, przeprowadzający przyjacielskie zawody zmierzające do sprawdzenia, który z nich pierwszy powali stu Chińczyków w walce przy użyciu miecza zanim wojska japońskie całkowicie zajmą Nankin, są w końcowej fazie swej rywalizacji, idąc nieomal łeb w łeb. W niedzielę [tj. 5 grudnia] wynik był następujący: podporucznik Mukai - 89 i podporucznik Noda - 78."

Tydzień później doniesiono, że ponieważ żaden z obu bohaterów nie mógł stwierdzić, który pierwszy przekroczył setkę, poprzeczkę podniesiono do stu pięćdziesięciu. "Klinga miecza Mukaia została nieco uszkodzona podczas zawodów" - zaznaczała gazeta - "Wyjaśnił, że był to skutek przecięcia Chińczyka na pół, wraz z hełmem i wszystkim. Wyścig, jak oświadczył, był frajdą. [Postawieni po wojnie przed trybunałem Chin Czang Kaj-szeka obaj Japończycy wyparli się swego czynu; jeden utrzymywał, że była to kaczka dziennikarska, drugi, że kłamał, by zaimponować żonie (sic!). Mimo to zostali 18 XII 1947 r. uznani za winnych i rozstrzelani.]

Osobne miejsce w galerii nankińskiego okrucieństwa zajmują gwałty, których liczba oceniana jest różnie - od dwudziestu do osiemdziesięciu tysięcy - ale które stanowiły być może największy gwałt zbiorowy w historii (obok Bengalu Wschodniego, gdzie w 1971 r. zgwałcono ponad 200 tyś. kobiet; armia pakistańska potrzebowała na to jednak aż 9 miesięcy). Poszukujący hua gu niang (młodych kobiet) Japończycy wdzierali się do domów, lecz także do chrześcijańskich kościołów i szkół niedzielnych; mniej więcej jedna trzecia gwałtów miała miejsce w biały dzień i na oczach rodzin. Ofiar nie chronił ani wiek, ani kondycja społeczna - były wśród nich mniszki buddyjskie, małe dziewczynki, które potem zwykle rozpłatywano mieczem, nastolatki, które czasem gwałcono przez dwa dni bez przerwy. Finałem seksualnego wykorzystania był zwykle mord; na ciele cudem ocalałej, 18-letniej Li Xouying naliczono potem 37 ran od bagnetów. Organizowano też swoiste polowania, a schwytane w domach, na ulicach i w pobliskich wioskach kobiety transportowano ciężarówkami do koszar. Wielu Japończyków wierzyło podobno, że zgwałcenie dziewicy uczyni ich potężniejszymi w bitwie, inni wykonywali amulety z włosów swoich młodocianych ofiar, mające jakoby chronić przed ranami. Posiadający aparaty fotograficzne nie żałowali sobie pornograficznych zdjęć, które po wojnie posłużyły jako dowody rzeczowe. Iris Chang, autorka najlepszej może, gdy chodzi o fakty, książki o wydarzeniach w Nankinie, podkreśla zarówno obojętność naczelnego dowództwa dla tych praktyk (generał Tani Hisao z 6. Dywizji piechoty sam się dopuścił około 20 gwałtów), jak i fakt, że doszukała się tylko jednej jedynej relacji o oficerze japońskim, który wówczas pomógł Chince. Oprawcy rozgrzeszali się, nie uważając ofiar za ludzi. "Może gdy ją gwałciliśmy, widzieliśmy w niej kobietę" - wspominał o jednej z Chinek cytowany już Azuma - "ale gdy ją zabiliśmy, myśleliśmy o niej jako o czymś w rodzaju świni" [List Azumy do Iris Chang, 1996 (bez daty), cyt. tamże, s. 50. Ponad pół wieku po zbrodni sędziwy już Azuma, w akcie rzadkiej, ale za to chyba szczerej skruchy, odegrał znaczną rolę, w nagłośnieniu nankińskiej tragedii, udostępniając m.in. historykom swój wojenny dziennik, stawiający w fatalnym świetle tak armię cesarską, jak i jego samego.] Ponieważ jednak sprawa stała się zbyt głośna, naczelne dowództwo, w osobliwie rozumianej trosce o wizerunek armii, nakazało żołnierzom zawsze dobijać poszkodowane - by nie rozsiewały kompromitujących relacji. Ofiarami nie zawsze zresztą były kobiety. Prócz wypadków homoseksualizmu, zdarzało się zmuszanie ojców - pod groźbą zamordowania nieletnich członków rodziny - do gwałcenia własnych córek lub do stosunków ze zwłokami, do gwałtów zmuszano też buddyjskich mnichów, ponieważ zaś z reguły odmawiali - kastrowano ich.

