Robert Silverberg
TANIEC SŁOŃCA
Zlikwidowaliście dziś około 50 000 Kularków w Sektorze A i teraz macie niespokojną noc. O świcie Herndon i ty polecieliście na wschód mając zielonozłoty świt za plecami i rozrzuciliście neurodraże na przestrzeni tysiąca hektarów wzdłuż Rozwidlonej Rzeki. Polecieliście dalej nad prerię za rzeką skąd Kularki zostały już wytrzebione, i zjedliście lunch wyciągnięci na grubym, miękkim trawiastym dywanie, gdzie ma powstać pierwsza osada. Herndon zerwał kilka sokotek i przez pół godziny rozkoszowaliście się łagodnymi halucynacjami. Potem, już w drodze do helikoptera, przed rozpoczęciem dalszego, popołudniowego rozrzucania draży Herndon zagadnął nagle:
- Tom, jak byś się czuł, gdyby okazało się, że Kularki nie są zwyczajnymi szkodnikami? Że, powiedzmy, są społecznością posiadającą język, obrzędy, historię, wszystko?
Przyszła ci na myśl historia twojego własnego ludu.
- Nie są - rzuciłeś.
- Przypuśćmy, że są. Przypuśćmy, że Kularki...
- Nie są. Daj spokój.
Herndon odznacza się owym typem okrucieństwa, który prowadzi do zadawania podobnych pytań. Wynajduje czułe miejsca i bawi się tym. A teraz przez całą noc echo jego niedbale rzuconej uwagi rozbrzmiewa w twym sercu. Przypuśćmy, że Kularki... Przypuśćmy, że Kularki... Przypuśćmy... Przypuśćmy...
Zdrzemnąłeś się na chwilę i masz sen, w którym płyniesz przez morze krwi.
Idiotyzm. Chorobliwe przywidzenie. Wiesz, jakie istotne jest to, by szybko wytrzebić Kularki, zanim przybędą tu osadnicy. Kularki to po prostu zwierzęta; gdyby chociaż były nieszkodliwe, a tymczasem to ekologiczni wandale, pożeracze roślin wydzielających tlen; muszą więc zginąć. Część z nich zachowano do badań zoologicznych, ale reszta ulegnie zagładzie. Rytualne wytępienie niepożądanych istot, historia stara jak świat. Lecz, mówisz sobie, nie komplikujmy sprawy wyrzutami sumienia. Nie wolno śnić o morzu krwi.
Zresztą Kularki nawet nie posiadają krwi, przynajmniej takiej, która mogłaby lać się strumieniami. To, co mają, jest, powiedzmy, rodzajem limfy, która przenika wszystkie tkanki i rozprowadza pożywienie między ściankami komórek. Produkty spalania są wydalane w podobny sposób, osmotycznie. Pod względem rodzaju zachodzącego procesu jest to strukturalnie podobne do naszego własnego systemu krążenia, tyle że tu nie istnieje żaden układ naczyń krwionośnych podłączonych do głównej pompy. Płyn życiodajny po prostu wycieka przez ich ciała, tak jakby to były ameby, gąbki, czy jakaś inna forma niskiego rzędu. Tymczasem niewątpliwie należą do wyższego rzędu pod względem budowy układu nerwowego, układu i struktury kończynowo-organowej. Dziwne, myślisz. I mówisz sobie po raz nie wiadomo który, że w przypadku odmiennych form sedno tkwi w tym, że są właśnie odmienne.
Dla ciebie i twoich towarzyszy urok ich biologii polega na tym, że pozwala eksterminować je tak zgrabnie.
Przelatujecie nad terenami wypadu i zrzucacie neurodraże. Kularki znajdują je i zjadają. W przeciągu godziny trucizna dociera do wszystkich zakamarków ciała. Życie zamiera, następuje gwałtowny rozpad materii komórkowej, Kularek dosłownie rozpada się, atom po atomie, natychmiast, gdy zabraknie pokarmu; limfopodobna substancja działa jak kwas, zachodzi ogólny rozkład ciała i nawet szkielet, który jest zbudowany z chrząstek - wszystko ulega rozpuszczeniu. Po dwu godzinach - kałuża na ziemi. Po czterech nie zostaje nic. Zważywszy, ile milionów Kularków planujecie tu wytępić, owa samousuwalność ciał jest wam bardzo na rękę. W przeciwnym razie jakąż trupiarnią stałby się ten świat!
