(...)
Jerzy Zawieyski
[...] Przeczytał mu list, który napisał w jego sprawie do Żółkiewskiego. Ułatwi mu też audiencję w ministerstwie kultury. Kubuś odwiedzi go, zanocuje, a potem pojadą do ministerstwa.
12 czerwca 1958 roku. Po sypialni, pytał Janusza, czy się na niego nie gniewa? Obiecał mu poparcie w jego poczynaniach poetyckich, pod warunkiem że nie powie o nich znajomym, gdyż cała chmara pseudopoetów zwaliłaby mu się na kark. Ledwo się może opędzić od różnych grafomanów. Janusz przyrzekł nie zdradzać okazanego mu zaufania, bo ceni sobie jego pomoc i początkowo nie chciał brać od figuranta pieniędzy, ale potem wziął.
27 lutego 1959 roku. (...) Przyszedł jego nowy chłopak, Adaś. Kończy studia i chodzi mu o znalezienie jakiejś pracy. Figurant dzwonił do swego znajomego w Ministerstwie Oświaty, prosił go, aby przyjął Adasia na rozmowę, a on już sam wyjaśni, gdzie chciałby pracować. Podał jego nazwisko. Ze względu na obecność gosposi, nie mógł Adasia pokochać.
Z dossier źródła pseudonim "Teozof" - Jerzego Zawieyskiego
Melchior Wańkowicz zawiesił pod sufitem specjalną terkotkę, zagłuszającą prowadzone w mieszkaniu rozmowy. "Podczas tych najważniejszych, moi rodzice wyciągali nawet z gniazdka wtyczkę do telefonu", mówił Tomasz Jastrun. Nie nagrała się żadna rozmowa Lipskiego z Bartoszewskim, bo tak jak wszyscy stosowali metody stare, ale jare - rozmawiali w łazience, puszczając w tym czasie wodę do wanny i nastawiając jeszcze radio. Bohaterowie książki Oni Torańskiej, na czele z Bermanem, byłym szefem bezpieki, nie chcieli spotkań w żadnym z pomieszczeń zamkniętych, tylko w lesie.
Świadomość ścian, które miały uszy i oczy, była bowiem w PRL-u wszechobecna. Według SB w KIK-u, Klubie Inteligencji Katolickiej, panowała wręcz psychoza podsłuchu. Wszyscy panicznie się go bali.
Z wyjątkiem jego prezesa, Jerzego Zawieyskiego. "Ten, według Iwaszkiewicza, nie bardzo chytry człowiek", uwierzył w swój poselski immunitet, przywilej bezkarności i jak powiedziałby Kisiel, kłapał dziobem przez telefon o wszystkim i wszystkich. We własnym mieszkaniu, a nie w prowincjonalnym hoteliku, urządzał seksparty z coraz to nowymi klerykami.
Nic dziwnego, że doczekał się imponującego esbeckiego dossier, na które złożyły się nie tylko wieloletnie materiały z podsłuchu telefonicznego, ale też kopie jego korespondencji kontrolowanej przez Biuro "W" MSW, setki raportów tajnych agentów, i to z najbliższego otoczenia, między innymi TW "Michalskiego" (Andrzeja Micewskiego), TW "Anny", czyli wieloletniego sekretarza generalnego KIK-u, Wacława Auleytnera, który u kresu swego życia przyznał się do długoletniej współpracy z SB.
Na skutek skrajnej wręcz nieostrożności i nieodpowiedzialności Zawieyskiego zwłaszcza założony mu podsłuch stał się dla służb bezcennym źródłem najbardziej poufnych wiadomości o jego kręgu - KIK-u, "Znaku", kardynale Wyszyńskim, środowisku literackim i artystycznym.
A przede wszystkim o nim, jego skrywanym, sekretnym życiu osobistym, które mamy prawo znać. Pełnił przecież wiele ważnych, publicznych funkcji - współpracownika Prymasa Wyszyńskiego, posła koła "Znak", prezesa KIK-u, członka Rady Państwa, wiceprezesa Związku Literatów, czołowego katolickiego pisarza - moralisty. A dziś znalazł się w panteonie naszych narodowych bohaterów.
Zadekretowano go na kanoniczną i niekwestionowaną ikonę Marca, lidera środowiska postępowych katolików - KIK-u, "Znaku", "Tygodnika Powszechnego". Autorytet moralny i wzór dla młodzieży. Obok Jacka Kuronia, Władysława Bartoszewskiego, Marka Edelmana, Jana Nowaka-Jeziorańskiego jest tematem warsztatów edukacyjnych, organizowanych dla szkół przez warszawski Dom Spotkań z Historią.
W 2008 roku grupa znanych posłów, polityków i ludzi kultury, między innymi Bogdan Borusewicz, Krzysztof Piesiewicz, Leszek Kołakowski, ksiądz Adam Boniecki, apelowała o pośmiertne uhonorowanie Zawieyskiego naszym najwyższym państwowym odznaczeniem - Orderem Orła Białego.
"Swoim życiem i twórczością dawał świadectwo prawdzie", mówi poświęcona mu tablica w kościele św. Marcina.
Imponujące, wieloletnie materiały z inwigilacji Zawieyskiego weryfikują te klisze. Pokazują jego sekretne, drugie życie, tak różne od oficjalnego wizerunku, nielicujące z pełnionymi przez niego funkcjami. I nie chodzi o jego skłonności, wszystkim dobrze znane, ale życie prominentnego homoseksualisty, który dzięki swej władzy i pieniądzom wykorzystywał (bo to nie były równe relacje) młodych księży i literatów, wciągając ich w homoseksualne relacje. Deprawował, płacąc im za seks i milczenie. Nie tylko gotówką czy przydziałem niedostępnego wtedy telefonu, ale ułatwianiem artystycznych i kościelnych karier, a raczej homokarier.
To ważne, tym bardziej że profesor Andrzej Friszke, autor wstępu do wznowionych właśnie Dzienników Zawieyskiego, pisał wyłącznie o inwigilacji jego działalności politycznej i społecznej, tę dotyczącą życia osobistego zamiótł pod dywan, w ogóle o niej nie wspomniał, nie skomentował. Czyżby więc jedne dokumenty uznawał za wiarygodne, a inne nie? Co zdumiewa tym bardziej, że to IPN jest współwydawcą Dzienników. Czyżby ukrywał swoje niewygodne materiały? Rzeczywiście "budzą niesmak, połączony z irytacją i zażenowaniem, ale ich znajomość jest dla biografów Zawieyskiego niezbędna. Wbrew brązownikom", przyznawała Barbara Tyszkiewicz, która pierwsza się o nich zająknęła.
"Człowiek Wyszyńskiego, ale niegroźny"
Materiały na Zawieyskiego znajdują się przede wszystkim w wielotomowej, wieloletniej "obiektówce" o kryptonimie "Oaza", dotyczącej KIK-u, Klubu Inteligencji Katolickiej, którego był wieloletnim prezesem. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego interesowało się nim już od roku 1948, ze względu na związki z Prymasem Wyszyńskim, głównym wtedy przeciwnikiem komunistów, rozpracowywanym na wielką skalę pod kryptonimem "Prorok". Jak wyszpiegowano, Zawieyski korespondował, oczywiście drogą nieoficjalną, z więzionym w Komańczy Prymasem.
W 1954 roku założono mu więc sprawę o kryptonimie "Pisarz". Próbowano bezskutecznie kaperować do współpracy z reżimowym PAX-em i oczywiście "hakować". Ustalając na przykład, że ze względu na swoje żydowskie pochodzenie był długo ateistą, ochrzcił go przed wojną ksiądz Zieja, stąd właśnie częsta u neofitów katolicka nadgorliwość.
Okazało się również, że przyjaciel Prymasa Wyszyńskiego był homoseksualistą i miał na utrzymaniu młodego chłopca, z którym mieszkał, Stanisława Trębaczkiewicza. Zabrano się więc i za niego, wertując jego akta w poradni psychologicznej, gdzie pracował
A 3 października 1954 roku wezwano na bezpiekę, planując zwerbować w celu podstawienia podfiguranta o kryptonimie "Pisarz".
Co łączy go z Zawieyskim? - pytano. W jakim charakterze razem z nim mieszka? Sublokatora, krewnego, przyjaciela? A wreszcie czy nie pomógłby ludowej władzy, informując ją o swoim współlokatorze? Odmówił jednak zdecydowanie.
Na werbunek nie poszedł, jest człowiekiem uczciwym, uczuciowym i przewrażliwionym, przyznawano. Podpisał tylko zobowiazanie do zachowania w tajemnicy rozmów z esbekami, mimo to powiedział o nich Zawieyskiemu - "Jerzusiowi", jak go nazywał.
Zawieyski miał więc sygnał, że służby się nim interesują.
Szukano też innych jego homoseksualnych przyjaciół, ale bezskutecznie. Był wtedy wierny Stasiowi, bo klepał biedę, wegetował. Chodził w starym, przedwojennym jeszcze ubraniu, żył dzięki zupkom u zakonnic i odczytom w seminariach duchownych, załatwionych mu przez Wyszyńskiego. W latach stalinowskich odmówił udziału w socrealizmie, wybrał milczenie i nigdzie nie drukował, a tym samym nie zarabiał.
Nasyłani na niego agenci uspokajali jednak, że był wprawdzie człowiekiem Wyszyńskiego, ale niegroźnym. Bojaźliwym, ulegającym wpływom postawionych wyżej, niemającym własnego zdania, naiwnym i prostodusznym. Przyjaźnił się z komunistami, braćmi marksistami, jak mówił, miał lewicowe sympatie. A przede wszystkim wielkie mniemanie o sobie oraz swojej twórczości, uważał się za najlepszego katolickiego pisarza. Był kokieteryjny i kobiecy.
KOGO gości prywatnie Wyszyński?
To fajtłapa, która będzie posłusznym narzędziem w rękach rządu, donosił TW "Renault". Bez wątpienia więc te właśnie słabości, a z punktu widzenia SB zalety oraz "trzymania" pomogły Zawieyskiemu w jego oszałamiającej karierze.
Po październiku 1956 roku mianowano go pierwszym pokazowym katolikiem na tak wysokich stanowiskach - posłem komunistycznego Sejmu z ramienia koła "Znak", jedynym bezpartyjnym członkiem fasadowej Rady Państwa. Z dnia na dzień stał się prominentną postacią ówczesnego świata polityki i kultury. "Ekscelencją", jak nazywali go teraz przyjaciele.
Sam przyznawał, że miał "zawrotne wręcz pobory" z Sejmu i Rady Państwa, władzę i wszystkie jej atrybuty. Mieszkanie na Starówce z widokiem na Wisłę, posiadłość w Konstancinie - pełną antyków willę z wielkim ogrodem i półhektarowym parkiem. Gosposię, ogrodnika, własnego szofera i służbową, luksusową limuzynę, przywilej korzystania z lecznicy rządowej przy Emilii Plater.
Zagraniczne podróże, tak częste, że nazywał je udrękami. Rauty i koktajle w Belwederze, zachodnich ambasadach.
Mimo że był członkiem rządu, SB nie spuszczała go z oka i założyła mu podsłuch telefoniczny. Zachowały się materiały imponujące, przeszło tysiącstronicowe. Z prawie czterech lat, bo od czerwca 1956 do kwietnia 1959 roku. Z małymi przerwami ze względu na liczne wojaże "Ekscelencji". Pierwszy z podsłuchów nosił kryptonim "Teozof", kolejny - "Prezes", zgodnie z jego nową już pozycją.
Zazwyczaj stenogramy z nich niszczono, "brakowano" albo streszczano, robiąc wyciągi lub raporty. Materiały prezesa KIK-u zachowano jednak nie tylko w takiej ilości, ale też w wersji dosłownej.
I nie bez kozery. Był dla SB prawdziwym skarbem, źródłem cennych wiadomości, głównego celu wszystkich służb. Żaden z pisarzy i polityków nie ma tak kompromitującego i żenującego dossier jak on. Wszyscy przecież wiedzieli, gdzie żyją, i przez telefon starali się mówić ogólnikami, unikać nazwisk i faktów, które mogłyby zwłaszcza szkodzić innym.
A prezes KIK-u dosłownie nimi sypał. I to na przykład o tak ważnym dla SB Prymasie Wyszyńskim. U kogo zatrzymał się po wyjściu na wolność. Jak przyjęto go w Rzymie, gdzie zaraz wtedy pojechał. Kogo mianował swoim kapelanem. Kogo przyjmował w swoich prywatnych apartamentach.
Po powrocie z zagranicznych wojaży Jerzy Zawieyski rozwodził się szeroko o swoich spotkaniach z emigracyjnymi politykami, dla SB - zachodnimi agentami - Stanisławem Gebhardtem, szefem Chrześcijańskiej Demokracji, Kajetanem Morawskim - ambasadorem wolnej Polski w Paryżu. Wyliczał, co i komu od nich przywiózł. Co przesłał przez okazję Bolkowi Taborskiemu, u którego, jak beztrosko paplał, mieszkał podczas swego pobytu w Londynie. Kończyło się oczywiście kontrolą obdarowanych oraz jego korespondencji z Taborskim. Adres paryskiej "Kultury" przeliterował nawet jednemu ze swoich telefonicznych rozmówców. Wsypał Marię Dąbrowską, chwaląc się, że widział się z nią podczas jej kilkudniowego pobytu w Maisons-Laffitte, który ze zrozumiałych względów ukrywała.
"Teraz jest z nim Adaś"
Sam strzelał też sobie w stopę, dostarczając SB informacji o swoim życiu osobistym. A miał już o czym. Władza to najpotężniejszy z afrodyzjaków, daje również poczucie bezkarności. Mimo legendarnej wręcz brzydoty, wyglądu stróża, jak mawiano, łysiny maskowanej "zaczeską", głównym trofeum "Ekscelencji" stało się imponująco teraz bogate życie seksualne.
Co było publiczną tajemnicą, oprócz Stasia miał już dwóch stałych, młodszych o blisko 20 lat kochanków, a zarazem partnerów intelektualnych, obecnych często w jego Dzienniku. Marcina Czerwińskiego, znanego socjologa i publicystę. "To mój najbliższy przyjaciel, poza Stasiem oczywiście" (25 marca 1960 roku). "Było mi z nim dobrze, jak zawsze, gdy jesteśmy sami" (7 kwietnia 1969 roku), przyznawał w swoim Dzienniku. Ich związek trwał, mimo przypływów i odpływów kolejnych partnerów każdego z nich. Dali sobie wolność i - ku radości podsłuchu - zwierzali się sobie ze swoich przygód i podbojów.
Księdza Romana Szczygła, pallotyna, nazywał swoim duchownym ojcem i synem, oficjalnie natomiast pełnił funkcję jego prywatnego spowiednika. Chorował na płuca, mieszkał więc w Otwocku, w pensjonacie pallotynów, miał własny pokój z kaplicą. "Jestem mu wierny w przyjaźni - notował Zawieyski 25 lipca 1955 roku - i odwiedzam go co jakiś czas". Zawsze pod pretekstem spowiedzi "Jak zwykle dobrej", pisał, a może szyfrował?