Rozmiary nankińskiej rzezi, jak i czas jej trwania (sześć tygodni, do początków lutego 1938 r.) skłaniają wręcz do zadania sobie pytania, dlaczego połowa mieszkańców miasta jednak przeżyła. W ich ocaleniu rolę trudną do przecenienia odegrało ogółem 27 obecnych w stolicy Europejczyków i Amerykanów, przeważnie pracowników konsulatów, szkół, szpitali i instytucji charytatywnych (jak już wspomniano, siedzibą przedstawicielstw dyplomatycznych był nadal Pekin). Nawiązując do wcześniejszego precedensu z Szanghaju utworzyli oni tak zwaną Strefę Bezpieczeństwa, ograniczoną od północy i południa ulicami Chungshan i Hanchung, a zawierającą gmachy uniwersytetu, Ginling Women's Arts and Science College'u oraz szpitali; dała ona schronienie i pomoc 200-300 tysiącom uchodźców. Na czele akcji ratunkowej stanął wówczas - fakt poniekąd paradoksalny - przywódca NSDAP w Nankinie i szczery, przynajmniej wówczas, entuzjasta Hitlera, John (sic!) Rabe, nazywany przez Chińczyków "Żywym Buddą", którego ówczesne zapiski, będące bezcennym źródłem historycznym, opublikowała dopiero w 1996 r. Iris Chang. Krążąc po mieście w stalowym hełmie i samochodzie z widoczną swastyką, Rabe dosłownie wyrywał ludzi z rąk Japończyków, swych podopiecznych strzegł w strefie czuwając nocami, a urodzonym tam dzieciom wręczał prezenty w wysokości 10 dolarów USA dla chłopców i 9,5 dolara dla mniej cenionych w kulturze chińskiej dziewczynek [John Rabe wyjechał z Azji, w lutym 1938 r. próbując na prośbę władz chińskich interweniować u Hitlera; zamiast audiencji u wodza doczekał się jednak tylko wizyty gestapo. Po wojnie (w czasie której pracował w Afganistanie i ministerstwie gospodarki) stracił pracę w wyniku denazyfikacji. Wówczas z pomocą pospieszył mu rząd chiński, przekazując dwa tysiące dolarów USA i ofertę zamieszkania w Chinach (nie przyjęta, przydała się jednak komunistom jako mocny dowód kontaktów Czang Kaj-szeka z nazistami). Zmarł w 1950 r.]. Nawiasem mówiąc, wielu Niemców mimo nazistowskich emblematów, zostało wówczas pobitych przez żołnierzy japońskich. Ogromną rolę odegrał także Amerykanin Robert Wilson, jedyny chirurg i jeden z trzech lekarzy w Nankinie (w chińskich szpitalach zdobywcy wybili personel i pacjentów), operujący pokaleczonych i poparzonych ludzi za darmo, aż do utraty sił, mimo, że Japończycy grozili mu bronią. Jako "żywa bogini z Nankinu" zasłynęła też Wilhelmina ("Minnie") Vautrin, będąca dziekanem Ginling Women's Art and Science College, w której kampusie znalazło schronienie tysiące kobiet. Jej niezwykła odwaga była dla nich zwykle skuteczną tarczą, choć nie zawsze. 24 grudnia Japończycy, argumentując, że dzięki temu oszczędzą inne kobiety, wywlekli ze Strefy 24 "zawodowe prostytutki"; jak je zidentyfikowali, nie jest jasne, nie mówiąc o tym, że nawet osoby istotnie parające się ową profesją nie zasługiwały na wydanie w ręce oprawców japońskich [Minnie Vautrin, nie podniosła się już psychicznie po przeżyciach nankińskich; w maju 1940 r. wróciła do USA, gdzie podjęła kilka prób samobójczych zakończonych tragicznym powodzeniem 14 V1941 r. (odkręcony gaz). Jej diariusz z Chin, przechowywany w Yale Divinity School Library, Iris Chang porównuje do dziennika Anny Frank, co jest jednak nadużyciem, gdyż Vautrin (przynajmniej bezpośrednio) nie groziła w Nankinie śmierć.]. Iris Chang twierdzi wręcz, że wszyscy Chińczycy, którzy nie zdołali dotrzeć do Strefy Bezpieczeństwa zostali zabici, w co mimo wszystko uwierzyć trudno.

