MIESIĘCZNIK - Biuletyn Śląskiego Klubu Fantastyki - nr 141-164 - 2001-2004 r.
W dzisiejszym numerze Miesięcznika rozpoczynamy druk wspomnień jednego z najbardziej doświadczonych fanów polskich, redaktora i tłumacza Wiktora Bukato. Wiktor działał już w latach siedemdziesiątych, uczestniczył w pierwszym polskim konwencie - Euroconie "Orbity przyjaźni" (Poznań 1976), nawiązywał kontakty z twórcami ze Wschodu i Zachodu. Trzykrotnie był laureatem ŚLĄKFY jako wydawca roku (1985, 1986 i 1988). Ostatnio wycofał się z fandomowej działalności, ale zjawił się jeszcze jako gość honorowy Polconu '97 w Katowicach.
Kolejne odcinki pojawią się w nowym dziale "Sceny z życia smoków" - chodzi naturalnie o smoki fandomu, których Wiktor jest jednym z najznakomitszych przedstawicieli.
PWC
Wiktor Bukato
Sceny z życia smoków fandomu
ŻYCIE MOJE... (W FANDOME)
Nosiłem się z tą myślą od kilku lat, ale chyba dopiero wydarzenia ostatnich miesięcy, brutalnie przypominające o tym, jak łatwo przemijamy i jak niewiele po nas pozostaje, dały ostateczny impuls. Postanowiłem, korzystając z gościnności łamów Miesięcznika, opowiedzieć o swojej przygodzie z fandomem, dopóki mi jeszcze pamięć służy. Dla wielu będzie to jak bajka z czasów bez komputerów, magnetowidów i wolnego dostępu do paszportu; spróbuję jednak pokazać, że w fandomie było i jest coś więcej niż z jednej strony lasery-bajery, z drugiej zaś zawody w ilości wypitej gorzały i związanych z tym wyczynów (a takie wrażenie można byłoby odnieść po lekturze kilku niedawnych numerów jednego z pism sf). No i wreszcie... minęło już ćwierć wieku mojej przygody z fandomem.
Mam w domu na ścianie niewielki kilimek ozdobiony kilkudziesięcioma znaczkami uczestnika imprez fantastycznych, w których brałem udział. Wśród nich niepozorny okrągły znaczek ze złotym napisem na czerwonym tle:
EUROCON III - POZNAŃ 1976
W tamtych czasach znany współcześnie nam konwent był nie do pomyślenia. Poczynając od organizacji - wszystko musiało być oficjalne, uzgodnione, zatwierdzone, pod patronatem itp. - aż do doboru gości. W tzw. wymianie kulturalnej obowiązywał np. ustalony limit: trzy czwarte gości zagranicznych z krajów socjalistycznych, z pozostałej części większość z zawsze socjalizującej Francji lub Włoch, dopiero gdzieś na szarym końcu RFN czy Wielka Brytania. No i, oczywiście, impreza musiała się nazywać poważnie, a więc nie żaden konwent, ale Europejski Kongres Science Fiction.
Poznański Eurocon organizował tamtejszy oddział Związku Literatów Polskich, którym kierował Czesław Chruszczewski, pisarz dość znany, aczkolwiek niezbyt ceniony. Niemniej okazał się niezłym organizatorem, bo uczestnicy, z którymi rozmawiałem, chwalili imprezę. Może uważali, że tak wypadało?
Polski fandom w zasadzie w Euroconie nic uczestniczył bo go wówczas praktycznie nie było. Potem dowiedziałem się, że kilka osób z późniejszego Ogólnopolskiego Klubu Fantastyki i Science Fiction znalazło się wśród uczestników, ale i tak by mi to wówczas nic nie dało -słowo "fandom" nic mi nie mówiło.
Natomiast jeśli chodzi o gości zagranicznych, niewątpliwie było ich wielu, mnie jednak interesował w zasadzie jeden: Brian W. Aldiss. Po pierwsze dlatego, że mówił językiem, który znałem; po drugie, jako autor Non Stopu, który dopiero co skończyłem i który mi się bardzo podobał; po trzecie, miałem nagrać z nim wywiad dla anglojęzycznej rozgłośni Polskiego Radia, w której wówczas pracowałem.
Brian przyjechał do Poznania z fasonem: wynajął samochód kempingowy, którym zabrał żonę Margaret i trójkę wówczas jeszcze nieletnich dzieci, wydawać pieniądze z polskiej części honorarium za Non Stop. Będę o tym pisał dokładniej w następnych odcinkach, wspomnę więc tylko, że były to czasy, kiedy autor zagraniczny zwykle otrzymywał jako honorarium tysiąc dolarów z przydziału Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz resztę w polskich niewymienialnych, nie dozwolonych do przekazania za granicę złotówkach - których nawet było dość sporo, tyle że trzeba było po nie pojechać i na miejscu wydać. No i właśnie Brian skorzystał w rym celu z Euroconu.
Nie będzie w tym wielkiej przesady, jeśli powiem, że Brianowi zawdzięczam właściwie dalsze zainteresowanie fandomem. To on, po skończeniu nagrania wywiadu, opowiadał mi o dziesiątkach wielkich, kilkutysięcznych imprez w Ameryce, o nieco mniejszych, ale niemal równie licznych konwentach w Europie. On też obudził we mnie chęć poznawania fantastyki anglojęzycznej w zakresie wykraczającym poza te marne kilka tytułów rocznie, które byli w stanie zaoferować mi polscy wydawcy, skrępowani podobnymi limitami co organizatorzy kongresów. Dysponowałem już koniecznym narzędziem - znajomością języka - a także motywacją. Brakowało jednak tego, co najważniejsze: samych książek.
Po raz kolejny przypomniałem sobie tamte lata parę dni temu, gdy wszedłem do księgarni Co-Liber na Placu Bankowym w Warszawie, aby kupić The Truth Pratchetta - od ręki, za sumę nie przekraczającą cen książek polskich. Otóż w tamtych czasach, poza przywiezieniem z zagranicy, książkę w języku angielskim można było kupić tylko w ramach wyprzedaży eksponatów z Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie lub w jednym z trzech antykwariatów. Oczywiście fantastyki było tam niewiele, przeważały kryminały, a i to klasyczne, żaden Bond nie miał prawa się prześlizgnąć...
No proszę, byłbym zapomniał: wiele tytułów w języku angielskim, niekiedy pięknie wydanych, można było za bezcen kupić w sklepie "Książka Radziecka" na Nowym Świecie, ponieważ wielki Związek Radziecki nie przejmował się takimi drobiazgami jak prawa autorskie. Co prawda, podpisał mniej więcej w tamtym czasie konwencję genewską (nie berneńską) dotyczącą praw autorskich, ale, jak mi to wyjaśniali nawet poważni ludzie, ochrona dotyczy dzieł wydanych po dacie podpisania. A wcześniejsze? A, to po staremu... No i w ten sposób stałem się dumnym właścicielem kilku antologii fantastyki anglojęzycznej wydawanych w CCCP jako pomoc do nauki języka angielskiego. Ale to wszystko było za mało.
Toteż kiedy przeczytałem w prasie o zorganizowanej przez oficjalnego polskiego importera książek - agencję "Ars Polona" - wystawie beletrystyki anglojęzycznej połączonej z jej sprzedażą, niezwłocznie ustawiłem się w kolejce do lokalu przy ulicy Mazowieckiej i odczekawszy pół godziny znalazłem się w barwnym świecie paperbacków...
No właśnie. Na Targach Książki wystawiano raczej książki naukowe, a jeśli beletrystyczne, to w trwalszych, twardych oprawach, wówczas jeszcze nie tak barwnych jak obecnie. Radzieckie wydania były tak ponure jak socjalistyczna rzeczywistość. Dopiero te wielobarwne okładki stanowiły prawdziwą pokusę, że aż nie wiedziałem, za co chwytać, a tu inni z tyłu napierali... Na pewno wiele przegapiłem.
Potem zabrałem się do rzeczy bardziej systematycznie. Życie Warszawy prowadziło wówczas rubrykę "Mały Antykwariat", gdzie zamieszczano prośby osób poszukujących konkretnych tytułów lub książek z określonej dziedziny. Ja napisałem, że szukam fantastyki w języku angielskim.
Odpowiedzi nadeszło kilka; większość oferowała jeden lub więcej tytułów, ale trafił się prawdziwy skarb: starszy mężczyzna na warszawskim Żoliborzu miał do odstąpienia kilkadziesiąt tytułów, z których wziąłem większość, w tym, m. in. trylogię Fundacji Asimova. Ale po zakończeniu transakcji było coś jeszcze. Mężczyzna ów okazał się miłośnikiem wszelkiego rodzaju proroctw, przepowiedni i podobnych spraw. Zatroskanym głosem wyjawił mi, że bodajże w roku 1982 nastąpi tzw. alineacja planet, a związane z tym siły najprawdopodobniej spowodują katastrofę na skalę kosmiczną. Niebawem będzie dwudziesta rocznica tej katastrofy...
Myślę, że choć pobieżnie, jednak w miarę wiernie przedstawiłem trudności, na jakie napotykał wielbiciel fantastyki w latach przedfandomowych. Nic więc dziwnego, że gdy w istniejącym wówczas przy Alejach Jerozolimskich salonie wydawnictwa "Iskry" znalazłem ulotkę informującą o powstałym klubie miłośników fantastyki i organizowanych przezeń giełdach książki, zainteresowałem się natychmiast.
Lata OKMFiSF
Było to bodajże na początku 1978 roku, kiedy przy kolejnej wizycie w salonie wydawnictwa "Iskry", najpoważniejszego wówczas wydawcy fantastyki, dostrzegłem na ladzie niewielkie ulotki z zaproszeniem do klubu "Ubab" w akademiku przy ulicy Kickiego, na spotkania Ogólnopolskiego Klubu Miłośników Fantastyki i Science Fiction (OKMFiSF). Wśród licznych atrakcji, jakie Klub obiecywał zainteresowanym, znalazła się również giełda książek.
Dziś, kiedy pięciotysięczny nakład wielu tytułów ledwie się sprzedaje do końca, najczęściej dopiero po przecenie, trudno uwierzyć, że kiedyś nakłady kilkudziesięciotysięczne rozchwytywano w parę dni. Tym zaś, którzy się spóźnili, pozostawało szperanie w nielicznych antykwariatach albo - no właśnie: giełda książki OKMFiSF. Zasady były proste: wystawiający książki kładł na nich kartkę z cenami wywoławczymi, prowadzący zaś sięgał po kolejne stosy, odczytywał ceny, następowała (albo nie) licytacja, oferujący najwyższą cenę wpłacał ją kasjerowi i odbierał książkę, natomiast po giełdzie wystawcy odbierali nie sprzedane książki oraz uzyskane kwoty z potrąceniem prowizji klubowej. Bardzo proste, choć chyba niezbyt legalne. Ale kto wtedy o tym myślał.
Giełda miała swoich stałych bywalców, którzy z błyskiem w oku przyglądali się wyciąganym z teczek i toreb eksponatom, w nadziei na jakiegoś "białego kruka". No i były takie... Wysokie ceny osiągał Sezam Lema, Misja międzyplanetarna Van Vogta, Człowiek w labiryncie Silverberga - zresztą cała tzw. pierwsza seria "Iskier" cieszyła się ogromną popularnością. Wszyscy milkli, kiedy w dłoniach prowadzącego giełdę pojawiał się któryś z tomów trylogii międzygwiezdnej Borunia i Trepki, względnie Władcy Pierścieni. Nie do nich jednak należał rekord ceny uzyskanej na giełdzie. Najwyższą sumę zapłacono za Przez ocean czasu Korewickiego; był to zresztą jedyny przypadek oferowania tej książki. Zresztą inna polska książka, Zaziemskie światy Umińskiego, też potrafiła rozbudzić emocje; przyczyniły się do tego dzieje wydania, które po druku leżało w magazynach przez kilka lat, czekając na odwilż roku 1956. Ach, gdzie te czasy... Myliłby się jednak, kto by sądził, że działalność OKMFiSF ograniczała się do giełd książki. Odbywały się spotkania z pisarzami, którzy zresztą też należeli do klubu, wielce sobie ceniąc możliwość bezpośredniego kontaktu z odbiorcami swej twórczości. Zresztą granica między autorami a czytelnikami w fantastyce od zawsze jest dość umowna; niemal każdy fan z czasem sięga po pióro (obecnie klawiaturę), a nawet cenieni autorzy nie wypierają się fandomu. W OKMFiSF aktywnie działali Krzysztof Boruń, Andrzej Trepka, Marek Oramus; bywali Janusz Zajdel i Adam Wiśniewski-Snerg. Spotkania z nimi stanowiły atrakcję pierwszych polskich konwentów zorganizowanych siłami fandomu: w latach 1977 i 1978 w Warszawie, w 1979 w Łodzi, wreszcie w 1980 roku w Krakowie.
W konwencie z roku 1977 nie brałem udziału, nie wiedząc jeszcze o istnieniu Klubu. Następny, rok później, połączony był z imprezą międzynarodową pod nazwą "Orbity Przyjaźni"; wzięło w niej udział wielu znanych autorów z tzw. demoludów (np. Kirył Bułyczow), ale także np. Kanadyjka Elizabeth Vonarburg oraz Szwed Sam Lundwall, pisarz, choć bardziej znany jako działacz fandomu. Zresztą w czasie późniejszych kontaktów międzynarodowych okazało się, że niemal w każdym kraju są tacy "etatowi przedstawiciele" fandomu sf: w ZSRR Jeremi Parnow, w Czechosłowacji Josef Nesvadba, w Rumunii Ion Hobana, w Bułgarii Ljuben Diłow, we Francji Pierre Barbet. W Polsce najpierw etatowym reprezentantem był Czesław Chruszczewski, potem Konrad Fiałkowski, wreszcie... ale to już temat na jeden z następnych odcinków. Konwent łódzki był znowu tylko krajowy (choć wydaje mi się, że przyjechał jednak jakiś gość zagraniczny), a o konwencie krakowskim będzie następnym razem.
Jeśli jednak ktoś z Czytelników odniósł wrażenie, że działalność fandomu pod koniec lat siedemdziesiątych rozkwitała swobodnie i bez ograniczeń, pomylił się bardzo. OKMFiSF miał dość duże możliwości działania, ponieważ był przybudówką jedynie słusznej organizacji studenckiej - SZSP, dla której był pozycją w sprawozdaniu z działalności kulturalnej wśród studentów. To nic, że większość fanów lata studenckie miała jeszcze przed lub już za sobą; liczyła się sprawozdawczość. A ponieważ mocodawcy z SZSP zbytnio się nie czepiali programu działalności OKMFiSF, jakoś ta symbioza trwała.
Klub zresztą korzystał ze sprzętu i innych środków udostępnianych przez SZSP. Mnie powierzono redagowanie biuletynu klubowego, wydawanego na powielaczu znajdującym się w Radzie Naczelnej SZSP na Ordynackiej. Robiło się to tak: trzeba było na maszynie przepisać tekst na matrycy, nie zapominając o wyłączeniu taśmy barwiącej. Następnie matrycę przekazywało się do powielarni i po jakimś czasie odbierało gotowy nakład. Następnie biuletyn był rozsyłany do członków zamiejscowych oraz rozdawany na imprezach klubowych. Wydałem tego coś ze dwadzieścia kilka numerów, a potem dałem spokój, bo nikomu poza mną nie chciało się pisać do biuletynu, a niezbyt dobrze się czuję jako człowiek-orkiestra. Zresztą do końca nie zdołałem uzyskać pełnej bazy adresowej Klubu, który w porywach miał liczyć dziesięć tysięcy członków, mnie natomiast udało się dotrzeć do kilkudziesięciu.
Trzeba powiedzieć szczerze - OKMFiSF wzorem dobrej organizacji nigdy nie był. Ale nic dziwnego, skoro była to pierwsza taka organizacja w Polsce, kraju bez tradycji fandomowych, ba, nawet bez dobrej znajomości kanonu zachodniej literatury fantastycznej. A mimo to Klub jakoś działał, organizował konwenty, a co więcej, dorobił się własnej serii fantastyki wydawanej przez Krajową Agencję Wydawniczą. I choć serię zapoczątkował Ósmy krąg piekieł Krzysztofa Borunia, to większość wydawanych w niej książek napisali debiutanci. Prawda, nie zawsze były to udane debiuty, ale znaczenia tego faktu nie sposób przecenić: oto po raz pierwszy wydawca przyjmował do publikacji dzieła autorów młodych, nie krzywiąc się, że daleko im do Lema...
Nie bez wpływu na tę możliwość publikacji był fakt zatrudnienia w redakcji fantastyki KAW Andrzeja Wójcika, działacza OKMFiSF. Andrzej Wójcik to postać osobliwa: pozornie megaloman, lubiący coś znaczyć (do tego stopnia, że nawet podawał się za oficera SB), ale moim zdaniem leczący w ten sposób jakieś kompleksy. W każdym razie on był motorem powstania Klubu i chwała mu za to, choć nie lubił konkurencji.
Poza nim w Klubie działali Grażyna Sanojca, Andrzej Krzepkowski, Jacek Rodek, Zbigniew Jonszta, Andrzej Pruszyński i wielu innych, wśród nich niżej podpisany. Formalnie podlegała mi wewnętrzna działalność wydawnicza, ale że poza owym nieszczęsnym biuletynem nic Klub nie wydawał, moje zainteresowania zaczęły kierować się ku kontaktom zagranicznym. Odpowiadał za nie Andrzej Pruszyński, ale bardziej interesowały go kraje francuskojęzyczne, toteż anglosaskimi mogłem się spokojnie zajmować.
Na początek, korzystając z adresów zamieszczonych w Who is Who, napisałem do kilkunastu wymienionych tam autorów z prośbą o ich bibliografie i biografie - do archiwum klubowego. Odzew był wręcz masowy: nikt nie odmówił, a wielu autorów podawało nawet adresy swoich kolegów po piórze oraz agentów literackich, którzy również pomagali w nawiązaniu kontaktu.
Jednak prawdziwym dla mnie przełomem miała stać się impreza odbywająca się w ostatnim tygodniu sierpnia 1979 roku w Brighton na południu Wielkiej Brytanii.
Brighton po raz pierwszy
Pewnego słonecznego dnia pod koniec sierpnia 1979 roku wsiadłem na Dworcu Gdańskim w Warszawie do pociągu jadącego do holenderskiej miejscowości portowej Hook van Holland. Tam miałem wejść na pokład promu do portu angielskiego Felixstowe, a następnie przesiąść się do pociągu jadącego na jeden z dworców londyńskich, bodajże Liverpool Street. Następnie krótka przejażdżka metrem na główny dworzec Londynu - Victoria - po czym już naprawdę niewielki odcinek do Brighton, gdzie odbywał się tegoroczny Światowy Konwent Science Fiction (Worldcon), znany pod ksywą SEACON 79
Wyruszałem zaopatrzony w oficjalną delegację wystawioną przez SZSP, paszport na tzw. wyjazd popierany - oczko niżej niż służbowy, ale ważniejszy niż prywatny - nieco plakatów filmowych i ulotek oraz całkowity brak pojęcia o tym, co to jest zachodni konwent sf, a Worldcon w szczególności. Pozostałe 2/3 delegacji, czyli Zbyszek Jonszta i Andrzej Pruszyński, jechało samochodem, zabierając większość eksponatów czyli przeważnie książek.
Do Londynu dotarłem raczej bez przygód, tam natomiast zaczęły się kłopoty. Zaplanowałem sobie (moje podróże zawsze sobie w mniejszym lub większym stopniu planowałem), że między dworcami przejadę linią okrężną metra, aby się nie przesiadać, i że godzina na to powinna wystarczyć. Niestety, linia okrężna jakoś się nie pojawiała, a gdy pociąg w końcu nadjechał, wiadomo było, że na oznaczoną godzinę nie zdążę. Niby niewielki kłopot - pociągi do Brighton są co godzinę - ale w ten sposób nie miałem szansy dotrzeć przed zamknięciem rejestracji, a co za tym idzie, otrzymać identyfikatora umożliwiającego swobodne poruszanie się po hotelu Metropole, gdzie odbywała się impreza.
Po dotarciu na dworzec Victoria okazało się, że zdążyłem nie tylko na swój pociąg, ale nawet na poprzedni, tak straszliwie były opóźnione (koniec sezonu urlopowego). Niewiele to jednak pomogło, bo na miejsce dotarłem i tak późno wieczorem...
...I wpadłem w sam środek olbrzymiego, barwnego tłumu ludzi w różnym wieku i o różnym wyglądzie, niekiedy dość osobliwym, jako że trwały przygotowania do maskarady. Mowy nie było, aby kogoś wypatrzyć, ale i tak nie miałem na to zbyt wiele czasu, bo musiałem znaleźć jeszcze miejsce noclegu czyli tzw. schronisko młodzieżowe, gdyż tylko na taki nocleg było mnie wówczas stać.
Schronisko sieci YHA teoretycznie winno mieć ten sam standard i ten sam regulamin na całym świecie; w praktyce widziałem wiele najróżniejszych: od śmierdzącej marychą speluny w Amsterdamie do niewielkiego hoteliku z czyściutkimi pokojami dwuosobowymi w Rijece. To w Brighton było raczej z tych gorszych - niby czyste, ale sale po kilkanaście osób no i trzeba wracać do 22.00. A nie muszę chyba nikomu mówić, że na konwencie wtedy właśnie jest najciekawiej...
Niemniej pierwszą noc i tak musiałem uczciwie przespać po całonocnej podróży pociągiem, a następnego dnia udałem się rześki na podbój Worldconu. No i po to, aby odszukać resztę polskiej delegacji.
Delegacja, jak to wówczas bywało, miała za zadanie nie tylko patrzeć, poznawać i dobrze się bawić, ale przede wszystkim "reprezentować". W tym celu OKMFiSF zamówił stolik na sali sprzedaży, wśród handlujących używanymi książkami, czasopismami, gadgetami itp. Mieliśmy do pokazania kilkadziesiąt książek, plakaty i ulotkę informacyjną o klubie.
Nie był to rewelacyjny pomysł, ponieważ zostaliśmy uwiązani w jednym miejscu, a oczy aż śmiały się do otaczającego nas bogactwa, przede wszystkim książek. Postanowiliśmy więc, że będziemy siedzieć na zmianę, i jakoś to wychodziło, z wyjątkiem największych imprez, takich jak maskarada czy wręczenie nagród Hugo, na których wszyscy chcieliśmy być obecni. Ale wtedy już sala sprzedaży i tak była zamknięta.
Niemal cały wolny czas poświęciłem na przeglądanie kartonów z używanymi książkami oferowanymi za śmiesznie niskie ceny - 10, 20 pensów. W ówczesnej sytuacji dewizowej Polaków to i tak było wiele (średnia pensja - równowartość 20 dolarów), ale kilkadziesiąt książek udało mi się kupić, z czego pamiętam przede wszystkim obie serie napisane przez E. E. "Doc" Smitha - "Skowronek Kosmosu" i "Saga o Lensmenach" - oraz wiele zbiorów opowiadań i antologii, jako że zawsze w sf najbardziej lubiłem krótkie formy. W sumie po tym wyjeździe moje zbiory powiększyły się niemal dwukrotnie.
Równie miłe były spotkania z autorami. Jak już wspominałem, do wielu z nich pisałem uprzednio z prośbą o informacje biograficzne i bibliograficzne; niektórzy zapamiętali moje nazwisko i witali mnie jak starego znajomego. Tam rozpoczęła się moja przyjaźń z Bobem Shawem, Johnem Brunnerem, Jamesem Gunnem, Frederikiem Pohlem i Poulem Andersonem; wszyscy z nich w rezultacie odwiedzili nasz kraj. No, może nie tylko dlatego, ale o tym później.
Ja sam koniecznie chciałem odszukać pisarza o nazwisku Joseph Green, autora książki Conscience Interplanetary, która wydała mi się swoistą repliką na Misję międzyplanetarną Van Vogta i chciałem się upewnić, czy tak było. Ku swemu zdziwieniu spotkałem go i zaczęliśmy rozmawiać. Oczywiście nie przyznał się do napisania swej książki "w odpowiedzi", a nawet, że czytał Misję; jak było, tak było, dość, że na koniec rozmowy powiedział, że pracuje w biurze prasowym NASA na przylądku Kennedy'ego (a może Canaveral; nie pamiętam, jaka wówczas nazwa obowiązywała) i że jakbym był kiedy w okolicy, mam się odezwać, to mi pokaże ośrodek lotów kosmicznych. Uśmiechnąłem się tylko, bo wyjazd do Stanów był tylko marzeniem, wydawało się, nieziszczalnym. Myliłem się jednak...
Bardzo mi było nie na rękę codzienne wracanie do schroniska przed godziną policyjną, ale co miałem robić? Jednak na ostatnią noc machnąłem ręką na wygody spania, zabrałem bagaże, zostawiłem w przechowalni hotelowej (a było tego dużo, kilkadziesiąt książek swoje waży), obejrzałem ceremonię wręczenia nagród Hugo, wszystko, co było do obejrzenia, i dobrze po północy znalazłem ustronną kanapkę i położyłem się spać.
Ochrona wywaliła mnie dopiero po kilku godzinach, za co byłem im bardzo wdzięczny, a zresztą i tak trzeba było wstawać, bo musiałem zdążyć na pociąg do Londynu, potem do Felixstowe... i tak dalej. Zdążyłem.
Aby zakończyć tę część mojej opowieści, wspomnę pokrótce o ostatnim konwencie OKMFiSF, który odbył się pod koniec września 1980 roku w Krakowie. Ze względu na sytuację miał się nawet nie odbyć, ale po podpisaniu Porozumień Gdańskich wszystko okazało się możliwe (przynajmniej na razie), to i konwent się odbył. Na moje zaproszenie przyjechali Bob Shaw i John Brunner; tego pierwszego witałem wraz z żoną w Warszawie, bo najpierw musiał pobrać złotówkową resztę honorarium za wydaną w Polsce książkę; John Brunner przyjechał samochodem prosto do Krakowa.
W Krakowie gości zakwaterowano w tych samych akademikach co resztę konwentowiczów, co miało ten skutek, że Bob Shaw z żoną postanowili natychmiast poszukać innego lokum (nieśmiało tłumaczyli, że woleliby, aby woda z prysznica lała się przez sitko, a nie strumieniem, bo sitko ktoś ukradł), natomiast John Brunner bohatersko pozostał na kwaterze, robiąc dobrą minę do złej gry. Do dziś pamiętam, jak w białej marynarce schodził na kolację w stołówce akademickiej, gdzie stoły były pokryte niekoniecznie czystą ceratą...
Jak było tak było; na tym w każdym razie zakończyła się historia konwentów OKMiSF, a i samego klubu również. Mnie natomiast pół roku później czekał kolejny wyjazd do Anglii, na konwent krajowy, odbywający się niezmiennie "około Wielkiejnocy". O tym następnym razem.