Publikowane już jego miłosne listy do "Szczygiełka" nie pozostawiały żadnych złudzeń co do charakteru ich związku. Podobnie jak wspólne zdjęcia, zapatrzonych w siebie, szczęśliwych. W opasłej edycji Karty nie ma nawet zdjęcia Stasia, jego życiowego partnera.
Oprócz Marcina, "Szczygiełka" (i oczywiście też Stasia) miał również licznych, coraz to nowych chłopców, kolejne, przelotne miłości, a raczej namiętności, gwałtownie się bowiem zakochiwał i równie gwałtownie odkochiwał.
Teraz jest z nim Adaś, ale nadal spotyka się z Lusiem. Po wyjeździe Stasia przychodzi do niego Tadzio, pisali "telefoniści" opracowujący jego rozmowy, żeby się jakoś połapać. Według ich ustaleń byli to na ogół młodzi literaci, aktorzy, a najczęściej klerycy-studenci seminariów duchownych, księża. "Pamiętaj, żebyś przyszedł do mnie po cywilnemu", przypominał im zawsze przed randką.
Nie powiedział nigdy: "To nie jest rozmowa na telefon". Przeciwnie, tokował z nimi zuchwale i bez żenady. Nie szczędził czułości, nazywał swoimi najdroższymi syneczkami, kochaneczkami, smokusiami, Kaziczkami, Janeczkami.
Kochał, tęsknił, był "w gorącości, żarliwości i euforii". Chciał wreszcie spotkać się z nimi w cztery oczy. "Czekam, przygotowałem już dobrą kolację z wódką", kusił. Całował w usta, ściskał, mówił, jak bardzo ich pragnie i co się wtedy z nim dzieje. Gdy wyjeżdżali, zamawiał do nich międzymiastową i łkał w słuchawkę: "Przyjedź jak najszybciej, zwracam koszty!".
Stenogramy z jego rozmów to najczęściej miłosne dialogi "Czy tęsknisz, tak jak ja? Czy aby mnie nie zdradziłeś?" - wypytywał. Opowiadał, jak bardzo cierpiał, gdy dowiedział się, że go zdradzali.
Wiedział, że jego "gorącości" trwały najwyżej parę miesięcy, mimo to żądał nie tylko zapewnień o miłości, ale też wierności. "Błagam cię, żebym to ja był na wyłączność", prosił.
Przez telefon zapraszał ich do siebie, opowiadając ze szczegółami, co będą wtedy robić, obiecując, że "tym razem na pewno urwie się swemu szoferowi i pójdą najpierw do dobrej knajpy, bo jest wreszcie zamożny"
Jego "synkowie" też do niego dzwonili, robili mu wymówki, że o nich zapomniał. "Co przywiozłeś mi z Paryża?" - wypytywali.
Byli jednak o wiele ostrożniejsi. Gdy, jak zwykle przez
telefon, zapraszał do Obór, do domu pracy twórczej literatów, gdzie akurat
przebywał, zdecydowanie odmawiali, "bo za dużo znajomych. "Jest wyjątkowo pusto,
dwie osoby na krzyż", namawiał Zawieyski, chronicznie niemal "w gorącości,
żarliwości i euforii".
Współpracownikowi
Prymasa wolno było mniej
Nic więc dziwnego, że w czerwcu 1957 roku dołożono mu również podsłuch
mieszkaniowy; pluskwę w ścianie oraz kosztowny podgląd fotograficzny czy filmowy
- kamerę umieszczoną w sypialni, filmującą czy fotografującą go w sytuacjach
intymnych. Tak przynajmniej wynika ze stenogramów. Skąd bowiem wiedziano, ile
razy się kochał i w jaki sposób? Czy tańczył z chłopcami nagi czy ubrany, i jaki
pili alkohol?
Nie był wcale wyjątkiem. "Na podgląd" wzięto też na przykład Cata-Mackiewicza,
wielkiego babiarza (a według Wańkowicza nawet "kurwiarza"), aby szantażem zmusić
go do zerwania współpracy z paryską "Kulturą", gdzie pisywał jako Gaston de
Cerizay. Ale w jego wypadku okazało się to kompletnym pudłem. W odróżnieniu od
Zawieyskiego nie był katolickim posłem i hipokrytą.
Gdy podczas przesłuchania pokazano mu "argumenty babiarskie", obejrzał je z
zainteresowaniem. "Nieźle wyszły", ucieszył się i wyraźnie już odprężony zapytał
majora, czy nie mógłby zapoznać z tym Mela Wańkowicza, z którym i na tym polu
konkurował. "Bo gdy ja mu o tym mówię, nie wierzy".
Podsłuch mieszkaniowy u Zawieyskiego nazwano również "Teozofem" i "Teozofem II",
a dokładniej - "źródłem" albo "informatorem pseudonim Teozof". Rejestrował
zarówno rozmowy Zawieyskiego z przyjaciółmi ze "Znaku", jak i jego seksualne
igraszki z coraz to
nowymi "synkami". I to niemal przez trzy lata - od połowy roku 1957 do kwietnia
1959. Absolutny Orwell - monitoring każdego dnia, od 8 rano do 12 w nocy, gdy,
jak notowano, "udawał się ze Stasiem na spoczynek". Stenogramy z rozmów i
wyczynów seksualnych "Teozofa" są również imponujące - wielotomowe, przeszło
tysiącstronicowe.
Oczywiście tak głęboka ingerencja w życie osobiste była totalitarnym przestępstwem, dorosłym ludziom wolno w swoich czterech ścianach, a zwłaszcza w sypialni, robić, co im się podoba. Ale osobie publicznej, co więcej, reprezentantowi katolików, współpracownikowi Prymasa, wolno było mniej, powinien pamiętać, że jest na cenzurowanym, że nawet własny dom nie był wtedy twierdzą.
Korzystając z nieuwagi Stasia, pokochał Kubusia
W filmie Jacka Koprowicza Mistyfikacja służby kompromitowały Zawieyskiego intymnymi fotami ze Stasiem, jego wieloletnim przyjacielem, w istocie jednak nie byłoby to aż tak bulwersujące, bo choć się nie afiszowali, wszyscy, łącznie z kardynałem Wyszyńskim, dobrze o ich związku wiedzieli i tolerowali go, sądząc, że jest trwały i szczęśliwy. Staś nie był wcale bohaterem podsłuchów u Zawieyskiego. Ich pozbawione czułości telefoniczne rozmowy dotyczyły wyłącznie spraw domowych. "Czy załatwiłeś mi to albo tamto? Czy grzeją kaloryfery?" - pytał Stasia. A ich codzienny, wieczorny seks był raczej małżeńskim obowiązkiem, zawsze jednak przez Zawieyskiego egzekwowanym. "Przed udaniem się na spoczynek, jak zwykle, pokochali się" - notowano, nic więcej.
Rejestrowano głównie bogate życie "pozamałżeńskie" prezesa KIK-u. Jak się okazało, seksoholika i seks maszyny, któremu formy można było pozazdrościć. Jego liczne, intymne "seanse" z kolejnymi klerykami, których zapraszał do siebie, gdy Staś wyjeżdżał co czwartek na wykłady na KUL. Często zresztą nic mu nie przeszkadzało, lubił bowiem tzw. szybkie numerki:
4 października 1958 roku. Odwiedził go Kubuś, zakonnik. Korzystając z chwilowej nieobecności Stasia, do którego ktoś przyszedł, zaprowadził zakonnika do drugiego pokoju, prędko pokochał i szybko wyprowadził.
Najwięcej stenogramów pochodziło właśnie z dni, gdy miał "wolną chatę". Gdy przed południem zaliczał Jurka, po obiedzie Adasia, wieczorem Tadzia, jakiegoś sportowca. Wspominali pobyt w Zakopanym. Wyszedł potem na miasto, wrócił ze Zbyszkiem.
Trzeba przyznać, że opracowujący stenogramy starali się używać języka lakonicznego i suchego. Pisali najwyżej: rozpoczęła się orgia, najbardziej wyuzdana. Nic więcej.
Nie darowali natomiast żadnego przykładu wyjątkowej hipokryzji Zawieyskiego, któremu nie przeszkadzała podwójność jego życia i grał nie tylko przed światem, ale nawet przed własną gosposią: [...] Przyjechał ze Zbyszkiem. Odebrał telefon od Kawalerowicza, że wkrótce wpadnie, więc zaraz zacierali ślady, które mogły ich zdradzić. Pouczył Zbyszka, żeby wobec Kawalerowicza zachowywał się skromnie, aby nic nie wskazywało na ich zażyłe stosunki. Dał mu przedtem pewną sumę pieniędzy. O 21.45 przyszedł Kawalerowicz. Figurant przedstawił chłopca jako absolwenta szkoły teatralnej.
[...] Przywiózł Kubusia. Jedząc obiad, wobec usługującej im gosposi tytułował go "proszę ojca". Prowadzili podniosłą rozmowę o życiu św. Franciszka i innych świętych, a gdy wyszła, nie ukrywał, jak bardzo się za nim stęsknił. Opowiadając mu o wizycie znajomego kleryka, oczywiście, nie wspomniał, że go z nim zdradził. [...] Pytał Kubusia, czy w klasztorze tęskni za nim? Mówił, że tak, że męczy go panująca tam atmosfera. Ponieważ o 7.30 przychodzi gosposia, posłał mu w salonie. [...] Sprzątał ślady po libacji i miłosnym seansie.
Pokój Aniołów Stróżów
Rejestrowano też, gdy współpracownik Prymasa kpił sobie z wiary. Gdzie podziałeś medalik? - pytał na przykład swoich chłopców. Albo też, gdy podczas nagich tańców jeden z nich, były ksiądz, zaintonował "Te Deum", figurant dołączył do niego, wtórując mu w pieśniach, śpiewanych w kościele.
Zwłaszcza przed eksduchownymi, o krytycznym stosunku do Kościoła, narzekał na kołtuństwo, zacofanie i ciemnotę polskich katolików. Na fanatycznego kardynała Wyszyńskiego, kochającego tłumy idące na Jasną Górę. Widzę, że łączy nas nie tylko uczucie - cieszył się, gdy oczywiście mu przytakiwali.
"Pisanie to zacieranie śladów", uważał Miłosz. Dzienniki Zawieyskiego są klasycznym tego przykładem. Kreacją swego mitu, dowodem tego, jak chciałby być widziany. "W moim życiu liczy się tylko służba Bogu i społeczeństwu", pisał więc, a raczej usiłował nam wmawiać.
Klasztor w Laskach oraz prowadzony przez siostry franciszkanki zakład dla ociemniałych nazywał w Dziennikach swoim drugim domem, duchową ojczyzną, gdzie spotykał się z Prymasem, modlił się, uczestniczył w nabożeństwach, zwłaszcza wielkanocnych.
"W Laskach - pisał - staczałem walkę o swoją świętość osobistą. Wracam stamtąd przepełniony sprawami Bożymi". Miał tam nawet swoją "celę" nazwaną pokojem Aniołów Stróżów, gdzie dziś mieści się izba jego pamięci.
"Ale najczęściej jeżdżę tam, gdy jestem skacowany, zdechły, wymęczony moim młynem - sejmową katorgą, rautami w Belwederze, miłosnymi seansami i libacjami, gdy choruje moja gosposia, a Laski słynęły z dobrej kuchni" - nie ukrywał przed swoimi chłopakami.
Gościł ich nawet w swoim pokoju Aniołów Stróżów. Trochę się wprawdzie bał, że podpadnie, ale jeden przysyłał drugiego, "świadomych, po co i do kogo idą", jak sami przyznawali.
I tak było bardzo często:
Dzwonił do Romka. Dziękował mu za Lusia, który okazał się wspaniały.
Zasłaniał twarz kapeluszem
[...] Pytał Tadeuszka, czy ktoś się nie domyśla, że jest coś między nimi? W tych sprawach należy być ostrożnym.
[...] Zaklinał Elusia, aby nikomu nie mówił o ich zażyłości.
Dziwne, że wylew dopadł go tak późno, żył przecież w nieustającym stresie - kłamstwie, napięciu i strachu przed ujawnieniem swego drugiego życia. Pamiętaj nie tylko o milczeniu, ale i ostrożności - powtarzał swoim "synkom", natomiast sam igrał po prostu z ogniem.
Jeden z nich, Zbyszek, aktor, był na utrzymaniu starszego od siebie homoseksualisty, swego "opiekuna". Przychodził z nim czasem do Zawieyskiego i zaczynało się wtedy prawdziwe bunga-bunga, seksparty. Alkohol, upokarzające chłopca zabawy, gdy zarówno jego "opiekun", jak i prezes KIK-u zmuszali go do "uległości" i striptizu, choć nie chciał, uciekał, potem wracał. "Opiekun" podejrzewał, że jego utrzymanek zdradzał go z "panem posłem", wydzwaniał więc do Zawieyskiego, wypytywał. Dawno go nie widziałem - kłamał Zawieyski.
27 czerwca 1958 roku. Figurant boi się, że czy opiekun Zbyszka niczego się nie domyśla i nie będzie chciał tego wykorzystać. Kazał chłopcu jak najmniej o nim rozmawiać.
Bał się zwłaszcza publicznej kompromitacji. Mimo to nie potrafił ze Zbyszkiem zerwać, postanowił wobec tego uniezależnić go finansowo, załatwiając mu posadę i stypendium z Ministerstwa Kultury. Sam wspomógł go też sporą sumą. Zbyszek wcale jednak z "opiekunem" nie zerwał, lawirował między nim a "panem posłem"
Zbigniew Irzyk, pisarz, autor między innymi wspomnieniowej książki o literatach Bywało zabawnie:
"Szedłem kiedyś Marszałkowską i nagle, dosłownie obok mnie, zatrzymała się elegancka, rządowa limuzyna z Zawieyskim na tylnym siedzeniu. Wyraźnie zawianym, mimo to natychmiast zasłonił twarz kapeluszem. A z limuzyny wyskoczył prześliczny młody chłopak, pobiegł do pobliskich Delikatesów i wrócił za chwilę z butelką jakiegoś zachodniego trunku z kolorowymi nalepkami. Gdy wsiadł do limuzyny, Zawieyski odsłonił twarz i odjechali".
"Jestem na ty z Żółkiewskim"
Najstaranniej rejestrowała SB wszystkie dowody nadużywania przez Zawieyskiego swojej władzy, które najbardziej go obciążały.
W listach do księdza "Szczygiełka" wspominał często o kolejnych, przesyłanych mu pieniądzach, "interweniował poselsko" w Ministerstwie Zdrowia w sprawie jego leczenia. Marcinowi Czerwińskiemu pomógł otrzymać M-3 z tzw. puli specjalnej, ale z nimi był związany uczuciowo.
Wszystkich pozostałych chłopców po prostu kupował i używał, traktował przedmiotowo, instrumentalnie, o czym świadczył nawet język stenogramów, zawsze właściwie takich samych.
"Figurant" częstował ich kolacją zakrapianą wódką, kąpał, zapraszał do sypialni i "kochał", mimo że "czasem aż płakali z bólu". Wymuszał przyrzeczenie o milczeniu, płacił i - zapewniając o swojej wielkiej miłości - żegnał. "Mam mnóstwo ważnych, państwowych oraz kościelnych obowiązków", mówił kategorycznie.