Zmęczeni dokonaną rzezią oraz dorywczymi próbami pozbycia się zwłok, które palono lub wrzucano do rzeki, zdobywcy rozkazali wreszcie chińskim organizacjom charytatywnym, w rodzaju buddyjskiej Czerwonej Swastyki, by pogrzebały zabitych. "Widziałem ciała leżące wszędzie naokoło, niektóre z nich pocięte na strzępy" - wspominał później jeden z uczestników owej akcji. - "Ludzi porzucono tam, gdzie zostali zabici. Niektóre ze zwłok leżały skulone, inne rozpostarte. Wszystko to było dziełem oddziałów japońskich, sam widziałem je przy robocie. Zacząłem liczyć ciała na jednej z głównych ulic, ale przestałem doliczywszy się około pięciuset po obu stronach ulicy".

Ta ostatnia kwestia zmusza do zadania pytania podstawowego - ile właściwie ofiar pochłonęła masakra nankińska? Odpowiedź nie jest prosta, choćby z tego powodu, że trudno orzec, ile osób przebywało w mieście w chwili kapitulacji - pracujący w USA chiński historyk Wu Tienwei twierdzi, że 630 tys., ale nie wiadomo, czy liczba ta obejmuje także uchodźców i żołnierzy garnizonu stolicy. Amerykański historyk Lloyd E. Eastman pisał o "co najmniej" 42 tys. zabitych w Nankinie (liczba do przyjęcia dla niektórych Japończyków), ale jego kolega Akira Iriye już o dwustu tysiącach. Badacze japońscy wahali się między groteskową liczbą 3 tys. ofiar, a trzydziestu ośmiu, czterdziestu dwu tysiącami, o jakich mówił poważny autor Hata Ikuhiko. Wyjątkiem był Honda Katsuichi, który twierdzi, że w ciągu pierwszych dni zginęło dwieście tysięcy Chińczyków, a do lutego zabitych było już trzysta tysięcy. Kwestią odrębną są wyliczenia majora Ohty Hisao, który konfrontując ze sobą różne dane napisał o 377 tyś. pochowanych zwłok - ponieważ jednak zrobił to w znanym z "prania mózgów" komunistycznym więzieniu w Fuxuan, dane te są raczej wątpliwe. Sądzący zbrodniarzy wojennych Trybunał Tokijski wymienił 260 tys. ofiar. Xu Zhigeng, James Yin, Shi Young oraz Iris Chang, którzy przeprowadzili najdokładniejsze szacunki, skłaniają się zdecydowanie ku najwyższym z podawanych liczb. Słusznie powątpiewając w rewelacje majora Ohty, opierają się przy tym na przesłankach następujących. Bezwzględnie wiarygodne, zachowane w archiwach statystyki, pochodzące od chińskich organizacji charytatywnych oraz powołanych przez okupanta władz miejskich (Nanjing zizhi weiyuanhui) mówią o pogrzebaniu 227 400 ciał (z czego 185 tys. pochowały owe organizacje, 7 400 lokalne władze, a "co najmniej" 35 tys. ludność miejscowa). Liczby te nie obejmują wszelako zwłok grzebanych lub palonych na stosach przez samych Japończyków, tymczasem wiadomo z archiwów tokijskich, że jedna tylko taka "ekipa pogrzebowa" między styczniem a marcem 1938 r. pochowała 30 tys. trupów. Wywiady z członkami rodzin przekonują ponadto, iż wielu zabitym ostatnią posługę oddali najbliżsi lub sąsiedzi, nie informując o tym jakichkolwiek władz. Odrzucono przy tym stanowczo możliwość, że znaczną liczbę zwłok liczono dwukrotnie (np. po wydobyciu z wody i tuż przed pogrzebem), argumentując, że rozkładających się już ciał nie sposób było dźwigać na wzgórza, gdzie zlokalizowano większość grobów; tak więc szczątki wyrzucone przez rzekę chowano na miejscu. Reasumując, wspomniani autorzy szacują liczbę ofiar na 335-400 tys. Iris Chang powołuje się przy tym na odnalezioną przez siebie w waszyngtońskim National Archives, rozszyfrowaną przez wywiad amerykański depeszę japońskiego ministra spraw zagranicznych Hiroty Koki, z 17 stycznia 1938 r. (rzeź wówczas jeszcze trwała) donoszącą, iż "wymordowano nie mniej niż trzysta tysięcy chińskich cywilów, w wielu wypadkach z zimną krwią". Nasuwa się wszelako uzasadnione pytanie, czy Hirota mógł już wówczas dysponować wiarygodnymi danymi o rozmiarach tragedii.