Moja podróż na Eastercon, czyli dlaczego nie lubię wahadłowca "Columbia"
Tekst pod tym tytułem (niniejszy odcinek to jakby jego remake, w zmienionej wersji, jak to jest w modzie) ukazał się w 4 numerze SFanzina, biuletynu Klubu Fantastyki SFan, który powstał na początku lat osiemdziesiątych w Warszawie, przy Centrum Gier i Rozrywek zwanym potocznie "Groteką". Po zakończeniu działalności OKMFiSF, związałem się z tym klubem najczęściej prowadząc giełdę książek, ale nie tylko. Czasem pisywałem do SFanzina, zaprosiłem Janusza Zajdla na spotkanie z okazji wydania przez Iskry Limes Inferior, w połowie lat 80 zorganizowałem (już w siedzibie na Grójeckiej) prezentację nowych filmów SF... Niemniej kolejny wyjazd do Anglii był tylko moją inicjatywą.
No, może nie tylko moją. Wspomniany już w poprzednim odcinku Bob Shaw porozumiał się z organizatorami Easterconu, czyli brytyjskiego Krajowego Konwentu SF, w roku 1981 odbywającego się w Leeds, w północnej części wyspy. Plan był taki - najpierw odwiedzę Boba, który wówczas mieszkał na północno-zachodnim wybrzeżu, a następnie wspólnie pojedziemy do Leeds, skąd wrócę do Londynu, a następnie do kraju. Plan w zamierzeniu prosty, w wykonaniu okazał się trudniejszy, głównie z powodu wymienionego wahadłowca oraz polskiego filmu Golem, który postanowiłem ze sobą zabrać na ów konwent.
Po co? Z prozaicznych względów - nie stać mnie było na opłacenie hotelu, a schroniska młodzieżowego w okolicy nie było. Bob załatwił z organizatorami, że za hotel zapłacą, jeśli przywiozę polski film science fiction. No i dobrze - ale jaki?
Były dwa do wyboru - Test pilota Pirxa (którego za bardzo nie chciałem, bo był na wpół radziecki) i właśnie Golem. Wiedziałem, że istniejące wówczas Przedsiębiorstwo Eksportu i Importu Filmów "Film Polski" ma kopię z angielskimi napisami, bo prezentowało Golema za granicą. Ale czy mi ją wypożyczą? I za ile?
Owszem, wypożyczyli i nawet za darmo - takie były czasy. Niemniej dysponowali tylko kopią 35 mm, co oznaczało konieczność targania ze sobą metalowej kasety z dziesięcioma rolkami filmu, ważącej około 20 kilogramów. Samolot więc odpadał, bo kaseta wyczerpałaby cały limit bagażu. Pozostał zatem pociąg. Udało mi się nawet załatwić zezwolenie dewizowe na zakup biletu do Londynu po oficjalnym kursie wymiany (po kursie czarnorynkowym pociąg był droższy od samolotu), ale pojawił się nowy kłopot.
Organizatorzy konwentu dowiedzieli się, że brytyjskie władze celne mogą nie zezwolić na przywiezienie filmu bez tzw. kaucji celnej, to znaczy sumy gwarantującej, że nie sprzedam kopii na terenie Wielkiej Brytanii, zwrotnej przy wywozie. Oczywiście nie miałem do dyspozycji stosownej sumy, ale pomógł John Brunner, który napisał mi o karnecie ATA.
Jest to zestaw dokumentów wydawany do przedmiotów nie przeznaczonych na handel, ale np. na wystawę. Trudność polega na tym, że trzeba go ostemplować na każdej granicy u celnika. A to okazało się dość kłopotliwe.
Polskie służby celne były na miejscu, a jakże, podobnie NRD-owskie. Przedstawicielka tych ostatnich zapytała nawet, czy Golem to "porno", na co ja tylko popatrzyłem na nią z politowaniem. W tamtą stronę? Teraz zresztą może i by miała rację...
Kłopoty zaczęły się dopiero w RFN. Najpierw tamtejszy celnik zabrał karnet i gdzieś zniknął, pociąg ruszył, ja w nerwach... Wrócił po godzinie, pewnie szukał pieczątki. Na granicy z Holandią w ogóle nikt się nie pojawił - EWG, oczywiście. Wreszcie port w Hook van Holland.
Kiedy dowiedziałem się, że placówka celna znajduje się po drugiej stronie portu od przystani promów, miałem niemal pewność, że nie zdążę. Trzeba tu wyjawić, w jaki sposób przemieszczałem się z ciężką kasetą i walizką - otóż działo się to z pomocą wózeczka do bagażu, na którym stała kaseta, a na niej walizka. Wszystko to było bardzo chybotliwe, a i pręty wózeczka mocno się wyginały, ale jakoś jechało, choć kółka mogłyby być większe. W każdym razie na prom zdążyłem, karnet ostemplowałem i po dopłynięciu do portu dumnie wręczyłem celnikowi...
...aby się dowiedzieć, że nie musiałem się tak męczyć, bo leży u nich pismo od organizatorów, zapowiadające mój przyjazd i Królewski Urząd Celny czeka na mnie niemal z otwartymi ramionami. Zgrzytając zębami wsiadłem do pociągu, potem znaną już trasą z dworca Liverpool Street na Victoria, ale że autobus na północ odchodził następnego dnia, zanocowałem u znajomego nieopodal, wzbudziwszy turkotem wózka pewien niepokój wśród sąsiadów.
Umowa z Bobem była taka: ponieważ autobus do niego nie dojeżdżał, miał mnie odebrać z przystanku przy szosie, która przebiegała kilkanaście kilometrów od jego domu. No i następnego dnia, pełen ufności, wywalam się z bagażem z autobusu i widzę, że dookoła przystanku - składającego się ze słupka i tabliczki - nie ma dosłownie nic: żadnych budynków, budki telefonicznej czy coś. Nie ma też Boba Shawa.
Co robić? Na to nie byłem przygotowany. Rozejrzałem się dookoła, ale im bardziej się rozglądałem... i tak dalej. Po jakimś czasie zacząłem nawet iść w kierunku ciemnej plamy na horyzoncie, która mogła być jakimiś zabudowaniami... ale wreszcie pojawił się samochód z Bobem.
Okazało się, że amerykański wahadłowiec "Columbia" wybrał sobie akurat tę porę na lądowanie i Bob po prostu musiał to zobaczyć. Szczęśliwie dla mnie postanowił oglądać telewizję u znajomego mieszkającego znacznie bliżej drogi. Niemniej, wiadomo już, skąd wziął się tytuł tego odcinka.
Na kilka dni spędzone u Boba składało się zwiedzanie okolicy, w tym miejscowych pubów (takiego bittera nigdzie więcej nie piłem) oraz obserwacja, jak ciężko pracuje nad swoim kolejnym "Poważnym Wykładem Naukowym", z których to wykładów słynął. Bob był w ogóle bardzo dowcipnym człowiekiem, ale "Poważny Wykład Naukowy" zawsze tak skrzył się dowcipami, że w żadnej mierze nie mógł być tylko improwizacją. Ktoś podobno je potem zebrał, ale nigdy nie trafiłem na wydanie książkowe.
Pojechaliśmy potem do Leeds i tu nowa niespodzianka: organizatorzy nie mają do dyspozycji właściwego projektora. Film jest w kopii 35 mm, a oni w tym wymiarze mają tylko rzutnik do slajdów. Stanowczo odmówiłem pocięcia Golema na slajdy i zamiast prezentacji filmu porozmawiałem z zebranymi osobami na temat polskiej fantastyki i fandomu.
Program konwentu był dość mocno polityczny - panel pt. "Czy SF powinna popierać jakieś idee" skończył się uchwaleniem rezolucji wzywającej do jednostronnego rozbrojenia atomowego Wielkiej Brytanii. Rej wodził oczywiście John Brunner, znany z udziału w ruchu pacyfistycznym. John zresztą wystąpił z kolejną inicjatywą: połączenia Easterconu 1984 z kolejnym Euroconem. Jak się wkrótce miało okazać, taka impreza się odbyła.
Konwent był niewątpliwie bardziej kameralny od Worldconu, niemniej kilku znanych pisarzy udało mi się poznać - Jamesa White'a, Iana Watsona, Christophera Priesta, Dave'a Langforda. Było to też moje pierwsze spotkanie z Donem Wollheimem, które później zaowocowało wydaniem jego antologii w Polsce.
W Leeds także zobaczyłem po raz pierwszy grę komputerową. Nic wielkiego - wędrówka kursorem po lochach, które się same dookoła budowały (no i oczywiście potwory, które chciały cię zjeść) - ale jakie emocje!
Naturalnie, były też stoiska z książkami, i mimo obciążenia filmem kilka sztuk jednak kupiłem, szczególnie, że droga powrotna miała być nieco łatwiejsza: autobus bezpośrednio z Leeds do Londynu, tam kilka godzin oczekiwania na pociąg do portu - dalej wiadomo. Niemniej nie obeszło się bez przygód - przy wsiadaniu do metra w Londynie wózek odmówił posłuszeństwa i cała kaseta z filmem się rozsypała - część rolek na peron, część do wagonu. Szczęśliwie dobrzy ludzie pomogli, wrzucili wszystko do wagonu, a tam już jakoś się pozbierałem.
Po powrocie do Warszawy oddałem kopię do "Filmu Polskiego" (nie przyznałem się, że pokazu nie było, bo wstyd) i nareszcie odpocząłem.
A potem przyszedł 13 grudnia i wyjazdy się skończyły...
JAK ZOSTAŁEM WYDAWCĄ
Stan wojenny dotknął mnie bezpośrednio, uniemożliwiając skorzystanie z zaproszenia do udziału w zachodnioniemieckim konwencie "Festival der Fantastik" (później przekształconego w Eurocon 7, gdyż uprzednio wyznaczony organizator Euroconu nie podołał zadaniu) w charakterze gościa honorowego. Podanie o paszport nic nie dało, podobnie jak odwołanie do samego generała Kiszczaka, którego odpowiedź odmowna nadeszła zresztą kilka dni po imprezie... (Mönchengladbach, 21-22 sierpnia 1982 r.)
W tym czasie przebywałem na przymusowym urlopie jako niezweryfikowany pracownik Polskiego Radia, toteż miałem trochę czasu, który chciałem jakoś zagospodarować. Ciągnęło mnie do tłumaczeń. Co prawda, miałem już za sobą debiut w postaci opublikowanych w czasopismach trzech opowiadań Raya Bradbury'ego oraz po jednym Johna Brunnera i Boba Shawa (w związku z ich przyjazdem na konwent do Krakowa), ale to wciąż jeszcze nie były książki. Zacząłem szukać.
Z pomocą przyszło mi Wydawnictwo Iskry, w którym od odejścia Lecha Jęczmyka nikt właściwie nie zajmował się fantastyką w sposób szczególny; niemniej Janina Zielonko, kierująca redakcją przekładów, była otwarta na wszelkie propozycje. Kłopot w tym, że przy panującym wówczas kryzysie niewielkie przydziały dewiz na umowy zagraniczne jeszcze uszczuplono, a i sytuacja polityczna nie sprzyjała wydawaniu literatury amerykańskiej. Chyba że była to literatura klasyczna i nic nie kosztowała...
No właśnie. Obowiązujące wówczas w Polsce prawo autorskie zapewniało ochronę praw autora za życia i 25 lat po śmierci. Nie bardzo się to podobało autorom i wydawcom amerykańskim, gdzie taka ochrona wynosiła 50 lat, a z czasem zwiększono ją do 75, ale chwilowo nie mieli na to żadnego wpływu. Jeśli zaś chodzi o fantastykę, w grę wchodziło kilka nazwisk: Stanley Weinbaum, C. M. Kornbluth, Henry Kuttner i oczywiście Charles R. Tanner
W jednej z przywiezionych przeze mnie z konwentów antologii znalazłem dwie nowele tego autora, którymi byłem wręcz oczarowany. I kiedy Janina Zielonko zaproponowała mi stworzenie tzw. "serii zeszytowej Iskier", nie wahałem się ani chwili - pierwsze dwa zeszyty zajęły opowieści Tannera o Tumitaku z podziemnych korytarzy. Było zresztą jeszcze trzecie opowiadanie, do którego później dotarłem, ale nie umywało się ono nawet do dwóch pierwszych, toteż go nie proponowałem; zresztą wówczas zeszytów Iskry już nie wydawały.
Zeszyty powstały z potrzeby chwili: trudności z odpowiednim papierem, drukiem i oprawą wymusiły druk na papierze gazetowym i oprawę za pomocą zwykłej zszywki. W pierwszej dwunastce, oprócz wyżej wymienionych autorów (każdy po 2 zeszyty) znalazły się jeszcze cztery tomiki autorów radzieckich (Bułyczowa i Bilenkina), dla świętego spokoju oczywiście, ale i tak proporcja była mocno niekorzystna dla demoludów. A zapowiadało się jeszcze gorzej...
Do kolejnej serii wybrałem dwie nowele Theodore Sturgeona, opowiadania Jamesa White'a, Normana Spinrada i Joe Haldemana; pozostałą część serii zapełniły Iskry własnymi siłami. Jak widać, byli wśród nich autorzy żyjący, co nie oznacza, że Iskrom nagle przybyło dewiz - po prostu wymienieni autorzy na moją prośbę zgodzili się przyjąć całość honorarium w złotówkach. Co to oznaczało - o tym w następnych odcinkach.
Natomiast całkowicie już moim projektem były zeszyty z opowiadaniami Poula Andersona. Jest to autor, który nie zyskał uznania jako powieściopisarz, natomiast zebrał całą półkę nagród Hugo, Nebula i innych za swoje opowiadania. W tym czasie było tych opowiadań siedem i zajęły one pięć kolejnych zeszytów Iskier, już w barwnych okładkach i z klejonymi grzbietami, ale nadal w większym formacie. Autor, na moją prośbę, również zgodził się na honorarium w złotówkach.
Z tym wszystkim wiązała się, oczywiście, możliwość kontynuacji, a nawet intensyfikacji kariery tłumacza. Do pierwszej serii przełożyłem oba "Tumitaki" i po jednym tomiku Weinbauma, Kuttnera (Gallagher!) i Kornblutha; potem opowiadania Sturgeona i Andersona (niektóre). Przyznam się, że gdy zobaczyłem swoje pierwsze teksty niemiłosiernie pokreślone przez Zofię Uhrynowską, chciałem wszystko rzucić w diabły i gdzieś się ukryć. Ale potem jakoś poszło, uczyłem się szybko.
Dla Iskier opracowałem jeszcze wybór najlepszych opowiadań Arthura C. Clarke'a (ukazał się pod tytułem Gwiazda) oraz załatwiłem bezdewizową umowę na Człowieka plus Frederika Pohla. I na tym właściwie zakończyła się nasza współpraca, jeśli nie liczyć okazjonalnych recenzji maszynopisów nadsyłanych do Iskier przez polskich autorów - debiutantów, ale też np. Janusza Zajdla. Jeden z tych autorów tak mnie za moją recenzję znielubił, że nadal trzyma na swojej stronie cytaty z niej ze złośliwymi komentarzami. No cóż, trudno...
Na przełomie roku 1982 i 1983 zwrócił się do mnie Marek Nowowiejski, mój znajomy jeszcze z Kickiego, ale przede wszystkim ze wspomnianego poprzednio SFana, z dość zachęcającą propozycją. Otóż Wydawnictwa Normalizacyjne zajmujące się (jak nazwa wskazuje) wydawaniem norm i katalogów branżowych, reformą niejakiego profesora Krasińskiego (tego od chrupiących bułeczek...) zostało zmuszone do zarabiania na siebie. Wydawaniem norm nie dało się tego zrobić, bo produkcja była dość trudna, a ceny nie wolno było podnosić. Toteż Wydawnictwa, już pod nazwą "Alfa", miały zająć się wydawaniem książek. Z początku zaś, w wyniku oporu środowiska wydawniczego, nie lubiącego widać konkurencji, Alfa otrzymała koncesję jedynie na cztery rodzaje książek: poradniki domowe, książki popularno-naukowe, literaturę dla dzieci i właśnie fantastykę.
Alfą kierował dyrektor Jerzy Wysokiński, który uznał, że w zakresie trzech pierwszych rodzajów jakoś sobie poradzi, ale co do fantastyki, to choć ją lubi, nie ma o ofercie większego pojęcia. Wystąpił zatem z inicjatywą powołania Rady Programowej ds. fantastyki w Alfie. No i, oczywiście, miał ten sam problem, co inni: brak dewiz na umowy zagraniczne. Nawet większy: innym wydawnictwom Ministerstwo Kultury co pewien czas rzuciło jakiś ochłap, Alfie zaś nie, bo podlegała innemu ministerstwu, które na takie fanaberie dewiz nie dawało.
Wysokiński trafił do Marka Nowowiejskiego poprzez Polskie Stowarzyszenie Miłośników Fantastyki, niejako spadkobiercę OKMFiSF, a Marek z kolei, wiedząc, że znam wielu pisarzy, którzy zgodziliby się na honorarium w złotówkach, zaproponował mnie. I tak któregoś dnia zebrała się w Alfie owa Rada Programowa, składająca się z dwóch przedstawicieli PSMF - Sławka Pikuły i Andrzeja Szatkowskiego, dwóch ze SFana - Marka Nowowiejskiego i mnie - oraz dyrektora Wysokińskiego i Elżbiety Lubańskiej (kierowniczki Redakcji Książek) ze strony Alfy. Marek dostał od razu propozycję zatrudnienia w Alfie w charakterze redaktora fantastyki, ja jeszcze pracowałem w radiu (jakimś cudem w końcu zweryfikowany), natomiast przedstawiciele PSMF trochę pomącili, ale ponieważ ich pomysły (np. ograniczenie serii fantastyki wyłącznie do polskich debiutów) nie spotykały się jakoś z uznaniem reszty członków Rady, wkrótce odpadli.
Tu muszę powiedzieć kilka słów o Marku Nowowiejskim. Jest to człowiek o ogromnej wiedzy z zakresu literatury fantastycznej i dawnej, urodzony biograf i bibliograf. Niestety, nie ma komu zużytkować tej jego wiedzy, a jemu samemu często się po prostu nie chce. No, są takie charaktery, i już. W każdym razie był niewątpliwie cennym nabytkiem dla Alfy.
Co się zaś tyczy mnie, po kolejnych kilku miesiącach Polskie Radio postanowiło jednak pozbyć się niepewnego pracownika i pod pretekstem reorganizacji wylało mnie na pysk. Kiedy dyrektor Wysokiński dowiedział się o tym, nie wahał się ani chwili i z dniem 30 września 1983 roku rozpocząłem pracę w Wydawnictwach Alfa jako redaktor.
Moje lata z "Alfą"
Pierwsze książki, które opracowywałem dla "Alfy", niewiele miały wspólnego z fantastyką: książeczka dla dzieci, zestaw pasjansów (łącznie z kartami pasjansowymi, których zdobycie w tamtych czasach graniczyło z cudem), wreszcie zestaw dwóch map obrazujących wojenne zniszczenia Warszawy (których wydania cenzura do tamtej pory zabraniała, bo były zbyt... dokładne!). Powód był prosty: moim zadaniem było opracowywanie przekładów z języka angielskiego, a tych na razie nie było, podobnie jak ewentualnych kandydatów. Plany, owszem, ale nie wsparte na razie żadnymi kontraktami. Niemniej, zabrałem się szybko do pracy. W planach była seria fantastyki oraz serie poboczne: najpierw antologia Polska nowela fantastyczna, a następnie Droga do science fiction Jamesa Gunna. Tę pierwszą przygotowywał Marek Otceten wespół z Markiem Nowowiejskim, tę drugą - ja.
Początek wydawał się łatwy - tom I składał się w większości z fragmentów tekstów klasycznych, już tłumaczonych na język polski. Niemniej, przy dokładniejszej analizie okazało się, iż tłumaczenia są niekiedy znacznie obszerniejsze niż teksty zawarte w wydaniu oryginalnym antologii Gunna! I tu okazało się, jak bezcenna jest możliwość kontaktu redaktora czy tłumacza z autorem (mimo tego, że ani faksów, ani Internetu wówczas do dyspozycji nie mieliśmy) - dowiedziałem się mianowicie, że Jim korzystał z istniejących tłumaczeń tekstów łacińskich lub greckich na język angielski, nie porównując ich z oryginałami. A tłumaczenia te były cokolwiek uproszczone... Ja postanowiłem dać fragmenty pełne, nie zważając na tekst angielski, w wyniku czego można powiedzieć, iż polscy czytelnicy Drogi otrzymali dzieło lepsze niż oryginał angielski! Może nie najlepsze, bo np. tłumaczenie fragmentu Podróży Guliwera zostało wzięte z poprzedniego wydania, mimo że było już nowe, w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego, ale tłumacz zaśpiewał taką stawkę, że musiałem z niego zrezygnować.
Niemniej kolejne tomy musiały już być przełożone, toteż wspólnie z Markiem zmobilizowaliśmy wszystkich znanych nam tłumaczy, rozdaliśmy teksty i zaczęło się oczekiwanie na efekt. Szczęśliwie tłumaczenia spływały sukcesywnie, toteż opracowanie szło w miarę płynnie. W wolnych zaś chwilach pracowaliśmy nad serią fantastyki. Ja tłumaczyłem Wojnę skrzydlatych Poula Andersona i redagowałem Pomnik Lloyda Biggle'a jr, Marek zaś robił wybór opowiadań Krzysztofa Borunia i walczył o Ślimaka na zboczu braci Strugackich.
W tamtych czasach książki autorów radzieckich wydawało się u nas na podstawie umów zawieranych z agencją WAAP Zasada była prosta: można było wydawać (i to za złotówki) wszystko, co w Sojuzie ukazało się w formie książkowej. A Ślimak takiego wydania nie miał... Co prawda, Marek wyszperał w swoich notatkach, że azerskie wydawnictwo "Azernersz" miało ją w zapowiedziach, ale chyba nic z tego nie wyszło. Poprzedni przedstawiciel WAAP w Polsce w ogóle o żadnym wydaniu nie chciał słyszeć; jednak w trakcie zmian w Sojuzie (w ciągu czterech lat trzykrotnie zmienił się tam I sekretarz kompartii, rzecz w ogóle niesłychana) zastąpiła go młoda dziewczyna, która po kilku naszych wizytach machnęła zrezygnowana ręką mówiąc: - A, wydawajcie sobie, jak tak chcecie... Tylko - zastrzegła - bez przedmowy do Instytutu.
Trzeba bowiem wyjaśnić tym, co książki nie znają, że składa się ona z dwóch części, rzeczonego Instytutu oraz Lasu, dawno już wydanego przez Wydawnictwo Literackie wspólnie z Piknikiem na skraju drogi. Problem z wydaniem tkwił zatem w Instytucie. Ale jaki? Czytaliśmy go wielokrotnie szukając najmniejszej choćby aluzji politycznej, najmniejszej nieprawomyślności... Nic, dosłownie nic.
Mając zatem taką wskazówkę, rzuciliśmy się do wskazanej przedmowy (której i tak nie mieliśmy zamiaru wykorzystywać, bo dotyczyła tylko Instytutu, a nie całości) i wszystko stało się jasne. Jej autorka, Ariadna Gromowa, zaczęła mniej więcej takimi słowami: "Jeśli spodziewacie się kolejnej opowieści o sukcesach uczonych radzieckich i budowie komunizmu, źle trafiliście - Instytut jest zupełnie o czymś innym". I to wystarczyło. Dalibóg, na rozpowszechnianie takich tekstów istotnie nie mogło być zgody...
Był jeszcze jeden kłopot, a mianowicie układ książki. Rozdziały z Instytutu i Lasu miały się przeplatać, a ponieważ liczby były nierówne, gdzieś musieliśmy dać dwa razem. Byłem pewien, że wybraliśmy źle; kiedy po latach trafiło do mych rąk wydanie książkowe po angielsku, natychmiast to sprawdziłem. Okazało się, że miałem rację. Jednak ponieważ tematycznie obie części są raczej luźno powiązane, myślę, że większej szkody nie było.
Pomnik Biggle'a został przeze mnie wybrany, zresztą tak jak wiele innych tytułów z tej serii, na zasadzie "kto się zgodzi na umowę za złotówki". Lloyd zgodził się chętnie, ponieważ jego żona Jadwiga jest z pochodzenia Polką; co prawda urodziła się w Stanach, ale mówi po polsku bez śladu akcentu (odmiennie niż niejaka Joanna Pacuła). Ma też rodzinę w Białymstoku, którą często odwiedza, toteż sposób zagospodarowania honorarium był prosty. Na takie same wydania zgodzili się również Poul Anderson, James White (Szpital Kosmiczny), Frederik Pohl (Gateway), wreszcie Forrest J Ackerman (ówczesny agent A. E. van Vogta - Krypta bestii i Slan). Wszyscy oni z czasem odwiedzili Polskę jako goście konwentów (ale o tym w następnym odcinku).
Muszę teraz się wytłumaczyć, dlaczego zamierzone kontynuacje cykli Andersona, White'a i Pohla nigdy się w "Alfie" nie zmaterializowały. Otóż moje tłumaczenie Gwiezdnego kupca - II tomu cyklu o Nicholasie van Rijnie - gdzieś zaginęło (był tylko jeden egzemplarz, niestety), a nie miałem ani czasu, ani serca go odtwarzać. Natomiast wnioski o umowy na kontynuacje Szpitala Kosmicznego i Gateway uwięzły u nowej agentki autorów, która miała ze wszystkim kłopoty - z systemem komputerowym, ze zdrowiem i tak dalej. Mimo ponagleń samych autorów, umów się nie dało zawrzeć i już. Na szczęście, jak wiadomo, dalsze tomy Gateway już wydano, a i w przypadku Szpitala Rebis ma stosowne plany.
Na zakończenie opowiem o książce, do której miałem serce od początku i w którą włożyłem wiele trudu: Dziesiąte podejście J. T. McIntosha. Przeczytałem jego opowiadanie Zespół w jednym z tomów Kroków w nieznane i byłem nim wprost oczarowany. Toteż w czasie moich wyjazdów konwentowych próbowałem znaleźć jakieś zbiory opowiadań tego autora. I... nic.
Okazało się, że ten niezwykle płodny pisarz, autor ponad stu opowiadań i nowel, NIE WYDAŁ NIGDY ICH ZBIORU! Wszystkie ukazały się w czasopismach, niektóre później w antologiach. Zawziąłem się zatem i postanowiłem je zebrać, w taki czy inny sposób.
Antologie były łatwiejsze do zdobycia - w latach sześćdziesiątych niejaki Groff Conklin wydał całą serię wyborów z zawartości czasopism tzw. "Złotego Wieku" science fiction. Jednak w ten sposób dotarłem tylko do kilkunastu. Co z resztą?
Wówczas już byłem po wymianie korespondencji z autorem, który zgodził się na wydanie wyboru jego najlepszych utworów; sam, co prawda, będąc inwalidą, w podróż do banku w Polsce nie mógł się udać, ale jego córka była zainteresowana, toteż przystał na kontrakt za złotówki. Niemniej w zakresie tekstów niewiele mógł pomóc; miał tylko pojedyncze egzemplarze czasopism, a i to nie wszystkie. Zachował też odbitki maszynopisów dwóch opowiadań, które mi przesłał. Jednym właśnie było Dziesiąte podejście...
Zbieranie tekstów trwało kilka lat. Część otrzymałem w postaci fotokopii z czasopism znajdujących się w zbiorach austriackiego fana i wydawcy Franza Rottensteinera; część sam zdobyłem w późniejszym okresie, w czasie wyjazdu do USA. Ostatecznie zebrałem niemal wszystko. Niemniej tom Dziesiąte podejście był gotów już wcześniej - pierwszy wybór opowiadań tego autora na świecie!