Gdy chłopak okazywał się biegły w sztuce miłości, przypominał mu Hermesa, co od razu chwalił, trochę to trwało. W przeciwnym wypadku, jak donosiły stenogramy: teraz już przychodzi do niego Luś, student szkoły teatralnej, którego utrzymuje.
Płacił bowiem zawsze za seks. Wypisywał czek albo dawał pieniądze, dorzucając drobne na taksówkę, papierosy, nową koszulę, a oni nie odmawiali, "nie chcąc robić mu przykrości". Bardzo często, zwierzał się Czerwińskiemu, okradali go, wyłudzali pieniądze pod najróżniejszymi pretekstami. Bywali zresztą w sytuacjach dramatycznych - jeden z nich na przykład zrezygnował z kapłaństwa i w jego małym miasteczku nikt nie chciał go zatrudnić, pracował fizycznie, inny z kolei skarżył się, że nie jest w stanie wyjść z długów.
Na ogół jednak nie płacił z własnej kieszeni, ale pomagał w karierze i awansach, zdobyciu atrakcyjnych posad. "Mam kogoś w PIW-ie, jestem na ty ze Stefanem Żółkiewskim z KC, bardzo dobrze z Eugenią Krassowską, wiceminister oświaty i szkolnictwa wyższego, Witoldem Balickim, ministrem kultury", przechwalał się.
I rzeczywiście pomagał, licząc, że w ten sposób kupuje ich milczenie.
Według wielu stenogramów dzwonił osobiście, reklamując swoich protegowanych albo też interweniując oficjalnie, "poselsko", wysmażając polecające pisma ze swoją wszechmocną pieczęcią członka Rady Państwa i posła na Sejm. Są również w jego dossier.
Załatwiał szybkie prace dorywcze, na przykład tłumaczenia w PIW-ie. Paszporty, wizy. Młodym klerykom, zakonnikom, na przykład Kubusiowi - studia w Rzymie, gdzie "również kogoś miał". SB sporządzała wtedy specjalne notatki: W sprawie ojca Jakuba interweniował u ministra Żółkiewskiego i wiceminister Krassowskiej - pisała.
Masz kogoś w telefonach?
Formą zapłaty była też pomoc w uzyskiwaniu trudno dostępnych, reglamentowanych w PRL-u dóbr, na które czekało się latami, a nawet całe życie. Mieszkań, telefonów, przydziałów na samochody. Jego "synkowie" nie ukrywali zresztą, po co do niego przychodzą.
"Czy masz kogoś w telefonach czy motoryzacji?" - pytali go już w łóżku. A on oczywiście miał, zwłaszcza w telefonach, które załatwiał niemal od ręki. Później, gdy jego przyjaciel od telefonów nagle zmarł, trochę to trwało, ale też niedługo, bo wdzięczni chłopcy dzwonili, dziękowali.
28 maja 1958 roku. Figurant zanotował, kiedy Janeczek złożył podanie, aby interweniować o przyśpieszenie. Pojechał na posiedzenie Rady Państwa.
"Mam wpływ na obsadę swoich filmów"
Słabe, minoderyjne, martwe dziś zupełnie sztuki członka Rady Państwa forsowano wtedy w najlepszych teatrach całej Polski, między innymi w Ateneum. Ich premiery uświetniali ówcześni prominenci - Sokorski, Kruczkowski, Kuryluk. Na urządzanych po nich bankietach bawiła się cała teatralno-filmowa socjeta. Na podstawie jego książek i scenariuszy powstawały filmy: Odwiedziny prezydenta Batorego, Prawdziwy koniec wielkiej wojny Kawalerowicza, Passendorfer przymierzał się do Pożegnania z Salomeą. Nic więc dziwnego, że wokół Zawieyskiego, prominentnego homoseksualisty, kręciło się wielu gotowych na wszystko aspirantów do zawodu, aktorów trzeciorzędnych, prowincjonalnych, halabardników.
Według jego dossier pomagał wszystkim, którzy szli z nim do łóżka. Zgodnie z obietnicami najmłodszych "wsadzał" do Szkoły Teatralnej, a starszych do warszawskich teatrów i filmów. Głównie swoich - "mam - jak z dumą podkreślał - wpływ na ich obsadę". I rzeczywiście miał. Przynajmniej Jerzy Kawalerowicz zatrudniał jego protegowanych - zależało mu na współpracy z członkiem Rady Państwa oraz posłem na Sejm, którego pozycja pomagała mu w szybszej realizacji filmu, promocji za granicą. Sam również z niej korzystał - nawet twórca tej miary co on jeździł rozklekotaną warszawą - miał problemy z przydziałem na wołgę i dostał go dzięki Zawieyskiemu, który "interweniował też poselsko", gdy żonę Kawalerowicza, aktorkę, zwolniono z teatru.
SB chciała się o Zawieyskim, swoim "figurancie", dowiedzieć jak najwięcej, podsłuchiwała więc jego najbliższy krąg, w tym właśnie współpracujących z nim filmowców, głównie Kawalerowicza.
2 października 1956 roku.
- Rozczarował mnie - mówił o Zawieyskim w jednej z rozmów. - Jest tępy, pisze ciągle o tej swojej klechowatej, katolickiej moralności. Utopijnej, bo sam się moralnie nie prowadzi. Wódkę pije, z chłopaczkami kombinuje. Ciebie nie zgwałcił? - pytał swego rozmówcę.
- Nie, śmiał się, ale to się czuje. Tak jak Iwaszkiewicz, nie rozumie relacji kobiety i mężczyzny, mimo to, pisze jakieś "Rozdroża miłości", chce robić filmy o miłości, choć mu nie wychodzi.
- Tak, to dziwny, złamany facet, ciążą na nim jakieś historie, czort wie jakie? Ja już nie mam sił, chcę się od niego odczepić - wzdychał Kawalerowicz, nie mógł sobie jednak na to pozwolić.
"Przyjdź z wierszami"
Gdy w 1946 roku wróciła do kraju Kazimiera Iłłakowiczówna, witał ją, i to z pompą Jarosław Iwaszkiewicz, prezes jeszcze wtedy Związku Zawodowego Literatów. Ale nie pomógł jej w zdobyciu w Warszawie zameldowania ani mieszkania. Nie pomagał kobietom, a już zwłaszcza wybitnym, konkurentkom do poetyckiej sławy. Osiedliła się w Poznaniu, "na wygnaniu", jak pisała w jednym z wierszy.
Gdy jednak nie miał gdzie mieszkać młody Henio Bereza, prezes już wtedy Związku Literatów Polskich, zameldował go w swojej służbowej warszawskiej garsonierze, załatwił mu też "salon nad WuZetem", jak nazywano mieszkania w siedzibie Związku Literatów na Krakowskim Przedmieściu. Wszystkie były akurat zajęte, Iwaszkiewicz pozwolił mu więc zamieszkać w jednym z pokoi gościnnych. Płatnych symbolicznie, pięknie urządzonych, nad związkową biblioteką, stołówką i kawiarnią.
I jakby nie było dość żelaznego, dozgonnego prezesa z wiadomymi preferencjami w rozdziale związkowych dóbr, ku rozpaczy wszystkich pisarek po Październiku wiceprezesem ZLP został kolejny homoseksualista, czyli właśnie Zawieyski. Liczono, że jako wszechmocny członek Rady Państwa pomoże Związkowi, ale pomagał głównie sobie.
Mimo tak przecież czasochłonnej funkcji bardzo chętnie został też główną fiszą od pomocy materialnej dla pisarzy. Przewodniczącym Funduszu Literatury i członkiem komisji stypendialnej. Rozdzielał niemałą wtedy, związkową, czyli państwową kasę. Zasiłki - socjalne, chorobowe, sanatoryjne. Pożyczki - bezzwrotne albo umarzane czy rozkładane na lata. Stypendia - twórcze i tzw. terenowe, na zebranie materiału. Zgłaszał i opiniował kandydatów na stypendia zagraniczne, stypendium Forda, na które po licznych interwencjach w Ministerstwie Kultury pojechał dzięki niemu Marcin Czerwiński. A tak na co dzień wspierał go, wysyłając przez ZLP - na rozliczne wieczory autorskie.
Mało tego, na ochotnika podjął się też Zawieyski funkcji przewodniczącego Komisji Młodzieżowej ZLP - "opiekuna" literackiej młodzieży, oddawanej na ogół w pacht liczącym się w Związku, prominentnym homoseksualistom, członkom Politbiura, czyli Zarządu Głównego ZLP, między innymi Piętakowi i Machowi, którzy szefowali jej przed Zawieyskim. O ich skłonnościach wiedzieli wszyscy, seksualny mecenat nad młodymi zdolnymi był więc trofeum usankcjonowanym.
Wiceprezes Zawieyski forsował oczywiście swoich, swojej orientacji, na przykład Berezę, Białoszewskiego, Krzeczkowskiego. Z tym ostatnim bardzo się przyjaźnił, był po imieniu i to głównie dzięki niemu Zarząd Główny ZLP zwracał się do Wydziału Kultury KC z prośbę o interwencję w związku z odmowami paszportu dla Krzeczkowskiego, ze względu na jego wcześniejszą współpracę z SB.
Wyjazd na stałe na Zachód był wtedy marzeniem ściętej głowy. Udał się i to jak najbardziej legalnie - w roku 1960! - jedynie dramaturgowi i poecie Arturowi Marii Swinarskiemu. Tylko i wyłącznie dzięki pomocy członka Rady Państwa, Jerzego Zawieyskiego, zaprzyjaźnionego ze Swinarskim z racji podobnych skłonności, zwłaszcza do młodych adeptów literatury. Artura Marię ściągał do Wiednia jego austriacki przyjaciel. Niedługo jednak byli razem, w 1965 roku, niespełna pięć lat po przyjeździe do Austrii, Swinarski zmarł.
Choć przede wszystkim wiceprezes Zawieyski przepychał młodych, obiecujących, o których dopiero zabiegał, licząc na wdzięczność, choć - co trzeba podkreślić - nie zawsze się jej doczekiwał. Osobiście pilotował ich podania, wydzwaniał do Ireny Karużasowej, szefowej komisji zagranicznej, i to rządówką, z kancelarii Rady Państwa, co oczywiście robiło wrażenie.
Obstawiał na przykład przystojnego Jerzego Skolimowskiego, wtedy młodego, początkującego poetę. Nie zważając na kpiny, podglądał go w Oborach, gdy wychodził z nagim torsem ze wspólnej i jedynej dla wszystkich łazienki. "Popychał" jego stypendium, a w Czytelniku tomik wierszy.
Cyniczna proza "Mareczka" Hłaski wcale mu się nie podobała, ale on sam jak najbardziej, w swoim Dzienniku (19 lutego 1958 roku) Zawieyski zachwycał się "dużym dzieciakiem ze złotymi, utlenionymi włosami". Świadomym swego talentu i gotowym dla niego na wszystko, co potwierdziły najlepiej jego listy do Andrzejewskiego. Osobiście prosił zresztą Zawieyskiego o pomoc, "przez bufet" namówił więc marszałka Spychalskiego, a także Kuryluka, ówczesnego ministra kultury, aby wypuścili go za granicę, "mimo nieuregulowanego stosunku do służby wojskowej". I gdy uzyskał ich zgodę, to on załatwił "Mareczkowi" zwolnienie z wojska, stypendium, paszport, wizę. Ale kiedy Hłasko został na Zachodzie, zapłacił za to stanowiskiem wyłącznie Kuryluk.
Według wielu stenogramów emablował również "Zbyszeczka" Herberta, skromnego wówczas urzędnika Związku Kompozytorów. Załatwił mu przydział 100 dolarów i kawalerkę na Świerczewskiego. "Przyjdź z wierszami - zapraszał go przez telefon - mam dla ciebie ajerkoniak w celach leczniczych", kusił, gdy ten wykręcał się przeziębieniem. Nic jednak z tego nie wyszło, "Zbyszeczek" wbijał mu ciągle jakieś szpile, pokpiwał z jego dygnitarstwa. "Cóż to, masz czas?" - dziwił się. "Filmu nie kręcisz? Nie jesteś gdzieś delegatem?" Szybko też utył, dorobił się brzuszka, stał się, jak mówił z lwowska o sobie, "pękacieńki", a wiceprezes lubił wyłącznie hermesów - smukłych, greckich efebów.
Zabiegał również w PIW-ie o druk wierszy młodego, emigracyjnego poety Bolesława Taborskiego, u którego mieszkał podczas swoich pobytów w Londynie i "był z nim bardzo związany", jak pisał Giedroyc w liście do Mieroszewskiego z 6 maja 1958 roku.
Załatwiał swoim protegowanym darmowe obiady w stołówce ZLP, darmowe pobyty w Oborach, oficjalnie ze względu na trudną sytuację materialną. Przepychał ich teksty i wiersze w pismach, gdzie zawsze "kogoś miał". Pomagał zwłaszcza debiutantom, gwarantującym większą anonimowość. Umarzał niezapłacone członkowskie składki, które groziły wyrzuceniem z ZLP albo nawet, jak w wypadku poety Jerzego Grygolunasa - wszczęciem sprawy sądowej w celu ich ściągnięcia.
Dla tych, którzy nie chcieli przychodzić do niego z wierszami albo go jako mężczyźni nie interesowali, bywał lodowaty. "Takich jak ty jest wielu", mówił.
9 października 1958 roku. Gdy jeden z literatów prosił go o pomoc w uzyskaniu mieszkania, stwierdził, że nie ma możliwości. Odesłał go do Prezydium Rady Narodowej, poradził wziąć pożyczkę w ZLP na kupno mieszkania spółdzielczego.
Odmawiał też pomocy zdeklarowanym kobieciarzom, na których względy nie mógł liczyć. Na przykład Leopoldowi Tyrmandowi, walczącemu latami o paszport, nie znosił go również za jego "jątrzące" teksty w "Świecie". Nie kiwnął palcem w sprawie Ireneusza Iredyńskiego, aresztowanego w wyniku esbeckiej prowokacji, oskarżonego o próbę gwałtu, skazanego na trzy lata ciężkiego więzienia.
"Zaraz po zatrzymaniu - opowiadał Iredyński - jeszcze na komendzie milicjanci pozwolili mi na jeden, jedyny telefon. Jak idiota, czego nie mogłem sobie potem darować, zadzwoniłem do wielmoży Zawieyskiego. »To zbyt błaha sprawa, abym interweniował poselsko« - powiedział i odłożył słuchawkę. Nie byłem widać w jego typie".
Pomógł za to Iredyńskiemu inny, autentyczny poseł katolicki - Stefan Kisielewski. Został jego świadkiem obrony na procesie, tłukł się do Sztumu na widzenia i robił wszystko, żeby go wyciągnąć.
W Związku Literatów krążyło o Zawieyskim wiele dowcipów, które skądś się przecież brały, na przykład, że ma dyspensę na ministrantów. Wiedziano, kogo lansował. Ale siedziano cicho - nawet żarty na ten temat groziły poważnymi konsekwencjami. Za złośliwe fraszki, między innymi o seksualnych preferencjach związkowych mandarynów - Iwaszkiewicza i Zawieyskiego, "sekretnego grzesznika" - ich autor, Jerzy Kornacki, został uznany za "szkalownika" peerelowskich figur, skazany na rok ciężkiego, jak mówił, "poprawnika". A podczas rewizji skonfiskowano mu jego wielotomowy dziennik - dzieło życia.