Jeśli jednak nawet liczba ofiar masakry nankińskiej niewiele przekracza 200 tys., to jest ona i tak wyższa od łącznej liczny zabitych w Hiroshimie i Nagasaki bezpośrednio po atakach nuklearnych (tzn. nie licząc zmarłych potem na chorobę popromienną) i od strat ludzkich jakiegokolwiek miasta w II wojnie światowej. Przypomnieć przy tym warto - zwłaszcza z polskiego punktu widzenia - że jeśli ofiary przykładowo, powstania warszawskiego, zginęły w rezultacie trwających dwa miesiące walk, to w stolicy Chin tylko 1% poległych padło w czasie krótkotrwałego oblężenia. Z tego punktu widzenia rzeź w Nankinie pozostaje po dziś dzień wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju. Jej ostateczne rozmiary pozostaną chyba do końca nie znane i poprzestać się musi na słowach znanej pisarki amerykańskiej pochodzenia chińskiego, Amy Tan, stwierdzającej w jednej ze swych powieści: "Pewien dygnitarz powiedział mi potem, że zginęło około stu tysięcy ludzi. Chociaż, skąd on mógł wiedzieć? Kto umiałby policzyć tylu ludzi naraz? Liczyli pogrzebane i spalone ciała, topielców? A co z biedakami, których nikt nie liczył, nawet kiedy żyli? (...) Taka liczba przestaje być liczbą, przestaje być ludźmi".

Z pytaniem o liczbę ofiar ściśle łączy się kolejne: co skłoniło Japończyków do takiego okrucieństwa? Łatwiej jest o wyjaśnienie, gdy chodzi o bezpośrednich wykonawców. Jak już wspomniano, zarówno samurajska tradycja, jak i nieludzkie szkolenie przy pomocy pałek i podkutych butów, serwowane rekrutom w koszarach (zawsze w jego trakcie zdarzały się samobójstwa) zamieniały cesarskich żołnierzy w maszyny do zabijania, bardziej bojące się oficerów niż nieprzyjaciela, których filozofia zamykała się w porzekadle "śmierć lżejsza jest niż piórko, służba cięższa jest niż góra". Od traktowanych w ten sposób ludzi trudno było oczekiwać współczucia dla pokonanego przeciwnika, zwłaszcza wobec wpajanego im poglądu, że zwyciężeni są ludźmi pozbawionymi honoru; jeśli w armiach anglosaskich na trzech zabitych przypadał jeden oddający się do niewoli, to w armii cesarskiej podczas wojny na Pacyfiku stosunek ten wynosił 120 do 1. Dodać tu trzeba, że choć samurajski kodeks bushido znacznie bardziej przypominał europejskie tradycje rycerskie niż poglądy gardzącej statusem wojownika cywilizacji chińskiej, to jednak i tutaj istniały znamienne różnice; wśród samurajów nie było, na przykład, żadnego specjalnego szacunku dla kobiety ani człowieka jako takiego. Ponure życie japońskiego żołnierza oświetlać mogła - prócz perspektywy zaszczytnej śmierci za cesarza - jedynie nadzieja na krótkotrwałe łupy w postaci kobiet, pieniędzy i ryżowej wódki. Jeśli w kimś szkolenie rekruckie jakimś cudem zachowało jeszcze ludzkie uczucia, to sposobem ich zabicia miała być właśnie wojna w Chinach. W swej pracy jej dotyczącej Dick Wilson cytuje następujące świadectwo niejakiego Tajimy:

"Pewnego dnia porucznik Ono oznajmił nam: >>Nigdy jeszcze nikogo nie zabiliście, więc dziś będziecie mieli małą zaprawę w zabijaniu. Nie wolno wam uważać Chińczyków za ludzi, ale za coś mniej wartego niż pies czy kot. Bądźcie dzielni! Teraz niech wystąpią na ochotnika ci, którzy chcą zabijać.<<

Nikt się nie poruszył. Porucznik stracił cierpliwość. >>Tchórze!<< krzyknął. >>Nikt z was nie jest wart, by się zwać japońskim żołnierzem. Więc nikt się nie zgłasza? Cóż, ja was wybiorę.<< Zaczął wywoływać nazwiska, >>Otani - Furukawa - Ueno - Tajima.<< (Mój Boże! - także ja!)

Drżącymi rękami podniosłem mój zaopatrzony w bagnet karabin i - kierowany niemal histerycznymi przekleństwami porucznika - podszedłem powoli w stronę sparaliżowanego strachem Chińczyka stojącego obok dołu - grobu, który pomagał wykopać. W sercu błagałem go o przebaczenie i - z zamkniętymi oczami, mając uszy pełne przekleństw porucznika - wbiłem w sparaliżowanego strachem Chińczyka bagnet. Gdy znów otwarłem oczy, spadał do dołu. Pomyślałem o sobie: Morderca! Zbrodniarz."