O innych wydawnictwach "Alfy" opowiem później; w następnym odcinku wrócę do konwentów.
KONWENTOWY ZAWRÓT GŁOWY
Lata osiemdziesiąte, były. o dziwo, okresem niezwykle bujnego rozwoju fandomu science fiction, wyrażającego się między innymi liczbą organizowanych konwentów. Władza usiłowała najpierw starą metodą zaprowadzić porządek w fandomie, narzucając mu strukturę opartą na Polskim Stowarzyszeniu Miłośników Fantastyki, któremu ramy merytoryczno-ideologiczne miała nadać redakcja nowo powstałej Fantastyki, ale było na to chyba już za późno. Istniał już niezależny SFan Klub, a także Śląski Klub Fantastyki, z którym moje drogi skrzyżowały się w Staszowie, na konwencie zwanym dla niepoznaki "Dniami Fantastyki"
"Dni" zostały oczywiście zorganizowane przez redakcję Fantastyki w celach - jak byśmy to dziś powiedzieli - promocyjnych. Nowe czasopismo chciało się zapoznać z gronem potencjalnych czytelników, no i przedstawić siebie jako swoistą radę naczelną polskiego fandomu. Zapędy te nie dziwiły, gdy się wzięło pod uwagę skład redakcji: Andrzej Wójcik, Jacek Rodek, no i przede wszystkim sam naczelny - Adam Hollanek. Niemniej, reakcja uczestników na te zaloty była dość chłodna; Adam Hollanek do roli koryfeusza nadawał się średnio, a akurat wydany tomik jego poezji, z lubością przeglądany w kuluarach, raczej nie przysporzył mu chwały.
Nic więc dziwnego, że w czasie jego wystąpienia słychać było na sali śmiechy, złośliwe komentarze itp. Po raz pierwszy i ostatni uczestniczący w konwencie sf Jerzy Wysokiński, dyrektor "Alfy", dość brutalnie wyraził się o osobie prelegenta, po czym wyszedł, ja natomiast zająłem się konwersacją z trójką sąsiadów, dowiadując się, ku swemu zdumieniu, że każdy z nich ma na imię Piotr, a wszyscy reprezentują Śląski Klub Fantastyki. Byli to Piotr "Raku" Rak, Piotr W. Cholewa czyli PWC oraz sam OŻW czyli Piotr Kasprowski.
Miło nam się rozmawiało, jak zresztą zawsze później. Opowiadałem o planach wydawnictwa. dowiadywałem się wielu ciekawych rzeczy o ŚKF i o jego działalności oraz planach na przyszłość. Oczywiście o Silconach mowy jeszcze nie było; "Dni Fantastyki" były pierwszym takim spotkaniem w Polsce po stanie wojennym. Ale w przyszłości...
Tymczasem jednak muszę się nieco cofnąć w przeszłość, bo zgubiłem jedno spotkanie zagraniczne, w którym uczestniczyłem nieco wcześniej. Istniała wówczas, a chyba istnieje nadal. tzw. organizacja profesjonalistów science fiction (nosząca nazwę World SF), czyli zrzeszająca pisarzy, grafików, wydawców - jednak nie fanów. Wydało mi się to dość dziwne, bo science fiction bez fandomu to jak ryba bez wody; jednak gdy na zaproszenie ówczesnego prezesa, Briana Aldissa, wziąłem udział w takim spotkaniu zorganizowanym w Zagrzebiu w roku 1983, zobaczyłem, jak to działa. Otóż kilkadziesiąt znajomych sobie osób zbiera się co roku w jakimś egzotycznym miejscu, aby porozmawiać o swoich planach, wypić parę piwek czy czegoś mocniejszego, a jednocześnie zwiedzić ciekawe okolice - i wszystko z dala od zgiełku wielkich konwentów.
Przy lej okazji, dzięki "Alfie", udało mi się przezwyciężyć problem z paszportem; po prostu dyrektor Wysokiński, mimo że nie byłem jeszcze formalnie pracownikiem, wystąpił dla mnie o paszport służbowy, który bez większych problemów dostałem. Wyjazd musiałem już sfinansować sam, podobnie jak i wszystkie następne, ale jakoś się udało, choć na zbyt wiele oczywiście, pozwolić sobie nie mogłem. Ale cóż począć...
Wyjazd do Zagrzebia był dla mnie okazją poznania kolejnych przyjaciół spośród grona autorów i wydawców - Harry'ego Harrisona, Elizabeth Anne Hull (akademiczki, późniejszej żony Frederika Pohla), Gianfranco Vivianiego (wydawcy z Mediolanu); byli także przedstawiciele demoludów: Peter Kuczka z Węgier, Josef Nesvadba z Czechosłowacji, Jeremi Parnow z Sojuza, a z Polski, oprócz niżej podpisanego, także delegacja "Fantastyki". Chłopcy zrazu patrzyli na mnie podejrzliwie, potem jednak uznali widać, że nie jestem zagrożeniem dla nich jako przedstawicieli jedynie słusznego nurtu w polskim fandomie, bo nawet zaczęli się zaprzyjaźniać, bez większego jednak entuzjazmu z mojej strony.
Tym bardziej, że prezentacja nowego polskiego pisma o fantastyce omal się nie skończyła skandalem. Przedstawiciele redakcji wręczali egzemplarze komu popadło, więc w końcu padło pytanie nie do uniknięcia - a z kim podpisaliście umowy na publikację naszych opowiadań i powieści? Do autorów jakoś nie trafiały wyjaśnienia, że nasze prawo autorskie pozwala (tak było!) na publikację opowiadań w czasopismach i antologiach bez pytania autora o zgodę, byle tylko wysłać honorarium do ZAiKSu (o czym zazwyczaj autor nie wiedział, a więc honorarium leżało na nieoprocentowanym koncie i szybciej lub wolniej traciło na wartości). Skończyło się na tym, że Fantastyka zgodziła się przesłać do sekretariatu World SF spis utworów wydanych i zaplanowanych do wydania oraz uregulować sprawę kontraktów. Czy do końca się z tego wywiązała, nie wiem.
Spotkanie World SF miało też wymierny efekt w postaci projektu antologii opowiadań autorów z różnych krajów na jeden temat - jak by mogło wyglądać spotkanie mieszkańca danego kraju z Kosmitą. Fred Pohl, autor antologii, skorzystał z mojej obecności i poprosił o zwrócenie się do któregoś z polskich autorów, aby wniósł swój wkład w antologię. Nieśmiało podsunął nazwisko Stanisława Lema, ja jednak wyjaśniłem, że Stanisław Lem porzucił już "zwykłą" fantastykę i raczej się nie zgodzi; zaproponowałem więc, że zwrócę się do Janusza Zajdla.
Janusz był już wówczas poważnie chory, ale zadania się podjął i wykonał; był to jego bodajże ostatni utwór napisany przed śmiercią. Szczególnie trudny teren ukazał się już po Jego śmierci w tomie Tales from the Planet Earth w roku 1986.
Kolejne spotkanie World SF odbyło się w rok później, we włoskim kurorcie Fanano. Zawiozłem tam już swój przekład opowiadania Janusza do wymienionego tomu, a także, już jako oficjalny delegat z Polski, przedstawiłem sprawozdanie z minionego roku w polskiej fantastyce. Jednak najważniejszym, jak się okazało, dla mnie wydarzeniem było spotkanie z Forrestem J. Ackermanem i jego żoną Wendayne.
Być może niektórzy czytelnicy pamiętają jeszcze odwiedziny Forry'ego na Silconie w 1985 roku; młodszym wyjaśniam, że jest to największy fan science fiction wszech czasów, a poza tym wydawca, agent wydawniczy, krytyk, dziennikarz, lecz przede wszystkim zbieracz pamiątek sci-fi (to on wymyślił ten termin niemal pół wieku temu). W listopadzie ubiegłego roku obchodził 85 urodziny i choć z oczywistych względów jego preferencje nie ograniczają się do Matrixa i cyberpunku (za najlepszy film wszech czasów uważa Metropolis Fritza Langa), docenia możliwości stwarzane przez współczesną technikę, o czym można się przekonać zwiedzając wirtualnie jego dom-muzeum. Forry będzie się jeszcze niejednokrotnie przewijał przez te wspomnienia, więc wspomnę jeszcze tylko, że nasze pierwsze spotkanie dotyczyło głównie ewentualnych planów wydawniczych "Alfy" wobec A. E. van Vogta, którego wówczas reprezentował. Wstępnie uzgodniliśmy wydanie dwóch tomów tego autora - mojego wyboru opowiadań pod tytułem Krypta bestii oraz pierwszej powieści Slan. W planach była jeszcze antologia klasycznej amerykańskiej fantastyki w wyborze samego Forry'ego, ale plany te się nie zmaterializowały.
Na koniec wspomnę jeszcze o Euroconie 1984, który odbył się w Brighton (podobnie jak Worldcon w 1979 r.) dzięki staraniom Johna Brunnera, który był jego głównym organizatorem. Niewiele brakowało, a byłby to koniec mojej przyjaźni z Johnem; otóż zawarty w biuletynie przedkonwentowym życiorys jednego z gości honorowych, pisarza francuskiego, którego nazwiska już nie pomnę, wspominał o przyznaniu mu polskiej nagrody w roku 1982. W liście do jednego z fanzinów napisałem, że musi to być jakaś pomyłka, bo w stanie wojennym nie odbywały się żadne imprezy, na których taka nagroda mogłaby być przyznana; wywołało to wściekłość Johna, że niby rzucam cień na dobre imię gościa honorowego. Wyjaśniło się w końcu, że było jakieś wyróżnienie przyznane przez jednego z działaczy Związku Literatów Polskich, ale na jakiej podstawie, tego nikt mi nie umiał powiedzieć. W każdym razie nieszczęsny ów autor nigdy u nas niczego nie wydał.
Zbliżał się rok 1985, niezwykle bogaty w imprezy...
ROK 1985 (I)
Był to rok dla mnie bardzo bogaty w konwenty - głównie krajowe, ale nie tylko. Zaczniemy jednak od krajowych, gdyż wiązały się z nimi pierwsze przyjazdy gości zagranicznych wydających pieniądze z umów z "Alfą". Wspominałem już o tej kwestii wcześniej, teraz jednak pora dokładniej się przyjrzeć, jak to wyglądało.
A wyglądało dość szczególnie. Trzeba bowiem stwierdzić, że wbrew temu, co się powszechnie mniema, w Peerelu obowiązywało kilka walut (nawet nie licząc dolarów czy marek). Złoty polski, złoty dewizowy, złoty z wymiany obowiązkowej, bony towarowe Banku Pekao... itp. Posiadanie każdej z nich dawało określone przywileje; na przykład obcokrajowiec miał prawo zapłacić za hotel tylko złotówkami z obowiązkowej wymiany walut po kursie tzw. oficjalnym, trzykrotnie niższym niż kurs... nie, jeszcze nie wolny, ale tzw. czarnorynkowy. Złotówki z wymiany potrzebne były też na zakup biletu lotniczego w PLL Lot - ale kolejowego już nie, za usługi PKP można było zapłacić złotówkami od handlarza walutą. Ot, osobliwości socjalizmu.
Otóż złotówki wypłacane przez polskie firmy obcokrajowcom za świadczone przez tychże usługi (a więc i za przekazanie praw autorskich) były, przynajmniej teoretycznie, zrównane w przywilejach ze złotówkami z wymiany, czyli autor mógł za te pieniądze kupić bilet lotniczy do Polski i z powrotem oraz zapłacić za pobyt w hotelu, pod warunkiem, że pracodawca złożył te pieniądze na tzw. rachunku zablokowanym ("Z") w jednym z dwóch banków dewizowych czyli NBP lub Banku Handlowym, a autor następnie podjął tę kwotę przyjechawszy do Polski, po czym legitymował się np. w hotelu pokwitowaniem wypłacenia danej kwoty. Teoretycznie, bo... niemal w każdym hotelu, również "Orbisu", żądano "kwitu wymiany dewiz", nie przyjmując do wiadomości, że kwit z rachunku "Z" w Banku Handlowym jest mu równoważny. Dochodziło do tego, że nawet pokazywanie stosownego przepisu w "Monitorze Polskim" nie wystarczało, bo dla kasjerki hotelowej najważniejsze było zdanie jej dyrektora, a nie jakieś tam rozporządzenie rządu.
Kupno biletu lotniczego też nie było najprostsze. W grę wchodził tylko "Lot", który miał, owszem, biuro w USA. W Nowym Jorku. Jak miał to załatwić mieszkaniec Los Angeles (Fony Ackerman) lub okolic San Francisco (Poul Anderson), nie bardzo wiadomo, szczególnie, że sama procedura wydawała się niemożliwa do wykonania. Wyglądało to bowiem tak: załóżmy, że Amerykanin, świadom nawet tego, że posiada lekko uprzywilejowaną wersję polskiej waluty, poleca swojemu polskiemu bankowi zakup biletu lotniczego. Bank, dość chętnie nawet (prowizja), zwraca się do "Lotu" z pytaniem, ile to kosztuje. Listownie. Po kilku dniach otrzymuje listownie odpowiedź, że tyle i tyle dolarów, po przeliczeniu na złotówki tyle i tyle złotych. Bank wysyła stosowną kwotę (również drogą pocztową), aby za kilka dni otrzymać jej zwrot z adnotacją, że sorry, ale kwota była właściwa w ubiegłym tygodniu, a tymczasem zmienił się kurs dolara, więc kasy jest za mało (za dużo). I tak da capo al fine.
Jak więc można to było załatwić? Trzeba było mieć w Polsce przedstawiciela czyli mnie. Taki przedstawiciel musiał mieć od autora/właściciela konta pełnomocnictwo do dysponowania jego rachunkiem w Banku Handlowym. Trzeba oddać sprawiedliwość moim przyjaciołom -mieli do mnie zaufanie, bo w grę wchodziły znaczne kwoty. Niemniej, inaczej nie dało się tego zrobić. No więc w stosownym terminie udawałem się do biura "Lotu" z uprzejmym pytaniem, ile w tym tygodniu kosztuje bilet na trasie Nowy Jork-Warszawa-Nowy Jork. Brałem sumę zapisaną na odpowiedniej karteczce, po czym pędziłem do Banku Handlowego, gdzie podejmowałem odpowiednią kwotę I ANI GROSZA WIĘCEJ ALBO MNIEJ! Następnie biegiem z powrotem do "Lotu", gdzie z drżeniem dokonywałem wpłaty, bo jeśliby się coś nie zgadzało to klapa - bank z powrotem forsy nie weźmie ani drugi raz na ten sam cel nie wypłaci. "Lot" jednak pieniądze brał i... nie, biletu nie dawał mi do ręki; bilet teleksem wysyłano do biura w Nowym Jorku, gdzie podróżny mógł go sobie odebrać. Szczęśliwie było to możliwe drogą pocztową lub przez jego biuro podróży. Aha: bilet był oczywiście tylko z - i do - Nowego Jorku; resztę trasy musiał opłacić sam.
Tak samo było, jeśli chodzi o pieniądze na pobyt. Niekiedy zdarzało się, że ktoś prosto z lotniska jechał dalej i nie na rękę była mu konieczność wstępowania do banku po pieniądze, tym bardziej, że bank był czynny tylko do 14.00. Jak więc widać, moje podróże zwiększą gotówką bywały dość częste... Człowiek był młody i głupi; dziś bym tego nie zaryzykował...
Czy to było potrzebne? Myślę, że tak, o czym świadczy historia (nie wiem, czy do końca prawdziwa) Ubika Philipa K. Dicka. Na prośbę Stanisława Lema Dick zgodził się podpisać umowę na sprzedaż praw do tego tytułu za złotówki, po czym zachciało mu się wiedzieć, ile dostanie. Wydawnictwo Literackie podało mu kwotę, bez komentarza co do stosownych przeliczeń. Dick zapytał z kolei swój bank, ile to jest w dolarach, a gdy ten przeliczył mu po kursie czarnorynkowym, wyszło, że starczy akurat na to, by przylecieć do Warszawy, wypić piwo na lotnisku, po czym wsiąść do samolotu powrotnego. Zeźlił się zatem strasznie i przysiągł, że do końca życia nic do Polski nie sprzeda za złotówki, czego dotrzymał. Zapewne jest to wersja nieco ubarwiona, ale to fakt, iż przez dłuższy czas nic Dicka u nas nie wydawano.
Tak więc niżej podpisany służył gościom jako biuro podróży, kasjer, a także amortyzator w nieuniknionym szoku kulturowym. Pamiętam, jaki popłoch wywołała u mnie niewinna, zdawałoby się, prośba Jamesa Gunna, aby kupić chusteczki higieniczne...
Scenariusz był niemal zawsze taki sam: przylot do Warszawy, krótki pobyt w Warszawie, spotkanie z członkami SFan Clubu, po czym wyjazd na któryś z konwentów, najczęściej Silcon. Po powrocie z konwentu znowu dzień czy dwa w Warszawie, czasem krótki wypad do Krakowa lub innego miasta (Andersonowie byli w Oświęcimiu) i powrót. Na początku pobytu wręczałem gościowi pobrane wcześniej pieniądze oraz o wiele od nich cenniejszy kwit z banku, świadczący, że daną kwotę można było zużytkować na hotele. Później już, na moją prośbę, miłe panie z banku wpisywały do kwitu stosowne zdanie, ale i tak bywały hotele, gdzie to niewiele pomagało. Na szczęście udawało się je zakrzyczeć.
W ten sposób udało się zaprosić do Polski kilku naprawdę znanych pisarzy (listę podawałem w poprzednim odcinku), a dzięki ich relacjom (jak również moim) zamieszczanym w dwóch amerykańskich fanzinach (a właściwie zwanych już semi-prozinami, czyli magazynami półprofesjonalnymi) Locus i SF Chronicie zainteresowanie Polską na świecie rosło, w wyniku czego zaczęli się pojawiać goście poza "przymusem złotówkowym", jak np. Charles N. Brown, naczelny Locusa czy Leslie Flood, agent literacki, a polski fandom stawał się na świecie coraz bardziej znany. Niemniej, kiedy Charles N. Brown zapytał mnie listownie, co ma sądzić o Polconie organizowanym w Warszawie przez PSMF, na którym jako goście mieli się pojawić Ray Bradbury, Isaac Asimov, Arnold Schwarzenegger i Steven Spielberg, odpisałem, że moim zdaniem PSMF ma dość mierny potencjał organizacyjny, a udział gości o takiej pozycji (pomijając fakt, że Ray Bradbury wówczas w ogóle nie latał) załatwia się znacznie wcześniej niż kilka miesięcy przed imprezą. Charles list wydrukował i zaczęła się awantura. PSMF dał wyraz swojej frustracji na łamach Fantastyki, że ma wspaniałe zamiary, a ja je zniweczyłem. Doprawdy, gdyby to było wówczas możliwe, zamówiłbym wykonanie T-shirta ze stosownym wizerunkiem i napisem "To ja powstrzymałem Schwarzeneggera" - do użytku na konwentach...
No właśnie, miało być o konwentach, a ja o pieniądzach. Ale konwenty będą - w następnym odcinku.
Rok 1985 (2)
Jak wspomniałem wcześniej, rok 1985 był dla mnie bogaty w konwenty. Najpierw udział w Silconie, wspólnie z Wendayne i Forrym Ackermanami; następnie Polcon z udziałem Karen i Poula Andersonów; wreszcie samodzielny już wyjazd na tzw. Eurokonferencję do Fayence w Prowansji. Po kolei jednak.
Pisałem już, że poznałem Ackermanów na spotkaniu World SF w Fanano; w czasie tego pobytu wstępnie przedstawiłem Forry'emu zainteresowanie "Alfy" pozyskiwaniem kontraktów wydawniczych płatnych złotówkami. Forry był również zainteresowany taką formą realizacji honorarium (tzn. przyjazdem do Polski w związku z konwentem), toteż w porozumieniu z ŚKF, który przygotowywał już wówczas swój drugi Silcon, uzgodniliśmy, że Forry przyjedzie w roku 1985 jako gość honorowy imprezy, nie z pełnym statusem, co prawda (pełny status wymaga pokrycia przez organizatorów wszystkich kosztów łącznie z przelotem, na co ŚKF nie mógłby przecież sobie pozwolić), niemniej równie gorąco podejmowanym.
Forry przyjechał ze swoim słynnym pokazem slajdów, przedstawiającym jego zbiory. Miałem pewne obawy, czy eksponaty odnoszące się do książek i filmów stosunkowo mało znanych w Polsce (a czasopism prawie zupełnie nie znanych) będą dla uczestników wystarczająco interesujące, okazało się jednak, że głód wiedzy był tak ogromny, iż Forry'ego pytano dosłownie o wszystko, a on chętnie odpowiadał. Ja tłumaczyłem na tym spotkaniu, podobnie zresztą jak podczas wszystkich z "zorganizowanymi" przeze mnie gośćmi. Chociaż nie tylko... ale o tym w jednym z następnych odcinków.
Wendayne dzieliła się swoimi doświadczeniami tłumaczki - w jej dorobku znajduje się tłumaczenie na język angielski niemieckiej serii z Perrym Rhodanem oraz (niestety) również z niemieckiego Niezwyci
ężonego Stanisława Lema. W sumie oboje byli bardzo zadowoleni z pobytu; uczestnicy podobno też.Dla mnie osobiście udział w Silconie wiązał się z niezwykle przyjemną niespodzianką - otrzymałem mianowicie swoją pierwszą Śląkfę! Zaskoczenie było tym większe, że nie miałem pojęcia, iż brano mnie pod uwagę, toteż gdy mnie wywołano, byłem ogromnie zdumiony, a zdumienie przeszło w szok, gdy OŻW Piotr Kasprowski mi tę Śląkfę wręczył.
Zdarzyło się bowiem, że przede mną Śląkfę za rok poprzedni odbierała w imieniu zmarłego męża Jadwiga Zajdel, i widząc jak sobie dzielnie radzi z dość dużą, ale wyraźnie lekką statuetką, równie śmiało chwyciłem podaną mi nagrodę dla najlepszego wydawcy już w bieżącym roku i...
...i niemal upuściłem ją na podłogę. Albowiem tradycją Śląkf było wówczas, że co roku wykonywano je z różnych materiałów. Ta ubiegłoroczna musiała być z aluminium; moja była z solidnego brązu i ważyła czternaście kilo. I musiałem ją zatargać do Warszawy...
A nie, nieprawda. Po pobycie na Silconie wyjechaliśmy do Wrocławia, po części na zaproszenie chłopców z miejscowego klubu, po części zaś, aby zaspokoić ciekawość Forry'ego, który dowiedział się był, że niezbyt oddalona od Wrocławia miejscowość Ząbkowice Śląskie nosiła przed wojną nazwę "Frankenstein" i że są tam ruiny starego zamku... Czyż można było nie pojechać?
Niestety, wyprawa okazała się nieudana; zdjęcia robione słabym aparatem i bez słońca w ogóle nie wyszły, ruiny jak ruiny, a opiekun miejscowego muzeum odmówił wpuszczenia nas pięć minut po zamknięciu, mimo że prosiliśmy, argumentując, iż turyści jechali w końcu kawałek drogi, a muzeum mieści się w jego prywatnym domu. Nie chciał i już.
Na zakończenie wizyty Forry'ego doznałem drugiego szoku; oświadczył on bowiem, że za rok obchodzi 70 urodziny i życzy sobie mnie na nich widzieć. Zaśmiałem się tylko szyderczo, bo nie dość, że od tamtej odmowy paszportu w roku 1982 nie starałem się o paszport prywatny i nie sądziłem, że go dostanę, to jeszcze wiedziałem, jakie są trudności z dostaniem wizy amerykańskiej. Ludzie musieli się wykazywać posiadanym i pozostawianym w Polsce majątkiem, a i to wiz nie dostawali... Niemniej Forry nie ustępował, ale o tym później.
Kolejni goście, a mianowicie Karen i Poul Andersonowie, przyjechali w drugiej połowie roku na Polcon do Poznania, a właściwie do Błażejewka, gdzie znajdował się służący za centrum konwentowe ośrodek szkoleniowo-wypoczynkowy. Przyjazd ich był pełen przygód, bo najpierw samolot z Nowego Jorku z powodu mgły lądował nie w Warszawie, lecz w Gdańsku. Tam pasażerowie przeszli kontrolę celną, po czym zapakowano ich do tego samego samolotu i skierowano do Warszawy, ale już na terminal krajowy, który wówczas odległy był od zagranicznego o parę kilometrów, toteż oczekiwałem na nich z pewną nerwowością. Potem przy wsiadaniu do pociągu do Krakowa (gdzie pojechaliśmy najpierw) Poulowi rąbnięto portfel z niewielką ilością gotówki, za to z wieloma kartami kredytowymi. Na szczęście Poul paszport miał oddzielnie, ale i tak sytuacja była dość nerwowa, bo nie chciał dać sobie wyperswadować, że jak dotąd w Polsce są niewielkie możliwości realizacji karty kredytowej, a tam gdzie są, żąda się jeszcze okazania paszportu. Zadzwonił pod jakiś numer w Niemczech i zablokował wszystko, co miał, potem dopiero odetchnął.
W czasie pobytu w Krakowie zwiedziliśmy Oświęcim, a potem pojechaliśmy do Poznania, gdzie czekał na nas autobus, który zawiózł nas do ośrodka. Andersonowie zawojowali Polcon nie tylko swoim dowcipem, ale i dość wyczynowym sposobem picia; do dziś zdarza mi się słyszeć słowa uznania ówczesnych uczestników. Poul mógł sprawiać wrażenie dość mrukliwego, ale są po temu dwa powody: wychowywał się na farmie odległej od najbliższego sąsiada o kilkadziesiąt kilometrów, a ponadto ma bardzo słaby słuch. Co prawda używa aparatu wzmacniającego, ale niekiedy po prostu nie słyszy.
Przyjazd Andersonów był związany z wydaniem Wojny skrzydlatych, numeru 1 w serii Biblioteka Fantastyki "Alfy". Co prawda z przyczyn technicznych drukarnia nie wywiązała się z terminu i egzemplarzy na konwent nie udało się dowieźć, ale mimo wszystko dyrektor Wysokiński zgodził się wypłacić honorarium przed terminem i przyjazd mógł dojść do skutku. Niestety, w czasach przedkomputerowych (a przynajmniej przed upowszechnieniem DTP) wydawanie książek było dość czasochłonne: najpierw maszynopis redagowało się ołówkiem, potem uzgadniało poprawki z autorem lub tłumaczem, następnie, jeśli poprawek było więcej niż 5 na stronie, należało dać tekst maszynistce do przepisania, potem sczytać (maszynistka też człowiek i może się pomylić), potem dać do fotoskładu (choć pamiętam, że np. zeszyty "Iskier" bywały jeszcze składane typograficznie), wykonać dwie korekty oraz dać tłumaczowi/pisarzowi do korekty autorskiej, wykonać montaże stron, obejrzeć i zatwierdzić tzw. ozalidy czyli makietę gotowej książki, tymczasem załatwić ilustrację na okładkę oraz jej kompozycję (gdzie tekst, a gdzie ilustracja), wszystko następnie odesłać do drukarni i czekać.