Pouczył kobiety, aby nie zadawały SIĘ z Włochami
W Związku Literatów kobietom pomagał jedynie Putrament. Na przykład Krystynie Nepomuckiej, przepychając jej Małżeństwo niedoskonałe, pierwszą pozycję tzw. babskiej literatury, o której żadne z wydawnictw nie chciało wtedy słyszeć. Wiceprezes Zawieyski (podobnie jak Iwaszkiewicz) nie próbował nawet dbać o pozory i nigdy nie pomógł żadnej pisarce czy poetce.
O "babach" prezes KIK-u wypowiadał się zawsze wyjątkowo krytycznie, zarówno o Józefie Hennelowej, jak i Kazimierze Iłłakowiczównie - "dewotce, klerykałce, ignorantce", której nie oszczędził również w swoim Dzienniku (6 lipca 1958 roku), bo nie wiedziała, kim jest Żółkiewski czy Żółkiewicz, zarzucała mu, że choć jest katolickim posłem i pisarzem, drukuje w marksistowskiej "Nowej Kulturze".
Ta akurat opinia wyleciała z edycji Karty, zostało jednak wiele innych tego typu. Sam, brzydal wyjątkowy, krytycznie oceniał na przykład urodę wszystkich kobiet. Nawet Marleny Dietrich ("jej prawdziwe lata wyłaziły na wierzch i to nie wiadomo jak i którędy"), Simone de Beauvoir ("mieszczka o okrągłej nieciekawej twarzy"), żony Miłosza ("stara i brzydka"), Zofii Kossak ("stara, gruba i siwa").
Podobnie było w KIK-u. We wrześniu 1958 roku, dzięki łaskawości Kliszki, pozwolono Klubowi na 40-osobową wycieczkę do Włoch. Nadzorowaną właśnie przez prezesa Zawieyskiego.
Zobowiązał się do osobistej odpowiedzialności za dobór i zachowanie uczestników. Decydował, kto pojedzie, a przed podróżą planował pouczyć kobiety, "aby nie ubierały się wyzywająco i nie zadawały z Włochami". O ubiorze i zachowaniu mężczyzn nie wspominał. Zwłaszcza o swoim, mimo że podczas jego licznych podróży do Włoch różnie bywało.
Potwierdza to korespondencja do Zawieyskiego, przejmowana lub kopiowana przez Biuro "W" MSW, dołączona do jego dossier. Najczęściej właśnie z Włoch do monsignore Giorgio Zawieyskiego. Wyłącznie miłosna, od przyjaciół - homoseksualistów, księży i nie tylko. Nigdy, widać, nie uświadomił ich, gdzie żyje, i lepiej, żeby unikali pewnych spraw. W rezultacie SB "rozpoznawała" także jego zagraniczne kontakty, studiowała pod lupą ich najbardziej osobiste zwierzenia i plany. W związku ze znanym Ci moim dramatem, po powrocie do Polski zamierzam pracować z chłopcami - pisał jeden z nich.
Bał się ujawnienia swego drugiego życia, mimo to ryzykował dalej. Czasem tylko, zwykle pod wpływem nadużytego alkoholu, użalał się przed swoimi klerykami, księżmi, zakonnikami. Winił wyłącznie swój temperament.
Nie potrafię nad nim zapanować, mimo że wykańcza mnie zarówno psychicznie, jak i fizycznie, a na drugi dzień opłakuję gorzko każdą przygodę. Myślałem nawet, żeby pójść do spowiedzi, boję się jednak, że nasi ograniczeni intelektualnie księża nie potrafiliby mnie zrozumieć - skarżył się.
Nadal więc spowiadał się u księdza Romeczka, swego prywatnego spowiednika i kochanka, a rozgrzeszenia, usprawiedliwienia szukał u swoich kleryków.
Czy rzeczywiście tak źle żyję? pytał ich. Skoro Bóg takimi nas stworzył, z takimi, a nie innymi skłonnościami, tłumaczyli mu, nie mamy wyjścia. Nie robimy przecież nic złego - nikogo nie zmuszamy, nie krzywdzimy, więc o co chodzi?
Figurant, podniesiony na duchu, dziękował im za religijną pociechę - notowano.
Ale hakował nie tylko siebie, ale przede wszystkim swoich chłopców. Straszliwie ich krzywdził, naganiając do sieci SB. Zwłaszcza właśnie kleryków, zakonników, księży - wszystkim im SB zakładała tzw. teczki ewidencji operacyjnej (TEOK), gromadząc haki do ich ewentualnych szantaży i werbunków.
Wiedza o seksualnych preferencjach jego "cywilów" też się SB przydawała, pęczniały ich materiały, lądowali w esbeckich kartotekach - już od lat 50. tworzono pierwsze "tęczowe" rejestry. "Ustalano" nazwiska i profesje najczęstszych kontaktów wiceprezesa ZLP, co zresztą sam ułatwiał, ze swego telefonu zamawiając do nich rozmowy międzymiastowe, podając ich dane, numery. Wysyłając miłosne telegramy, zawiadamiając, kiedy do nich przyjeżdża. Gdy w czerwcu 1957 roku wybierał się na przykład służbowo do Poznania, razem ze swoim aktualnym "synkiem", osobiście zarezerwował telefonicznie dwa pokoje w hotelu - jedynkę dla "zmyłki" i dwójkę, "żeby było nam wygodniej, gdy już do mnie przyjdziesz", poinformował go w rozmowie następnej.
Telefonicznie wydawał dyspozycje swemu szoferowi, który przywoził mu chłopców do domu, woził go do Otwocka do księdza "Szczygiełka". I czekał, aż skończy spowiedź.
Pogrążał wszystkich. W marcu 1962 roku, właśnie ze względu na bliskie stosunki z Zawieyskim, na kandydata na TW wytypowano Marcina Czerwińskiego. Nie zawsze jednak tzw. "trzymania" łamały ludzi. Czerwiński, "zarozumiały, wyniosły", jak zanotowano, zdecydowanie odmówił. Przez jakiś czas nie dostawał paszportu, miał problemy wydawnicze, w końcu dano mu spokój. "Moje otoczenie i tak o wszystkim wie albo się domyśla, czym więc ryzykowałem?" - mówił Zawieyskiemu. Mimo kolejnego sygnału o inwigilacji SB ten ostatni wcale nie był ostrożniejszy. Czerwiński natomiast z nim zerwał, pozostali tylko przyjaciółmi.
Wsypywał też, pogrążał wielu, wielu innych, dostarczając SB poufnej wiedzy o podziemnym wtedy homoseksualnym świecie, i to zarówno w Kościele, jak i literaturze, filmie. Sypiąc nazwiskami, nie ukrywał, kogo właśnie "poniechał", a kogo teraz "obstawia" O kim tylko marzy, ale nie wie, jak się do niego dobrać. Z kim jest aktualnie Andrzejewski i inni sztandarowi homoseksualiści. Który z młodych reżyserów jest obiektem ich pragnień. Czy tylko "Manekin" i obskurna "Ali-baba" to kawiarnie gay-friendly? Gdzie najlepiej polować na chłopców?
Zdradzał go z byle kim
Krzywdził również Stasia, swego wieloletniego przyjaciela. W Dziennikach nie zdobył się nawet na aluzję do swojej orientacji, przedstawiając ich związek jako platoniczną idyllę.
Ich fałsz razi zwłaszcza dziś, w porównaniu ze szczerymi, bezlitosnymi również w ujawnieniu swojej seksualności, memuarami Iwaszkiewicza i Dąbrowskiej.
23 czerwca 1963 roku. "Dziś trzydziesta rocznica przyjaźni ze Stasiem" - pisał. "Wielkie wzruszenie, że to tyle lat [...]. Dotrwaliśmy do dziś w głębokiej wspólnocie wewnętrznej, przywiązaniu i najgłębszej przyjaźni. Ta przyjaźń jest czymś niezwykłym, rzadkim i pozostanie nieskalana w swoich najgłębszych uczuciach".
Kalał ją jednak nieustająco swoimi zdradami. Starał się wprawdzie ukrywać je przed Stasiem, ale nie zawsze się udawało. Jego chłopcy ciągle przecież wydzwaniali, wpadali bez zapowiedzi, zostając na kolacji, gdy nie było już gosposi, i to Staś musiał im usługiwać. Bardzo to wszystko przeżywał:
25 stycznia 1959 roku. [...] Doszło między nimi do sprzeczki. Staś robił figurantowi wymówki za doznane przykrości, nieszczerość w stosunku do siebie. Żalił się, że po tylu latach pożycia, przy każdej okazji, zdradza go z byle kim. W rozżaleniu wypomniał mu stosunki ze Zbyszkiem, którego fotografię nosił na piersi niczym święty obrazek. Widywał go też z jakimś klerykiem w katedrze św. Jana, gdzie poszedł, wbrew sugestiom Zawieyskiego.
"Nigdy, żeby już wspomnieć ten smutny fakt, nie widziałam Zawieyskiego z tym jego Stasiem. O tym się wiedziało, to był trwały związek, ale kiedy przyjeżdżał do Krakowa, zawsze sam", mówiła Józefa Hennelowa.
To prawda, ale "ten jego Staś" bardzo z tego powodu cierpiał. Rozumiał, że ze względu na swoją pozycję "Jerzuś" nie powinien się z nim afiszować, uważał jednak, że do wielu miejsc i domów mógłby go zabierać. "Trzymasz mnie wiecznie w domu" - skarżył się. "Wracasz podpity, budzisz i każesz słuchać, w jakiej byłeś tym razem ambasadzie, kogo poznałeś, co jadłeś i piłeś!"
A gdy "Jerzuś" wracał pijany, Staś musiał go jeszcze rozbierać, taszczyć do łóżka i zamykać się w drugim pokoju, bo nie pozwalał mu wtedy na zbliżenia.
"Nie mogę się z tobą pokazywać, ponieważ niczym się nie interesujesz, nie czytasz" - wyrzucał mu Zawieyski. "Chodzę na ósmą do pracy, wracam późno, jestem zmęczony, a muszę jeszcze podawać twoim gościom", usprawiedliwiał się Staś.
Zdawał sobie jednak sprawę, że nie dorównuje "Jerzusiowi" intelektualnie, dlatego też tolerował jego związek z Czerwińskim. O wszystkie inne był bardzo zazdrosny, robił mu sceny. Zaczynały się między nimi ciche dni. Na szczęście "gorącości" Jerzusia trwały krótko, szybko się przepraszali i kochali na zgodę. Zawsze ją też opijali, tak zresztą jak wszystkie okazje, zwykle kolejne sukcesy "Jerzusia". Dobry alkohol był w ich męskim domu codziennie obecny.
"Zawieyski skarżył się na trudności pożycia ze Stasiem", pisała 16 maja 1965 roku w swoich Dziennikach Anna Kowalska. Razem z Marią Dąbrowską często u nich gościły.
Co nie było wobec Stasia lojalne, żalił się też na niego Marcinowi Czerwińskiemu. Mam go dość, siedzi mi wiecznie na karku, krępuje swoją obecnością. Ale jest taktowny, dyskretny, a przede wszystkim bezgranicznie mi oddany i nigdy nawet nie pomyślałem, żeby go porzucić - przyznawał.
I nic dziwnego. Był przecież nie tylko jego kochankiem, ale też sekretarzem, kamerdynerem, pielęgniarką, namiastką rodziny. Mimo wszystko najbliższym człowiekiem, co nie przeszkadzało mu go zdradzać, "ponieważ był zbyt wstydliwy, przyzwoity, skromny, miał za mały temperament".
"Niech SIĘ pan nie obciachuje"
"Poznał Stasia jako wiejskiego chłopca, zrobił z niego profesora" - pisała dalej Kowalska.
Żeby ukryć przed światem charakter ich związku, uszczęśliwiał go na siłę. Zarzucał mu wprawdzie brak zainteresowań intelektualnych, mimo to, wykorzystując swoje funkcje, zwłaszcza prezesa Rady Naczelnej Towarzystwa Przyjaciół KUL-u, Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, ulokował tam Stasia. Raz w tygodniu więc Staś prowadził ze studentami zajęcia z psychologii. Bezprawnie, przed wojną, po Seminarium Nauczycielskim, studiował jedynie na tzw. Wolnej Wszechnicy Polskiej, a podczas okupacji na organizowanych przez nią kompletach. Nie upoważniały do doktoratu, mimo to dzięki pomocy "Jerzusia" jakoś go zrobił. Może dlatego nie lubił swego tytułu używać? Zawieyski natomiast nazywał go nawet profesorem i wymagał tego od wszystkich.
"Studenci KUL-u śmiali się, gdy Staś mówił na przykład »Niech się pan nie obciachuje«, nazywali za plecami żoną Zawieyskiego, proletem. W gruncie rzeczy pozostał prostym, wiejskim chłopcem ze Słupcy, o szerokiej, poczciwej twarzy. Pochodził z biednej, wielodzietnej rodziny, której Zawieyski bardzo pomagał", mówiła Isia, Jadwiga Cierniak, córka Jędrzeja Cierniaka, przedwojennego współpracownika i przyjaciela Zawieyskiego.
"Wujek, bo tak do niego mówiłam - kontynuowała - zdominował Stasia i programował mu życie. Nie podobało mu się, że chciał zostać »tylko« nauczycielem. Bardzo o niego zazdrosny, wybrał mu kierunek stuprocentowo babski - psychologię dziecięcą. Staś słaby, bierny, nie potrafił mu się przeciwstawić i źle czuł się zarówno podczas studiów na Wszechnicy, jak też w poradni psychologicznej, gdzie potem pracował - był wszędzie jedynym mężczyzną. Co więcej, praktycznym, z poznańskiego, i coś tak niekonkretnego jak psychologia dziecięca w ogóle go nie interesowało".
Człowiek maski lub mitu
W odróżnieniu od Zawieyskiego. Czy miał również skłonności pedofilskie? Nie było jeszcze uczulenia na tę sprawę, raczej ogólna wesołość, gdy wiceprezes, o czym wszyscy w ZLP dobrze wiedzieli, załatwiał wszystko i od ręki, gdy któremuś z pisarzy rodził się syn, co wprawiało go w nastrój euforyczny i niemal płakał ze szczęścia. "Mam 40 chrześniaków, prawie samych chłopców", chwalił się. Urodziny córki nie poruszały go zupełnie i nic nie dawało się na nią załatwić.
Stasia nazywał swoim Dzieciątkiem. Czytał razem z nim jego zawodowe lektury, na przykład, jak notował w Dzienniku (28 kwietnia 1963 roku), Wiaderko śpiewa, Dzieci mówią i rysują Brzechwy.
Lubił słuchać jego opowieści o małych pacjentach poradni. Jedną z nich przejął się do tego stopnia, że na jej podstawie napisał opowiadanie, które stało się scenariuszem filmu Odwiedziny prezydenta. O chłopcu przeżywającym tragedię po rozwodzie rodziców. Najbardziej chyba udane swoje dzieło, bo to był temat, który naprawdę czuł.