Przypuśćmy, że Kularki...
Do diabła z Herndonem. Prawie ulegasz pokusie, by rano poddać się wykasowaniu pamięci i wybić sobie z głowy jego głupie przypuszczenia. Gdybyś miał odwagę. Gdybyś miał odwagę.
Rano Tom nie ma odwagi. Kasowanie pamięci przeraża go; spróbuje bez tego otrząsnąć się ze swej nowo zrodzonej winy. Kularki, tłumaczy sam sobie, są bezmyślnymi roślinożercami, nieszczęsnymi ofiarami ludzkiego ekspansjonizmu, ale, prawdę powiedziawszy, nie zasługują na żarliwą obronę. Ich eksterminacja nie jest tragedią; to po prostu smutna konieczność. Jeśli ta planeta ma przejść w posiadanie Ziemian, Kularki muszą się z niej wynieść. Tom sam siebie zapewnia, że istnieje różnica między wyeliminowaniem Indian równinnych z amerykańskiej prerii w XIX wieku, a wyniszczeniem bizonów na tejże samej prerii. Człowiek odczuwa lekki smutek z powodu rzezi galopujących stad; żal, że w pień wycięto miliony szlachetnych, brunatnych, kudłatych bestii, owszem. Lecz wobec tego, co zrobiono z Siuksami, odczuwa się zgrozę, a nie smętny żal. Jest różnica. Pasje należy zachować dla odpowiedniej sprawy.
Tom wychodzi ze swego klosza na skraju obozu i idzie w kierunku centrum. Płyty chodnika są wilgotne i lśniące. Poranna mgła jeszcze się nie podniosła, wszystkie drzewa są pochylone, a długie ząbkowane liście uginają się pod kroplami rosy. Tom przystaje i kuca, by patrzeć na pająkowca budującego asymetryczną sieć. Jednocześnie dostrzega małego płaza o delikatnym turkusowym ubarwieniu, który niepostrzeżenie prześlizguje się po pokrytej mchem ziemi. Nie całkiem jednak niepostrzeżenie; Tom ostrożnie podnosi zwierzątko i kładzie na wierzchu dłoni. Z niepokojem trzepoczą skrzela i drży całe ciało stworzonka. Z wolna, sprytnie zabarwienie ciała ulega zmianie, aż zrównuje się z miedzianym kolorem dłoni. Kamuflaż jest doskonały. Tom opuszcza rękę i stworzenie czmycha do kałuży. On sam idzie dalej.
Ma lat czterdzieści, jest niższy niż większość pozostałych członków wyprawy; ma szerokie ramiona, masywną klatkę piersiową, ciemne, lśniące włosy, spłaszczony szeroki nos. Jest biologiem i to stanowi jego trzecie już zajęcie, bowiem nie sprawdził się jako antropolog oraz pośrednik w obrocie nieruchomościami. Nazywa się Tom Two Ribbons. Miał dwie żony, lecz nie ma dzieci. Jego pradziadek zmarł wskutek alkoholizmu, dziadek był uzależniony od halucynogenów, ojciec chadzał do obskurnych salonów kasowania pamięci. Tom Two Ribbons świadom jest faktu, że wyłamuje się z rodzinnej tradycji, ale jak dotąd nie znalazł własnego sposobu samounicestwienia.
W głównym budynku zastaje przy śniadaniu Herndona, Julię, Ellen, Schwartza, Changa, Michaelsona i Nicholsa. Pozostali już pracują. Ellen wstaje, podchodzi i całuje go. Jej krótkie, miękkie, złociste włosy łaskoczą mu policzki.
- Kocham cię - szepce.
Noc spędziła w kloszu Michaelsona.
- Kocham cię - odpowiada Tom i błyskawicznie kreśli pionową linię sympatii między jej niedużymi, bladymi piersiami. Mruga do Michaelsona, który kiwa głową, końcami palców dotyka ust i śle im całusa. Wszyscy jesteśmy tu dobrymi przyjaciółmi, myśli Tom Two Ribbons.
- Kto dziś zrzuca draże? - pyta.
- Mike i Chang - odpowiada Julia. - Sektor C.
- Jeszcze jedenaście dni - odzywa się Schwartz - i cały przylądek powinien być oczyszczony. Potem będziemy mogli przenieść się w głąb lądu.