W tej sytuacji mój plan wydawania antologii najlepszych opowiadań sf minionego roku, pod redakcją Dona Wollheima wydawał się marzeniem ściętej głowy. Oryginalną antologię Don przygotowywał w styczniu każdego roku, a jego własne wydawnictwo DAW publikowało ją pół roku później. Jakie zatem szanse mieliśmy my, w Polsce, skoro trzeba było jeszcze dodać tłumaczenie? A jednak się udało - o czym już w następnym odcinku.
MISSION IMPOSSIBLE
W czasach, kiedy wydanie książki trwało od kilkunastu miesięcy do kilku lat, publikacja czegoś w ciągu kilku miesięcy była praktycznie niemożliwa - chyba że w grę wchodziły kwestie polityczne, np. lot Hermaszewskiego w Kosmos. Ale antologia? Science fiction? Przeważnie autorów amerykańskich? Nie, to się nie mieściło w głowie.
Dona Wollheima poznałem w czasie Euroconu 1984 w Brighton w okolicznościach, szczerze mówiąc, dość niemiłych. Otóż w czasie jednego z paneli co bardziej lewicujący pisarze (głównie brytyjscy) pod wodzą Johna Brunnera i Iana Watsona zgłosili wniosek o podjęcie uchwały popierającej jednostronne rozbrojenie nuklearne Wielkiej Brytanii. Obecni na tym panelu Elsie i Don Wollheimowie starali się zebranym przemówić do rozumu, ale gdy to nie skutkowało, ze słowami "nie wiedzą, co czynią" opuścili salę. Wyszedłem za nimi. Przedstawiłem się, kim jestem, i wspomniałem o zainteresowaniu "Alfy" wydawaniem książek autorów amerykańskich oraz o kłopotach z pozyskiwaniem dewiz na te cele. Don okazał zainteresowanie i obiecał przysłać wybór książek publikowanych przez jego wydawnictwo - DAW Books.
Istotnie, kilka tygodni później książki nadeszły. Mój zachwyt wzbudziła przede wszystkim antologia najlepszych opowiadań roku 1983, świeżutka, wydana dosłownie parę dni przed nadaniem przesyłki - w lipcu 1984 roku. Ale przecież nie było sensu jej wydawać, skoro tłumaczenie zajęłoby czas co najmniej do końca roku, a wydanie... Szkoda gadać.
Podzieliłem się swoimi rozterkami z Donem, a ten, jak zawsze wyrozumiały, zapytał, czy gdybym dostał maszynopis, a raczej fotokopie opowiadań wybranych przez niego do następnego tomu, to czy by to pomogło? Taki materiał miał już być gotowy w styczniu 1985 roku.
Odpisałem, że z jednej strony by pomogło, zawsze to kilka miesięcy wcześniej, ale z drugiej... Już sobie wyobrażałem, jak wielusetstronicowa fotokopia trafia do naszego urzędu wymiany poczty, gdzie z pewnością jeszcze pozostało trochę personelu z czasów, gdy każda przesyłka miała na sobie stempel "OCENZUROWANO". Zaiste, pewnie by do mnie dotarła jeszcze później niż książka - jeśli w ogóle...
Rozwiązanie, jakie znalazłem, było dość niekonwencjonalne i w przypadku zbiegu niepomyślnych okoliczności groziło dużymi nieprzyjemnościami - ale co było robić? Wybrałem się zatem na wizytę do Ambasady Amerykańskiej.
Przypominam, że było to w czasach, gdy kilku dziennikarzom postawiono zarzut szpiegostwa, bo kontaktowali się z jednym z pracowników tej placówki dyplomatycznej. Mój anioł stróż chyba jednak czuwał nade mną, bo mimo kilkunastu wizyt w Ambasadzie żadni smutni panowie się mną nie zainteresowali, nie dostałem żadnej propozycji współpracy, nic, w ogóle. W samej Ambasadzie zaś trafiłem na najodpowiedniejszego człowieka, czyli attache kulturalnego.
Jim (nazwisko pominę) zainteresował się wydawnictwem, które w planach ma kilkanaście książek autorów amerykańskich, i obiecał pomóc. Wyszedłem od niego zaopatrzony w pewien adres w Waszyngtonie, pod który Don Wollheim miał wysłać maszynopis. Ten, przekazany kurierem dyplomatycznym, trafił do mnie już w połowie lutego. I zaczęła się wariacka praca.
Każdy tom serii Dona Wollheima zawierał dziesięć dłuższych i krótszych opowiadań, z czego zwykle dwa brałem dla siebie, pozostałe rozprowadzając wśród znajomych tłumaczy, którzy, jak wiedziałem, nie zawiodą i dostanę gotowe tłumaczenia w ciągu kilku tygodni. Potem odkładałem inne obowiązki i czytałem jedynie teksty do "Wollheima". Gotowy maszynopis zwykle trafiał do fotoskładu w kwietniu-maju, z surowym zaleceniem dyrektora, aby składać go szybko. Miało to czasem ten skutek, że błędów było więcej niż zwykle i potrzebna była dokładniejsza korekta, w czasie której dodatkowo zaznaczałem, jakie opowiadania otrzymały nagrody Hugo lub Nebula. W sumie trwało to dość szybko i gotowy skład ruszał we wrześniu-październiku do zarezerwowanej drukarni. Ostatecznie zawsze jakoś się udało zdążyć przed Gwiazdką.
Znaczy - niemal zawsze. Maszynopis ostatniego tomu, opracowany przez żonę i córkę Dona, który był już bardzo chory, został wysłany pod inny adres. Jim skończył już swoją misję, a jego następczyni, mimo że zadeklarowała wolę kontynuowania współpracy, nie zgodziła się na dalsze korzystanie z kuriera dyplomatycznego. Podała mi inny adres, podobno równie skuteczny, ale gdzie tam. Dostałem teksty późną wiosną i już było wiadomo, że nic z tego. Trudno.
Niemal jednocześnie trwały w "Alfie" prace nad kolejnymi tomami antologii Jamesa Gunna Droga do science fiction, a także nad kolejnymi pozycjami w serii "Biblioteka Fantastyki". "Gateway - Brama do gwiazd" Frederika Pohla została celowo wydana poza serią, mając tworzyć oddzielną serię wraz z kontynuacjami. A że nic z tego nie wyszło, to już pisałem dlaczego.
Pozostał mi do opisania jeszcze jeden konwent z jesieni 1985 roku, a właściwie tzw. Eurokonferencja; otóż grupa inicjatywna małej miejscowości Fayence w Prowansji zamierzała ubiegać się o organizację Euroconu i jako imprezę pilotażową zorganizowała właśnie Eurokonferencję, cokolwiek miałoby to znaczyć. Mój udział w tej imprezie wiązał się z dość dramatycznymi wydarzeniami, które pokrótce opiszę.
Z powodu osobliwych przeliczeń dewizowych najtaniej się wówczas na Zachód podróżowało samolotem PLL Lot. Za koleje trzeba było od granic RWPG płacić dewizami, a to mocno podnosiło koszty. W tym wypadku więc w grę wchodził lot do Paryża i podróż pociągiem na południe niemal przez całą Francję (a koleje francuskie były bardzo drogie) albo...
Wymyśliłem inną marszrutę: samolotem do Mediolanu, a stamtąd o wiele tańszym pociągiem włoskim do granicy w okolicach Monako, potem zaś francuskim niewielki odcinek do Cannes, skąd już rzut beretem do Fayence, pewnie będzie jakiś autobus czy co.
Łatwiej zaplanować, trudniej wykonać. Wymagało to uzyskania pobytowej wizy francuskiej oraz dwukrotnej tranzytowej wizy włoskiej - tam i z powrotem. Odpowiednie zaproszenie od organizatorów zrobiło swoje - wizę francuską dostałem bez problemu. Gorzej poszło z włoską - dali, owszem, ale tylko w jedną stronę. A na pytanie, co będzie z powrotem, pracownik konsulatu odrzekł: "Na miejscu, we Francji".
Trudno się mówi, niech będzie na miejscu. Po drodze do Cannes jest Nicea, a tam na pewno konsulat włoski. Idę ci ja tam i się dowiaduję, że owszem, mogę dostać wizę powrotną, jeśli złożę podanie i zaczekam trzy tygodnie. A co mam zrobić, skoro wracam za kilka dni? A, to oni już nie wiedzą.
Nie widząc na razie rozwiązania, pojechałem na
miejsce imprezy. Organizatorzy przyjęli mnie bardzo serdecznie, zapewnili
zakwaterowanie (podobnie jak i innym gościom z Europy Wschodniej) u okolicznych
mieszkańców, a na zakończenie obdarowali okolicznościowym medalem oraz
miejscowymi wiktuałami, najwyraźniej usłyszawszy o kłopotach z zaopatrzeniem w
Polsce. Ponieważ francuski znam bardzo słabo, byłem niezwykle z siebie dumny, że
udało mi się w tym języku pogadać z głównym organizatorem przez całe pięć minut,
ale normalnie
to raczej ograniczałem się do angielskiego, ewentualnie rosyjskiego. A potem
nadszedł czas powrotu...
W trakcie pierwszego przekraczania granicy francusko-włoskiej zobaczyłem, że ludzie przechodzą ją bez problemów, niczego nie okazując; myślałem więc, że i z powrotem tak będzie. Akurat. Miejscowi, którzy jechali za granicę lub po zakupy, znowu nic nie pokazywali, ale mnie, z walizką i pudłem żywności, pogranicznik od razu wyłapał i zażądał paszportu. Ja mu pokazuję, a on do wizy. Nieważna, mówi. Ja udaję, że nic nie rozumiem. Pokazuję bilet lotniczy z rezerwacją, że muszę jechać, że co to będzie... Machnął ręką i puścił.
Pozostała jeszcze druga przeprawa - na lotnisku. Ale tu już miałem scenariusz. Niech mnie tylko spróbują zatrzymać, zaraz wrzasnę, że będę żądał azylu, to mnie szybko wyekspediują. Ale nic takiego się nie stało, potraktowali wizę tranzytową jako pobytową i już siedziałem w samolocie do domu.
Nadchodził rok 1986...
1986 (1)
Był to rok niezwykle bogaty w wydarzenia - najpierw, w towarzystwie Jamesa Gunna, udział w kolejnym Silconie, który tym razem był również Polconem, potem zaś przygotowania do wielkiej wyprawy za ocean... Najpierw jednak Silcon.
Jim Gunn przyjechał świeżo po wydaniu I tomu "Drogi do science fiction", wydawać zarobione w ten sposób pieniądze, ale nie tylko. Jim był wówczas, a może jest nadal, profesorem na uniwersytecie stanowym Kansas, i stąd jego pobyt mógł mieć dodatkowy wymiar akademicki. I tak się też stało; zorganizowałem wykład w Instytucie Badań Amerykańskich UW oraz w bibliotece Ambasady Amerykańskiej, ten ostatni, oczywiście, we współpracy z moim znajomym. A następnie wyjazd do Katowic, tym razem bez żadnych przygód.
Nie przesadzę chyba, jeśli powiem, że przyjazd Jamesa Gunna był znaczącym wydarzeniem, bardziej chyba niż wszystkie inne wizyty. Bo o ile spotkanie z autorem umożliwia poznanie tegoż autora, to autor, będący jednocześnie literaturoznawcą, krytykiem i wydawcą, może zaoferować znacznie więcej. A uczestnicy Polconu potrafili okazję wykorzystać.
Dla mnie Polcon w Katowicach miał oddzielny wymiar - otrzymałem oto swoją drugą Śląkfę za działalność wydawniczą. Pamiętając ubiegłoroczne zaskoczenie, zebrałem się w sobie, ale niepotrzebnie, bo tym razem statuetka była znacznie lżejsza. W każdym razie łatwiej było ją unieść w triumfalnym geście.
Po Polconie Jim odwiedził jeszcze Kraków, gdzie również wystąpił z prelekcją, tym razem w tamtejszym konsulacie amerykańskim, gdzie konsulem był uroczy człowiek o mało oryginalnym nazwisku John Brown, natomiast o bardzo oryginalnym podejściu do swoich obowiązków. Już wówczas wszystkie placówki amerykańskie za granicą były zaopatrzone w bramki z wykrywaczem metali - i konsulat w Krakowie też. Tyle że John nie kazał jej włączać, woląc zachować "drzwi otwarte" dla przychodzących.
Często tu wspominam o moich kontaktach z przedstawicielami placówek amerykańskich w Polsce, ale to dlatego, że dzięki nim możliwe były niektóre moje przedsięwzięcia wydawnicze oraz - w znacznym stopniu - moja pierwsza wyprawa do USA.
Jak wspominałem kilka odcinków temu, Forrest Ackerman zaprosił mnie na swoje 70 urodziny, które miały się odbyć pod koniec listopada 1986 roku. Początkowo uśmiechnąłem się tylko, bo jak to zrobić? Kiedy jednak Forry przysłał mi oficjalne zaproszenie, zacząłem główkować.
Początkowa wersja przewidywała przelot do Nowego Jorku, stamtąd zaś trwający dwa i pół dnia przejazd autobusem Greyhounda do Los Angeles. Kiedy jednak przyjechali Andersonowie i też zażądali, abym ich odwiedził, a potem jeszcze miała nastąpić rewizyta u Jima Gunna, cały plan zaczął się sypać. Można było bowiem wówczas kupić w Polsce niedrogi bilet na Greyhounda, umożliwiający jazdę na trasie dowolnej długości, pod warunkiem jednak, że podróż trwa nie dłużej niż 5 dni. A w tym czasie nie dojechałbym do Los Angeles z przystankami w Lawrence (stan Kansas) oraz w San Francisco.
Mój znajomy z ambasady USA, kiedy usłyszał o
moich rozterkach, powiedział jednak, że coś się da załatwić. Co prawda nie
będzie to całkowicie sponsorowany wyjazd studyjny, bo już za późno na zgłoszenie
go do planu, ale dostanę bilet lotniczy na całą trasę, jaką zamierzam przebyć.
Było to więcej, niż oczekiwałem, bo jednak kawałek trasy postanowiłem tym
Greyhoundem przejechać ("Być w Ameryce i nie jechać Greyhoundem?"); co jednak
ważniejsze, Jim powiedział, że nie będę miał kłopotów z otrzymaniem wizy. No, to
już zupełnie
wspaniale.
Podróż miała wyglądać następująco: kilka dni w
Nowym Jorku, następnie przejazd autobusem do Lawrence, stamtąd już samolotem do
San Francisco, kilka dni w okolicy, potem Los Angeles, tam dwutygodniowy pobyt
włącznie z urodzinami Forry'ego i wreszcie kilkudniowy pobyt na Florydzie. Ten
ostatni odcinek niejako na moje własne życzenie, w związku z tym, co się na
Florydzie znajduje, a mianowicie ośrodek lotów
kosmicznych.
Jakiś czas temu pisałem, omawiając Worldcon w 1979 roku w Brighton, że spotkany tam autor James Green, pracujący w wymienionym ośrodku, wspomniał, że gdybym kiedyś był w Stanach... i tak dalej. Nadeszła pora, aby przypomnieć mu obietnicę. Napisałem do niego, nie wierząc, że coś z tego będzie. On jednak odpisał: "Przyjeżdżaj".
Paszport dostałem bez większych trudności, mimo odmowy w 1982 roku, a wiza... Było tak: przyszedłem z paszportem do Jima w ambasadzie, on wziął go ode mnie oraz opłatę, po czym za kilkanaście minut wrócił z wizą. I tyle. Potem jeszcze bilet lotniczy w "Locie", bilet na Greyhounda w Wagons Lits i można jechać. Bilet na przeloty wewnątrz Stanów miałem dostać w Nowym Jorku.
I tak oto w jednym z pierwszych dni listopada 1976 roku wsiadłem do samolotu PLL "Lot" (nieszczęsnego Iła-62, który kilka lat później miał się rozbić w Lesie Kabackim), by za niecałe dziesięć godzin wysiąść na ziemi amerykańskiej.
Na lotnisku powitał mnie tandem pisarski Marvin Kaye i Parke Godwin, z którymi miałem podpisać umowę wydawniczą na "Władców samotności". Marvin przepraszał mnie, że nie może mi zaoferować noclegu na te kilka dni, ale w jego niewielkim sześciopokojowym mieszkanku na Manhattanie jest naprawdę bardzo ciasno. Uśmiechnąłem się tylko... Zresztą miałem gdzie nocować - przyjął mnie pod swój dach Raymond Z. Gallun, pisarz już wówczas mniej aktywny, za to w latach pięćdziesiątych dobrze znany z czasopism sf.
W Nowym Jorku odwiedziłem Dona Wollheima i kilka agencji literackich, ale przede wszystkim chciałem złożyć wizytę Isaacowi Asimovowi. Przed wyjazdem pisałem do niego raz czy dwa razy, z pytaniem, czy nie zgodziłby się na umowę płatną w złotówkach, na co skierował mnie do swego europejskiego agenta w Niemczech. Agent oczywiście o niczym podobnym nie chciał słyszeć, ja o tym napisałem do Asimova i sprawa się urwała. Nie dawałem jednak za wygraną i już przyjechawszy do Nowego Jorku wybrałem stosowny numer...
Ku memu zdziwieniu Isaac Asimov przypomniał mnie sobie od razu, a usłyszawszy, że jestem akurat w Nowym Jorku, zaprosił mnie na następny wieczór. Z pewną taką nieśmiałością pojawiłem się o oznaczonej godzinie w holu apartamentowca, cerber warknął "do kogo?", ja wyjaśniłem, on przez domofon uzgodnił, że istotnie, czekają tam na mnie i łaskawie zezwolił na wejście do windy, która zawiozła mnie na sam szczyt, do tzw. penthousu czyli apartamentu na dachu wieżowca.
Rozmowa była krótka, ale, jak się wydawało,
owocna. Isaac Asimov, dowiedziawszy się, dlaczego "Alfa" nie może zawierać umów
płatnych w dolarach, zgodził się na dwie książki za złotówki - nagrodzoną
powieść "The Gods Themselves" oraz firmowaną przez niego książkę
popularno-naukową. Niestety, już po powrocie do Polski okazało się, że agent w
dalszym ciągu się stawia i "Alfa" musiała zrezygnować
z planów wydania powieści; na tytuł popularno-naukowy, którego ów agent nie
reprezentował, Asimov wyraził zgodę osobiście. Trudno się mówi.
Zakończywszy sprawy w Nowym Jorku zadzwoniłem do Jima Gunna, że już jadę i kiedy ma się mnie spodziewać, po czym udałem się na dworzec autobusowy, okazałem bilet i o północy ruszyłem na zachód...
1986 (2)
W zasadzie z turystycznego punktu widzenia miejsce zamieszkania Jima Gunna nie jest specjalnie interesujące. Lawrence w stanie Kansas to po prostu przerośnięty kampus wokół uniwersytetu stanowego, jednego z najlepszych w USA, niemniej okolica jest dość monotonna. Pamiętacie "Czarnoksiężnika z Oz"? Kiedy Dorota ujrzała wokół siebie urozmaicony krajobraz, była pewna, że nie może już być w Kansas. I otóż to - jest to bodaj najbardziej płaski stan w USA, co dla mnie osobiście miało dość niemiłe skutki.
Ja natomiast chciałem odwiedzić akurat Lawrence z jednego powodu: otóż kilka miesięcy przed moim wyjazdem telewizja pokazywała dość znany film antywojenny, a mianowicie "The Day After", którego akcja toczyła się w znacznej mierze właśnie w Lawrence. Pomyślałem więc, że dobrze byłoby zobaczyć to miasteczko "the day before". No i Greyhound dowiózł mnie właśnie do Lawrence.
Miasteczko niewielkie, zamieszkane głównie przez kadrę naukową i personel pomocniczy uczelni, natomiast sam uniwersytet - ogromny. Jim wykładał tam literaturę science fiction, a dowodem na to, że "nie matura, lecz chęć szczera..." był fakt, że nie dorobił się nawet doktoratu, co nie przeszkodziło mu w uzyskaniu stanowiska profesora na tej uczelni. Nie znaczy to oczywiście, iż jest to wzór do naśladowania; zazwyczaj władze uniwersyteckie wolą pracowników naukowych z tytułami.
Zwiedzanie Lawrence i uczelni zajęło raptem
jeden dzień; Jim pokazał mi nawet prowadzony przez jego żonę sklepik z
pamiątkami, który służył za tło jednej ze scen filmu. Wieczorem kolacja u Jima,
a następnego dnia wyjazd do Kansas City (wbrew nazwie, miasto to leży już za
granicą stanu Kansas). I tu wyszła na jaw cała przewrotność miejscowego klimatu.
Płaska powierzchnia nie stanowi żadnej przeszkody dla
wiatru, toteż zmiany pogodowe mogą być nader zaskakujące. Poprzedniego dnia
zwiedzałem Lawrence ubrany zaledwie w koszulę i spodnie, a w dniu odlotu
zobaczyłem za oknem burzę śnieżną...
Opisując jakieś wydarzenia, zwykle nie zajmuję
się takimi drobiazgami jak pogoda; tu jednak odegrała ona istotną rolę. Loty w
czasie burz śnieżnych nie należą do najłatwiejszych, nic też dziwnego że mój
samolot był spóźniony. Gdyby to był bezpośredni przelot do San Francisco, nic by
się nie stało; niestety harmonogram przewidywał zmianę samolotu w Denver. I w
ten sposób nie zdążyłem na zarezerwowany lot
z Denver do San Francisco. Ten, którego numer podałem Poulowi Andersonowi, aby
zabrał mnie z lotniska.
Normalnie w Stanach Zjednoczonych nie jest to wielki problem; między większymi miastami loty odbywają się niemal co pół godziny. Kiedy doleciałem do Denver, okazało się, że mój przewoźnik ma, co prawda, lot do San Francisco za półtorej godziny, ale czuje się odpowiedzialny za opóźnienie i dlatego proponuje mi lot samolotem innych linii - pół godziny wcześniej. Zgodziłem się, nieszczęsny...
Pozostawało jeszcze zawiadomić Poula o tym, jakim
samolotem faktycznie przylecę. Przy odpowiednim stanowisku podałem treść
komunikatu, który miał być przekazany do San Francisco, a tam odczytany przez
głośniki. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden problem: jak już pisałem,
Poul Anderson bardzo słabo słyszy. Moja informacja w ogóle do niego nie dotarła,
a kiedy nie przyleciałem, po prostu wrócił do
domu, zostawiając wiadomość do mnie w tym samym systemie. I kiedy w końcu
dotarłem do San Francisco, usłyszałem niemal jedną po drugiej powtarzane
wiadomości od pana Andersona do pana Bukato oraz odwrotnie. Jakoś nikomu nie
przyszło do głowy, by je ze sobą skojarzyć...
Dopadłem więc telefonu i zadzwoniłem pod numer Poula. Nikt nie podnosi słuchawki. Postanowiłem się więc rozejrzeć po lotnisku - może gdzieś jednak czeka? Obleciałem wszystkie trzy terminale ustawione w półksiężyc, ale nikogo znajomego. Co jakiś czas dzwoniłem - też nic. A tu jeszcze mój bagaż nie doleciał razem ze mną!
Z bagażem wyjaśniło się najpierw - jak się słusznie domyśliłem, linie lotnicze nie były dla niego tak samo hojne jak dla mnie i wysłały go własnym samolotem, wspomniane pół godziny później; wystarczyło podejść do odpowiedniego przenośnika. Ale co dalej?
Po kilkunastu kolejnych próbach dodzwonienia się
do Poula dałem za wygraną, tym bardziej że pora była dość późna. Sprawdziłem,
czy nie ma jakiegoś autobusu jadącego w kierunku jego domu, ale ostatni odszedł
kilka godzin wcześniej, a taksówka wyszłaby za drogo. Postanowiłem więc
zanocować w okolicy lotniska, a rano zobaczyć, co będzie dalej. Rano znowu
spróbowałem kilka razy zadzwonić, a gdy ponownie nic to nie dało, upewniłem się,
że chyba coś jest nie w porządku z telefonem. Zadzwoniłem więc do innego
znajomego
pisarza w okolicy, Jacka Vance'a.
Kiedy się przedstawiłem, powitał mnie okrzyk entuzjazmu. Okazało się, że Andersonowie zdążyli już obdzwonić wszystkich znajomych mieszkających w otoczeniu San Francisco; z ich telefonu można, owszem, było dzwonić, ale odebrać rozmowę tylko w przypływie jasnowidzenia, zepsuł się bowiem dzwonek...
Kiedy zobaczyłem ten telefon, przestałem się dziwić. Może jeszcze ktoś pamięta stare czarne telefony z tarczą? O, taki właśnie był. Tymczasem jednak musiałem zebrać bagaże, zapłacić za hotel i zaczekać na Vance'ów, którzy mieli mnie zawieźć do Andersonów. Mieli przyjechać oboje, ponieważ wzrok Jacka osłabł już na tyle, że prowadzić nie mógł wcale, a pisać jedynie korzystając z 28-calowego telewizora jako monitora...
Andersonowie uściskali mnie niczym cudem odnalezionego syna; jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy razem kupić nowy telefon, a od następnego dnia zaczęło się zwiedzanie San Francisco i okolic.
Powiem szczerze - jest to jedno z
najpiękniejszych miast świata. Porównywalna jest Odessa, którą zobaczyłem kilka
lat później... a raczej byłaby, gdyby nie sowiecka gospodarka, która
doprowadziła tę perłę Morza Czarnego niemal do ruiny. Natomiast San Francisco
kwitnie. Opisami turystycznymi nie będę czytelników zanudzał, wspomnę więc
tylko, że odwiedziłem oczywiście największą wówczas księgarnię sf na
świecie, redakcję "Locusa", a także Vance'ów w ich domu, gdzie po raz pierwszy w
życiu spróbowałem kuchni meksykańskiej... Z okazji mojego przyjazdu Andersonowie
zorganizowali też przyjęcie, na którym poza Vance'ami zjawiła się także Chelsea
Quinn Yarbro oraz kilka innych osób, których nie znałem. Jack Vance dopytywał
się, czy przeczytałem już jego książki, które mi wysłał jakiś czas wcześniej
jako propozycje wydawnicze. Prawdę mówiąc, jego styl nie bardzo mi się podobał,
zbyt kwiecisty jak na moje upodobania, ale kilka
rzeczy brałem pod uwagę, m. in. "Dying Earth", zbiór opowiadań z dalekiej
przyszłości. Dręczyła mnie tylko jedna wątpliwość - otóż jeden z bohaterów,
myśliwy, zostaje w pewnym momencie zabity, po czym w innej opowieści pojawia się
znowu, bez słowa wytłumaczenia, i znów zostaje zabity. Zapytałem Jacka -
dlaczego tak? On z osłupiałą miną przyznał, że pisał te opowieści oddzielnie do
czasopism, a potem zebrał i nie przyszło mu do głowy sprawdzić, czy wszystko się
zgadza. I gadaj tu z takim...
Po kilku bardzo miłych dniach w San Francisco nadszedł jednak czas odlotu do Los Angeles, gdzie miałem spędzić całe dwa tygodnie. Tym razem odbyło się bez przygód, a na lotnisku czekali na mnie Wendayne i Forry Ackermanowie...