Małemu chłopcu poświęcił też Notatnik liryczny, napisany po tragicznej śmierci swego 14-letniego siostrzeńca, Krzysia. Pięknego cherubinka, przypominającego Tadzia ze Śmierci w Wenecji, jak świadczy jego zdjęcie, zamieszczone nieprzypadkowo w PAX-owskim wydaniu Dziennika Zawieyskiego. Czy jego uczucie do Krzysia wykraczało poza relacje rodzinne? W każdym razie Notatnik to pełen ekspresji i namiętności skowyt zrozpaczonego kochanka, a nie wuja po stracie siostrzeńca.
Odnotowywał w Dzienniku kolejne rocznice śmierci Krzysia. Ciągle o nich pamiętał, bardzo przeżywał, jeździł nawet do Słupska, gdzie był, "gdy to się stało, chodził tymi samymi, co wtedy ulicami".
"Prawdziwie i do głębi samotny jest tylko człowiek maski lub mitu, ukrywający jakieś własne, duchowe pęknięcia, który dźwiga swój patos kłamstwa wobec świata", pisał w Notatniku.
Czy to o sobie?
Nie odwiedził Go nawet w szpitalu
Nie ma żadnych dowodów na to, że SB posłużyła się kompr-materiałami na Zawieyskiego. Spaliłaby tym samym swoje bezcenne źródło informacji, nie wiadomo przecież, czy nie podsłuchiwała go nadal, a zostawiła jedynie dokumenty z czterech lat. Zwłaszcza że Zarząd KIK-u obradował często w willi Zawieyskiego w Konstancinie, sądząc, że tam jest bezpieczniej.
Co najważniejsze, w świetle materiałów z jego inwigilacji SB nie traktowała go wcale jako przeciwnika, ale kogoś bardzo lojalnego, oddanego, zafascynowanego Gomułką. Zdumiona marcową postawą swego pieszczocha ukarała go dla niego najdotkliwiej, odsuwając od władzy. I wtedy dopiero, co się przemilcza, wygłosił swoje słynne sejmowe przemówienie, chcąc odejść z twarzą.
Czy warto więc było za jeden jedyny wyskok mścić się nadal na kimś zupełnie już niegroźnym? Wyeliminowanym z gry, skończonym? Kto oddał też duże zasługi władzy, mediując na jej korzyść z Kościołem? Zwłaszcza że zginął tragicznie w czerwcu 1969 roku, przeszło rok po swoim przemówieniu, gdy jego sprawa dawno już przyschła i nikt o niej nie pamiętał.
Niewykluczone natomiast, że kilka zdjęć z podglądu Zawieyskiego podesłano kardynałowi Wyszyńskiemu, potraktował go bowiem niezwykle surowo. Mimo że po wylewie leżał w rządowej lecznicy prawie dwa miesiące, a nawiedzanie chorych to podstawowy chrześcijański obowiązek, kardynał nie znalazł czasu, żeby go odwiedzić, a nawet przesłać mu kwiatów czy pozdrowień.
Nie zgodził się również na mszę za jego duszę w warszawskiej katedrze, a tym bardziej aby to on ją celebrował. "Nie zezwolił warszawskiemu klerowi na udział w pogrzebie swego współpracownika, chowali go księża krakowscy, specjalnie w tym celu sprowadzeni z Krakowa", pisał w swoim Dzienniku (20 lipca 1969 roku) dobrze poinformowany Mieczysław Rakowski. Sam również się na pogrzebie nie pojawił.
Nie chciał nawet słyszeć o Alei Zasłużonych na Powązkach, KIK pochował więc swego prezesa na małym cmentarzyku w podwarszawskich Laskach.
To sprawa skandaliczna, szczyt wszystkiego - donosiła (10 lipca 1969 roku) TW "Anna", czyli Wacław Auleytner, sekretarz generalny KIK-u. Kardynał nie wziął udziału w pogrzebie pod pozorem, że tego dnia będzie nieobecny w Warszawie. Tymczasem jakieś przeznaczenie boskie sprawiło, że wracał akurat pieszo od kościoła kapucynów na Miodowej, w chwili gdy podjeżdżała kolumna autokarów wiozących uczestników pogrzebu Zawieyskiego i wiele osób go widziało.
Odłożył ucieczkę na później
Urażony KIK zemścił się więc na kardynale. Znając jego obyczajowy konserwatyzm, wiedząc, że to mu się nie spodoba, rzekomo w dowód swojej wielkiej tolerancji pochował swego prezesa w grobie "małżeńskim", dwuosobowym, drugi z nich przeznaczając od razu dla Stasia cieszącego się dobrym zdrowiem, zamawiając płytę z jego nazwiskiem. Choć nikt go o zgodę nie pytał, a Staś (podobnie zresztą jak siostra Zawieyskiego) wcale sobie takiej ostentacji nie życzył, zwłaszcza że był rok 1969, głęboki PRL i wspólny grób dwóch mężczyzn, do tego na przyklasztornym cmentarzu, budził również nieprzychylne komentarze.
Mimo to Staś nie protestował - zaszkodziłoby mu to w walce o schedę po "Jerzusiu". Ucieczkę od niego odłożył na później, gdy załatwi sprawy spadkowe. Zmarł jednak nagle na serce i nie zdążył. Pochowano go obok Zawieyskiego, a ich grób wszystkie portale LGBT okrzyknęły symbolem gejowskiej wierności i odwagi.
[...] Tak przepłynął ostatni Konrad
z drzew wierzchołków
w Korzenie,
które las - czynią braćmi.
Bogusław Wit-Wyrostkiewicz, Pogrzeb Zawieyskiego
"Bardzo szybko pogodził się ze swoją dymisją i wcale nie był załamany, a wręcz przeciwnie, pełen życia i planów", pisał o Zawieyskim Ludwik Stomma, którego ojciec, Stanisław, był nie tylko jego przyjacielem z koła poselskiego "Znak", ale też sąsiadem ze Starówki.
Z Ludwikiem Stommą nigdy się wprawdzie nie zgadzam, ale nie w tym wypadku. Moi rozmówcy, zwłaszcza Zbigniew Irzyk i Jerzy Narbutt, przyznawali również, że właśnie w swoim ostatnim już roku życia rzekomo zdruzgotany Rejtan roku 1968, jak pisano o Zawieyskim, był bardzo szczęśliwy. 25 lipca 1968 roku, co odnotował w swoim Dzienniku, poznał bowiem swoją ostatnią wielką miłość. 23-letniego wówczas (rocznik 1946) studenta Akademii Teologii Katolickiej, Bogusława Wyrostkiewicza. Jako szef studenckiego teatru Ateka odwiedził go, aby prosić o zgodę na wystawienie jego dramatów, i tak się zaczęło.
"Rola Wyrostkiewicza, ostatniego sekretarza oraz edytora dzieł Zawieyskiego i rezydenta jego willi w Konstancinie, nie jest do końca wyjaśniona. Nie wiadomo, co ich łączyło, czy był to romans, czy tylko platoniczna fascynacja starzejącego się pisarza, a może intelektualne porozumienie?" pisze Krzysztof Tomasik w swoich Homobiografiach.
O ty, posledniaja liubow - błażenstwo ty i beznadieżnost, mówią Rosjanie, co znaczy: "Ach ty, ostatnia miłości, jesteś błogosławieństwem i beznadziejnością", a w przypadku Zawieyskiego okazała się, niestety, tym drugim. Nie była to z pewnością jego kolejna, krótka "gorącość" - obdarzył przystojnego studenta zaufaniem bezprecedensowym, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzało. Poruszony jego skargami na brak pracy i mieszkania - "udomowił" go. Choć znał go tak krótko, zatrudnił jako swego sekretarza, powierzając opracowanie swoich Dzienników, a także - co okazało się najbardziej zgubne - zameldował w swojej willi w Konstancinie.
"Nazwisko Wyrostkiewicza uznał za zbyt trywialne, wymyślił mu więc piękny przydomek Wit, którego zaczął z powodzeniem używać", wspomina Zbigniew Irzyk.
I to głównie dla swego ostatniego kochanka walczył ostro o utracone przywileje, bo cóż bez nich znaczył? O emeryturę specjalną, o służbowy samochód z kierowcą, który po długich bojach, opisanych bez żenady w swoich Dziennikach, otrzymał od KIK-u jako jego prezes. Oprócz tego dwie 50-tysięczne zapomogi, drugą wyłącznie na opracowanie swoich Dzienników, czyli właśnie dla Wita.
"O zauroczeniu Zawieyskiego młodym studentem teologii zadecydowały ich podobieństwa. Obaj zajmowali się literaturą, teatrem, aktorstwem, próbowali też łączyć żarliwy katolicyzm z homoseksualizmem", pisze Krzysztof Tomasik w życiorysie Wita na gejowskim portalu "Inna strona".
Bogusław Wyrostkiewicz pochodził z Olkusza, którego dziś jest dumą i chlubą. Inny olkuszanin, pisarz Marek Sołtysik, uwiecznił go w swojej książce Czułość i podniecenie jako Stefana Mara, ostatniego sekretarza Zawieyskiego. Chciał zostać aktorem albo reżyserem, nie dostał się jednak ani do szkoły aktorskiej, ani na reżyserię, poszedł wobec tego na ATK, Akademię Teologii Katolickiej, której nie skończył. Próbował swoich sił w reżyserii, z tym że wyłącznie na prowincji, między innymi w Świdwinie, na scenach teatrów w seminariach duchownych. O kulturze pisywał też do wielu pism - "Miesięcznika Literackiego", "Poezji", "Gościa Niedzielnego", PAX-owskich "Kierunków".
Szybko zdobył status młodego, obiecującego katolickiego poety, autora trzech tomików. Wołanie o słowo wydał w 1977 roku na własny koszt, w mikroskopijnym nakładzie w londyńskiej Oficynie Poetów i Malarzy, zyskując sławę opozycjonisty. Rozmowy z Dawidem wyszły w Księgarni św. Wojciecha, Odbicia i sobowtóry sfinansowało Towarzystwo Kultury Słowiańskiej, którego był prezesem; ukazały się już po jego śmierci w wieku zaledwie 38 lat. Tytuły wierszy Wita mówią same za siebie: Poeta modli się, Medytacje na drodze krzyżowej, O przejściu do nieba.
Dziś nikt o nich nie pamięta, ich autor istnieje wyłącznie jako ikona środowisk LGBT, lesbijsko-gejowskich, "tęczowych" portali, miesięcznika "Okay", zamieszczających coraz to nowe rewelacje o jego rzekomych partnerach, ostatnio o zmarłym tragicznie aktorze Andrzeju Nardellim, a także napisane przez Wita homoerotyczne wiersze, na przykład Sonet - z Szekspira:
Uwierz moim wyznaniom; nie jesteśmy razem
Choć miłość nasza z jednego zrodzona pragnienia
Na siebie wezmę piętno, które śmieszy czasem
Ciebie od tego przykrego chcę uchronić losu
Jedno z nas pożądanie zachłannej miłości
Choć tyle różnic, lęków przed utratą siebie
Nasza tęsknota w nich się nie rozgości
Jak gwiazdy chybionym światłem krążymy po niebie
Nie napiszę nad wierszem twojego imienia
Na prześmiewców pruderię nie narażę ciebie
A i ty mieszczańskie zachowaj wierzenia
Może w tym wierszu skryty, będziesz szukał siebie.
Uwierz moim wyznaniom; cały jestem z ciebie Że dzięki nocy nas złączę w to uparcie wierzę.
Sekretarz Zawieyskiego słynął bowiem z manifestowania swojej orientacji i w willi po Zawieyskim w Konstancinie, gdzie po jego śmierci królował, urządzał pierwsze chyba w PRL-u, głośne gejowskie imprezy, a gości dobierał pod kątem orientacji homoseksualnej. Jak mówił Tomasikowi jeden z nich, pragnący zachować anonimowość: "Boguś był czarujący. Bawił się w działalność opozycyjną. Znał Andrzejewskiego, Iwaszkiewicza, potrafił opowiadać cudne anegdoty. Willa, którą przekazał mu Zawieyski, była domem otwartym, bywali tam wszyscy. Nocowałem kiedyś w łóżku, w którym spały Maria Dąbrowska z Anną Kowalską. Nie był z nikim związany na stałe, ciągle szukał, uczestniczyli w tym nawet jego znajomi. Prowadził takie życie, że seks na zasadzie przygodnej, a cały krąg przyjacielsko-towarzyski - swoją drogą".
"Wprawdzie dorobek twórczy Wita nie należy do imponujących, on sam wart jest pamięci ze względu na odwagę w ujawnianiu swojej orientacji oraz znajomość z wieloma wybitnymi gejami, których był satelitą", pisze Tomasik.
"ZDJĘTY Z EWIDENCJI Z POWODU ZGONU"
Czy nie zastanowił się jednak, dlaczego inni geje bali się afiszować, a Wit nie? Czy była to tylko kwestia jego odwagi? Odpowiedź przynoszą archiwa IPN-u. Według nich sekretarz Zawieyskiego nie był wcale satelitą znanych gejów, ale ich delatorem. Groźnym, wieloletnim TW o pseudonimie "Krzysztof", zarejestrowanym pod numerem 3940, wysługującym się SB prawie 20 lat, aż do swojej nagłej śmierci. Zdjęty z ewidencji z powodu zgonu, napisano w jego dokumentach. Pracował dla Departamentu IV, Wydziału II, "od Kościoła". Zawiadywali nim dwaj podpułkownicy, główni macherzy na tym odcinku - Zdzisław Baranek i Zdzisław Kucharek, prowadzący też "obiektówkę" na KIK; TW "Krzysztof" był jednym z ich cenniejszych pomagierów.
Jego teczkę zniszczono w grudniu 1989 roku, mimo to zachowały się twarde dowody współpracy. Przede wszystkim zapisy ewidencyjne, w sumie aż dziewięć stron, według których skaptowano Wita w grudniu 1965 roku jeszcze jako studenta ATK. Zaczynał od donosów na swoich wykładowców, zwłaszcza dziekana wydziału teologii, księdza profesora Janusza Pasierba, znakomitego filozofa i poetę, oraz Jacka Salija i innych. Głównie jednak wykorzystywano go do kontrolowania "wrogich środowisk katolickich".
Zachowały się setki jego własnoręcznych lub spisywanych ze słów TW raportów, znajdujących się w teczkach rozpracowywanych przez niego osób i miejsc: KIK-u i jego czołowych postaci (między innymi Tadeusza Mazowieckiego, Anieli Urbanowiczowej) oraz sekcji kultury, do której należał, redakcji "Więzi", znanych księży - duszpasterzy środowisk twórczych, związanych z Kościołem literatów - Jerzego Narbutta, Leszka Proroka, Anny Kamieńskiej - był członkiem jury konkursu poetyckiego imienia jej męża, Jana Śpiewaka.