Lekcje tego rodzaju bardzo prędko zabijały ostatnie skrupuły. Świeżo przybyły na front chiński podporucznik Tominaga Shozo zauważył, że ludzie z jego jednostki (232 pułk 39. dywizji piechoty z Hiroshimy) "mieli złe oczy. Nie były to oczy ludzi, ale oczy lampartów i tygrysów". Tenże Tominaga opisał potem lekcje dekapitacji, jakie nieostrzelanym, młodym oficerom udzielał na spętanych jeńcach niejaki podporucznik Tanaka:

"Tanaka odwrócił się ku nam i po kolei spojrzał na twarz każdego z nas. >>Głowy powinno się ścinać tak<< - powiedział wydobywając swój miecz. Czerpakiem nabrał wody z wiadra, następnie polał nią obie strony klingi. Strzepując wodę, uniósł długim łukiem miecz. Stojąc za jeńcem, Tanaka usadowił się, szeroko rozkraczając nogi i ściął głowę z krzykiem: >>Yo!<< Głowa poleciała dalej niż metr. Z ciała wytrysnęła w dwóch fontannach krew i bluznęła do dołu.

Była to scena tak przerażająca, że nie mogłem oddychać."

Zagadnienie można zamknąć słowami Nagatomiego Hakudo, po wojnie szanowanego lekarza (!), z którego samooceną (choć może nie z wyrzutami sumienia) zgodziłaby się zapewne większość weteranów:

"Ścinałem ludzi, głodziłem ich na śmierć, grzebałem ich żywcem, ogółem ponad dwustu. Jest przerażające, że mogłem obrócić się w zwierzę i dopuszczać się takich rzeczy. Naprawdę nie ma słów, by wyjaśnić to, co wówczas robiłem. Byłem doprawdy diabłem."

Co jednak inspirowało głównych winowajców, tych którzy wydali rozkaz rzezi? Znany historyk John Toland, zwykle wybielający Japończyków, utrzymuje że masakra nankińska była aktem "nacjonalistycznej furii", odosobnionym wybrykiem ultrapatriotycznych oficerów, nie mogących przebaczyć Chińczykom, że opierając się Japonii zdradzają wspólną sprawę azjatycką. Trudno jednak uwierzyć, by spontaniczny wybuch nienawiści mógł trwać aż sześć tygodni bez reakcji Tokio i naczelnego dowództwa, tym bardziej że pod koniec masakry zmęczeni żołnierze japońscy mieli już dosyć i musiano ich zachęcać do dalszych mordów czarkami wódki. Ustalenie motywów, leżących u podstaw zbrodni, utrudnia dodatkowo fakt, że między decyzją o bezwarunkowej kapitulacji (15 sierpnia 1945) a jej podpisaniem (2 września) władze japońskie zdołały zniszczyć większość najbardziej kompromitujących dokumentów.

O motywy te najłatwiej byłoby zapytać głównych winowajców, ale wskazanie tych ostatnich również nie jest kwestią prostą, choć ich rozpoznaniem (i ukaraniem) zajęły się po wojnie sądy. W swej opasłej pracy, której nikt już dziś nie traktuje poważnie, David Bergamini stwierdził, że atak na Nankin nakazał osobiście cesarz Hirohito, choć - pominąwszy wszystko inne - teza, że za ruchami wojsk na froncie stał monarcha, jest w świetle wszystkich dostępnych faktów absurdalna.

Natomiast osobą ponoszącą w świetle prawa największą odpowiedzialność był generał Matsui Iwane, głównodowodzący Japońskich Sił Ekspedycyjnych w Chinach Środkowych, oficer o ponad trzydziestoletniej (w 1937 r.) służbie. Jego istotna rola pozostaje jednak zagadką. Znany skądinąd jako przeciwnik skrajnych militarystów i zwolennik pojednania z Chinami, trawiony gruźlicą Matsui nawet nie był w Nankinie w chwili upadku miasta. Ceremonialnego konnego wjazdu dokonał dopiero 17 grudnia. Poznawszy prawdę (którą usiłowano przed nim ukrywać, lecz której ukryć nie było można) podjąć miał próbę przywrócenia dyscypliny, co wywołać miało tylko drwiny wśród jego oficerów (sic!). Zważywszy na to wszystko, Iris Chang dopuszcza możliwość, że generał ten odegrał w całej sprawie rolę kozła ofiarnego, tym bardziej że w czasie przesłuchań przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym dla Dalekiego Wschodu Matsui łączył mętne wykręty z samooskarżeniami, chcąc - jak się zdaje - osłonić rodzinę cesarską. Oświadczywszy, że ma wyrzuty sumienia i gotów jest na śmierć, został też na nią skazany i powieszony w więzieniu Sugamo [Trybunał uznał, iż Matsui "był (...) dowódcą armii, która dokonała tych czynów. Wiedział o nich. Miał środki - a również obowiązek - aby powstrzymać swe wojska i ochronić nieszczęśliwych mieszkańców Nankinu. Musi on być uznany winnym zbrodniczego zaniedbania tego obowiązku"]. Nankin był dla niego osobistą tragedią, niemniej pozostaje faktem, że właśnie na nim spoczywał obowiązek powstrzymania rzezi, zaś w wypadku jawnej niesubordynacji winien odwołać się do Tokio lub złożyć dowództwo. Z tego punktu widzenia trudno uznać go tylko za ofiarę omyłki sądowej.