1986 (3)
Niniejszy odcinek jest 13, ale miejmy nadzieję, że nie pechowy i uda się mi się dokończyć opowieść o mojej podróży do USA. Nie będzie to łatwe, bo pełen wrażeń pobyt w Los Angeles trwał dwa tygodnie, a jeszcze przecież wyjazd na Florydę... Postaram się streszczać.
Jak już wspominałem, główną atrakcją pobytu w Los Angeles miały być 70 urodziny Forry'ego, na które zaprosił kilkaset osób, głównie oczywiście ze Stanów, ale nie tylko. Przyjechali państwo Shibano z Japonii, Georges Gallet z Francji, Rumunka Cornelia (obecnie ze Szwecji) i wiele innych osób. Niemniej, uroczystości miały się odbyć dopiero w drugiej części pobytu, a tymczasem Ackermanowie podejmowali Cornelię, Georgesa i mnie zwiedzaniem Los Angeles.
Widziałem większość tamtejszych atrakcji: Disneyland, kino premierowe pod mylącą nazwą Chiński Teatr (to tam, gdzie są odciski dłoni gwiazd filmowych), studia filmowe Universalu (wówczas jedyne, które można było zwiedzać), planetarium (z pokazem laserowym) - wszystkiego nie pamiętam. Dla mnie jednak niezwykle istotne były zbiory Forry'ego...
Jeszcze niedługo przed moim przyjazdem Forry mógł się poszczycić, że miał wszystkie książki i czasopisma sf wydane w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii; kiedy jednak rozpoczęła się moda na serie książkowe - Dr Who, Star Wars, Star Trek - dał sobie spokój. I tak w jego domu zbiorami zawalona jest cała piwnica i oba garaże, a obecnie pewnie znaczna część reszty domu. Póki żyła Wendayne, pilnowała, aby w domu dało się jakoś mieszkać, ale kiedy jej zabrakło, eksponaty rozpełzły się po wszystkich pokojach. Tymczasem jednak moje poszukiwania ograniczały się do wymienionej piwnicy i garaży.
Czego szukałem? Oczywiście opowiadań J. T. McIntosha, o czym pisałem kilka odcinków wcześniej. Udało mi się odnaleźć niemal wszystkie brakujące. Czemu nie wszystkie? Niestety, w kompletnych zbiorach Forry'ego powstały luki spowodowane przez niektórych zwiedzających, wyznających zasadę "co twoje, to moje". Kiedy dziwiłem się, czemu, mimo wszystko, Forry nadal udostępnia swoje zbiory zwiedzającym, odpowiedział: "a co to za przyjemność, jeśli nie można ich nikomu pokazać?". No i co tu odpowiedzieć?
Przed imprezą u Forry'ego wziąłem udział w miejscowym konwencie sf pod nazwą Lacon - niewielkim, zaledwie dwa tysiące osób... Organizatorzy zaprosili mnie do udziału w panelu pod tytułem "Humor w science fiction" obok takich znanych twórców jak Larry Niven, Jerry Pournelle i Somtow Sucharitkul. Ale nie to wydarzenie najsilniej kojarzy mi się z Laconem...
W jednym z pomieszczeń odbywała się promocja antologii debiutantów, opublikowanej przez wydawnictwo Kościoła Scjentologicznego; nie pamiętam już tytułu. Redaktorem tej antologii był dość znany autor litewskiego pochodzenia, Algis Budrys, oczywiście zaproszony przez wydawcę. Forry znał go przelotnie i postanowił mnie przedstawić - zawsze to niemal sąsiad. Podeszliśmy więc, Forry wyjaśnił, kim jestem, ja zdążyłem coś wykrztusić, że podobają mi się jego opowiadania (miałem jeden zbiorek), i ku naszemu wielkiemu zdziwieniu Algis Budrys zmieszał się bardzo, przeprosił i natychmiast wyszedł. Popatrzyliśmy po sobie, wzruszając ramionami. "Jakiś on dziwny" mruknął Forry i poszliśmy dalej.
Zagadka dziwnego zachowania Budrysa doczekała się wyjaśnienia cztery lata później, w czasie Worldconu w Hadze. Spotkaliśmy się nos w nos, w windzie. Poznał mnie i zaczął mówić. Powiedział, że chce przeprosić za swoje zachowanie w Los Angeles; ja zaś, zdumiony, że w ogóle pamiętał, słuchałem wręcz niesamowitej opowieści. Algis Budrys jest synem litewskiego konsula w Stanach, który po zajęciu Litwy przez Sowietów odmówił powrotu i poprosił o azyl. Azyl dostał, podobnie jak cała rodzina, ale tylko tyle. O naturalizacji mowy nie było. Algis został zwerbowany do pracy w kontrwywiadzie jako tłumacz z litewskiego - więc może chodziło o to, aby go jak najdłużej tam zatrzymać? On nie wiedział. W każdym razie obywatelstwo amerykańskie dostał ledwie rok wcześniej i pobyt w Hadze był to jego pierwszy wyjazd zagraniczny...
A to zachowanie w Los Angeles? Po prostu wystraszył się, że może ktoś się o niego upomniał... Bo, jak mówił, obywateli amerykańskich broni rząd USA, a jego kto by obronił? Uśmiechnęliśmy się porozumiewawczo, poszliśmy na piwo i tak się zakończyła ta historia.
Urodziny Forry'ego były, jak powiedziałem, tłumne, zorganizowane w jednym z hoteli. Siedziałem przy stole m. in. z Rayem Bradburym oraz państwem Pinckard, którzy później zaprosili Ackermanów i ich "domowych" gości na Święto Dziękczynienia, toteż poznałem tę amerykańską tradycję z pierwszej ręki, że tak powiem. A potem już ostatnie odbitki ksero, ostatnie paczki z książkami wysłane do Polski i przyszła pora wyruszać na Florydę...
Teoretycznie moim celem było miasto Orlando, ale wyglądało to tak, że mieszkałem w centrum hotelowym piętnaście kilometrów od samego miasta, a piętnaście kilometrów w drugą stronę był Disney World - drugie centrum rozrywki Walta Disneya. W zasadzie wystarczyłby pierwszy Disneyland, gdyby nie EPCOT - wizja miasta przyszłości, stanowiąca oddzielną ekspozycję. Poszedłem tam - i się rozczarowałem.
Spodziewałem się olśniewających pokazów laserowo-holograficznych - a zamiast tego wsadzili nas do jeżdżących foteli, z których można było oglądać poruszane mechanicznie kukły, wykonujące czynności, jakie zdaniem twórców będą wykonywane w przyszłości. Taką ruchomą szopkę to ja mam co Gwiazdkę u Kapucynów w Warszawie. Nieco lepiej wypadł pokaz filmu trójwymiarowego "Kapitan Eo" z jeszcze nie wybielonym Michaelem Jacksonem w roli głównej, ale w sumie z tego "miasta przyszłości" wyszedłem rozczarowany. Miałem nadzieję, że następny dzień mi to wynagrodzi - i tak się istotnie stało.
Był to bowiem dzień zwiedzania amerykańskiego ośrodka kosmicznego w Cape Canaveral - a może Kennedy, już nie pamiętam, jaka nazwa wówczas obowiązywała. Ośrodek ten można normalnie zwiedzać - są specjalne autobusy, które wożą turystów po terenach otwartych do zwiedzania, które obejmują pola startowe wszystkich historycznych rakiet amerykańskich - od tych, które wynosiły pierwsze Vanguardy i Explorery, aż do Saturna 5. Pozostała część ośrodka nie jest nawet odgrodzona - po prostu nic tam nie dojeżdża poza samochodami służbowymi, do których dostęp mają tylko pracownicy.
Mnie czekało jednak inne zwiedzanie, na które Jim Green musiał załatwić specjalne pozwolenie w Waszyngtonie - wszak gość był zza "żelaznej kurtyny". I uzyskawszy takowe wsadził mnie do wspomnianego samochodu, po czym zawiózł do hangarów, w których stały wahadłowce...
Było to kilka miesięcy po katastrofie Challengera i wszystkie stały wybebeszone, poddawane intensywnym badaniom i próbom. Niemniej dotknięcie jednego z nich było ogromnym przeżyciem. A nie był to koniec atrakcji tego dnia...
Po objeździe całego ośrodka Jim zabrał mnie do swego domu, a następnie na clou całego dnia, a może i całej wyprawy do Stanów. Otóż akurat na ten dzień zaplanowano start rakiety Delta z satelitą meteorologicznym - pierwszy w ogóle start po katastrofie! Po zbudowaniu wahadłowców NASA zaniedbała trochę program rakiet wielostopniowych i dopiero w pierwszych dniach grudnia nastąpił start pierwszej z nich. I akurat zbiegło się to z moim przyjazdem! Doprawdy, lepszego fajerwerku na zakończenie podróży nie mogłem sobie wymarzyć.
Pojechaliśmy wszyscy samochodem (do dziś mam przepustkę), stanęliśmy na rampie i czekaliśmy. Nawet niezbyt długo. A potem... nie, nie jestem w stanie tego opisać. W każdym razie coś niebywale wspaniałego.
Następnego dnia, bogaty w liczne wrażenia i doświadczenia, wracałem już do Polski. Zbliżał się rok 1987, a wraz z nim kolejne niespodzianki...
Rok 1987
Tak się z łożyło, że piszę ten odcinek kilka miesięcy po zakończeniu opowieści o mojej pierwszej wyprawie za ocean - po prostu moje wspomnienia z lat 1985-1986 stanowią swoistą całość i kilka odcinków obejmujących ten okres napisałem niemal jednym ciągiem; potem postanowiłem nieco odpocząć i chwila ta nieco się przeciągnęła. Niemniej wracam do wspomnień, tym bardziej, że rok 1987 był bogaty w wydarzenia. Stąd i odcinek nieco dłuższy.
Przede wszystkim należało zużytkować plony mojego wyjazdu do Stanów. O umowie na Władców samotności i książce popularnonaukowej Asimova już wspomniałem; trzeba było także rozdać do tłumaczenia sześć ze zwykłych dziesięciu opowiadań z antologii Wollheima, które już były wybrane w listopadzie. Jednak przede wszystkim walczyłem o 101 dalmatyńczyków.
Miałem bowiem misję uzyskania zgody na wydanie tej książki z ilustracjami pochodzącymi z filmu Walta Disneya, ale z oryginalnym tekstem powieści Dodie Smith. Otóż jest to zadanie całkowicie niewykonalne. Była, owszem, książka Disneya 101 dalmatyńczyków, ale na podstawie scenariusza filmu, cokolwiek odbiegającego od oryginału. A firma Walta Disneya (o czym wówczas nie wiedziałem), nigdy nie wyraża zgody na wykorzystanie ilustracji ze swoich filmów do innych celów niż licencjonowane książeczki, zabawki, gadżety itp.
No, niemal nigdy. Otóż Forry dał mi adres miejscowego szefa PR Walta Disneya, ten zaś skierował mnie do europejskiego przedstawiciela, mieszczącego się wówczas w RFN. I rozegrała się wówczas bitwa korespondencyjna, bo oczywiście europejski przedstawiciel nie chciał o niczym słyszeć. Ja na to, że przecież w Stanach wyrazili zgodę, a poza tym prace są już zaawansowane, a w ogóle to jest to przedsięwzięcie charytatywne, autorka zrezygnowała z honorarium, a wydawca z zysków, i jak to będzie wyglądać, jeśli przez firmę Walta Disneya rzecz nie dojdzie do skutku.
Te argumenty przeważyły i "Alfa" otrzymała zgodę na jednorazowe, niedochodowe wydanie powieści Dodie Smith 101 dalmatyńczyków z wykorzystaniem klatek z filmu Walta Disneya jako ilustracji. O ile wiem, coś takiego nigdy przedtem ani nigdy potem się nie zdarzyło; a zatem, jeśli ktoś ma to wydanie, niech go pilnie strzeże - jest to prawdziwy biały kruk.
Zbliżał się kolejny Silcon i przyjazd kolejnych gości - tym razem byli to autor Szpitala Kosmicznego James White oraz jego przyjaciel i agent Leslie Flood, wówczas już w stanie spoczynku. To dzięki niemu "Alfa" mogła wydać i Szpital Kosmiczny, i Gateway - i to przez jego następczynię nie udało się, mimo starań samych autorów, załatwić umów na kontynuację. Smutne, ale prawdziwe.
Może zresztą w przypadku Szpitala Kosmicznego zbyt wiele chciałem. Otóż II tomem cyklu jest Star Surgeon, poza pierwszym utworem opowieść o konflikcie zbrojnym między dwiema rasami pozaziemskimi, która wydała mi się dość banalna i postanowiłem ją pominąć. Jednak chciałem wydać to pierwsze opowiadanie - a ponadto inny utwór z tego cyklu, zamieszczony jednak w innym zupełnie tomie opowiadań, choć również o lekarzach - Monsters and Medics. Te dwa utwory postanowiłem połączyć z tomem trzecim cyklu w jeden, większy tom opowiadań. I choć Jim White był skłonny zgodzić się na wszystko, taka propozycja przerastała chyba zdolność pojmowania agentki, bo nic z tego nie wyszło. Nawiasem mówiąc, obecne wydanie serii przez Dom Wydawniczy "Rebis" jest bodajże identyczne z oryginalnym.
W czasie Silconu Jim wyjawił, że wraz z Bobem Shawem tworzyli kiedyś 2/3 całego fandomu irlandzkiego; nawiasem mówiąc "ten trzeci" chyba nigdy się nie ujawnił jako autor, ale i tak wynik niezły.
Jim White przyjechał do Polski niemal nic nie widząc, i Leslie, poza osobistym zainteresowaniem Polską, służył mu także jako przewodnik. Z oczywistych względów Jim miał długą przerwę w pisaniu, do chwili odkrycia, jakie możliwości daje komputer, a w szczególności powiększanie fontów. Dzięki temu cykl o Szpitalu Kosmicznym ma co najmniej trzy tomy więcej.
Miał jeszcze przyjechać Frederik Pohl, ale dotarł dopiero kilka miesięcy później, na Zjazd Członków Korespondentów ŚKF. Przy okazji miał spotkanie w Warszawie, w Ambasadzie Amerykańskiej, a potem w Krakowie, w tamtejszym Konsulacie USA. I wtedy to w mojej głowie zrodził się nieśmiały jeszcze zamiar zorganizowania międzynarodowej imprezy - zapewne Euroconu - w Krakowie.
Wcześniej jednak zbliżał się termin najważniejszej imprezy w tym roku - Worldconu w Brighton. Z udziałem, trzeba to podkreślić, licznej polskiej ekipy, w tym grup z ŚKF i poznańskiej "Orbity".
Tym razem nie wybrałem się w podróż pociągiem, bo ciągle jeszcze obowiązujący urzędowy kurs dolara pozwalał na stosunkowo tani przelot samolotem - a i żadnego filmu nie musiałem przewozić. Organizatorzy, którym nagle zaczęło zależeć na gościach ze Wschodu Europy (był to już czas "pierestrojki" Gorbaczowa), postarali się załatwić tani nocleg, w akademiku miejscowej Politechniki, ale przede wszystkim zaprosili, jako gości honorowych, Arkadija i Borysa Strugackich. Chyba nie wiedzieli, co z tego wszystkiego wyniknie...
Po pierwsze, dyrektor hotelu Metropole, który poprzednio gościł Worldcon w 1979 roku i Eurocon w 1984, nie wiedzieć czemu zgłupiał i tuż przed rozpoczęciem imprezy zarządził remont. Miało to ten ciekawy skutek, że połowa z zamówionych sal była objęta remontem, a do drugiej połowy trzeba było przechodzić wśród wiader farby, drabin itp. Ile gromów padło na jego głowę, nikt chyba nie wie; spośród kursujących dowcipów zacytuję jeden, nie najwyższych lotów, ale dosadny: "Jaka jest różnica między dyrektorem hotelu Metropole a wiadrem gówna? - Wiadro".
Niemniej fanaberie dyrektora mogły mieć groźniejsze skutki, a mianowicie śmierć głodową braci Strugackich, i kto wie, czy nie skończyłoby się konfliktem międzynarodowym. Wprawdzie Strugaccy zawsze byli enfants terrible sowieckiego reżimu, a wyjazd do Brighton był ich pierwszym w ogóle wyjazdem za granicę, ale kto wie, nowy gensek mógł się za nimi ująć...
O co chodziło? Otóż na całym cywilizowanym świecie gość hotelu ma pełne prawo zejść do restauracji hotelowej, zjeść i wypić, a potem podpisać rachunek i zarządzić dopisanie do sumy ogólnej za pobyt. Ale nie w Metropole, o nie! Wspomniany już dyrektor hotelu wydał zarządzenie, że goście hotelowi muszą mieć specjalną kartę wstępu do restauracji, z numerem pokoju, imieniem i nazwiskiem, podpisem dyrektora i wzorem własnego podpisu! Nikt z organizatorów tego nie przewidział i takich kart Strugackim nie załatwił...
Kiedy spotkałem się z nimi po raz pierwszy, mieli za sobą dwa dni przymusowej głodówki i zamiast myśleć o tym, o czym będziemy wspólnie mówić w czasie panelu na obowiązkowy temat "Fantastyka w Europie Wschodniej", pytali tylko, gdzie można coś zjeść.
Potrzeba jest matką wynalazków. W drodze do sali, gdzie miał być panel, mijaliśmy bar hotelowy. W środku akurat odbywała się konferencja prasowa; było wiele napojów i stały tace pełne kanapek! Złapałem jedną z tac i zaniosłem Strugackim. Efekt był dość komiczny, bo w czasie panelu mówiłem tylko ja, a Strugaccy nadrabiali straty kaloryczne. Wszelkie próby prowadzącego, aby zmusić ich do mówienia, spełzły na niczym.
Była to jednak tylko pomoc doraźna; coś trzeba było załatwić na później. Spadło to na mnie, bo, jak się okazało, spośród kilku tysięcy uczestników imprezy ja jeden mówiłem po angielsku i rosyjsku w wystarczającym stopniu, aby podjąć się roli tłumacza. Organizatorzy zawierzyli biografii Borysa, w której podał, że jest tłumaczem z japońskiego i angielskiego. Owszem, jest - ale w piśmie. Mówić w tych językach za bardzo nie potrafi - przynajmniej tak było wówczas.
Z konieczności zatem zostałem osobistym tłumaczem braci Strugackich w czasie zarówno spotkań oficjalnych, jak i zakupów - bo zamówień przywieźli ze sobą wiele - od płyt Led Zeppelin po stetoskop dla dzieci. Z braku miejsca o tym ostatnim będzie w następnym odcinku.
W czasie sesji pytań i odpowiedzi najczęściej zadawanym pytaniem było: "Jak piszecie?". Odpowiedź była zawsze taka: "Co jakiś czas zbieramy się w jakimś domu pracy twórczej i ciągniemy losy. Ten, który przegrywa, siada do maszyny, drugi się kładzie na łóżku i wymyśla pierwsze zdanie. A potem jakoś samo leci."
Oczywiście w trakcie takich spotkań bywało, że języki mi się myliły i do sali mówiłem po rosyjsku, a po Strugackich po angielsku... na co Borys zawsze reagował tak samo: "No, znakomicie mówisz po angielsku, Wiktor".
Worldcon zakończył się dla mnie trzema miłymi zdarzeniami: otóż World SF Professionals przyznał mi doroczną nagrodę dla najlepszego tłumacza science fiction; w czasie oficjalnego zakończenia szef organizatorów podziękował mi za pomoc w czasie imprez ze Strugackimi, ale największa niespodzianka spotkała mnie w czasie wręczenia nagród Hugo.
Przed głównymi nagrodami wręcza się zazwyczaj trofea związane z fantastyką, przyznawane przez różne organizacje, np. fandom japoński. I oto na podium wyszedł Forry Ackerman, który obwieścił, że Fundacja imienia E. Everetta Evansa przyznała swoją doroczną nagrodę Big Heart Award niejakiemu Wiktorowi Bukato za - jak to ujął - szczególną gościnność wobec pisarzy odwiedzających Polskę. Byłem na coś takiego zupełnie nie przygotowany; niemniej kilka słów podziękowania udało mi się wykrztusić.
Niestety, w związku z Worldconem Forry przeżył osobistą tragedię. Jak zawsze towarzyszyła mu Wendayne; po imprezie pojechali samochodem w poprzek Europy, by odwiedzić kilku wydawców europejskich, aż do Neapolu, gdzie miejscowy opryszek cegłą wybił szybę, aby ukraść torebkę Wendayne. Trafił ją w głowę; uderzenie oraz szok spowodowały utratę przytomności, trwającą kilka tygodni. Pod troskliwą opieką lekarzy Wendayne odzyskała przytomność, lecz zdrowia już nie; częściowo sparaliżowana, przeżyła jeszcze dwa lata i kilka miesięcy...
Rok 1988
Po nieco przydługim poprzednim odcinku (ale też było o czym pisać) tym razem wracam do zwykłej objętości. Wśród wielu wydarzeń tego roku na pierwszy plan wysuwają się Silcon-Polcon w Katowicach oraz Eurocon w Budapeszcie; co zaś mnie osobiście dotyczyło, "Alfa" postanowiła się rozwinąć i zacząć bywać w świecie.
Zaczęło się od wyjazdów na Targi Książki do Belgradu, stanowiące wówczas pomost między Europą Wschodnią a Zachodnią. Jugosławia, kraj niby to socjalistyczny, korzystał jednak ze swej szczególnej quasi--wolnorynkowej sytuacji, umożliwiając obywatelom przaśnego socjalizmu korzystanie z niemal zachodnich luksusów w kąpieliskach adriatyckich, co prawda za twarde waluty, ale nie aż tyle, co np. we Włoszech. Dość powiedzieć, że w czasie mojego pierwszego pobytu w Zagrzebiu zakupiłem litrową butelkę brandy Stock za równowartość półtora dolara. Jezu, co ja piszę...
Na Targach Książki w Belgradzie można było załatwić dwie rzeczy: wykonanie druku książek o standardzie wówczas w Polsce nieosiągalnym oraz nawiązanie kontaktów z zagranicznymi agentami literackimi. Mniej więcej w tym okresie sub-agencja Gerda Plessla z Monachium podzieliła się poprzez usamodzielnienie Jovana Milenkovica, właśnie z Belgradu; ten przez jakiś czas jeszcze działał także z Monachium, ale potem, nie mogąc dojść do ładu z tamtejszymi władzami podatkowymi, otworzył siedzibę w Belgradzie.
Rolą sub-agencji było zawieranie umów w krajach nie mogących zaoferować honorariów w wysokości setek tysięcy dolarów, do jakich amerykańscy autorzy bestsellerów byli przyzwyczajeni; prowizja od tego marnego tysiąca dolarów, jaki Ministerstwo Kultury dawało na jeden kontrakt, agentowi amerykańskiemu nawet nie pokrywała kosztów korespondencji. Natomiast agent działający w Europie, który obsługiwał wiele krajów, jakoś na swoje wychodził. Trzeba jednak było bardzo uważać, bo czasem można było od takiego agenta kupić więcej niż się chciało... Nie dotyczy to, co prawda, ani Milenkovica, ani Plessla (choć różnie mawiają), ale niekiedy umowa zawarta w Jugosławii okazywała się nic nie wartym świstkiem papieru, o czym przekonała się "Alfa" po zakupieniu wykonania sześciu romansów rzekomo łącznie z prawami autorskimi. I kiedy Harlequin (bo to z jego katalogu były tytuły) upomniał się o swoje, kontrahent jugosłowiański jakoś przestał odpowiadać na rozpaczliwe pytania "Alfy" o jego uprawnienie do sprzedaży tychże praw... Cóż, takie były koszty początków współpracy międzynarodowej.
Z targami w Belgradzie wiąże się jeszcze jedno moje wspomnienie, niezbyt może przyjemne, ale wszystko dobrze się skończyło. Otóż kiedy już dyrektor Wysokiński i ja mieliśmy odlatywać do Warszawy, silnik samolotu zgasł w czasie kołowania i nie dawał się uruchomić. Aby zabrać pasażerów, musiał przylecieć następny samolot z Warszawy, tak że powrót cokolwiek się przeciągnął. Czy muszę dodawać, że był to Tu-154?
W 1988 roku Silcon (w niezwykłym jak dla siebie terminie na przełomie września i października) był jednocześnie Polconem i ściągnął na siebie uwagę Charlesa N. Browna, wydawcy magazynu Locus, który postanowił go odwiedzić. Przyjechał także John Brunner, w towarzystwie kandydatki na kolejną towarzyszkę życia, po Marjorie, która zmarła jakiś czas wcześniej. Kandydatka była rasy czarnej, czym John nieco wszystkich zaskoczył; jakiś czas potem się to wyjaśniło. Przedtem John i jego partnerka odwiedzili w moim towarzystwie jeszcze Kraków, natomiast Charles i jego z kolei partnerka pojechali z Katowic do Gdańska (także ze mną), spotkać się z miejscowym fandomem. Charles wzbudzał powszechne zainteresowanie swoim obuwiem - połowa października, a on w sandałach bez skarpet...
Trzeba tu kilka słów wspomnieć o wydawanym przez Charlesa piśmie pt. Locus. Startował jako zwykły fanzin, z czasem jednak zyskał taką pozycję wśród fandomu, że co roku dostawał Hugo w tej kategorii i inne fanziny po prostu nie miały szans. Stworzono zatem nową kategorię "semi-prozine" i tam pozwolono Locusowi startować. Oczywiście wygrywał z nudną regularnością (czasami tylko ustępując SF Chronicle), ale przynajmniej inne fanziny mogły się przebić.
No i jeszcze kilka słów o tym, czym dla mnie osobiście był Silcon '88 - otóż otrzymałem wówczas swoją trzecią i ostatnią Śląkfę w kategorii Wydawca Roku. Nie spodziewałem się jej, a w każdym razie mniej niż w roku poprzednim, kiedy to przyznano ją Mirkowi Kowalskiemu reprezentującemu wówczas "Iskry". Nie, żebym uważał, że Mirkowi Śląkfa się nie należała; zaskoczyła mnie tylko motywacja: otóż komitet Śląkfy przyznał mu ją m in. za pomysł i opracowanie "serii zeszytowej", w znacznym stopniu będącej moim dziełem. Wybaczcie, przyjaciele z ŚKF, ale taka jest prawda. Tak czy owak, trzy Śląkfy to i tak nieźle.
Wcześniej jeszcze (w lipcu) pojechałem na Eurocon do Budapesztu. W roku 1987 w Montpellier nie byłem; skupiłem się na udziale w Worldconie, tym bardziej, że wraz z nim odbyło się spotkanie World SF. W Budapeszcie World SF spotykał się w czasie Euroconu, toteż tam się wybrałem.
Trochę mnie zaskoczyły niewielkie rozmiary imprezy. Wyglądało na to, że węgierscy organizatorzy postawili na imprezę kameralną, znacznie różną od tych, które widziałem w Brighton i w Zagrzebiu. Niezbyt mi się to podobało; wychodziło na to, że Eurocon pod kierownictwem Iona Hobany zmierza raczej w stronę spotkań elitarnych, bez udziału fanów, a nie imprez masowych w stylu Worldconu. Nagrody też przyznawano w sposób osobliwy - ponieważ uznano, że nie ma jak wybrać najlepszego autora czy grafika z całej Europy, bo są poza swym krajem nieznani, dyplomy otrzymywali wszyscy, których przedstawiciele poszczególnych krajów zgłosili... No cóż, na razie musiało tak pozostać.