Najwięcej raportów "Krzysztofa" ocalało w dossier KIK-u - w 1973 roku został jego członkiem. Nie wchodziło się tam z ulicy, wymagano wyprowadzających i rekomendacji. Mimo pracy w reżimowym "Za i Przeciw", jako były sekretarz Zawieyskiego, ikony KIK-u, Wit nie miał z tym problemów. Tym bardziej że wprowadził go Staś Trębaczkiewicz, który miał dzięki Zawieyskiemu mocny status członka założyciela, a popierał go i przyjmował, niewątpliwie na zlecenie Rakowieckiej, sekretarz generalny KIK-u, Wacław Auleytner, czyli TW "Anna".
Wszedł w wielki świat
Sprawę zatrudnienia TW "Krzysztofa" omówię z naczelnikiem Wydziału IV, Departamentu III MSW, towarzyszem Bielawskim - pisał 28 lutego 1974 roku jego prowadzący, podpułkownik Baranek. Wynagradzali go bowiem nie tylko finansowo, ale też zameldowaniem w Warszawie, w 1975 roku stypendium w Stanach, synekurą w Stowarzyszeniu Kultury Słowiańskiej, a przede wszystkim kolejnymi posadami, bo nigdzie nie potrafił zagrzać miejsca, na przykład w redakcji młodzieżowej RSW "Prasa". Mierzył wprawdzie wysoko, bo na redakcję warszawskiej "Kultury", ale SB udało się go ulokować jedynie w "Za i Przeciw", które nazywał "W te i nazad".
Był kretem wyjątkowo cennym, wykorzystywanym w związku z tym ze szczególną ostrożnością, w obawie przed dekonspiracją. I to nie tylko ze względu na ważne miejsca, które rozpracowywał - KIK, Laski czy "Więź", ale tematykę swoich raportów. Jego specjalnością był "homoseks", jak pisał. Zarówno wśród księży, jak też w KIK-u, "Więzi" zdarzały się osoby tej właśnie orientacji i o nich informował. Między innymi o najwyższych kościelnych hierarchach oraz ich "boyach".
A wiedzę na ten temat miał ogromną, nie tylko z doświadczeń własnych, ale, co często zaznaczał, z rozmów z Zawieyskim. Równie wielkie też możliwości dotarcia - status sekretarza i spadkobiercy Zawieyskiego dawał mu wszędzie wejścia. Brylował więc w Laskach, w kościele św. Marcina, bez problemu zdobywał miejsce w zapchanym zwykle na Wielkanoc klasztorze w Tyńcu, gdzie zgodnie z kolejnymi zadaniami miał śledzić jednego z "figurantów", który pojechał tam ze swoim młodym przyjacielem.
Dostarczał haków straszliwych, wyrządził wiele zła. O jednym z księży, którego po jego donosach SB próbowała bezskutecznie werbować, informował na przykład, że udzielał nielegalnych i potajemnych ślubów homoseksualnych pod przykrywką hetero. Sypał nazwiskami i funkcjami panów młodych oraz, jak pisał, ich "parawanów", to znaczy podstawionych pań.
I nie tylko informował, ale na przykład na podstawie dostarczonych mu zdjęć identyfikował partnerów rozpracowywanych przez SB księży oraz wysoko postawionych "katolików świeckich". Ikona środowiska LGBT zdradzała po prostu swój świat, który trzymał się w PRL-u razem i wspierał, był z konieczności bardzo hermetyczny. Czarne owce w rodzaju TW "Krzysztofa" zdarzały się rzadko i dlatego były tak cenne.
Mieczysław Hryniewicz, aktor: "Poznałem Wita na »stypach« po Zawieyskim, które urządzał razem ze Stasiem Trębaczkiewiczem. Wiadomość o jego współpracy wcale mnie nie zdziwiła. Był łatwym łupem nie tyle ze względu na swoją orientację, ale tryb życia - wraz to nowi partnerzy, liczne imprezy oczywiście kosztowały, on natomiast ciągle pożyczał, był bez grosza, bez etatu, w wynajętych pokoikach, wspierany jedynie czasem przez matkę, która pracowała w Ameryce.
Gubiły go też niebywałe, intelektualne ambicje - chciał pisać, reżyserować, a tak naprawdę nic mu nie wychodziło. Mimo pozorów erudycji był bardzo powierzchowny, leniwy, nie znał żadnego obcego języka. Jedyne, co rzeczywiście potrafił, to bywać, kręcić się wokół znanych postaci. Związek z Zawieyskim, a potem ze Stasiem był spełnieniem jego marzeń, pozwolił mu wejść w wielki, intelektualny świat. Sekretarza Zawieyskiego zapraszała do Lasek sama matka Czacka, a po corocznych mszach po Zawieyskim dyskutował z Hertzem i Dejmkiem".
Opieczętowano jeGo willę i mieszkanie
Czy TW "Krzysztof", spec od "homoseksu", znalazł się obok Zawieyskiego przypadkowo? Trudno w to uwierzyć, tylko po co mu go podsunięto, gdy był już zdymisjonowany, politycznie skończony, wyeliminowany z gry? Najprawdopodobniej chodziło o przejęcie jego Dzienników, co się w końcu SB udało. Jak świadczy sprawa zarekwirowanych, wielotomowych Kamieniołomów Kornackiego, dzienniki ważnych osób były dla SB cennym łupem. Gotowcem, kopalnią haków, zaczepek, wielkiej wiedzy. W przypadku Zawieyskiego między innymi o kardynale Wyszyńskim, przyjaciołach ze "Znaku", KIK-u, jego homoseksualnym kręgu.
"Na szczęście nigdy chyba dziennika Zawieyskiego nie próbowały skonfiskować służby specjalne, nie uległy również zagubieniu po śmierci pisarza, choć zaginęły jego papiery osobiste", pisał Andrzej Friszke. Czyżby nie czytał dotyczących go materiałów IPN-u? Czy też po prostu je przemilczał, bo nie sposób ich nie dostrzec?
Według nich polowanie na spuściznę Zawieyskiego SB rozpoczęła zaraz po jego śmierci. Pod pretekstem poszukiwań zaginionego rzekomo testamentu pisarza, a później wyjaśnienia spraw spadkowych, oficjalnie MO, a nieoficjalnie SB, zapieczętowała i zaplombowała mu willę w Konstancinie, którą w tym czasie bezkarnie plądrowała i nikt nie mógł tam wejść.
Zapieczętowano również mieszkanie Zawieyskiego na Starówce, ale tylko gabinet, pozostałą część zajmował nadal Staś. Wiedział jednak, gdzie żyje, i po wylewie "Jerzusia", zawsze mu oddany, schował natychmiast jego papiery, na czele z Dziennikiem, a nasłanym na niego TW nie udało się z niego nic wydobyć.
Z inicjatywy kierownictwa warszawskiego KIK-u - informował 4 lipca 1969 roku KO "Michał" - w mieszkaniu przy ul. Brzozowej, gdzie mieszkał Zawieyski i gdzie nadal zamieszkuje jego przyjaciel, St. Trębaczkiewicz, na każdą noc chodzi spać jeden z członków KIK-u. W pierwszą noc, gdy pełnił tam dyżur Tadeusz Mazowiecki, naruszono plomby zabezpieczające pomieszczenia bezpośrednio użytkowane przez Zawieyskiego. Plomby te - jak zameldowała oficjalnie MO - rzekomo uszkodził pies. "Michał" przypuszcza jednak, że były to poszukiwania materiałów pozostawionych przez Zmarłego.
Kilka osób - pisał dalej "Michał" - jeszcze za życia Zawieyskiego czytało jego dzienniki, przestrzegając go, aby je chronił, bo są łakomym kąskiem dla SB. "Michał" tylko je widział, zagadnął więc Trębaczkiewicza, jaki jest ich obecny los, ale dał mu do zrozumienia, że dobrze je zabezpieczył i znacząco wskazał, że na ten temat nie może mówić, bo ściany mają uszy.
Mimo to SB próbowała nadal włamywać się do mieszkania Stasia, a pomagał jej w tym TW "Krzysztof".
Na okres 3 tygodni wyjeżdża nad morze S. Trębaczkiewicz - relacjonował 18 marca 1974 roku jego oficer. W tym czasie mieszkanie będzie puste. Przed wyjazdem ma zmienić jeden zamek w drzwiach wejściowych, do którego odcisk klucza udostępni nam TW "Krzysztof".
Po odpieczętowaniu willi i mieszkania okazało się, że testamentu nie odnaleziono. Od razu więc pojawiły się głosy, że został zniszczony. Najprawdopodobniej, aby wyeliminować Stasia, który nie pozwoliłby SB kontrolować spuścizny Zawieyskiego. Odmówił przecież współpracy, od razu schował jego papiery, był bardzo związany z KIK-iem, Laskami.
Ale choć dla SB byłby to mały pikuś, nie sfałszowała testamentu na rzecz Wita - tak cenny spadek mógłby go od niej uniezależnić, wolała trzymać swego TW na smyczy, czyli statusie rezydenta willi.
Nikt nie wierzył, że dobiegający siedemdziesiątki Zawieyski, zdając sobie sprawę ze swojej skomplikowanej sytuacji osobistej, mógł nie zabezpieczyć Stasia, swego wieloletniego partnera. Nie zadbał, aby został choćby współspadkobiercą jego praw autorskich i cennej, pełnej dzieł sztuki posiadłości w Konstancinie. W swoich Dziennikach przyznawał przecież, że "ten uroczy domek to dzieło Stasia, który wyczarował go i całe otoczenie swoją czułością i troską" (25 stycznia 1965 roku).
Staś musiał wynieść się też z wielkiego, pięknego mieszkania "Jerzusia" na Starówce. Znajdowało się w gestii Urzędu Rady Ministrów, on natomiast był jedynie współlokatorem i nie miał do niego żadnych praw. Na szczęście pomógł mu życzliwy i wpływowy sąsiad, poseł Edmund Osmańczyk. Interweniował u Wieczorka, sekretarza KW, i dzięki temu Staś otrzymał w tym samym domu mały pokój z kuchnią.
Jadwiga Cierniak: "Staś bardzo to przeżywał. »Czy Jerzuś mógł mnie tak potraktować?«, powtarzał ciągle. Szukał dokumentów potwierdzających, że jest spadkobiercą Zawieyskiego, zwłaszcza Konstancina, owocu jego ciężkiej pracy, głównie w ogrodzie, o który tak dbał.
W wydawnictwach publikujących Zawieyskiego, u zaprzyjaźnionego z nim Witolda Balickiego, ministra kultury, szukał pomocy.
Próbował wywalczyć dla siebie choćby mały procent z jego tantiem. Bezskutecznie. Nie było testamentu, a związków partnerskich absolutnie wtedy nie uznawano i wszyscy rozkładali ręce, albo nawet kpili z »wdowy po Zawieyskim«.
Dla Stasia sprawa schedy po Jerzusiu była bardzo ważna - poświęcił mu przecież całe swoje życie. Próbował więc ubezwłasnowolnić go i decydować o jego spuściźnie, pieniądzach na koncie, już wtedy, gdy leżał po wylewie w klinice. Wspierał go Marcin Czerwiński i Tadeusz Mazowiecki - wiedzieli, kim był dla Zawieyskiego. Bali się też Wita, dla którego, zadurzony i w niepełnej świadomości, mógł zrobić wszystko. I to głównie ze względu na niego zakazali u Zawieyskiego jakichkolwiek odwiedzin. Wdarłam się do niego niemal cudem, ubłagałam jakoś portiera.
Przyszedł również Staś i byłam świadkiem sceny rozdzierającej. Na jego widok Jerzy wstał z łóżka, zebrał w ręcznik swoje rzeczy z szafki i chciał z nim wyjść, ciągnął go do drzwi, bo nie mówił jeszcze, tylko bełkotał. Staś, zgodnie z prawdą, tłumaczył mu, że na to za wcześnie, że musi jeszcze tu trochę zostać - to decyzja lekarzy. Jerzy upadł wtedy przed nim na kolana - tak bardzo chciał widać wyjść do domu, a tym samym do Wita, dla którego naprawdę stracił głowę.
A on wejść tam nie mógł, ale krążył pod lecznicą, wołał do Jerzego, gwizdał. Musiał to słyszeć, może więc stęskniony, chciał go zobaczyć, wyszedł jakoś na balkon i nie do końca jeszcze przytomny, wychylił się za bardzo i runął w dół?
Sprawę jego ubezwłasnowolnienia powierzono dr Piekarskiej, pełniącej zarazem funkcję biegłego sądowego. Odmówiła jednak poparcia - wylew cofał się, niezbędna była również zgoda rodziny. Zawiadomiła wtedy mieszkającą w Łodzi przyrodnią siostrę Jerzego, panią Helenę Styczyńską, która natychmiast przyjechała i zablokowała sprawę. Zamieszkała z Witem razem w willi brata, a po jego śmierci założyła sprawę spadkową. Ciągnęła się kilka lat, ale w końcu ją wygrała - w myśl prawa dziedziczyła rodzina, choćby najdalsza, a nie najbliższy nawet partner".
Zważywszy na to, kim był TW "Krzysztof" i jaki reprezentował resort, mamy prawo zapytać, po co tak naprawdę kręcił się pod rządową lecznicą? Czy nie udało mu się jakoś tam jednak wejść? Jerzy Zawieyski wypadł przecież, wyskoczył, czy też został wypchnięty z okna czwartego piętra nad ranem, gdy portier mógł się zdrzemnąć, pacjenci spali. A Zawieyski nadal przecież był półspa-raliżowany, zaczynał dopiero chodzić, jak mógł wobec tego pokonać parapet okna, wyjść na balkon i o własnych siłach wychylić się z wysokiej balustrady? Czy pomógł mu właśnie TW "Krzysztof"?
Być może więc była to jego samowolka? SB nie zyskiwała bowiem na śmierci Zawieyskiego, ale on tak. A stara prawnicza maksyma mówi, że zrobił ten, komu korzyść przyniosło. "Krzysztof" natomiast z biednego studenta bez grosza i mieszkania, po śmierci swego "Mistrza", został rezydentem jego cennej willi w Konstancinie, szanowanym edytorem jego dzieł, kustoszem poświęconego mu muzeum.
Oczywiście są to tylko pytania. Ale jedno jest pewne - u kresu swego życia Jerzy Zawieyski miał obok siebie niebezpiecznego tajnego współpracownika.
CO dostało Muzeum, a co Laski?
Schedy po "Jerzusiu" Staś bronił jak lew. Uratował nie tylko jego Dzienniki, ale też sporo cennych pamiątek po nim.
Przewidywał niekorzystny dla siebie wyrok i już dużo wcześniej robił wszystko, aby siostra Zawieyskiego, która nigdy go za związek z nim nie lubiła, dostała jak najmniej. Podobnie jak zachłanny Wit, tym bardziej że po jego imprezach zawsze coś ginęło. Przy pomocy Zarządu KIK-u, a zwłaszcza Tadeusza Mazowieckiego, wywalczył więc utworzoną w Laskach Izbę Pamięci Zawieyskiego, która była zarazem pokojem pracy twórczej dla opozycyjnych pisarzy. Oddał jej wiele cennych antycznych mebli, obrazów, które Zawieyski kolekcjonował, a Muzeum Literatury przekazał jego korespondencję oraz księgozbiór z dedykacjami. Po wygranej przez siostrę sprawie spadkowej, zarówno Muzeum, jak i Laski musiały jej za to zapłacić, ale dzięki temu coś po Zawieyskim jednak ocalało.