- Jeśli wystarczy nam draży - zauważa Chang.
- Dobrze spałeś, Tom? - pyta Herndon.
- Nie - odpowiada Tom.
Siada i wystukuje zestaw śniadaniowy. W górach po zachodniej stronie mgła zaczyna opadać. Tom czuje pulsowanie w karku. Przebywa na tej planecie od dziewięciu tygodni i w tym czasie nastąpiła tylko jedna zmiana pór roku z pogody suchej w mglistą. Opary utrzymują się przez wiele miesięcy. Nim równiny znowu wyschną na pieprz, Kularków już nie będzie, natomiast zaczną przybywać osadnicy. Jedzenie zjeżdża po pochylni i Tom je zabiera. Ellen siada przy nim. Jest przeszło połowę od niego młodsza; to jej pierwsza wyprawa - jest archiwariuszką, ale ma kwalifikacje w zakresie kasowania pamięci.
- Wyglądasz, jakbyś miał zmartwienie. Mogę ci pomóc?
- Nie, dziękuję.
- Nie znoszę, kiedy wpadasz w przygnębienie.
- To cecha mojej rasy - stwierdza Tom Two Ribbons.
- Bardzo w to wątpię.
- Prawdę powiedziawszy, pewnie moja przebudowa osobowości już się przeciera. Poziom urazu był tuż pod powierzchnią. Widzisz, jestem tylko chodzącym naskórkiem.
Ellen śmieje się uroczo. Jest ubrana jedynie w natryskiwaną pelerynkę. Jej skóra robi wrażenie wilgotnej; o świcie ona i Michaelson poszli popływać. Tom Two Ribbons nosi się z myślą, by poprosić ją o rękę, gdy zadanie będzie wykonane. Jest bez żony od czasu, gdy splajtowało jego przedsiębiorstwo handlu nieruchomościami. W ramach odbudowy osobowości terapeuta zasugerował rozwód. Tom niekiedy zastanawia się, dokąd pojechała Terry i z kim obecnie żyje.
- Wydajesz mi się dość zrównoważony - odzywa się Ellen.
- Dziękuję.
Jest młoda. Nie może wiedzieć.
- Jeśli to tylko przelotne przygnębienie, mogę je wymazać jednym szybkim cięciem.
- Nie, dziękuję.
- Zapomniałam. Nie lubisz kasowania.
- Mój ojciec...
- Tak?
- W przeciągu pięćdziesięciu lat wykasował się do szczętu - mówi Tom Two Ribbons. - Wymazano mu jego przodków, całe dziedzictwo, religię, żonę, synów, wreszcie i nazwisko. Potem przez cały dzień siedział i uśmiechał się. Dziękuję, żadnego kasowania.
- Gdzie dziś pracujesz?
- W osadzie, robię testy.
- Towarzyszyć ci? Mam wolny cały ranek.
- Nie, dziękuję - odpowiada zbyt szybko.
Ellen czuje się urażona. Tom próbuje załagodzić nieumyślne grubiaństwo lekko dotykając jej ramienia i mówiąc:
- Może dziś po południu, dobrze? Muszę choć trochę poobcować. Co ty na to?
- Dobrze - odpowiada Ellen, uśmiecha się i ustami śle pocałunek.
Po śniadaniu Tom idzie do zagrody. Zajmuje ona tysiąc hektarów na wschód od bazy; ogrodzili ją emiterami pól neuronowych w odstępach co osiemdziesiąt metrów i taki płot wystarcza, by zapobiec oddaleniu się całej, liczącej dwieście sztuk populacji Kularków w niewoli. Po zlikwidowaniu wszystkich innych tę grupę pozostawi się jako materiał do badań. W południowowschodnim rogu zagrody stoi klosz laboratoryjny, gdzie prowadzi się doświadczenia: metaboliczne, psychologiczne, fizjologiczne, ekologiczne. Przez zagrodę ukosem biegnie strumyk. Na wschodnim skraju widać niewysokie pasmo trawiastych wzgórz. Pięć wyraźnych zagajników ciasno zbitych ostrzeńców rozdzielają pasma gęstej sawanny. Osłonięte trawą rosną tu tlenomerie prawie całkiem ukryte, bo widoczne są tylko fotosyntetyczne igiełki, które w regularnych odstępach strzelają na wysokość trzech lub czterech metrów, oraz sięgające ramion cytrynowe ciała oddechowe, dzięki którym cała połać pachnie słodko i odurzająco wydzielanymi oparami. Rozproszone stado Kularków wędruje po polach delikatnie skubiąc ciała oddechowe.