I na zakończenie jeszcze kilka słów o wyjeździe zupełnie prywatnym, ale na swój sposób z fantastyką związanym.
W poprzednim odcinku wspominałem, że bracia Strugaccy wykorzystywali swój pobyt w Brighton do kupowania najróżniejszych rzeczy, których dostarczenie na rynek przerastało możliwości wielkiego mocarstwa - przedstawiciela jedynie słusznego ustroju. Wśród poszukiwanych przez Borysa przedmiotów był stetoskop do badania dzieci, dla jego synowej, która była lekarzem pediatrą.
Oczywiście czegoś takiego nie dostał, bo instrumentów medycznych nawet na zgniłym Zachodzie nie kupuje się w supermarkecie, lecz w sklepach specjalistycznych działających na zasadzie wysyłkowej. Mnie jednak coś przyszło do głowy. - Nie martw się, Borys - powiedziałem. - Akurat w zakresie stetoskopów Polska jest wielkim mocarstwem. Myślę, że da się coś zrobić.
Była to prawda. W Warszawie, przy ul. Moniuszki, był wówczas (i chyba jest nadal) sklep z instrumentami medycznymi, a wśród nich ogromny wybór stetoskopów. Były dlatego, że produkował je prywaciarz, dla niepoznaki występujący jako spółdzielnia pracy. I wytwarzał również stetoskopy dziecięce.
Wysyłka pocztą nie wchodziła w grę - "nielzia". Wykorzystałem zatem mój prywatny wyjazd do Moskwy, zabrałem instrument i wykręciłem numer do Arkadija. Borys, jak wiadomo, mieszkał wówczas w Leningradzie, a gdybym nawet miał czas, aby tam pojechać, nie sprzedaliby mi biletu. "Nielzia".
Arkadij przyjął mnie, że tak powiem, ze słowiańską gościnnością i porozmawialiśmy jakiś czas o sprawach będących przedmiotem wspólnego zainteresowania. Wtedy jeszcze czuł się dobrze...
No a w kraju? Zbliżał się rok 1989 - a wraz z nim wielkie przemiany...
1989
O roku ów!...
Kiedy słucham lub czytam wypowiedzi stęsknionych za dawnym ustrojem, za pozorną stabilizacją, rzekomo darmową edukacją czy lecznictwem - nóż mi się w kieszeni otwiera. Ale nie miejsce tu na wywody polityczne - wystarczy powiedzieć, że był to rok przełomowy na skalę, jakiej w tamtej chwili nikt się chyba nie spodziewał. Czas między Okrągłym Stołem a wyborami czerwcowymi to ostrożne oczekiwanie na niepewną przyszłość; nieśmiała nadzieja, że może tym razem... Koń, jaki jest, każdy widzi.
Dla mnie osobiście był to rok ważny, ponieważ ukazała się antologia Rakietowe dzieci będąca moim swoistym opus major - nie tylko opracowana, ale pomyślana i dobrana całkowicie przeze mnie. Do tej pory antologie, nad którymi pracowałem, były wybierane przez innych, a ponadto miały na celu przedstawienie najlepszych (zdaniem autora) utworów czy to w danym roku, czy w ciągu kilku lat. Antologia Rakietowe dzieci była pierwszą w Polsce antologią tematyczną; z czasem miało ich być więcej, a że wyszło inaczej, to już inna sprawa.
W 1989 roku brałem również udział w dwóch istotnych konwentach: Euroconie w San Marino oraz tak zwanym Sockonie w niewielkim kurorcie nad Morzem Czarnym. Szczególnie ten ostatni był ciekawy, z różnych przyczyn, ale po kolei.
San Marino jest niewielkim państewkiem we wschodniej części Półwyspu Apenińskiego, pierwszą republiką na naszym kontynencie. Jego centrum kulturalne i polityczne, powiedzmy stolica, znajduje się na szczycie dość wysokiej góry, dokąd można dojechać tylko samochodem - no i autobusem z pobliskiego kurortu Rimini.
Konwent był znakomicie zorganizowany - zakwaterowanie dostępne w różnych kategoriach cenowych, ciekawy program no i to otoczenie... Okolica tak urozmaicona, że chyba nie było dwóch ulic na jednym poziomie. Pamiętam jeszcze nagrywany przez przedstawicieli ŚKF zapis wideo, na którym Piotrek Cholewa przemieszcza się z poziomu na poziom udając skrajne wyczerpanie fizyczne. Na szczęście siły udawało się wkrótce odzyskać za pomocą miejscowego (tzn. włoskiego) wina sprzedawanego (co było dla nas wtedy zaskoczeniem) w kartonach. W ogóle temat alkoholu był dość często poruszany, jako że miejscowe sklepy sprzedawały go bez cła czy też akcyzy na zasadzie jakichś przywilejów i nawet przy obowiązującym jeszcze przeliczniku czarnorynkowym, zakupy były szalenie opłacalne, a ponadto ciekawe krajoznawczo - jeden ze sklepów prowadziła pani polskiego pochodzenia, która zapałała do nas ogromną sympatią, wyrażoną m.in. w dogłębnej degustacji oferty tego sklepu... no, dość już tego.
Z San Marino przywiozłem dyplom dla Darka Chojnackiego jako najlepszego grafika; tam również zgłosiłem ofertę organizacji Euroconu w Polsce, w Krakowie. Konkurencyjną ofertę zgłosił Zagrzeb, ale z czasem ją wycofał. Niemniej prawdziwym problemem była oferta chińska. Nie to nie pomyłka - po prostu chodziło mi o połączenie kilku imprez: Polconu, Euroconu oraz spotkania World SF co gwarantowało obecność wielu znanych autorów, takich jak Brian Aldiss, Frederik Pohl, Norman Spinrad, bardzo aktywnych w tej organizacji. Niestety, akurat zachciało im się do Chin... no i Kraków przepadł. Jeszcze myślałem, że rok później, już po Tien An-men, będą szanse na zmianę decyzji, ale gdzie tam.
Po powrocie - kolejny wyjazd na targi książki w Belgradzie, a w tym czasie - wybory czerwcowe. Dyrektor Wysokiński i ja głosowaliśmy w polskiej ambasadzie w Belgradzie; pamiętam tylko, że dyrektor bardzo się frasował, aby Solidarność nie dostała zbyt wielu mandatów, bo będzie bałagan. Ha, cóż...
Pod koniec lata przyszedł czas na wyprawę na wschód - południowy wschód, to znaczy. W Związku Sowieckim pierestrojka poczyniła wielkie kroki i władze miasta Nikołajew, stolicy ukraińskiego obwodu nad Morzem Czarnym, zezwoliły na zorganizowanie międzynarodowej imprezy o nazwie "Sockon" w tzw. rejonie zamkniętym czyli o znaczeniu militarnym. Może jakieś znaczenie miała intencja całej imprezy, wyrażona w jej nazwie - miało to być jakby spotkanie założycielskie organizacji fandomu z krajów socjalistycznych. Trochę mnie to bawiło, bo ta nowa RWPG wydawała się cokolwiek spóźniona, ale co tam. Natomiast znowu wartości poznawcze tej podróży były nie do przecenienia.
Z Polski na Sockon pojechały dwie osoby - Sławek Sączek i ja. Sławek w ciekawy sposób reagował na lot wewnętrznym rejsem Aerofłotu: przy starcie był cały spięty, natomiast lądowanie znosił całkiem dobrze. Kiedy się dziwiłem, powiedział: "Zawsze się jakoś wyląduje, byle start wyszedł". Dodam tylko, że przez cały czas lotu w samolocie marki Tu-154 (a jakże!) unosił się szczególny zapach, coś jakby paliwo wyciekało... Ech, ta sowiecka technika!
Wylądowaliśmy w Odessie; tamtejszy dworzec lotniczy wyglądał jak barak, ale my ruszyliśmy ku ogrodzeniu, dokąd, jak nas poinformowano, miały być dostarczone bagaże. Istotnie, przywieźli je jakimś samochodem pamiętającym chyba czasy wojenne, cisnęli za ogrodzenie, otworzyli je, ludzie runęli hurmem do środka...
Kiedy się opamiętaliśmy, za ogrodzeniem nie zostało dosłownie nic. Nim jednak dobrze zrozumieliśmy grozę sytuacji, podszedł do nas pracownik dworca i upewniwszy się: "wy inostrancy?" zaprowadził nas do budynku, gdzie w jednym z pomieszczeń (klimatyzowanym!), zwanych Inturistem, czekały na nas nietknięte bagaże. No, poczułem się jak VIP!
Z Odessy do rzeczonego kurortu jechaliśmy około trzydziestu kilometrów zapewnionym przez organizatorów autobusem. Sam przejazd, choć nudny, też miał swoje wartości poznawcze - otóż przez kilkanaście kilometrów jechaliśmy wśród kołchozowego pola słoneczników - a wszystkie zgniły na polu. Zadumałem się nad rzeczywistością sowieckiej gospodarki...
Została ona dodatkowo wystawiona na próbę, gdy po wielkiej burzy uległa zalaniu podstacja elektryczna zasilająca ośrodek i przez dwa dni nie mieliśmy prądu, a co za tym idzie - wody. A mimo to ośrodek jakoś zdołał nas wyżywić (choć na zimno), tylko z kanalizacją były pewne kłopoty. Ale za to jaką przyjemnością był prysznic po tych dwóch dniach...
Gościem honorowym Sockonu był bardzo już chory Arkadij Strugacki. Ale nie szczędził sił i wszystkie spotkania się odbyły, tylko na, że tak powiem, spotkania kuluarowe nie można już było liczyć. Wtedy widzieliśmy się po raz ostatni.
Wtedy również poznałem Alexandru Mironova. Ten Rumun był zawsze dla mnie zagadką: jeszcze za czasów Ceaucescu dość swobodnie jeździł po wielu krajach, ale myślę, że agentem Securitate nie był. Ot, taka złota młodzież. Potem zresztą bardzo aktywny w fandomie również międzynarodowym, czym cztery lata później zaszokował władze niewielkiej wysepki Jersey... Ale na razie cicho sza.
Alexandru zabrał mnie samochodem na wycieczkę do Odessy. Muszę powiedzieć, że był to mój jedyny, bardzo krótki pobyt w tym mieście, ale wystarczył, aby się w nim zakochać. I nawet po tylu latach sowieckich rządów miasto zachowało swój urok z początku XX wieku - mający w sobie coś z uroku San Francisco.
Wśród obecnych oczywiście wielkie zainteresowanie wzbudziła informacja o planach zorganizowania Euroconu w Krakowie. Otrzymałem nawet pouczenie, jak ma wyglądać zaproszenie dla uczestników z ZSRR.
Na zakończenie Sockonu organizatorzy przygotowali nie lada atrakcję - możliwość zakupu towarów deficytowych. Pokiwałem tylko smutno głową. Zresztą niewiele mógłbym zabrać -zostałem obarczony misją przekazania nagród Sockonu - jednej dla Edmunda Wnuka-Lipińskiego i jednej dla redakcji Fantastyki. A ponieważ były to olbrzymie samowary - towar objęty zakazem prywatnego wywozu, otrzymałem zaświadczenia od organizatorów o prawdziwym przeznaczeniu tych przedmiotów. Jakoś się udało dowieźć.
I tyle właściwie o roku 1989. Natomiast od następnego roku zaczęły się ogromne przemiany...
1990
Wspomniane przeze mnie w poprzednim odcinku "ogromne przemiany" dotyczyły, m. in. całości ruchu wydawniczego, a "Alfy" w szczególności. Przede wszystkim pojawili się konkurenci dotychczasowych molochów wydawniczych - prywatni wydawcy. Jedni wyszli z podziemia, inni, najczęściej byli pracownicy wydawnictw państwowych, decydowali się założyć "coś swojego".
Ci pierwsi, z oczywistych powodów dość nieufni wobec otoczenia, niekiedy dawali wyraz swojej nieufności w osobliwy sposób. Pamiętam takie szkolenie zorganizowane przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek z udziałem brytyjskich instruktorów, którzy mieli nas nauczyć reguł obowiązujących na rynku. Tam właśnie, oprócz państwowych wydawców, pojawili się m. in. Grzegorz Boguta ("Nova") czy Paweł Potoroczyn; ten ostatni, z uporem godnym lepszej sprawy, utrzymywał, że dyrektor "Alfy" Jerzy Wysokiński, jako pułkownik SB, otrzymał zadanie zniszczenia ruchu wydawniczego poprzez oficjalne wydawanie książek do tej pory zakazanych przez cenzurę. Mogę powiedzieć tylko tyle, że jeśli istotnie tak było, pułkownik Wysokiński słabo się ze swej roli wywiązał, bo wydał tylko dwa takie tytuły - Folwark zwierzęcy Orwella i Małą apokalipsę Konwickiego, oba zresztą z ingerencjami cenzury, i to dopiero w ostatnim okresie istnienia starego reżimu. Zresztą, na mój gust, byłby to dowód jednocześnie na niesamowitą dalekowzroczność służb specjalnych PRL (dyrektor Wysokiński stanął na czele Wydawnictw Normalizacyjnych w połowie lat 80, gdy zarówno o "Alfie", jak i o wydawcach niezależnych jeszcze mowy nie było), jak i na swoisty dobór ludzi do pracy w SB (jego brak pamięci do nazwisk był wręcz legendarny). Może to zresztą była taka głęboka konspiracja...
Pojawienie się nowych wydawców w połączeniu z nowymi przepisami dewizowymi stworzyło wkrótce silną konkurencję w polowaniu na prawa autorskie. Agenci zagraniczni byli oszołomieni ogromnym popytem na umowy o prawa na przekład; niekiedy zapominali o ostrożności i nie sprawdzali wiarygodności polskich kontrahentów, którzy niejednokrotnie zawierali wiele umów, nie mając fizycznych możliwości wydania wszystkiego, co kupili. Niekiedy zresztą wcale nie mieli takiego zamiaru, ograniczając się do tzw. koprodukcji - polegającej na tym, że oni dawali tytuł, a czarną robotę wykonywał kto inny. Niemniej powstały wówczas dwa poważne nowe wydawnictwa, które wywarły ogromny wpływ na rynek, w tym science fiction: Amber i Phantom Press.
Ten pierwszy założyli Zbyszek Foniok, dawny wydawca tzw. książek klubowych, i Darek Chojnacki, utalentowany grafik, twórca m. in. wszystkich okładek do serii Wollheima. Phantom Press powstał natomiast w Gdańsku z inicjatywy Tadeusza Adamskiego, Krzysztofa Gryndera oraz Ryszarda vel Richarda Wojtaka. Przez mniej więcej rok byłem związany z tym drugim wydawnictwem i w odpowiednim czasie napiszę o nim więcej.
Teraz wrócę do tematu owego szkolenia zorganizowanego przez PTWK dla wydawców - jednego z wielu prowadzonych w owym czasie przez tzw. "Brygady Mariotta". Nazwa powstała stąd, że osoby kierowane z zagranicy do prowadzenia tych szkoleń życzyły sobie mieszkać w warunkach, którym wówczas tylko Hotel Mariott mógł sprostać.
Wartość merytoryczna takich szkoleń była dość mierna - po pierwsze, prezentowane rozwiązania były wcześniej opracowane dla innych krajów, w tym afrykańskich lub azjatyckich, co wśród słuchaczy powodowało niekiedy niezamierzoną wesołość, gdy prezentowane realia niekoniecznie odpowiadały temu, co nas otaczało. W sumie moim zdaniem większość pieniędzy, jakie zagraniczne rządy w owym czasie przeznaczyły na pomoc Polsce, została stracona na nieprzemyślane szkolenia i zapewnienie miłego pobytu "wiecznym instruktorom", których nikt nie sprawdza, bo zawsze coś tam robią.
O wiele korzystniejsze (choć na pewno droższe) były podróże w inną stronę - Polaków do krajów zachodnich, gdzie samemu można się było zapoznać z tamtejszymi rozwiązaniami. Mnie samemu udało się wyjechać na dwa takie szkolenia - w tym po raz pierwszy właśnie w roku 1990 do Wielkiej Brytanii.
Sponsorem wyjazdu był British Council i jak wszystko, co robi ta instytucja, był zorganizowany wzorowo. Celem było prześledzenie całego procesu wydawniczego, poczynając od agencji literackiej aż po księgarnię. Natomiast w czasie weekendów zaplanowano wizyty u pisarzy. Zgodnie z moją sugestią miałem odwiedzić Boba Shawa i Johna Brunnera.
Bob kilka lat wcześniej wyprowadził się z tej małej miejscowości na północnym zachodzie Anglii, gdzie go odwiedziłem w roku 1981; obecnie mieszkał mniej więcej w połowie drogi między Manchesterem i Liverpoolem, toteż namówiłem go na wyprawę do rodzinnego miasta Beatlesów. Bob, człowiek gołębiego serca, nie mógł odmówić największemu polskiemu fanowi tego zespołu...
Natomiast wyjazd do Johna Brunnera był interesujący o tyle, że jeszcze nigdy u niego nie byłem; potem właściwie żałowałem. Miejscowość, w której mieszkał, przesadnie ciekawa nie jest; jego dom, wielki i dość ponury, wyglądał bardziej pusto, niż zapewne powinien, bo John mieszkał znowu sam - ze wspomnianą przeze mnie kilka odcinków temu Murzynką rozstał się chyba w niezbyt przyjemnych okolicznościach, bo dość nieprzychylnie się o niej wyrażał. Poza tym rozmawialiśmy o planach wydawniczych "Alfy" i o tym, że w końcu obejmą one i jego nazwisko.
W "Alfie" bowiem szykowała się rewolucja. Po kilku latach mojej współpracy z Markiem Nowowiejskim nasze drogi rozeszły się o tyle, że Marek pozostawał w "Alfie" jako redaktor serii fantastycznej, mnie natomiast dyrektor Wysokiński powierzył zorganizowanie nowego wydawnictwa, zajmującego się wydawaniem książek popularnych, w formacie kieszonkowym, w trzech seriach: Romans, Kryminał i oczywiście Fantastyka. Romanse miały być dwa miesięcznie, książki kryminalne i fantastyczne - po jednej. W sumie plan, jak na tamte czasy, pokaźny, teraz chodziło o to, aby go czymś wypełnić.
Z romansami problemu nie było, kupiliśmy harlequinopodobną serię jednego z wydawnictw amerykańskich, fantastyki też było dość dużo do wyboru; największym problemem były kryminały, przede wszystkim ze względu na objętość. Na rynku dominowała sensacja, w tomach o objętości kilkuset stron, a mnie do serii potrzeba było tytułów o wiele krótszych. Ledwie mi się udało zapełnić plan na rok 1991...
Moim pożegnaniem z "Alfą" właściwą było wydanie po raz pierwszy w Polsce tzw. nowelizacji scenariusza filmowego równocześnie z premierą filmu. Chodzi oczywiście o Batmana. Przydało się doświadczenie z wydawania serii Wollheima.
W tym bardzo aktywnym okresie udało mi się znaleźć trochę czasu na dwa konwenty - Worldcon w Hadze i Eurocon w Fayence. Do Hagi pojechałem autobusem, jednym z tych, które zaczynały już jeździć na mniej lub bardziej regularnych liniach na Zachód, do Francji zaś samolotem, bo otworzyło się połączenie do Lyonu, a potem pociągiem. W Hadze chyba najważniejsze było wspomniane już ponowne spotkanie z Algisem Budrysem, a także z Forrym Ackermanem - już bez Wendayne, niestety. Natomiast w Fayence, podczas Euroconu, wyjątkowo kameralnego, przekazałem zaproszenie na rok następny do Krakowa.
EUROCON 1991
Napisanie tego odcinka przyszło mi chyba najtrudniej ze wszystkich - ale kto się lubi przyznawać do porażek? Tym bardziej, że wizje były oszałamiające, a i możliwości - jeśli je dobrze wykorzystać - nienajgorsze. Zabrakło może trochę wyobraźni co do skali całego przedsięwzięcia i wysiłku, jakiego ono wymagało, a także chyba, jak to się teraz przyjęło określać, odpowiednich "zasobów ludzkich".
Jeśli ktoś zastanawia się, jacy ludzie są najważniejsi w komitecie organizacyjnym dowolnego konwentu, odpowiedź jest prosta - są nimi gżdacze. Ten znakomity polski odpowiednik angielskiego terminu "gophers" odnosi się do osób wykonujących najczarniejszą robotę konwentową - dostarczanie odpowiedniego sprzętu na właściwe miejsce i we właściwym czasie, doprowadzenie gości do właściwych pomieszczeń i ogólnie - wykonywanie wszelkich poleceń organizatorów imprezy. "Kiedy fruwam, to jestem fruwaczem. . . " i tak dalej. Najwspanialszy plan obróci się wniwecz, gdy ktoś zabierze klucz od pomieszczenia, gdzie są nader istotne rekwizyty. . . O tym kluczu jeszcze będzie.
Po kolei jednak. Pomysł zorganizowania Euroconu w Polsce przyszedł mi do głowy dwa lata wcześniej, gdy zmiany okrągłostołowe pozwalały mieć nadzieję, że uda się uniknąć asysty smutnych panów przy każdym z zaproszonych zachodnich gości. Z drugiej zaś strony, połączenie Polconu, Euroconu i (miałem wówczas nadzieję) spotkania World SF mogło dać w sumie imprezę z udziałem jeśli nie kilkudziesięciu, to przynajmniej kilkunastu zagranicznych twórców i to spośród tych najbardziej znanych. Z World SF nie wyszło, pisałem już dlaczego, ale i tak kilku moich znajomych autorów, z Poulem i Karen Andersenami oraz Johnem Brunnerem na czele, wyraziło chęć przyjazdu, podobnie jak Gianfranco Viviani, najbardziej znany włoski wydawca sf.
Teraz - gdzie? Zależało mi na tym, aby było to miejsce również o walorach turystycznych, bo nie tylko konwentem człowiek żyje. . . Kraków wydawał się dość oczywisty - ale nie do końca byłem pewien, jaki jest miejscowy fandom, bo w końcu na kimś się ciężar organizacji musiał oprzeć. Co prawda, na spotkaniach zorganizowanych m. in. przez Konsulat Amerykański z Jamesem Gunnem i Frederikiem Polem zjawiały się dość liczne grupy fanów, ale to nie musiało o niczym świadczyć, jeśli chodzi o prężność organizacji.
I wówczas, gdzieś tak przed Euroconem w San Marino w roku 1989, w "Alfe" pojawili się dwaj przedstawiciele krakowskiego fandomu, Marek Świtniewski i Jacek Kwaśniewski. Po zwyczajowych pytaniach gości o plany wydawnicze zapytałem ich o zdanie na temat organizacji potrójnej imprezy w Krakowie. Reakcja była wręcz entuzjastyczna, a problemy organizacyjne wręcz nie istniały. Uzgodniwszy zatem datę - 9-12 maja 1991 r. - zgłosiłem (o czym już pisałem wcześniej) zamiar organizacji Euroconu 1991 na Euroconie w San Marino. Pisałem już, że po wstępnych rozgrywkach konkurent - Zagrzeb - ustąpił pola i organizację Euroconu Krakowowi przyznano.
Mimo że w jakiś sposób byłem pomysłodawcą imprezy, ze zrozumiałych względów nie mógłbym zająć się całością spraw organizacyjnych w Krakowie; pozostawiłem sobie funkcję Koordynatora i załatwianie spraw zagranicznych, niekiedy tylko podsuwając ten czy inny pomysł.
Zamarzył mi się, na przykład, pokaz laserowy do muzyki Alan Parsons Project. Udało mi się nawet uzyskać zgodę autorów i wykonawców na wykorzystanie ich utworów; co z tego, kiedy w tamtym czasie nikt nie dysponował odpowiednią aparaturą, a przynajmniej nie było jak się o tym dowiedzieć. W jednej tylko sprawie byłem nieugięty - brak opłaty za uczestnictwo.
Otóż przez całe lata osiemdziesiąte organizatorzy większości ważnych konwentów w Europie nie pobierali opłat akredytacyjnych (lub pobierali je w wymiarze znacznie zredukowanym) od uczestników z Europy Wschodniej, zdając sobie sprawę, że są to dla nich zupełnie inne pieniądze. Co więcej, dbali o zorganizowanie tańszych noclegów, choćby i w śpiworze na sali gimnastycznej, byleby tylko ściągnąć więcej osób "zza żelaznej kurtyny". Uznałem, że po zmianach politycznych dobrze będzie jakoś się zrewanżować i nie pobierać tej opłaty w ogóle. I to nie tylko od gości zagranicznych, ale od wszystkich - aby już nie było żadnych różnic. Natomiast środki na konwent mieli dostarczyć sponsorzy, w zamian za możliwość reklamowania się podczas imprezy.
Różnie z tymi sponsorami bywało - pamiętam takiego, co obiecywał, że wszystko zorganizuje - tyle że za odpowiednią opłatą. Niemniej znalazło się parę instytucji, które wspomogły imprezę finansowo, m. in. wydawnictwa "Alfa" i "Amber" (wspominam tylko o nich, bo o nich wiem, jako że sam tę pomoc załatwiałem) .
Mój udział w organizacji ograniczał się do mniej więcej comiesięcznych wyjazdów do Krakowa na spotkania z Komitetem Organizacyjnym. Z pewną obawą widziałem, że pojawia się na nich ledwie kilka osób - poza wymienionymi Markiem i Jackiem jeszcze Joasia Zielińska oraz dwie Ole - Siemieniec i Bily. Moje łagodne perswazje, że powinno być znacznie więcej osób, spotykały się z zapewnieniami, że będą. A program? Też będzie...
No to pozostałem przy swoich sprawach zagranicznych, ze szczególnym uwzględnieniem istniejącego jeszcze Związku Sowieckiego. Wybierały się na Eurocon tłumy fanów z najdalszych krańców Sojuza - potrzebne były tylko zaproszenia koniecznie z okrągłą pieczęcią. Mieliśmy taką i każdy zainteresowany dostał. Oczywiście, potem się okazało, że na Eurocon przyjechało ledwie kilku fanów, a cała reszta, jeśli przyjechała w ogóle, to raczej w celach hm, komercyjnych, a nie kulturalnych. Ot, siurpryza.
Niewiele brakowało, a w ogóle nie byłbym na otwarciu imprezy. Otóż na ten sam dzień zaplanowano rozmowy między "Alfą" a kierownictwem Komitetu Normalizacji w sprawie prywatyzacji wydawnictwa. Rozmów nie dało się przełożyć, a efekt był taki, że wkrótce po rozmowach kierowca służbowy "Alfy" grzał Polonezem gierkówką (cud boski, że nikt nas nie zatrzymał) najpierw w stronę Katowic, a potem przez Olkusz do Krakowa. Dotarliśmy w niecałe trzy godziny, po to tylko by się dowiedzieć, że w kinie "Kijów", gdzie miało się odbyć otwarcie, z powodu opóźnienia w ogóle już czasu na otwarcie imprezy nie ma. Dopiero na mój wrzask, że program filmowy jest bardzo ważny, ale nie ważniejszy od otwarcia, znalazło się kilkanaście minut na ceremonię i powitanie gości zagranicznych, do których niespodziewanie dołączył Jim Hogan.