Według wielu raportów TW "Krzysztof" informował szczegółowo SB o losach spuścizny materialnej Zawieyskiego. Co oddał Staś Muzeum, a co Laskom? Kto był fundatorem Izby? Kto przybył na jej uroczyste poświęcenie, a kogo zabrakło (kardynała Wyszyńskiego). Dobrze wszystko wiedział - na ochotnika dołączył do KIK-owskiej młodzieży z sekcji kultury, która pomagała w urządzaniu Izby.
Donosił też o przyjeżdżających do niej gościach. Między innymi o pierwszym z nich - Zbigniewie Herbercie. "Tylko w Laskach mógł pracować, bo nie czuł się inwigilowany", mówiła w jednym z wywiadów Katarzyna Herbertowa. Jak się jednak okazało, SB dosięgła go i tam. On również obdarzył zaufaniem byłego sekretarza Zawieyskiego i zwierzał mu się ze swojej dramatycznej sytuacji, zwłaszcza mieszkaniowej - tułaczki po znajomych, problemów z kupnem czegokolwiek itd.
Dzienniki przygotowywał TW
Za życia Zawieyskiego Staś i Wit żyli w miarę przyjaźnie. Po Czerwińskim to Wit został partnerem intelektualnym "Jerzusia", Staś musiał go więc tolerować. Nie wchodzili sobie w drogę - Staś mieszkał głównie na Starówce, Wit natomiast w Konstancinie. Śmierć Zawieyskiego bardzo ich zbliżyła - razem go przecież identyfikowali, ubierali do trumny, chowali. Gdy willę Zawieyskiego zapieczętowano, Wit zamieszkał u Stasia i jak mówiono - byli wtedy parą. Słaby i bierny Staś zawsze ulegał silniejszemu. Jak wszystkie związki Wita, także i ten trwał bardzo krótko - Staś był mu potrzebny tylko po to, aby wchodzić do KIK-u, Lasek, grać przyjaciela Zawieyskiego.
Bardzo szybko zaczął donosić również na Stasia, który utrudniał mu przejęcie kontroli nad schedą po Zawieyskim.
Bardzo jej pilnował, Wit informował więc tylko SB o wszystkich próbach "odkorkowania" jego twórczości. Dwóch książkach: Dobrze, że byli i Drogach katechumena, przygotowanych przez Stasia do druku razem z Tadeuszem Mazowieckim dla Biblioteki "Więzi". Czy to za sprawą alarmu "Krzysztofa" miały kłopoty? "Cenzura wstrzymała cykl produkcyjny Dobrze, że byli, żądając wycofania zbyt pozytywnego rozdziału o biskupie Klepaczu", raportował.
Alarmował też o próbach wydania Dzienników Zawieyskiego. A dobrze o nich wiedział - jako jego były sekretarz, razem ze Stasiem, Marcinem Czerwińskim, Tadeuszem Mazowieckim i Konstantym Łubieńskim został zaproszony przez PIW do Komitetu, który miał je przygotowywać.
Informacje o "Dziennikach" PIW utrzymuje w ścisłej tajemnicy, do momentu aż poseł Łubieński przeprowadzi rozmowy w KC, od którego wydawca musi uzyskać placet - donosił.
Czy nie dostał go po naciskach SB? W każdym razie kret w Komitecie przygotowującym Dzienniki zrobił swoje i nie wyszły ani wtedy, ani później.
Stało się to dopiero po śmierci Stasia, w 1983 roku, ledwo po zawieszeniu stanu wojennego. I to w reżimowym, popierającym WRON-ę Instytucie Wydawniczym PAX, z którym Zawieyski nie miał nigdy nic wspólnego, ekipa Jaruzelskiego posłużyła się więc nim do swojej legitymizacji. Kartki z dziennika Zawieyskiego, jak je zatytułowano, wybrał, opracował i wstępem opatrzył Bogusław Wit-Wyrostkiewicz, czyli TW "Krzysztof", oraz krytyk Jan Zdzisław Brodnicki.
Spotkały się z wieloma negatywnymi ocenami - uznano je za wybór bardzo dowolny, pełen skrótów i nawiasów, często nawet w środku zdania. Wit tłumaczył się naciskami cenzury, dziś jednak, gdy wiemy, że był TW, uzasadnione jest pytanie, czy i w jakim stopniu konsultował swój wybór z SB. Co i dlaczego usunięto? Czy zniszczono bezpowrotnie, czy też, być może, kiedyś jeszcze to poznamy? Trudno bowiem uwierzyć, aby SB w ogóle w Dzienniki nie ingerowała. Jedno jest pewne - ich PAX-owskie wydanie opracowywał tajny współpracownik.
Jan Zdzisław Brodnicki: "Zgodziłem się w tym pomóc na prośbę PAX-u, któremu bardzo na Dziennikach zależało. Za życia Stasia nie było to możliwe - nie zgadzał się, utrudniał - zależało mu na swojej reputacji, a Zawieyski pisał jednak o ich wspólnym życiu, mieszkaniu. Samego Wita w ogóle wcześniej nie znałem, nic o nim nie wiedziałem. To on, sekretarz Zawieyskiego, wybierał fragmenty, które opracowywaliśmy. Żadna cenzura nam nie przeszkadzała.
Całość liczyła 3 tysiące stron, zdecydowaliśmy więc, że najpierw będzie to dziennik twórcy. Często przecież, jak w wypadku Dąbrowskiej czy Białoszewskiego, publikowano najpierw fragmenty ich zapisków, dopiero później całość. Obecne wydanie Karty jest również tylko wyborem.
PAX od razu zresztą zapowiadał edycję poszerzoną, Wit drukował jej fragmenty aż do swojej niespodziewanej śmierci, ale już robił to sam. Wycofałem się, ponieważ nie był wobec mnie w porządku - to ja napisałem wstęp do wydanych również przez PAX dramatów Zawieyskiego, Wit natomiast po prostu się dopisał. Co więcej, w zapiskach Zawieyskiego znalazłem jego zastrzeżenia, że nie chciał swoich dramatów drukować, Dzienniki natomiast, zdaje się, co najmniej po 30 latach, żeby nikogo nie raniły. A o samym Wicie słyszałem coraz więcej niepokojących pogłosek".
Zbigniew Irzyk: "Trwał jeszcze stan wojenny. »Kierunki«, gdzie wtedy pracowałem, były bojkotowane, nikt nie chciał do nas pisać. A tu nagle cud, dar niebios! Zjawił się Boguś Wit z Dziennikami Zawieyskiego! Dobrze go znaliśmy, wiedzieliśmy, że był sekretarzem i ostatnią miłością Zawieyskiego, kręcił się też obok Związku Literatów, sam trochę pisywał. Opowiadał, że jest nieślubnym synem Stanisława Piętaka, stąd właśnie jego skłonności zarówno poetyckie, jak i homoseksualne.
Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Boguś pokazywał nam przecież upoważnienia siostry Zawieyskiego. Sam przynosił fragmenty dziennika albo zapraszał do siebie, tzn. do Konstancina, na piękną, czechowowską werandę, żeby wspólnie coś wybrać. Pani Helena kręciła się po domu i wyglądało, że się jakoś dogadywali. Wit natomiast podkreślał z dumą, że jest nie tylko wykonawcą testamentu swego Mentora, ale też troskliwym opiekunem jego siostry, mocno już starszej pani. Jakoś ją widać omotał, tak zresztą, jak nas wszystkich".
PAX zapowiadał triumfalnie nie tylko całość Dzienników, ale też dzieła zebrane Zawieyskiego, oczywiście w opracowaniu Bogusława Wita. I to on "udostępniał, podawał do druku" ich fragmenty wielu pismom. Między innymi "Miesięcznikowi Literackiemu", "Za i Przeciw", "Polityce".
Miał wtedy swoje pięć minut. Pisano o nim jako o "żarliwym i niestrudzonym popularyzatorze i opiekunie spuścizny Zawieyskiego". Ugruntował swą opinię, przy pomocy SB, wystawiając we Wrocławiu dwie jego sztuki, co pozwoliło mu też na jeszcze głębszą infiltrację środowiska aktorskiego, na przykład nowatorskiej wtedy grupy Piotra Cieślaka w Puławach.
"Muzeum małe, potrzeby duże"
Po wygranej sprawie spadkowej po swoim bracie Helena Styczyńska została również spadkobierczynią jego praw autorskich. Ale i to Witowi nie przeszkodziło.
"Wykorzystując jej starość, fałszował podpisy na umowach z PAX-em i ZAiKS-em, stawiał przed faktem dokonanym. Zobaczyła Dzienniki i dramaty dopiero wtedy, gdy wyszły. I to on zgarniał pieniądze" - mówi Mariusz Bochyński, wnuk Heleny Styczyńskiej. "A po śmierci Stasia urządził wielką aukcję jego rzeczy z mieszkania na Starówce. Choć de facto były własnością Zawieyskiego, człowieka zamożnego, kolekcjonera, który kupował antyki, starocie. Wit sprzedawał wszystko swoim kumplom dosłownie za bezcen, aby szybko. Po prostu nadal z mego wuja żył.
Nadal też mieszkał z siostrą Zawieyskiego w jego willi - był tu zameldowany, a poza tym bardzo jej potrzebny. Miała 80 lat, chorowała, wychodziła tylko do kościoła, bała się sama mieszkać. Wit natomiast potrafił również wkraść się i w jej łaski. Pomagał, zajmował się wszystkimi techniczno-organizacyjnymi sprawami.
Umocnił zresztą swoją pozycję, urządzając na parterze willi prywatne muzeum poświęcone Zawieyskiemu. Został oczywiście jego jedynym i głównym kustoszem, a wpadali tu najczęściej kuracjusze licznych, sąsiednich sanatoriów. Prezentował zdjęcia i pamiątki po swoim Mistrzu, na przykład nagrane na taśmę pamiętne przemówienie sejmowe z kwietnia 1968 roku. Opowiadał o bywających tu gościach, zwłaszcza Władysławie Gomułce i kardynale Wyszyńskim - właśnie u Zawieyskiego umawiali się na poufne spotkania. Pokazywał kanapkę, na której podobno siadywali.
Główną atrakcją muzeum był widok na rządową willę Gomułki, zesłanego do Konstancina po 1970 roku, po strzałach na Wybrzeżu i upadku I sekretarza. Znajdowała się vis-a-vis willi Zawieyskiego, przy ulicy Krajowej Rady Narodowej, dziś Potulickich. Na słynnej Królewskiej Górze, dzielnicy Konstancina z najpiękniejszymi przedwojennymi posesjami, przejętymi w latach stalinowskich dla elity esbecko-rządowej. Między innymi Bieruta, Światły, Bermana. Kilka z nich nadal zostało własnością partii, między innymi ta, w której umieszczono Gomułkę. Rzadko ją opuszczał, kiedyś jednak, razem z nieodstępującą go na krok obstawą, odwiedził willę Zawieyskiego, gdy królował już w niej Bogusław Wit - tak przynajmniej o tym opowiadał.
"Muzeum małe, potrzeby duże - dach przecieka", pisała jedna z dziennikarek, apelując do Ministerstwa Kultury o dotacje. Ozdobiła tekst fotografią Wita - "kustosza i obecnego gospodarza domu" na tle kominka w "Oblęgorku Zawieyskiego".
Wit starał się, aby zostało filią Muzeum Literatury, ale nie miało pieniędzy, a poza tym Zawieyski był nadal nie najlepiej widziany. "Na muzeum" wyciągał więc kasę od KIK-u i parafii w Konstancinie. W czerwcu 1984 roku na przykład na wielką fetę z okazji 15. rocznicy śmierci Zawieyskiego, z której również napisał raport dla SB - kogo zaprosił, kto nie przyszedł (kardynał Wyszyński), kto co mówił itd.
Profesor Józef Hertel, znawca Konstancina: "Impreza umocniła sławę Wita jako wielkiego opozycjonisty. Zawieyski był przecież nadal »trefny« i nie zjawił się nikt z zaproszonych władz miasta, wyłącznie księża i to nie tylko z Konstancina oraz pobliskiego Skolimowa, ale z Warszawy. Odsłonili umieszczoną na willi Zawieyskiego poświęconą mu tablicę i jego popiersie. Utwory pisarza czytali opozycyjni aktorzy - Matka Boska Komorowska, czyli Maja Komorowska, Olgierd Łukaszewicz. W imieniu pisarzy mówił Leszek Prorok - wiceprezes rozwiązanego w stanie wojennym Związku Literatów".
CO mówił Dejmek na stypach po Zawieyskim?
Ze względu na zniszczoną teczkę "Krzysztofa" nie odnalazłam jego raportów o Zawieyskim. W dossier KIK-u, do którego wstąpił w 1973 roku, są natomiast jego donosy o Zawieyskim już nieżyjącym, o jego życiu po życiu, bo wtedy właśnie, po swoim słynnym sejmowym przemówieniu i tragicznej śmierci, stał się dla SB bardziej niebezpieczny i groźny. Uważany za ofiarę reżimu, symbol sprzeciwu. Jego pogrzeb był polityczną manifestacją.
Burzliwy przebieg miały poświęcone mu w KIK-u wieczory, o czym alarmowali liczni konfidenci, zwłaszcza najbardziej aktywna "Anna", czyli Wacław Auleytner, sam sekretarz generalny stowarzyszenia. W październiku i listopadzie 1969 roku na przykład, że na spotkaniach o twórczości Zawieyskiego nastrój sali był poważny, chwilami entuzjastyczny, pod adresem Zmarłego. Duża frekwencja, dużo młodzieży, która miała żal do kierownictwa, że w czasie wyborów sejmowych dopuszczono do utrącenia Zawieyskiego.
Ale od 1973 roku kontrolę nad jego spuścizną i pamięcią o nim przejął nowy nabytek KIK-u, właśnie TW "Krzysztof".
Regularnie przez 10 lat "zabezpieczał" na przykład msze w rocznice urodzin Zawieyskiego w warszawskiej katedrze. Niepokoiły SB, stawały się bowiem imprezami opozycyjnymi, przyciągającymi tłumy. I to nie tylko rozpolitykowanej, KIK-owskiej młodzieży, ale również wielu kontestujących twórców, pisarzy i aktorów, bardzo często "figurantów" SB. TW "Krzysztof" wyliczał skrupulatnie ich nazwiska, jak też księży celebrujących "trefne" msze, między innymi Mieczysława Lubawskiego z ATK i innych. Podawał orientacyjną liczbę obecnych, wyławiał "akcenty polityczne" w kazaniach, poświęconych na przykład powinnościom pisarzy, ich odpowiedzialności za słowo.
Obsługiwał również stypy po Zawieyskim urządzane po mszy u Stanisława Trębaczkiewicza na Brzozowej, w których pełnił razem z nim honory domu. Były dla SB niebywałą gratką - Staś zapraszał przyjaciół "Jerzusia" z wielu interesujących ją środowisk. Głównie pisarskich (Herbert, Hertz, Jastrun, Andrzejewski, Parandowski), teatralno-aktorskich (Dejmek, Mikołajska, Szczepkowski, Duryasz), politycznych (posłowie "Znaku" na czele z Mazowieckim), kościelnych (księża Twardowski, Orzechowski, Pasierb), a także znanych w środowiskach twórczych gejów oraz ich partnerów.