Na osobę bardziej niż Matsui podejrzaną wygląda książę Asaka Yasuhiko, który przejął po nim dowództwo; jemu też przypisuje się wydanie cytowanego już rozkazu o wymordowaniu jeńców. Są jednak poszlaki, iż rozkaz ten wydał po interwencji "z góry", a bez wiedzy swego przełożonego, oficer wywiadu Taisa Isamo. W tej sytuacji za najwyżej postawionych, niewątpliwych morderców uznać trzeba dowódców dwóch podległych Matsuiemu armii, generałów Nakajimę Kesago (ponoć wyjątkowego sadystę) i Yanagawę Heisuke. Obaj zmarli śmiercią naturalną w 1945 r. wykręciwszy się w ten sposób od procesu i stryczka. Przeprowadzony w Nankinie od sierpnia 1946 do lutego 1947 r. proces ukarać mógł jedynie pomniejszych winowajców, w rodzaju wspomnianego dowódcy 6. dywizji, generała Tani, i rekordzistów w ścinaniu, Nodę i Mukaia.

By zrozumieć motywy zbrodni, odwołać należy się do głoszonego w Tokio od początku lat dwudziestych poglądu, że "Chiny państwem, a przynajmniej państwem normalnym, nie są, a zatem umowy i przepisy, obowiązujące normalnie w stosunkach międzypaństwowych wobec Chin nie obowiązują". Nie ogłosiwszy po inwazji stanu wojny, rząd cesarski uznał, że w związku z tym nie musi stosować się do reguł prawa wojennego, jako że nie prowadzi walki, a jedynie każe "bandytów" chwytać i rozstrzeliwać. Akcja na kontynencie określana była jako "incydent", "kłótnia rodzinna, w której młodszy (sic!) brat, Chiny, zmuszony został do przemyślenia swych różnych niegodziwych postępków". Twardy opór chiński ośmieszał jednak te eufemizmy i, co gorsza, drenował Japonię finansowo, skoro tylko do końca 1937 trzeba było przerzucić za morze 200 tys. żołnierzy. Zważywszy na to wszystko nader prawdopodobnie brzmi przypuszczenie Iris Chang, że japońscy przywódcy przez masakrę ludności stolicy zamierzali porazić strachem Chińczyków i wywołać tym samym nastroje zmierzające do szybkiego zakończenia konfliktu. Autorka ta nie wskazuje imiennie na nikogo, wiele jednak sugeruje, że o zbrodni przesądzili ludzie związani z ówczesnym ministrem wojny, generałem Itagakim Seishiro, ongiś głównym sprawcą inwazji na Mandżurię i rzecznikiem ekspansji na kontynent, którego współpracownicy grozili Chińczykom eksterminacją.

Itagaki ostatecznie trafił na szafot, ale nie w związku ze zbrodnią w Nankinie. Natomiast ta właśnie sprawa zaprowadziła na szubienicę Hirotę Koki, eks-premiera, a w czasie upadku stolicy Chin ministra spraw zagranicznych. Wyrok wzbudził wiele kontrowersji, tym bardziej że przegłosowano go stosunkiem głosów 6 do 5, a Hirota był jedynym cywilem wśród skazanych na karę główną. Shiroyama Saburo, biograf Hiroty, utrzymuje stanowczo, że "w czasie, gdy otrzymał on skargi dotyczące masakry nankińskiej, nie był w stanie ustalić prawdy o tej sprawie; mimo to, uznając, że skargi są w znacznej mierze oparte na faktach, przedłożył przedstawicielom armii natychmiastowe i wielokrotne zażalenia, w wyniku których Sztab Generalny wysłał na miejsce zbrodni generała porucznika Hommę [Masaharu - J.P.]. Twierdzenie, że powinien przedstawić sprawę rządowi jest całkowicie chybione; rząd nie mógł uczynić nic więcej ponad to, co uczynił Hirota. Ani on, ani Hirota nie mieli żadnych możliwości, by wydawać rozkazy armii, czy ukarać tych, którzy ponosili odpowiedzialność". Trudno się jednak zgodzić, że kierownik polityki zagranicznej nie powinien był zainteresować własnego rządu wydarzeniami w zdobytej stolicy nieprzyjaciela, skoro w Nankinie działał cały czas (mimo wojny!) japoński konsulat generalny; personel tej instytucji nie pospieszył jednak z bezpośrednią pomocą mordowanym cywilom, choć winien tego dopilnować właśnie Hirota. To właśnie miał na myśli trybunał mówiąc o oskarżonym, iż "jego bierna postawa równała się zbrodni" choć zapewne nie eks-premier był tu najbardziej obciążonym winowajcą.