Program filmowy był w ogóle jednym z ciekawszych elementów imprezy - m. in. Jackowi, który go organizował, udało się zdobyć kopię właśnie odkopanych gdzieś resztek filmu "Na Srebrnym Globie" i właśnie w czasie Euroconu odbył się pierwszy pokaz. Natomiast z resztą programu było, hm, różnie. Gdyby nie pomoc w ostatniej chwili klubów z Katowic, Gdańska i Białegostoku, w ogóle skończyłoby się totalną porażką. A tak - było jak było.
Mnie przypadła rola prowadzenia obrad Europejskiego Stowarzyszenia SF - a miałem co do Stowarzyszenia swoje zamiary... Wydawało mi się, że kolejne towarzystwo wzajemnej adoracji zupełnie jest fantastyce niepotrzebne i należy ESFS bardziej otworzyć na fandom. W swoich zamiarach znalazłem poparcie Gianfranco Vivianiego, ówczesnego wiceprezesa Stowarzyszenia, którego Ion Hobana delegował, gdyż sam nie mógł lub nie chciał przyjechać. Gdyby wiedział, że go zdejmą, pewnie by chciał...
Zebrani delegaci krajowi ESFS powierzyli niżej podpisanemu zadanie pokierowania Stowarzyszeniem "na drodze odnowy"; Gianfranco został wybrany wiceprzewodniczącym, a Leonid Kuric sekretarzem. Ponadto dokonano zmiany w regulaminie nagrody ESFS. Przez kilka poprzednich lat miała ona formę dyplomu, a przedstawiciele wszystkich krajów zgłaszali swoich faworytów, którym dyplomy te automatycznie przyznawano - że to niby autorzy z jednego kraju w innym nie są znani. Postanowiłem mimo to przywrócić znaczenie nagrodzie i przyznawać tylko po jednej. I okazało się, że można! W kategorii "Pisarz" bezapelacyjnie zwyciężył Stanisław Lem; inne nagrody też bez większych kłopotów przyznano. Ceremonia wręczenia nagród miała się odbyć w czasie bankietu w hotelu "Cracovia", na którą, niestety, nie udało się Mistrza ściągnąć. Może dobrze jednak, że tak się stało, bo był jedynym, który ją otrzymał - w czasie wizyty, którą Marek i ja złożyliśmy mu w domu. Pozostałe zaś nagrody spoczęły zamknięte w jakiejś szafie, od której klucz miała osoba, co już wyszła do domu (patrz wstęp) - i klops, musiałem ograniczyć się do odczytania laureatów...
Organizatorzy konwentów - kochajcie swoich gżdaczy!
1991 - Wzlot i upadek Alfy
Opis roku 1991 zapowiada się na trzy odcinki, tak bogaty był on w wydarzenia. O Euroconie już pisałem, teraz pora na wspomnianą już przeze mnie prywatyzację "Alfy".
Już od poprzedniego roku wiadomo było, że nowa władza zmierza ku prywatyzacji wydawnictw, niemal bez wyjątku wówczas państwowych. Kłopot polegał na tym, że nikt nie bardzo miał pojęcie, jak to zrobić. Progi wydawnictwa przekroczyło wielu mniej lub bardziej przemądrzałych doradców, ale w sumie i tak wszyscy zatrudnieni w "Alfie", z dyrektorem Wysokińskim na czele, skłaniali się ku poglądowi, że skoro pracownicy wytworzyli to dobro, jakim jest wydawnictwo, powinno ono pozostać ich własnością. Innymi słowy, prywatyzacja winna się odbyć metodą akcjonariatu pracowniczego.
Już wtedy zdawano sobie sprawę, że dystrybucja udziałów metodą "każdemu po równo" może doprowadzić tylko do jednego - totalnego paraliżu spółki, która nie będzie w stanie niczego uchwalić. Pracownicy zgodzili się jednak, że będzie istniała grupa "równiejszych", czyli w zasadzie przedstawicieli aktualnego kierownictwa, którzy obejmą większe pakiety udziałów, zapewniając sobie możliwość podejmowania decyzji istotnych dla spółki. Pozostawało jedynie przekonać organ założycielski.
Z tym jednak było nie tak prosto. Polski Komitet Normalizacji żywił nieustanne obawy, że "Alfa" po prywatyzacji nie zechce kontynuować dotychczasowej działalności statutowej, polegającej na wydawaniu norm. Z drugiej zaś strony dowodził, że wydawnictwo dysponuje tak znacznym majątkiem ("Alfa" miała własną drukarnię i to stosunkowo nowoczesną), że przejęcie go może się odbyć tylko za godziwą cenę. Jak ją jednak ustalić - nikt nie wiedział.
Niemniej wszyscy byli pełni optymizmu, do tego stopnia, że dyrektor i ja - jako przewodniczący Rady Pracowniczej - postanowiliśmy otworzyć likwidację przedsiębiorstwa państwowego Wydawnictwa Normalizacyjne "Alfa" w celu przekształcenia w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością Wydawnictwo "Alfa". Prywatyzacja bowiem odbywa się właśnie tą drogą - przez likwidację podmiotu państwowego i zawiązanie spółki będącej następcą owego podmiotu.
Występuje tu jednak pewne zagrożenie, jeśli chodzi o umowy zagraniczne, które najczęściej zawierają klauzulę, że w przypadku likwidacji przedsiębiorstwa umowy ulegają rozwiązaniu, a wszelkie należności stają się natychmiast wymagalne. Co prawda, zwykle nie dotyczy to przekształceń własnościowych, ale konieczne jest zaufanie kontrahentów zagranicznych. A z tym zaczynało być różnie.
"Alfa" zaczęła bowiem mieć zatory płatnicze. Nie wystarczyło bowiem podpisać dziesiątki umów na coraz atrakcyjniejsze pozycje - należało jeszcze wpłacić zaliczki na poczet honorariów. Nie były to zwykle duże kwoty, najczęściej 500-1000 dolarów, ale przy kilkudziesięciu tytułach zrobiła się z tego całkiem pokaźna sumka. Jednocześnie dyrektor Wysokiński z uporem godnym lepszej sprawy forsował kosztowne projekty wydawnicze w rodzaju Kaplicy Sykstyńskiej, która miała kosztować siedem starych milionów za egzemplarz, czy kilkunastotomowej Historii świata, a to wymagało zablokowania poważnych środków na poczet wymaganych gwarancji bankowych. Dość że pieniędzy na owe zaliczki brakowało, mimo że już od jakiegoś czasu można było swobodnie kupować walutę. Trzeba tylko było mieć za co...
Tłumaczyłem, jak mogłem, że to przejściowe trudności, ale ile można. W każdym razie agenci, z którymi "Alfa" współpracowała (przede wszystkim Jovan Milenkovic, ale i Gerd Plessl, który zainteresował się "Alfą", gdy zaczęła płacić w walucie), zaczęli się cokolwiek niepokoić. Bo ta likwidacja i problemy z płaceniem... Wiadomo.
Tymczasem jednak trwały negocjacje z Polskim Komitetem Normalizacji, do tego stopnia intensywne, że niemal uniemożliwiły mi udział w otwarciu Euroconu (o czym pisałem w poprzednim odcinku). Niemal ustały też moje wyjazdy zagraniczne - poza jednym wyjątkiem.
Jovan Milenkovic wspomniał mi w jednym ze swoich listów, że zna drukarnię w Grecji, która chętnie podjęłaby się druku książek na zlecenie, za śmieszne wręcz pieniądze. Było to niezwykle istotne w przypadku tytułów z serii "Beta Books", jako że ich cena miała być niska. Po wstępnej wymianie korespondencji kierownictwo owej drukarni zaprosiło mnie do przyjazdu na rozmowy. Była to połowa sierpnia 2001 roku - data jest istotna.
Loty do Aten odbywały się wówczas w nocy, około 3-4 nad ranem. Z lotniska odebrała mnie jakaś młoda kobieta, która potem okazała się przedstawicielką agencji zarówno Plessla, jak i Milenkovica, oficjalnie ze sobą konkurujących. Ach ta śródziemnomorska specyfika! Zakwaterowano mnie w najdroższym hotelu w Atenach, przed którym stał odźwierny w pełnej liberii - przy temperaturze przekraczającej 40 stopni....
W trakcie kilkudniowych rozmów udało się doprowadzić żądane przez drukarzy ceny do poziomu uzasadniającego zlecenie im produkcji i miałem już wracać do Polski, a tu 19 sierpnia oglądam CNN i widzę: w Moskwie pucz, Gorbaczow odsunięty od władzy, ani chybi wszystko się będzie odkręcać...
Pełen obaw wróciłem do domu. Jednak o ile pucz skończył się porażką i z tej strony przemianom nic nie zagrażało, o tyle w przypadku "Alfy" sytuacja wyglądała fatalnie. Otóż Komitet Normalizacji zaśpiewał taką cenę, jakiej nikt się nie spodziewał. Ponieważ o żadnej dyskusji mowy nie było, skończyły się marzenia o spółce pracowniczej. Pieniądze zgromadzone na wykup udziałów zwrócono pracownikom, likwidację wstrzymano. Niby wszystko było jak dawniej - za jednym wyjątkiem: dyrektor Jerzy Wysokiński złożył rezygnację z zajmowanego stanowiska.
Formalnie dyrektorem przestał być w momencie otwarcia likwidacji, gdyż zgodnie z prawem przedsiębiorstwem w likwidacji kieruje likwidator, niemniej było oczywiste, że z chwilą powołania spółki, Wysokiński zostanie wybrany jej prezesem. W tym też charakterze uczestniczył we wszystkich spotkaniach z kierownictwem Komitetu. Prywatyzacji nie było - nie widział zatem miejsca dla siebie w "starej" "Alfie".
Kierownictwo przedsiębiorstwa objął dotychczasowy dyrektor techniczny nazwiskiem Adamski. Ponieważ drukarnia "Alfy" była jego oczkiem w głowie, stało się oczywiste, że żadnej umowy z Grecją nie będzie, toteż ze wstydem musiałem odszczekiwać to, co dopiero co uzgodniłem. I tak samo jak dyrektor Wysokiński, coraz mniej miejsca widziałem dla siebie w "Alfie", tym bardziej, że sytuacja z płatnościami znacznie się pogorszyła, bo sprzedaż owej kosztownej Kaplicy Sykstyńskiej wcale nie szła tak, jak sobie to wyobrażano i ogólnie było krucho. A partnerzy, zupełnie już zdezorientowani, naglili...
W tej sytuacji propozycja, jaką przedstawiciele wydawnictwa Phantom Press International złożyli mi we wrześniu, wydała mi się nie byle jaką okazją. Opowiem o niej jednak nie w następnym odcinku, ale w późniejszym. Najpierw bowiem czas na inne zdarzenie, które miało miejsce w czerwcu... ale to już w następnym numerze.
1991 - Love and Death
Rok 1991 był, jak widać, bogaty w wydarzenia, skoro rozciągnął się aż na trzy odcinki. To, o którym chcę teraz napisać, nastąpiło w okresie między Euroconem a moim wyjazdem do Grecji - pod koniec lipca.
Siedzę ci ja sobie w moim "gabinecie" kierownika Beta Books czyli maleńkiej kanciapie na końcu trzypokojowej amfilady, a tu otwierają się drzwi i wchodzą dwie niewiasty, w tym jedna wyraźnie rasy żółtej. Zgłupiałem cokolwiek, gdyż akurat żadnych gości się nie spodziewałem, a tym bardziej z tamtej strony świata, ale zapraszam obie panie do środka, jak grzeczność wymaga, i zapytuję, w czym mogę pomóc. W odpowiedzi słyszę historię wręcz niewiarygodną. Otóż jakiś czas wcześniej jedna z tych pań - ta "tutejsza" - spotkała tę drugą na klatce schodowej domu, w którym mieszkała. Chinka (jak się okazało) stała bezradnie przed zamkniętymi drzwiami i płakała. Zapytana, co się stało, odparła (na szczęście znała angielski), że przyjechała do Polski na zaproszenie, ale czy to nastąpiło jakieś nieporozumienie, czy też zapraszający uznał, że jego rola już się skończyła, dość, że turystka z dalekiej Azji zastała po przyjeździe drzwi zamknięte.
Wysłuchawszy tej opowieści gościnna Polka zaprosiła niefortunną turystkę do swojego mieszkania, żeby mogła chociaż coś zjeść i chwilę odpocząć, a sama zaczęła główkować. Może ją jeden dzień przenocować - no, kilka dni, ale to wszystko. A co potem? Wakacje, nikogo nie ma, jednym słowem czarna rozpacz.
Ze swego kłopotu zwierzyła się znajomemu, który mieszkał w Anglii. I oto zdarzył się cud: znajomy odparł, że może coś poradzi: otóż jego przyjaciel, osobnik w średnim wieku, szuka żony. Ma przy tym szczególny warunek: kandydatka nie może być rasy białej, ponieważ on nie chce, aby przypominała mu jego pierwszą żonę. Cokolwiek by o tym myśleć, Li Yi (bo tak się owa Chinka nadawała) akurat pasowała.
Słucham ci ja tego wszystkiego, nie bardzo wiedząc, co to ma ze mną wspólnego. Wszystko się jednak wyjaśniło, gdy padło nazwisko przyszłego pana młodego, który zresztą bardzo się zainteresował propozycją poślubienia córy Państwa Środka. Nazwisko to brzmiało John Brunner...
Celem zaś wizyty obu pań było po pierwsze, zapytanie mnie o to, jakim człowiekiem jest John Brunner, który zresztą je do mnie skierował (wyobrażacie sobie: JA wystawiam świadectwo moralności sławnemu pisarzowi!), po drugie zaś, pomoc w rozpoznaniu go, albowiem następnego dnia przylatywał do Warszawy, aby poznać swoją wybrankę. "Wystawiłem" Johnowi jak najlepsze rekomendacje i umówiliśmy się następnego dnia na Okęciu.
Powitanie było całkiem miłe, po czym gościnna Polka ulotniła się, uznając, że jej rola dobiegła końca, ja zaś z "młodymi" udałem się do zarezerwowanego przez Johna Hotelu Polonia - nie najszykowniejszego może, ale i tak lepszego od owego akademika, w którym organizatorzy krakowskiego Konwentu OKMFiSF z roku 1980 zakwaterowali swoich gości... Po przyjeździe na miejsce umówiłem się na dzień następny i wróciłem do domu, trafnie chyba uznając, że w tej sytuacji trójka to za dużo...
Następnego dnia John od razu obwieścił: "Pogratuluj nam, Wiktor, jesteśmy zaręczeni". Zaręczyny oblewaliśmy tequilą z wszystkimi atrybutami, czyli solą i cytryną, po czym wybraliśmy się do konsulatu brytyjskiego, aby uzyskać informacje, jak załatwić wjazd Li Yi do Anglii.
Problem okazał się do przezwyciężenia, tyle że nie od razu. Należało złożyć stosowne dokumenty, te miały być wysłane do Londynu, tam przetrawione i decyzja miała trafić z powrotem do Warszawy. Kto kiedykolwiek załatwiał wizę do Anglii, ten wie, o czym mówię. John nie mógł tyle zostać w Polsce, więc opłacił hotel z góry na wymagany czas, po czym wrócił do siebie, szykować małżeńskie gniazdko.
Ja tymczasem wyjechałem do wspomnianej Grecji, a gdy wróciłem, Li Yi już w Hotelu Polonia nie było - widać formalności trwały znacznie krócej, niż wszyscy myśleli. Potem przyszło zawiadomienie, że 27 września odbył się ślub.
Teraz wybiegnę nieco w przyszłość, by dokończyć opowieść o Johnie Brunnerze, który przez moje życie przewijał się przez równo szesnaście lat. Otóż jakiś czas później John napisał do mnie, że słyszał, iż polskie radio RMF FM ma firmowe koszulki z wizerunkiem smoka i czy nie mógłbym mu dwóch załatwić. Odpisałem, że spróbuję.
Łatwiej powiedzieć niż zrobić - mimo że co jakiś czas bywałem służbowo w Krakowie, niemal zawsze nie starczało czasu, aby na Kopiec Kościuszki, gdzie mieściła się siedziba główna radia, dojechać. Raz się jednak zaparłem, dotarłem na miejsce i wyłuszczyłem swą (a właściwie nie swą) prośbę.
Krakusy z RMF zachowały się typowo - mowy nie ma, koszulki są tylko na nagrody dla słuchaczy, jak by to było, gdyby każdy wszedł i zażądał koszulki. Odszedłem jak niepyszny, a Johnowi odpisałem, że nic z tego, niestety. Chyba zrozumiał.
Po paru następnych latach wybierałem się na Worldcon 95 do Glasgow. Radio RMF FM akurat otworzyło biuro w Warszawie, więc pomyślałem, co mi szkodzi, pójdę i zapytam. I dziw nad dziwy - okazało się, że nie ma żadnego problemu, nie minęło parę dni i koszulki miałem w ręku. No, pomyślałem sobie, nareszcie spełnię mocno zaległą prośbę.
Spotkałem Johna niedługo po przybyciu do kompleksu, w którym odbywał się konwent. Dałem mu koszulki - był jakiś taki nieobecny, nawet nie wiedziałem, czy sobie przypomina, o co chodziło. Myślałem, że może zajęty obowiązkami na Worldconie. Niestety, nie o to chodziło...
Kiedy następnego dnia przyszedłem do kompleksu, znajomy autor powitał mnie słowami: "John Brunner - jaka szkoda..." "Co się stało?" - niemal krzyknąłem. "Nie wiesz? John umarł tej nocy"...
Nie był to więc objaw zaaferowania czy rozkojarzenia - John czuł się bardzo źle, a wieczorem potwornie skoczyło mu ciśnienie i nastąpił wylew. Zawieziono go do szpitala, ale nic już nie dało się zrobić - zmarł po kilku godzinach, w wieku równo 60 lat.
Nawet nie sądziłem, że w tym stanie mógł zwrócić uwagę na koszulki ze smokiem - może nawet je gdzieś zgubił... Ale nie - kilka tygodni później Li Yi przesłała mi relację z pogrzebu i podziękowała za koszulki - chyba ostatni prezent, jako John dostał przed śmiercią...
RIP, John - nasza znajomość na Worldconie się zaczęła i na Worldconie skończyła...
W następnym odcinku - Upiór Gdańska czyli Phantom Press.
Rok z Phantom Pressem
Właściwie niedokładnie rok, ale to zależy jak patrzeć. Biuro warszawskie funkcjonowało mniej niż rok, ja sam byłem u nich zatrudniony przez kilkanaście miesięcy. Średnio wychodzi około roku.
A było tak: wczesną jesienią 1991 r., kiedy wiadomo już było, że "Alfa" po pierwsze nie będzie prywatyzowana w ten sposób, jak to planował dyrektor Wysokiński (który w związku z tym odszedł z firmy), po drugie zaś, na skutek trudności płatniczych zaczęły przepadać zagraniczne umowy wydawnicze, uświadomiłem sobie, że należy zadać sobie pytanie - co dalej? Odpowiedź niejako pojawiła się sama, w postaci wizyty trzech przedstawicieli dyrekcji wydawnictwa Phantom Press International z Gdańska.
W czasie rozmowy okazało się, że Phantom Press (o którym do tej pory słyszałem bardzo niewiele) odkupił od agentów zagranicznych większość umów wydawniczych uprzednio podpisanych przez "Alfę", które jednak straciły ważność ze względu na brak wpłaty obowiązkowej zaliczki. Jednocześnie przedstawiciele wydawnictwa zaproponowali mi przejście do Phantom Pressu i dalszą opiekę nad tymi umowami, które w przeważającej większości należały do serii wydawanych przez moją działkę, czyli Beta Books.
Oczywiście, nie wchodziła w grę moja przeprowadzka do Gdańska: kierownictwo Phantom Pressu zamierzało rozszerzyć działalność poprzez stworzenie w Warszawie biura, dzięki któremu chciało spenetrować miejscowe środowisko tłumaczy i redaktorów, mnie natomiast zaproponowano stanowisko kierownika biura. Do tej pory Phantom Press miał w Warszawie tylko niewielkie biuro handlowe.
Nie namyślałem się zbyt długo. Co prawda, wiedziałem, jakie będą reakcje moich koleżanek i kolegów z "Alfy", niemniej jednak uważałem, że lojalność obowiązuje mnie także wobec współpracowników wydawnictwa, a w szczególności tłumaczy, którym zlecono przekłady tytułów objętych nieważnymi już umowami. Phantom Press zaś chciał przejąć nie tylko same umowy wydawnicze, ale (odpłatnie) gotowe już lub przygotowywane maszynopisy przekładów, które "Alfa" zdążyła zlecić przed anulowaniem stosownych umów zagranicznych. W ten sposób nie istniała groźba, że maszynopisy te staną się bezwartościowe, a tłumacze zostaną tylko z niewielką zaliczką. Wydawało się, że sytuacja powinna zadowalać wszystkie strony.
Okazało się, że jest inaczej. Nowy dyrektor "Alfy" utrudniał mi odejście, jak mógł. Odmówił podpisania rozwiązania umowy o pracę za porozumieniem stron. A kiedy powiedziałem, że i tak nie będę przychodził do "Alfy" (co groziło zwolnieniem dyscyplinarnym), przetrzymał mnie przez cały okres wypowiedzenia, czyli do końca grudnia 1991 roku.
Jednocześnie, mimo zawarcia porozumienia o przejęciu maszynopisów tłumaczeń, współpraca tu też nie przebiegała najlepiej. Samo przygotowanie listy gotowych tekstów i ustalenie odpłatności trwało kilka tygodni, podobnie odbiór maszynopisów, a wszystko w atmosferze mniej lub bardziej skrywanej wrogości niektórych pracowników "Alfy". Nie wszystkich zresztą - wielu rozumiało motywy mojej decyzji oraz powody utraty umów wydawniczych.
Biuro warszawskie Phantom Pressu mieściło się w Alejach Jerozolimskich w domu stykającym się obecnie z budynkiem tzw. FIM Tower. Phantom Press był podnajemcą lokalu wynajmowanego od osoby prywatnej przez inną spółkę, która pod koniec lat osiemdziesiątych wydawała gazetkę pod wszystko mówiącym tytułem "Seksrety". Pisemko to, wydawane na zwykłym gazetowym papierze, nie mogło konkurować z pojawiającymi się już wówczas wydawnictwami typu "Cats", toteż upadło, a wydawca podnajął lokal Phantom Pressowi, zastrzegając wszakże, aby nie zdejmować tabliczki z nazwą spółki, jego umowa najmu przewidywała bowiem, że nie wolno mu podnająć całości lokalu. W ten sposób stworzono pozory, że mieści się on tam nadal.
Wspominam o tym tak szczegółowo, bo wyszło z tego zabawne zdarzenie. Otóż któregoś dnia właściciel lokalu zjawił się po urzędowe listy, które czasem do niego przychodziły pod ten adres, i doszedł do wniosku, że najemca lokalu złamał umowę, która wobec tego winna być anulowana. Napisał więc stosowny list, który u mnie zostawił. Ponieważ ja tu nie byłem stroną, przekazałem sprawę do najemcy, a ten zorganizował spotkanie z udziałem jednego ze wspólników, którym okazał się ówczesny poseł z ramienia obecnie nie istniejącej partii. Na to spotkanie przyszedł właściciel lokalu, który z wyraźnie pobladłą twarzą poprosił o zwrot tamtego listu, mówiąc, że jest on nieaktualny, po czym wyszedł. A ja zadumałem się nad tym, w jaki sposób załatwia się pewne sprawy...
Moja praca w Phantom Pressie nie miała akurat wiele wspólnego z fantastyką; tym zajmowała się redakcja w Gdańsku, a redaktorem odpowiedzialnym był Jacek Foromański, laureat Śląkfy zresztą. Plany wydawnicze były obfite, choć poziom nierówny. Obok niewątpliwych sukcesów zdarzały się i pomyłki, takie jak seria horrorów Guya Smitha, za które niejednokrotnie zbierałem cięgi na krajowych konwentach, mimo że nie miałem z nimi nic wspólnego. Nie był to zresztą jedyny wyczyn Phantom Pressu; legendarna wręcz była zła jakość przekładów, za którą wydawnictwo dostało inną nagrodę ŚKF, a mianowicie Złotego Meteora. Miało się to zmienić wraz z powstaniem biura w Warszawie.
Nie zdążyło. Udało mi się tylko zlecić wykonanie znacznej liczby przekładów do serii romansowej, gdy w połowie roku 1992 okazało się, że wydawnictwo przeżywa trudności. Zbyt duże nakłady spowodowały zamrożenie środków potrzebnych na druk nowych tytułów - a że Phantom Press drukował głównie w Anglii, a tam niezbyt długo cackają się z dłużnikami, nagle okazało się, że nowych tytułów brak. Szybkie przeniesienie produkcji do kraju spowodowało obniżenie jakości i efekt śnieżnej kuli- sprzedaż spadała coraz bardziej... I w końcu, w celu obniżenia kosztów, postanowiono zamknąć biuro w Warszawie.
Dostałem polecenie zwolnienia personelu, sam jednak miałem pozostać jako specjalista od umów zagranicznych. Zaowocowała tu wieloletnia znajomość z agentami, którzy mieli do mnie większe zaufanie niż do nowego wydawcy, który już przeżywa trudności. Tym bardziej, że i ten wydawca coraz mniej regularnie płacił zaliczki za umowy zagraniczne, a tego żaden agent nie lubi. I to stało się pretekstem do zwolnienia również mnie, w pierwszych miesiącach 1993 roku.
Przekazano mi listę kilkudziesięciu tytułów, których termin wydania Phantom Press chciał renegocjować. Ponieważ jednak zaliczki nie wpłynęły, umowy te były faktycznie nieważne i agent, nauczony złym doświadczeniem "Alfy", przekazał je komuś innemu. Dyrektor Phantom Pressu się wściekł i kazał mi napisać podanie o zwolnienie w trybie porozumienia stron. Podpisałem je tym chętniej, że już od pewnego czasu istniało wydawnictwo "Alkazar", w którym byłem udziałowcem, przewidując taki ostatecznie koniec mojej współpracy z Phantom Pressem.
Choć nie była ona zbyt owocna, wspominam ją z satysfakcją. Zadebiutowało u mnie wielu obecnie aktywnych tłumaczy, a mimo ciągłych trudności z wyegzekwowaniem pieniędzy na honoraria z Gdańska, udało mi się rozliczyć ze zdecydowaną większością z nich. Niektórych musiałem jednak odsyłać do Gdańska, co i tak niewiele dawało, bo wkrótce po moim odejściu Phantom Press zwolnił kolejnych pracowników, a w końcu ogłosił upadłość. W następnym odcinku o wspomnianym już Wydawnictwie "Alkazar".