To były prywatne przyjęcia, w zaufanym - wydawało się - gronie, przy alkoholu, zachowywano się więc swobodnie, nie przypuszczając, że były sekretarz Zawieyskiego wszystko notował. Zarówno sprawy obyczajowe ("cieniutkie, rozerotyzowane" dowcipy księdza Pasierba, informacje o tym, który z księży i z kim pił bruderszaft), jak też polityczne. Na przykład, że Mikołajska i Holoubek czytali Liryki zimowe Zawieyskiego z jasnymi aluzjami, Herbert zbierał podpisy pod protestem przeciw drakońskim wyrokom na braci Kowalczyków za próbę wysadzenia auli przed fetą na cześć SB. Mazowiecki namawiał Dejmka, aby spisał dla "Więzi" swoje marcowe przejścia, Szczepkowski zastanawiał się, jaka powinna być współczesna metafora, aby zrozumiał ją widz, a nie cenzor. "Na zbliżających się wyborach aktorzy nie oddadzą swoich głosów, bo to ich warsztat pracy", żartował.
SB robiła później specjalne wyciągi z notowanych przez "Krzysztofa" wypowiedzi na tematy polityczne, głównie słynącego z ostrego języka Kazimierza Dejmka. Wspominając Marzec, mówił na przykład, że te same ciemne osły i polityczne kurwy, które zniszczyły wtedy taki szmat polskiej kultury, sejmikują teraz na partyjnej konferencji o sposobach jej ratowania, choć obecną sytuację określiłby jako "pożar w burdelu".
Opowiadał też o przyjęciu po premierze Namiestnika w Teatrze Narodowym za jego dyrekcji. Jak to towarzysz Loga-Sowiński zaprosił cały zespół, zawiózł autokarem do swego pałacyku na Mazowszu i mówił: No to zebraliśwa się tutaj, aby was towarzysze powitać. Dzinkuje wom towarzyszu Dymek za te sztuke. Nie wytrzymałem, kontynuował Dejmek i odpaliłem: I jo wom dzinkuje, towarzyszu Laga!
A nie słyszeliście przemówień Szydlaka?- wtrącił Kazimierz Brandys. Ten dopiero mówi taką polszczyzną, że uszy trzeba dzieciom zatykać. Czy to Moskwa nie może nasyłać inteligentniejszych agentów?
Oczywiście raporty "Krzysztofa" dołożyły cegiełkę do inwigilacji Dejmka. Po jego pamiętnych Dziadach wyrzucono go z partii i Teatru Narodowego, przejętego przez Hanuszkiewicza. Już za Gierka pozwolono mu reżyserować, ale nadal kontrolowano, tym bardziej że przygotowywał Protest Zawieyskiego, wciąż nie najlepiej widzianego, i to jeszcze w Dramatycznym - jednej z najbardziej liczących się wtedy scen. SB interesowała się jej repertuarem, zwłaszcza po alarmach "Krzysztofa", że już za życia Zawieyskiego Protest miał kłopoty, a w 1968 roku zdjęła go cenzura. Aby ją zmylić, Dejmek zmienił tytuł na Bartleby, wmawiając cenzorowi, a ten to kupił, że rzecz dzieje się w Ameryce, którą wolno przecież obsmarowywać. Choć w istocie mówiła o proteście twórcy przeciw totalitarnej władzy, rozmowy z kapitanem policji były kpinami z tajnych służb. Zawieyski notował w swoich Dziennikach walki o Protest, użeranie się z Cyrankiewiczem, Galińskim, ówczesnym ministrem kultury. Dejmek planował włączyć te fragmenty do sztuki. Na "stypach" po Zawieyskim czytali je aktorzy Dramatycznego.
"Pod kątem aluzji"
Aby zdobyć zaufanie gości, "Krzysztof" brał ich na swoje wiersze, uzgadniane wcześniej z SB. Jeden z nich, Argos, zadedykował Dejmkowi. Zachowało się jego streszczenie, dokonane przez oficerów pod kątem zawartych w nim aluzji:
Argos to miasto starożytne, w którego murach rozgrywa się tragedia wyborów władzy. Wybór między nienawiścią do króla a wiernością ideałom. Ma swój rodowód w spektaklu Dejmka "Elektra" według Giraudoux. Fekalia oblewające antyk to paralela do czasów współczesnych, gdzie wszelkie brudy polityczne nie są w stanie ukryć tego, co w literaturze trwałe. Te brudy pełzają po antyku jako starotestamentowe węże, które uzdrawiają od trądu - dziś nie są przykładem żadnych politycznych zmian. Prawda jest tylko przy Orestesie, który wybrał miłość i radość, wyciszył nienawiść i waśnie narodowe. Uzyskał to za cenę rewolucji i zamordowania własnej rodziny, ale prawda jest przy nim - pisali.
Zdobył swoim wierszem nie tylko Dejmka, ale też Halinę Mikołajską. Zgodziła się udzielić "Krzysztofowi" wywiadu, zaprosiła do siebie, czego rezultatem był raport o jej sprawach osobistych.
Coroczne "stypy" po Zawieyskim były obstawione wyjątkowo. Informował o nich także ich kolejny gość, aktor Maciej Damięcki. Zarejestrowany według materiałów SB jako TW "Bliźniak" właśnie w 1973 roku. Współpracował prawie 16 lat. Zgodził się, choć, o ironio losu, był synem aktora Dobiesława Damięckiego, członka wywiadu ZWZ-AK, podejrzewanego o zlikwidowanie aktora-kolaboranta, Igo Syma. Po wojnie natomiast, zwłaszcza w latach 40., nękanego przez UB. "Biło go, wywierało na niego presję, aby zadeklarował współpracę, sypał kolegów. Obiecywało mu, że otrzyma dyrekcję każdego teatru", pisała w swojej książce Wygrałem życie jego żona, Irena Górska, matka Macieja, TW "Bliźniaka".
Ich syn takich oporów nie miał. Za zwrot odebranego mu za jazdę po pijaku prawa jazdy i pomoc w karierze zgodził się donosić na kolegów z teatru. Między innymi na związanego z opozycją Andrzeja Seweryna, a także o odbywających się w Dramatycznym próbach sztuki Zawieyskiego Bartleby, zawierającej - jak raportował - wiele czytelnych, politycznych podtekstów, sami aktorzy uważali, że niepotrzebnie się ją przygotowuje, bo może być szybko zdjęta.
Przed premierą G. Holoubek, dyrektor Dramatycznego, zebrał zespół i przypomniał, że w 1968 władza nie pozwalała na wystawienie "Bartleby" w Ateneum. A w kuluarach zjawił się Stanisław Trębaczkiewicz i zaprosił cały zespół do siebie do domu. Poszło około 20 osób. W trakcie przyjęcia do stołu podawało dwóch młodych chłopców (homoseksualistów). Czytano dzienniki Zawieyskiego o próbach wystawienia sztuki. Chwalił w nich Dejmka i Holoubka - relacjonował informacje TW "Bliźniaka" porucznik Filipowski.
Oprócz Zawieyskiego, "homoseksu", TW "Krzysztof" "obsługiwał" również komisję kultury KIK-u, do której należał. Była jedną z ważniejszych - skupiała rozpolitykowaną KIK-owską młodzież, związaną z rodzącą się wówczas opozycją, rozprowadzającą pierwsze samizdaty. "Brał" ją również na swoje opozycyjne wiersze o Zawieyskim, Słonimskim, Sołżenicynie, uzgadniane wcześniej z SB. Na ich czytanie zapraszał do siebie, czyli do willi po swoim Mistrzu w Konstancinie, albo też, zgodnie ze zleceniem, wkręcał się na imprezy urządzane przez członków sekcji, głównie jej szefową, Joannę Jankowską.
Przed każdą z nich szczegółowo go instruowano, miał na przykład spóźniać się, albo nawet przychodzić pod sam koniec, dając do zrozumienia, że ma ważniejsze sprawy na głowie, że wybiera się właśnie do Zakopanego, aby to podchwycono i zaproszono go na obozy KIK-u w Stożku lub Szczyrku.
Mógł więc, zgodnie z kolejnym zadaniem, "wykonać plan mieszkania Jankowskiej na tle całego budynku". Charakteryzować jej gości, główne postaci sekcji - Krzysztofa Jedlińskiego, Magdę Raszewską, Czesława Święcickiego, Lipskiego juniora i innych.
"Brał" również na swój żarliwy katolicyzm, który był tylko przykrywką, legendą. Trudno bowiem uwierzyć w wiarę kogoś, kto pisał raporty z cotygodniowych, czwartkowych zebrań sekcji w kościele św. Jacka na Freta u ojców dominikanów. Zaczynały się mszą, w której TW "Krzysztof" czytał fragmenty Pisma Św., a potem donosił, kto ją celebrował i w jakiej odbywała się intencji (na przykład o wytrwanie w patriotyzmie tych, którzy nami rządzą). Czy były to akcenty polityczne?
Relacjonował również tematykę spotkań odbywających się po mszy, na przykład twórczość wyklętego wtedy Jasienicy. Nazwiska "trefnych" prelegentów - pułkownika Rzepeckiego, Jana Józefa Lipskiego, Jerzego Gombrowicza, wspominającego swego brata, Witolda.
Wskazywał też najbardziej krytycznych dyskutantów - Pawła Śpiewaka, Wojciecha Arkuszewskiego, wzywanych później przez SB na rozmowy "ostrzegająco-rozpoznawcze pod kątem wyciszenia"
SB ZNALAZŁA MAZOWIECKIEMU GOSPOSIĘ
"Brał" również na swoje rzekomo żydowskie korzenie, których się jakoby doszukał, choć nie było to prawdą. Opowiadał, jak bardzo jest z tego powodu szykanowany i nigdzie nie może znaleźć pracy. Wzruszył tym Tadeusza Mazowieckiego, naczelnego "Więzi", który choć nie obiecywał Witowi etatu, tłumacząc, że SB nie zgadza się na poszerzenie składu redakcji, zaproponował mu współpracę - pisanie felietonów o tematyce kulturalnej.
Wpuścił go jednak do redakcji, dzięki czemu Wit mógł, zgodnie z kolejnymi obstalunkami, wykonać na przykład plan pomieszczenia "Więzi", usytuowania biurek poszczególnych redaktorów, o których również informował. Zwłaszcza właśnie o Mazowieckim - terminach i miejscach, gdzie spędzał letnie urlopy, finansowych kłopotach, poszukiwaniach gosposi, w związku z czym SB podsunęła mu swoją współpracownicę.
Zdobył też sympatię i zaufanie Anieli Urbanowiczowej, kolejnej ważnej postaci z kręgu "Więzi" i KIK-u. Zapraszała go na swoje imieniny oraz liczne przyjęcia, gdzie brylował, a potem pisał raporty o samej gospodyni oraz jej gościach, między innymi Stanisławie Stommie, Stanisławie Grabskiej. Ich opiniach dotyczących aktualnych wydarzeń, newsów o kardynale Wyszyńskim itd.
Ofiara AIDS?
Ku zaskoczeniu wszystkich we wrześniu 1984 roku, w apogeum swego powodzenia, Bogusław Wit zmarł nagle i niespodziewanie w wieku zaledwie 38 lat. Właśnie podczas jednej ze swoich gejowskich imprez. Oficjalnie na zawał serca, bardzo prawdopodobny - prowadząc tak podwójne życie, musiał żyć w nieustającym stresie i napięciu.
Krzysztof Tomasik natomiast, powołując się na opinie przyjaciół Wita, pisał, że najprawdopodobniej był pierwszą polską ofiarą AIDS. "W ostatnim okresie znacznie schudł, cierpiał na tajemnicze dolegliwości - na ciele pojawiły się pęcherze, które pękały, goiły się, by znów pojawić się za jakiś czas. Lekarze byli bezradni. Sławomir Grünberg, operator i reżyser filmowy, przyjaciel Wita od początków lat 70., który często go fotografował, uważa dziś, że były to typowe objawy AIDS, którego nie potrafiono wówczas zdiagnozować. Wirusem HIV musiał się zarazić podczas wielomiesięcznego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Po powrocie zachwycał się tamtejszą gejowską infrastrukturą, przede wszystkim łaźniami, gdzie uprawiało się seks".
Nie było sekcji zwłok, pochowano go bardzo szybko, na jego pogrzeb nie zdążyła nawet przylecieć przebywająca w Ameryce matka. Pobieżne i zewnętrzne oględziny dokonane przez przybyłych lekarzy wykluczały wprawdzie "udział osób trzecich", mimo to mówiono też, że mógł być ofiarą homoseksualnych porachunków - znał zbyt wiele tajemnic, był niewygodny. Tym bardziej że ostatniej, feralnej nocy imprezował z żulami z półświatka. Gdy zasłabł, uciekli, mimo że obok willi znajdowały się liczne sanatoria, szpitale.
Szeptano również, że to mord polityczny, że ktoś musiał mu pomóc, że go sprzątnięto, tak jak Zawieyskiego. Za to, że tak go lansował, był związany z opozycją i Kościołem. Że to podejrzana sprawa i lepiej jej nie ruszać.
Zasłużony dla polskiej kultury
Odchodził więc w glorii ofiary. Jego pogrzeb na cmentarzu w Skolimowie był uroczysty i tłumny. Mimo tak młodego wieku zostawił testament, i to szczegółowy, zażyczył sobie na przykład przedsoborowej mszy trydenckiej. Żegnali go przedstawiciele środowisk, które - jak podkreślano - osierocił, choć w istocie szkodził im, latami na nie donosząc.
W imieniu księży - Roman Szczygieł, przyjaciel Zawieyskiego, a środowiska teatralno-aktorskiego - sam Tadeusz Łomnicki.
"W ogóle Wita nie znał, przyznawała wdowa po nim, Maria Bojarska, ale rzucił już wtedy partyjną legitymacją i chętnie brał udział we wszystkim, co dowodziło, że jest już po innej stronie".
Osieroconych pisarzy reprezentowało aż trzech przedstawicieli - Leszek Prorok, Stanisław Misakowski oraz Andrzej Zaniewski, czyli TW "Orłowski" - jeden z najbardziej gorliwych konfidentów Związku Literatów, który udekorował pośmiertnie TW "Krzysztofa" odznaką zasłużonego dla polskiej kultury.
Gołe ściany
Czy to jego kompani rozkradli ostatnie pamiątki po Zawieyskim? Między innymi XVII-wieczną ikonę oraz rzymski mszał - podarunki od Prymasa Wyszyńskiego. A przede wszystkim to, co najcenniejsze - 66 jego listów do Zawieyskiego. I to poufnych - korespondencja między nimi kursowała wyłącznie za pośrednictwem ich kierowców. Nie odnalazła się do dziś.
Choć niewykluczone też, że do otoczonej lasem, opuszczonej willi, mógł się ktoś włamać, bo siostra Zawieyskiego, przerażona tym, co stało się z Witem, uciekła do znajomych. Gdy dom przejęła jej córka, zastała gołe ściany. Wyszabrowano dosłownie wszystko.
Biografie odtajnione: z archiwów literackich bezpieki