Tom Two Ribbons dostrzega stado koło strumienia i idzie ku niemu. Potyka się o tlenomerię ukrytą w trawie, ale szybko odzyskuje równowagę i chwytając pomarszczony otwór wydzielniczy ciała oddechowego zaciąga się głęboko. Jego rozpacz znika. Podchodzi do Kularków. Są to istoty krągłe, pękate, powolne w ruchach, pokryte masą szorstkiego, pomarańczowego futra. Spodeczkowate oczy sterczą ponad wąskimi, granatowymi, gąbczastymi wargami. Nogi mają chude i pokryte łuskami jak u kurczaka, a krótkie ramiona przylegają do ciała. Popatrują na Toma z grzecznym brakiem zainteresowania.
- Dzień dobry, bracia - takim zwrotem pozdrawia ich tym razem i zastanawia się dlaczego.
Dzisiaj dostrzegłem coś dziwnego. Możliwe, że na polach nawdychałem się zbyt dużo tlenu, może uległem sugestii, którą mi zaszczepił Herndon, albo też dochodzi do głosu rodzinny masochizm. Lecz kiedy obserwowałem Kularki w zagrodzie, po raz pierwszy wydało mi się, że zachowują się w sposób rozumny, że postępują według jakiegoś rytuału.
Chodziłem za nimi przez trzy godziny; w tym czasie znalazły pół tuzina dopiero co wyrosłych tlenomerii. Za każdym razem, nim zaczęły je chrupać, wykonywały te same czynności według ustalonego porządku. I tak:
- utworzyły rozproszony krąg wokół roślin,
- spoglądały ku słońcu,
- spoglądały na sąsiadów w kręgu na prawo i lewo,
- dopiero teraz wydawały niewyraźne, rżące dźwięki,
- znowu spoglądały ku słońcu,
- wstępowały w krąg i jadły.
Jeśli to nie była modlitwa dziękczynna, modły przed posiłkiem, wobec tego co to było? A jeżeli są duchowo rozwinięte na tyle, by odprawiać modły przed jedzeniem, czy więc nie dopuszczamy się tu ludobójstwa? Czy szympansy się modlą? Chryste Panie, nawet szympansów nie trzebilibyśmy tak, jak tępimy Kularki! Co prawda, szympansy nie naruszają ludzkich upraw i pewna forma koegzystencji byłaby możliwa, gdy tymczasem rolnicy i Kularki po prostu nie mogą bytować na tej samej planecie. Mimo to pojawia się zagadnienie moralne. Akcja likwidacyjna została ogłoszona na podstawie założenia, że poziom inteligencji Kularków jest podobny, co inteligencja ostryg lub w najlepszym przypadku owiec. Sumienie mamy czyste, bowiem nasza trucizna jest szybka, bezbolesna, a ponadto Kularki uczynnię rozpływają się po śmierci, oszczędzając nam bałaganu związanego ze spalaniem milionów trupów. Skoro jednak się modlą...
Pozostałym na razie nic jeszcze nie powiem. Chcę więcej dowodów, niezbitych, obiektywnych. Filmy, taśmy, dane w kostkach pamięci. Potem zobaczymy. Co będzie, jeśli udowodnię, że eksterminujemy istoty rozumne? Jak by nie było, mój ród wie to i owo o ludobójstwie, skoro przed kilkoma wiekami doświadczył go na sobie. Wątpię, czy zdołałbym powstrzymać to, co się tutaj dzieje. Za to przynajmniej mógłbym wycofać się z przedsięwzięcia, wyruszyć z powrotem na Ziemię i rozpętać powszechne oburzenie.
Mam nadzieję, że wszystko to jedynie sobie wyobrażam.
To nie jest tylko moje wyobrażenie: Kularki naprawdę zbierają się w kołach, patrzą ku słońcu, rżą i modlą się. Są to w końcu zaledwie kule galarety na kurzych stopkach, lecz składają dziękczynienie za żywność. Ich duże, okrągłe oczy zdają się teraz spoglądać na mnie z wyrzutem. Nasze obłaskawione stado wie, co się święci; że zstąpiliśmy z gwiazd, by wytępić ich gatunek, i że tylko one zostaną ocalone. Nie mają żadnej możliwości, by się bronić, czy choćby ujawnić swe niezadowolenie, ale wiedzą. I nas nienawidzą. Jezu Chryste, od przyjazdu zabiliśmy już dwa miliony, więc w przenośni jestem splamiony krwią i co zrobię, co mogę zrobić?