Alkazar
W niniejszym odcinku opowiem o moich ostatnich dokonaniach wydawniczych związanych z wydawnictwem, którym miałem zaszczyt kierować przez ponad dwa lata. Moje doświadczenia z tamtego okresu nie przydadzą się chyba nikomu na nic, bo realia rynku wydawniczego bardzo się w ciągu tych dziesięciu lat zmieniły. Niemniej jako ciekawostka historyczna (jak zresztą zdecydowana większość moich wspomnień) mogą kogoś zainteresować. Zastrzegam przy okazji, że pominę tu wszelkie nazwy firm i nazwiska osób, z którymi miałem styczność jako szef "Alkazara". [... Ustawa o ochronie danych osobowych itepe.] "Alkazar" wystartował w złym czasie - za wcześnie i za późno. Za późno - bo wszystkich co poczytniejszych autorów, typu Ludlum czy Forsyth, przechwyciły już inne wydawnictwa. Za wcześnie natomiast - bo wciąż jeszcze książka była bardzo tania, na obecne pieniądze kilka złotych, i trzeba było sprzedawać duże nakłady, aby zarobić choćby na kolejne publikacje. A z tym już różnie bywało...
Niemniej zaczynaliśmy pełni entuzjazmu, stymulowani zarówno własnym doświadczeniem, jak i potrzebą chwili - spółka "Alkazar" została bowiem założona przez byłych pracowników warszawskiego biura Phantom Pressu oraz dwóch księgarzy zajmujących się zarówno hurtem, jak i prowadzących księgarnię detaliczną. Układ, wydawałoby się, bardzo korzystny. Nie bardzo jednak, jak się okazało.
Z perspektywy lat widzę, jak wiele błędów popełniliśmy, co należałoby zrobić inaczej, a czego w ogóle nie ruszać - przynajmniej wtedy. Ale mądry Polak po szkodzie...
Ponieważ nie mieliśmy zbyt wielkich funduszy, istotne było jak najszybsze wydanie pierwszych tytułów, aby zarobić na następne. A przecież trzeba zrobić tłumaczenie, skład, druk, wysyłkę... Przy tym założyliśmy że pierwsze dwa tytuły ukażą się na Gwiazdkę 1992 r.- a formalna rejestracja nastąpiła w listopadzie tego roku. No, w ogóle zadanie niewykonalne.
Ponieważ jednak miałem już za sobą wykonanie kilku zadań niewykonalnych, takich jak przygotowywanie antologii Dona Wollheima czy wydanie nowelizacji Batmana na premierę fi lmu, i to kolejne mnie zbytnio nie przeraziło. Na pierwszy ogień poszło Oko czapli Ursuli Le Guin i Neuromancer Williama Gibsona, głównie dzięki gotowym już tekstom (ten drugi został dostarczony przez inne wydawnictwo, a tytuł ukazał się w koprodukcji). Błyskawiczny skład dokonany przez znajomego komputerowca, umówione wydawnictwo i oto w połowie grudnia do naszej pierwszej siedziby przy ulicy Dygasińskiego na warszawskim Żoliborzu zwieziono kilkadziesiąt paczek z książkami, które wystarczyło zgłosić hurtowniom do odbioru...
Niestety, co nagle, to po diable. Okazało się, że źle sprawdziłem montaż i w jednej z książek zostały zamienione trzy strony początkowe. Oczywiście błyskawicznie wydrukowaliśmy erratę, ale głupio wyszło.
Natomiast zewnętrznie książki prezentowały się bardzo dobrze. Miały podwójną okładkę (pierwsza ucięta, z tytułem i autorem, pod spodem następna, z ilustracją). Ten model funkcjonował przez rok, potem jednak bezlitosna kalkulacja nakazała rezygnację z podwójnej okładki na rzecz typowej, za to foliowanej.
Pierwsze dwa tytuły sprzedały się nieźle, za to dwa kolejne - różnie. Dziewczyny Buffalo... Urszuli Le Guin całkiem dobrze, za to 451ş Fahrenheita - dużo gorzej. Niby to wznowienie, ale oryginał był tak dawno, że spodziewałem się lepszych wyników. Szkoda, że nie zwróciłem wówczas na to uwagi. Może dlatego, że szykował się nasz pierwszy bestseller - książka napisana specjalnie dla nas przez niezwykle popularną polską pisarkę, do której trafiliśmy dzięki pośrednictwu jednej z naszych wspólniczek, osobistej znajomej autorki. I istotnie - sprzedaliśmy kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, niemal cały nakład, co dało nam środki na zakup kolejnych umów wydawniczych. Wtedy właśnie kupiliśmy umowy na tytuły Zelazny'ego, Dicka, Clarka.
Jednocześnie jednak chcieliśmy skorzystać z tzw dóbr martwej ręki, to jest tytułów nie objętych ochroną na podstawie obowiązującej jeszcze wówczas ustawy o prawie autorskim. Wydaliśmy książki Zoszczenki, Deotymy, Charlotte Brönte, Marco Polo. Nawet nienajgorzej się sprzedawały. Poza tym postanowiliśmy wejść w "wielką" literaturę; stąd wydane tytuły Saula Bellowa i Wirginii Woolf
Jednak potrzebny był nam kolejny bestseller i liczyliśmy na dalszą współpracę z wspomnianą bestsellerową autorką. Niestety, okazało się, że pisarka postanowiła sama wydawać swoje książki - i to mimo że uprzednio obiecała nam kolejne tytuły, a zawarta między nami umowa przewidywała o wiele większe honorarium, niż jej do tej pory płacono. Co gorsza, wspomniana przeze mnie wspólniczka "Alkazara" postanowiła jej w tym pomóc, zajmując się redakcją, a także innymi sprawami organizacyjnymi w nowym wydawnictwie. Zabolało mnie to bardzo, ale co miałem zrobić?
Tak samo obaj księgarze zwinęli żagle, choć tu strata nie była może zbyt wielka, bo i tak zanadto nie przykładali się do pracy (wspólnicy bowiem mieli świadczyć usługi wydawnictwu). Jednak coraz bardziej okazywało się, że spodziewane sukcesy tak prędko nie nadejdą. Jeśli w ogóle nadejdą.
Ostateczny cios wydawnictwu zadał Urząd Skarbowy. "Alkazar" zakończył bowiem rok 1993 papierowym zyskiem, od którego należało odprowadzić podatek. Zysk bowiem wyliczono na podstawie wystawionych faktur na książki wydane w 1993 roku; kiedy jednak po remanentach wykonanych w styczniu roku następnego okazało się, że nie tak wiele ich naprawdę sprzedano, zysk przerodził się w stratę. Ale na dzień bilansowy zysk był i Urząd Skarbowy żądał zapłaty podatku.
Niemal przez cały rok 1994 trwała przepychanka polegająca na wymianie kolejnych pism, w których wykazywałem (z powołaniem się na dane liczbowe), że rzekomo osiągnięty zysk nie istniał, że właściwa ocena wyników spółki możliwa jest dopiero po czasie dłuższym niż pierwszy rok działalności; dowodziłem, że gdy jedni (przedsiębiorstwa zagraniczne) korzystają z wieloletnich zwolnień podatkowych, po prostu nieuczciwe jest gnojenie małego przedsiębiorstwa tylko dlatego, że jest krajowe. Kto jednak miał jakieś kontakty z tą instytucją, wie, jak łatwo jest cokolwiek Urzędowi Skarbowemu wytłumaczyć. Choć ordynacja podatkowa przewiduje możliwość odstąpienia od wymiaru podatku, kiedy przemawia za tym ważny interes społeczny lub zagraża to dalszemu istnieniu spółki, nasz Urząd nie życzył sobie z tego przepisu skorzystać.
Ostatecznie skończyło się na tym, że Urząd stracił cierpliwość i zajął konto spółki, co oznaczało niemożność regulowania zobowiązań, utratę wiarygodności wobec kontrahentów, a co za tym idzie, niemożność kontynuowania działalności. W tej sytuacji, w pierwszych miesiącach 1995 roku Zgromadzenie Wspólników podjęło uchwałę o otwarciu likwidacji Wydawnictwa "Alkazar", mnie powierzając funkcję likwidatora.
Przez dwa lata działalności "Alkazar" opublikował dwadzieścia kilka tytułów, które sprzedawały się z mniejszym lub większym powodzeniem. W planach było kilkanaście następnych, ale nie udało się tych planów zrealizować, niestety. Trudno...
W kolejnych dwóch odcinkach (już ostatnich) wrócę do moich konwentów, które nieco zaniedbałem. Będzie ciekawie...
Trzy skoki za ocean
Czytelnicy moich wspomnień pamiętają zapewne, że pierwszy wyjazd do Stanów opisywałem przez trzy odcinki - tak bogaty był w wydarzenia, mniej lub bardziej zaskakujące. Tym razem będzie na odwrót - w jednym odcinku będę chciał zmieścić TRZY wypady za Ocean, które nastąpiły w odstępach mniej więcej półrocznych. Tak to czasem dziwnie bywa - najpierw długo, długo nic, a potem trzy wyjazdy jeden po drugim.
Późną wiosną 1993 roku, gdy "Alkazar" powoli już raczkował, otrzymałem od Forryego Ackermana dziwny list. Właściwie nie list, ale reprodukcję plakatu zapowiadającego coś w rodzaju konwentu poświęconego reaktywacji czasopisma wydawanego w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych: Famous Monsters of Filmland, poświęconego, jak sam tytuł wskazuje, potworom z klasycznych filmów fantastycznych. Forry był rednaczem tego pisma do roku 1976; potem jego stosunki z wydawcą stały się do tego stopnia napięte, że zrezygnował, a pismo wkrótce przestało się ukazywać. I oto po kilkunastu latach miał nastąpić wielki come-back pod patronatem nowego wydawcy Raya Ferryego, z fajerwerkami w postaci udziału wielu znakomitości w rodzaju Raya Bradburyego, Joe Dantego, a także wielkiej rzeszy fanów z dawnych lat. Impreza miała się odbyć w Waszyngtonie.
Na odwrocie reprodukcji Forry napisał kilka słów w swoim stylu, że serdecznie mnie zaprasza do udziału, wszystkie koszty pokryte itp. O takim drobiazgu jak zaproszenie oczywiście nie pamiętał - a konwent już za miesiąc! W życiu nie udałoby się formalnego zaproszenia przez ten czas załatwić! Postanowiłem więc zaryzykować, wypełniłem wniosek i na spotkanie z konsulem udałem się tylko z tym świstkiem, na którym nawet nazwiska Forryego nie było.
Czekając na rozmowę słuchałem, jak inni się wiją, przedstawiają zaświadczenia majątkowe, zapewniają, że oni tylko do wujka z wizytą... wiadomo. I nie dostają wiz. Koniec, myślę, nie ma co tu siedzieć - ale właśnie mnie wywołali.
I oto dziw nad dziwy - dziewczyna, która ze mną rozmawiała, popatrzyła na to "zaproszenie", uśmiechnęła się i powiedziała: - Daj paszport. - A kiedy go odebrałem, nie mogłem wprost uwierzyć: wiza była WIELOKROTNA! Ważna na rok.
Do Waszyngtonu doleciałem bez problemów, znalazłem hotel (bardzo szykowny) i zacząłem szukać Forryego, aby się przywitać. Potem już przyszedł czas na udział w imprezach konwentowych. Planowałem złapać gdzieś Raya Bradburyego na wywiad, ale zadanie wydawało się beznadziejne, tak był oblegany. Aż tu patrzę, a on siedzi sobie po wyczerpującej sesji składania autografów i jakoś nikt nie podchodzi, jakby się bali... Podszedłem, zapytałem, czy mnie sobie przypomina sprzed sześciu i pół roku, on się nawet ucieszył, a potem nagrałem wywiad (ukazał się w Fenixie).
Pobyt był krótki, zaledwie tygodniowy. Za to kilka tygodni po powrocie zadzwoniła do mnie dawna koleżanka z "Alfy", która wówczas pracowała w amerykańskiej agencji zajmującej się fachową pomocą dla tzw. "nowych demokracji" czyli byłych demoludów, i zapytała, czy nie miałbym ochoty na miesięczne szkolenie w Stanach.
Odpowiedziałem, że oczywiście, tym bardziej, że mam aktualną wizę. Okazało się jednak, że jest ona na nic, bo Amerykanie na każdy typ pobytu przyznają inny rodzaj wizy. Niemniej, nową wizę miałem dostać bez problemu.
Wyjazd zaplanowano na sierpień, co okazało się nie najszczęśliwszym pomysłem, bo jest to miesiąc urlopów i mało kogo zastałem. Tak jak przy poprzednim wyjeździe do Anglii, chciałem zapoznać się z różnymi aspektami działalności wydawniczej, ale tu nie za bardzo mogłem liczyć na inicjatywę organizatorów, którzy nie wysyłali jeszcze żadnych wydawców, toteż sam musiałem podsuwać pomysły, z kim chcę się spotkać i co zobaczyć. W zasadzie z całego pobytu najciekawsze były trzy momenty: wizyta na dolnym Manhattanie u polskiego Żyda, który prowadził zakład rozprowadzający farby drukarskie i z własnej inicjatywy zabrał mnie do niektórych swoich klientów; następnie krótki kurs DTP w Quarku i wreszcie wyjazd do San Francisco na Worldcon.
Z tym wyjazdem było tak: kiedy już wraz z organizatorami ustaliliśmy mniej więcej, co miałbym robić, okazało się, że brakuje im jakiejś imprezy typu zjazdu czy sympozjum. Nieśmiało podsunąłem, że może Światowy Konwent Science Fiction, i okazało się to strzałem w dziesiątkę... i oto po raz drugi miałem znaleźć się w najpiękniejszym (moim zdaniem) mieście Ameryki. Trochę, co prawda, zrzedła mi mina, gdy się okazało, że zakwaterowano mnie w pewnej odległości od centrum i głównych hoteli Worldconu, ale co było robić - lepsze miejsca już dawno były zarezerwowane.
Przyznam, że w tamtym okresie konwenty, nawet światowe, nie wydawały mi się już tak ogromne jak ten pierwszy, w Brighton; może zresztą zanikła już fascynacja nowością i rozmiarami imprezy - a i książek już tylu nie przywoziłem, co kiedyś. Znajomi pisarze i fani - cześć, cześć, fajnie że jesteś, jak leci? Po prostu normalka.
Dzięki tym dwóm wyjazdom nazbierałem w programie lojalnościowym Delty tyle punktów, że starczyłoby mi na jeszcze jeden przelot do Stanów. Ale kiedy i dokąd? Na pewno w ramach ważności owej wizy wielokrotnej, w końcu należało ją wykorzystać. Odpowiedź nasuwała się sama - targi książki w Los Angeles w maju 1994 roku. Szczęśliwie były akurat tam, bo organizowano je wówczas na zmianę z Chicago, gdzie nie miałbym się u kogo zatrzymać. Natomiast miałem nadzieję, że w Mieście Aniołów przytuli mnie Forry.
Zgodził się bardzo chętnie, tym bardziej, że sam też miał związane z targami obowiązki - musiał się pokazywać na stoisku wydawcy nowych Famous Monsters. I tak, zaopatrzony w bilet tranzytowy przez Frankfurt i Nowy Jork, ruszyłem do Los Angeles.
Podróż w tamtą stronę okazała się pełna przygód, nie zawsze miłych. Na początek samolot z Warszawy do Frankfurtu miał opóźnienie, do tego stopnia, że nie zdążyłem na połączenie do Nowego Jorku (skąd ja to pamiętam?). Oczywiście, przebukowałem się na następny. Za to w Nowym Jorku dopiero się zaczęło!
Najpierw miałem kłopot z urzędnikiem imigracyjnym, który przyczepił się do mojej wizy - oczywiście nie takiej jak trzeba. Jak to było możliwe, skoro dostałem ją na niemal identyczny wyjazd - nie mam najmniejszego pojęcia. W końcu machnął ręką i mnie wpuścił. Potem okazało się, że ze względu na zmianę samolotów bagaż nie leci samodzielnie (dlaczego?), tylko trzeba go odebrać i ponownie nadać na nowy samolot. Kiedy to zrobiłem, zobaczyłem, że w garści ściskam deklarację celną, o której całkiem w tym rozgardiaszu zapomniałem (nic dziwnego, w Polsce już od dawna przestały obowiązywać), więc poszedłem do celnika po stempelek.
A celnik: - Gdzie bagaż? - Ja mówię, że już nadałem. On na to: - No to masz kłopot, bo ja bez bagażu pieczątki nie dam. Jakoś jednak udało mi się go przekonać, że to tylko efekt zamieszania z samolotami, bo w końcu jednak deklarację podbił. Pozostało poczekać w terminalu Delty kilkadziesiąt minut na samolot do LA.
W czasie mojej pierwszej podróży do Stanów lądowałem na tym samym terminalu (wówczas PanAm), tyle że w jego "starej" części. Teraz miałem lecieć z nowej i spodziewałem się nie wiedzieć jakich atrakcji. Zamiast tego zobaczyłem obskurny barak w kształcie kwadratu, a na każdym jego boku po czworo drzwi czyli tzw. gejtów, trochę krzesełek. Pośrodku niewielki barek Pizza Hut i jeden maleńki kiosk udający sklep wolnocłowy. Wszystko. Jak ktoś powie, że nasze lotniska są brzydkie, to niech się tam wybierze i popatrzy.
Aha, jeszcze kilka automatów telefonicznych, co mnie ucieszyło, bo musiałem zadzwonić do Forry'ego, aby podać nowy numer lotu. Ale jak to zrobić, skoro w kieszeni mam tylko banknoty? Rozmienić nikt nie chciał, musiałem więc kupić małą pizzę (o wiele gorsza niż u nas) i udało mi się w końcu nagrać wiadomość na automatycznej sekretarce Forry'ego.
Na szczęście tym razem z telefonem poszło mi lepiej niż wtedy, u Andersena, i gdy wylądowałem w LA, Forry już czekał. I wkrótce po raz drugi (i, jak się potem okazało, ostatni) przekroczyłem próg domu zwanego Ackermansion.
Jeśli chodzi o piwnicę ze zbiorami oraz garaże, nie zmieniło się wiele. Jednak gdy zabrakło Wendayne, nie miał już kto bronić nietykalności reszty pomieszczeń, i sterty przesyłek, wydawnictw, eksponatów walały się po wszystkich pokojach. Doprawdy, nietrudno było sobie wyobrazić jakiegoś papierowego czy gipsowego molocha, co ostatecznie wypełni każdy wolny kawałek przestrzeni...
Następnego dnia pojechaliśmy na targi. Forry został na stoisku swego wydawcy, a ja zacząłem się rozglądać za ewentualnymi uzupełnieniami planów wydawniczych "Alkazara". Nawet udało mi się zebrać kilkanaście niezłych ofert, ale ze względu nas opisane w poprzednim odcinku perypetie z Urzędem Skarbowym, niestety nie udało mi się ich zrealizować. I po kilku dniach nadszedł czas powrotu...
Przesiadka nastąpiła znowu w tym samym terminalu Delty, który opuściłem z ulgą. I tak się zakończyła moja ostatnia wyprawa za Ocean.
W następnym, ostatnim już odcinku - ostatnie moje konwenty i podsumowanie całości.
Ostatnie konwenty
To już ostatni odcinek wspomnień z mojej przygody z fantastyką, która w wersji czynnej trwała ponad dwadzieścia lat, a "po amatorsku" zaczęła się znacznie wcześniej i nigdy się nie skończyła. Omawiając moje zmagania z polskim rynkiem wydawniczym, zaniedbałem nieco główny temat tych wspomnień, a mianowicie konwenty. W szczególności zaś te, którymi byłem zainteresowany jak najbardziej czynnie - a mianowicie Eurocony.
W roku 1992, czyli następnym po Euroconie krakowskim, impreza miała się odbyć 24-26 kwietnia w niewielkim niemieckim miasteczku Freudenstadt, położonym w Schwarzwaldzie, czyli na południowy zachód od Stuttgartu. Tym razem jako środek lokomocji wybrałem autokar jednej z licznych już, choć nieoficjalnych polskich linii. Do tego stopnia nieoficjalnych, że przed przekroczeniem granicy niemieckiej kierowca zdejmował tablicę z trasą przejazdu, stawiał nową z napisem "Przewóz osób" i autor niniejszych słów jechał dalej w charakterze gastarbeitera.
Jak się okazało, grupa polska na Euroconie składała się z dwóch osób: Wacka Kozubskiego zwanego "Dziadkiem" oraz niżej podpisanego. Niezbyt wielu, w porównaniu np. z Czechami czy Rumunami - choć ci ostatni dopiero rok później dali czadu! Ale o tym za chwilę.
Ponieważ Eurocon był skojarzony z niemieckim konwentem regionalnym, z programu imprezy skorzystałem niezbyt wiele, poza prowadzonymi przeze mnie spotkaniami ESFS poświęconymi, jak zwykle, działalności Stowarzyszenia, nagrodom i ustalaniu miejsca kolejnych Euroconów. Po latach "chudych", kiedy to organizatorów brano niemal z łapanki, tym razem kandydatów nie brakowało. Na następny rok przewidziano spotkanie na wyspie Jersey, rok później w Timisoarze w Rumunii, natomiast w 1995 roku ESFS miało się zebrać przy okazji Worldconu w Glasgow.
W Freudenstadt odbywało się także spotkanie World SF, z którym nie utrzymywałem już kontaktów, mając żal do ówczesnego kierownictwa, z Normanem Spinradem na czele, za numery z głosowaniem, w wyniku których Kraków jako miejsce spotkania World SF w roku 1991 przepadł na rzecz Chin. Patrzyliśmy na siebie spode łba... ale nie przyszło im do głowy, aby choć dłoń wyciągnąć. Trudno.
Do Polski wracałem mikrobusem innej "linii nieoficjalnej". Jeden tylko kierowca jechał szesnaście godzin z kilkoma tylko małymi postojami na kawę. A teraz dziesięciu godzin się czepiają... Nie wiem dlaczego - Polak potraf .
Niemal dokładnie rok później, na początku kwietnia 1993 roku, jechałem autokarem już bardziej oficjalnej linii do Paryża, aby stamtąd przejechać pociągiem na wybrzeże Normandii, potem zaś promem na Jersey, gdzie odbywał się kolejny Eurocon. Tym razem Polaków było znacznie więcej, ale wszystkich przebili Rumuni, których zjechał się pełen autokar.
Co prawda, autokar Polaków nawiedził już kilka lat wcześniej Worldcon w Hadze, ale skala imprezy była o wiele większa, a ponadto autokar stał grzecznie zaparkowany na campingu z dala od miasta. Na Jersey było gorzej - uliczki wąskie i kręte, to samo drogi. Kiedy rok później niejako służbowo odwiedziłem bliźniaczą wyspę Guernsey, dowiedziałem się od miejscowego policjanta, że na obu wyspach właściwie nie ma ograniczeń szybkości. Nie ma się po prostu gdzie rozpędzić, ot co. Toteż autokar był niemałą sensacją. Bridget Wilkinson, czynna w niemal wszystkich organizacjach fanowskich, ale wówczas szczególnie w Fans Across the World, której zadaniem była organizacja przyjazdów na Zachód fanów z Europy Wschodniej - poprzez m. in. wyszukiwanie tanich noclegów - mówiła mi, że na ten desant musiała uzyskać zgodę na bardzo wysokim szczeblu w Londynie. Jersey, co prawda, nie należy do Wielkiej Brytanii, ale i tak królowa panuje. Ot, imperium.
Na Jersey przekazałem, po dwuletniej kadencji, przewodnictwo ESFS w ręce Bridget, mnie zaś wybrano wiceprzewodniczącym. Po wyborach Leonid Kuric wpadł w popłoch, bo przygotował znaczki dla "Przewodniczącego", a tu wybrano "Przewodniczącą". Na jego nieszczęście, jest to jedno z nielicznych określeń w języku angielskim, które są różne dla obu płci. Bridget jednak nie miała mu tego za złe.
Do Timisoary rok później nie pojechałem. O ile połączenia z Zachodem były już całkiem niezłe, o tyle do Rumunii ciągle było się trudno dostać i po prostu nie znalazłem rozsądnego sposobu dojazdu. Natomiast do Glasgow, na Worldcon 1995 (i przy tym Eurocon) koniecznie chciałem pojechać.
Jak pisałem wyżej, jako środek lokomocji wybierałem autokar, bo przeloty, po urynkowieniu kursów walut, stały się chwilowo dla mnie nieosiągalne. Niemniej akurat przed Glasgow byłem dwukrotnie w Londynie służbowo, jako tłumacz, i zebrane mile wystarczyły na kolejny przelot w programie lojalnościowym. Do Londynu, oczywiście, a stamtąd również oczywiście nocnym autokarem do Glasgow.
Wspominałem już, że najbardziej dramatycznym wydarzeniem Worldconu była śmierć Johna Brunnera - do tego stopnia dramatycznym, iż przyćmiła inne wspomnienia. Pamiętam tylko, że z dużą przyjemnością uczestniczyłem w kilku panelach przygotowanych lub z udziałem uczestników z Polski - i z liczną publicznością. Myślałem wówczas: jak wiele się zmieniło przez kilka lat od tamtych konwentów zagranicznych, gdzie obowiązkowym punktem programu było "SF in Poland" albo "in Eastern Europe", a i tak niemal nikt na coś takiego nie przychodził. A teraz...
Pomyślałem też: czas odpocząć. Podczas spotkania ESFS wycofałem się w ogóle z wszelkich stanowisk, a i planów konwentowych też już nie robiłem żadnych. Co prawda, przyjaciele z ŚKF zrobili mi w 1997 roku niespodziankę, zapraszając do grona gości honorowych organizowanego przez siebie Polconu, niemniej był to już mój łabędzi śpiew konwentowy, że tak powiem.
I choć nadal tłumaczę, nie jest to już science fiction ani w ogóle literatura. Nie znajduję w anglojęzycznej fantastyce tekstów, które mogłyby mnie porwać lub choćby rozbawić. No, może poza Terrym Pratchettem, ale ten, jak wiadomo, zajęty... Co prawda, moje nazwisko pojawiło się niedawno na karcie tytułowej reedycji Szpitala kosmicznego (i wspaniale się stało, że "Rebis" podjął trud kontynuacji), Ale to wszystko.
Za to w polskiej fantastyce dzieje się wiele dobrego. Nareszcie stało się to, o co bezskutecznie zabiegałem w latach pracy w "Alf e": polscy autorzy piszą fantasy osadzone w polskiej prehistorii i mitologii. Z poziomem, oczywiście, różnie bywa, ale są i dzieła wybitne.
Ale nawet i w bliższej mi science fiction znajduję świeży powiew. Wymienię przede wszystkim Jacka Dukaja i Andrzeja Pilipiuka. Jacek pisze niezbyt wiele, ale za to jak! Andrzej zaś jest mistrzem krótkiej formy, stąd też i dorobek tytułowy ma większy. Najpierw myślałem, że jest pisarzem jednej konwencji, ale nie, o nie... Dalej wymienię Rafała Ziemkiewicza i Jarka Grzędowicza, ale po piętach im depcze liczne grono nowych twórców, i to bardzo dobrze.
Jak z tego więc widać, polska fantastyka i polski fandom ma się dobrze. Może formy działalności się nieco zmieniły, ale to dzięki Internetowi, który spowodował, że świat stał się jeszcze bardziej globalną wioską, niż był dotąd. A co będzie dalej? Któż to wie...
Dziękuję redakcji Miesięcznika za użyczenie swoich łamów. No i - najprawdopodobniej - do zobaczenia na jakimś konwencie.
Wiktor Bukato
A my dziękujemy Wiktorowi za te wspomnienia, które pokazały nowym fanom, że fandom nie istnieje od wczoraj, ma długą historię i że warto się w to bawić.
PWC