Zdać sobie przy tym należy sprawę, że rzeź nankińska była jedynie epizodem - choć niewątpliwie najkrwawszym - w japońskich rządach w Państwie Środka, które ogółem kosztowały Chiny około 20 milionów ofiar.

"Jeśli chodzi o okrucieństwa popełnione przez armię japońską od początku naszej wojny obronnej" - oznajmił Czang Kaj-szek 21 lutego 1942 r. w orędziu do mieszkańców Indii - "upadek Nankinu w grudniu 1937 r. jest wypadkiem typowym. Ponad dwieście tysięcy cywili zostało zmasakrowanych w ciągu jednego tygodnia. W ciągu ostatnich pięciu lat chińska ludność cywilna była niemal codziennie wystawiona na bombardowania lotnicze i ostrzał ciężkiej artylerii. W każdym miejscu najechanym przez wojska japońskie dręczono i mordowano mężczyzn, kobiety i dzieci. (...) Na terenach pod japońską okupacją mają nieustannie miejsce gwałty, grabieże, podpalenia i mordy. (...) Tak przedstawia się haniebne zachowanie Japończyków, o podobnym któremu nie słyszano w krajach najechanych przez innych agresorów".

Ani jednak rozmiary masakry, ani jej makabryczny charakter nie zmieniają faktu, że pozostaje ona w świecie niemal zupełnie nie znana - naturalnie poza Chinami, gdzie słowa Nanjing datusha do dziś wywołują grozę. Na ów krzepiący morderców rezultat złożyło się szereg przyczyn. Po pierwsze w Nankinie w przeciwieństwie od Pekinu czy Szanghaju, przebywało stosunkowo niewielu cudzoziemców, a zwierzchnicy najwpływowszych z nich (to znaczy rząd III Rzeszy) nie byli zainteresowani w nagłośnieniu sprawy. Co zaś istotniejsze, nieszczęsnym dla Chińczyków zbiegiem okoliczności, tuż przed upadkiem stolicy lotnictwo japońskie zatopiła na Yangzi amerykańską kanonierkę "Panay", oraz brytyjską "Ladybird"; ów piracki atak, w którym byli ranni i w którym zginął włoski dziennikarz Sandro Sandri, całkowicie przesłonił w oczach Anglosasów tragedię Nankinu. Potem zaś wydarzenia w Europie (Anschluss Austrii, sprawa sudecka, wreszcie wojna) odsunęły egzotyczną Azję na daleki plan.

Haniebną rolę, jeśli chodzi o los ocalonych ofiar, odegrał też rząd komunistycznych Chin. Reżim ten, wbrew popularnym stereotypom, był nader pobłażliwy dla japońskich zbrodniarzy, których dostał w swoje ręce i choć oficjalnie piętnował proces w Tokio jako zbyt łagodny, to do października 1953 r. zwolnił, odsyłając do ojczyzny, 3 tys. z ogółem 4 tys. skazanych; wcześniej traktowano tych ludzi bez porównania lepiej niż jeńców kuomintangowskich czy politycznych więźniów. Jednocześnie wydalono - jako "współwinnych rzezi" (sic!) mieszkających jeszcze w Nankinie twórców Strefy Bezpieczeństwa. Natomiast po przywróceniu stosunków dyplomatycznych z Japonią w 1971 r. rząd ChRL, ze względów propagandowo-politycznych zrzekł się reparacji (przy czym Mao cynicznie, lecz słusznie zauważył, że bez inwazji japońskiej na Chiny komuniści nie przejęliby władzy w tym kraju). Co jednak najistotniejsze, reżim pekiński nigdy nie wyjawił żyjącym jeszcze ofiarom, że mają prawo ubiegać się o indywidualne odszkodowania, choć położenie tych ludzi, znajdujących się zwykle w skrajnej nędzy, mogłaby znacząco odmienić nawet kwota stu dolarów.

Drobnym przyczynkiem do szczególnego stosunku władz ChRL do przeszłości jest casus gen. Danga Shengshi, ongiś dowódcy obrony Nankinu, który porzucając powierzone mu miasto przyczynił się do jego tragedii. Zwolniony z armii przez Czang Kaj-szeka Dang przeszedł na stronę komunistów, zajmował prominentne (choć raczej dekoracyjne) stanowiska w ChRL i zmarł w wieku ponad 80 lat 6 kwietnia 1970 r.  

"Zmowa milczenia" wokół rzezi w Nankinie i brak jakiegokolwiek zadośćuczynienia dla żyjących jeszcze ofiar są nieoddzielne od kwestii stosunku Japończyków do własnej przeszłości, kwestii, która może być tu tylko zasygnalizowana. Wystarczy to powiedzieć, iż mieszkańcy Japonii postrzegają swój kraj nie tyle jako współsprawcę, co ofiarę II wojny światowej (i "nuklearnego holocaustu"), a utwierdzaniu podobnej wizji dziejów sprzyjają niestety podręczniki szkolne, które w szkołach podstawowych i średnich mają - bo muszą mieć - całkowitą aprobatę ministerstwa oświaty, a więc i rządu. Najwyższe osobistości w państwie pozwalają sobie przy tym na wypowiedzi, które - gdyby padły w RFN - zaprowadziłyby przed oblicze sądu figury znacznie niżej postawione. Pochodząca z września 1986 r. opinia Fuijo Masayuki, ministra oświaty w rządzie Nakasone Yasuhiro, który nazwał sądzący zbrodniarzy japońskich Trybunał Tokijski "rasową zemstą" i powątpiewał w rozmiary rzezi w Nankinie wywołała gniew nawet przychylnego Japonii Denga Xiaopinga. Po interwencji rządu ChRL Fuijo utracił posadę. Lecz sam fenomen, podsycany żywymi także na Zachodzie nastrojami antyamerykańskimi i antynuklearnymi oraz "polityczną poprawnością", sugerującą, że wielkie "białe" mocarstwo nie mogło mieć słuszności w walce z mniejszym krajem azjatyckim wydaje się być zjawiskiem trwałym. Dodać tu należy, że mimo osławionego przeciążenia nauką dziecko japońskie otrzymuje informacje z zakresu najnowszej historii (nawet w jej okaleczonej wersji) w dawkach nader skromnych, co prowadzi do zdumiewającej nieraz ignorancji [Jak doniósł 3 XI 1991 r. "New York Times", a potem potwierdził m. in. profesor psychologii Yamaji Hiroko, wielu japońskich uczniów, a nawet studentów (na szczęście nie studentów historii), było zdumionych, usłyszawszy mimochodem w czasie zajęć, że ich kraj prowadził kiedyś wojnę ze Stanami Zjednoczonymi. Ochłonąwszy, chcieli przede wszystkim wiedzieć, kto wygrał.]. Ponieważ rozmaici autorzy chętnie sięgają tutaj do porównań z Niemcami, zauważyć można jeszcze i to, że kwoty wypłacone przez Tokio do 1997 r. w ramach odszkodowań stanowią ledwie 1% analogicznej sumy wyłożonej przez RFN. W dodatku, wbrew temu co się często mówi, Japonii od płacenia reparacji nie zwolnił traktat pokojowy w San Francisco z 1951 r. Jego artykuł 14 w rozdziale 5 powiada tylko, że na zadośćuczynienie takie chwilowo nie pozwala sytuacja finansowa kraju - co na tle aktualnej japońskiej prosperity brzmi nieledwie jak kpina.

"Chciałoby się zatkać uszy, tak przerażające są te świadectwa. Czyżby duch japoński upadł aż tak nisko?" zanotował w czasie procesu dzień po przesłuchaniu chińskich świadków były ambasador w Londynie Shigemitsu Mamoru. Należąc do szlachetniejszych postaci w służbie przedwojennego reżimu, Shigemitsu ratował swą reakcją honor Japonii. Trudno się jednak oprzeć refleksji, że wielu z jego rodaków nazbyt dosłownie potraktowało pierwszą część owej wypowiedzi.

Mimo podejmowanych w ostatnich latach, głównie przez diasporę chińską, prób nagłośnienia sprawy (wystawy fotograficzne, prezentacja dziennika Rabego, film Nancy Tong "W imieniu cesarza"), słowo "Nankin" pozostaje pustym dźwiękiem dla niemal wszystkich Europejczyków i Amerykanów. Symbolem martyrologii ludności Dalekiego Wschodu jest nadal Hiroshima - położony w kraju morderców filar ich przemysłu zbrojeniowego.

 

Jakub Polit "Smutny kontynent. Z dziejów Azji wschodniej w XX wieku", 2002 Kraków



Ludobójstwo, eksterminacja, rzeź