Muszę działać bardzo ostrożnie, bo inaczej skończy się to narkotykami i kasowaniem pamięci.
Nie mogę dopuścić do tego, by wyjść na półgłówka, szarlatana, agitatora. Nie mogę otwarcie wystąpić i poddać naszego działania krytyce! Muszę znaleźć sprzymierzeńców. Najpierw Herndon. On niewątpliwie dąży do prawdy; przecież sam pchnął mnie ku temu owego dnia, gdy zrzucaliśmy draże. A ja myślałem, że jest tylko swoiście złośliwy. Porozmawiam z nim dziś wieczorem.
Tom zaczyna:
- Stale myślę o tej hipotezie, którą wysunąłeś. O Kularkach. Może nie przeprowadziliśmy wystarczająco dokładnych badań psychologicznych. Chodzi mi o to, że jeśli rzeczywiście są istotami rozumnymi...
Herndon robi wielkie oczy. Jest to wysoki mężczyzna o lśniących ciemnych włosach, bujnej brodzie i wydatnych kościach policzkowych.
- Kto twierdzi, że są, Tom?
- Ty sam. Tam, nad Rozwidloną Rzeką, powiedziałeś...
- Była to jedynie taka sobie hipoteza. Jako temat do rozmowy.
- Nie, sądzę, że to było coś więcej. Naprawdę byłeś o tym przekonany.
Herndon ma zakłopotaną minę.
- Nie wiem, z jakim nosisz się zamiarem, ale lepiej nie zaczynaj. Gdybym wierzył bodaj przez chwilę, że zabijamy istoty rozumne, pognałbym do kasowania w takim tempie, że powstałaby fala implozyjna.
- Dlaczego więc mnie o to pytałeś?
- Pusta gadanina.
- Zabawiasz się wzniecając poczucie winy u bliźniego? Jesteś świnia, Herndon. Naprawdę.
- Słuchaj no, Tom, gdyby bodaj przez myśl mi przeszło, że ta hipotetyczna uwaga doprowadzi cię do takiego stanu... - Herndon potrząsa głową. - Kularki nie są rozumnymi stworzeniami. Jasne. Inaczej nie dano by nam rozkazu, by je zlikwidować.
- Jasne - mówi Tom Two Ribbons.
Ellen oświadczyła:
- Nie, nie wiem, do czego zmierza Tom. Lecz jestem prawie pewna, że potrzebny mu odpoczynek. Od czasu przebudowy jego osobowości minęło zaledwie półtora roku, a przechodził wtedy bardzo poważne załamanie.
Michaelson sprawdził rozkład zajęć.
- Trzy razy pod rząd odmówił zrzucania draży, twierdząc, że nie może oderwać się od badań. Cholera, zastąpić go to nie problem, ale gryzie mnie myśl, że wymiguje się od obowiązków.
- Jakie znów badania prowadzi? - dopytywał się Nichols.
- Nie biologiczne - odparła Julia. - Jest cały czas z Kularkami w zagrodzie, ale nie widzę, żeby prowadził z nimi jakieś testy. Tylko je obserwuje.
- I rozmawia z nimi - zauważył Chang.
- Tak, rozmawia - potwierdziła Julia.
- O czym? - spytał Nichols.
- Kto go wie?
Wszyscy spojrzeli na Ellen.
- Jesteś z nim najbliżej - rzekł Michaelson. - Nie mogłabyś go z tego wyciągnąć?
- Najpierw muszę wiedzieć z czego - odparła. - Sam nic nie mówi.
Wiesz, że musisz być bardzo ostrożny, gdyż oni mają nad tobą liczebną przewagę, a ich troska o twoje zdrowie psychiczne może być zabójcza. Zorientowali się już, że jesteś zaniepokojony, a Ellen zaczęła nawet wypytywać o źródło owego niepokoju. Ubiegłej nocy, gdy leżałeś w jej ramionach, robiła aluzje pośrednio, umiejętnie, ale wiedziałeś, czego chce się dowiedzieć. Kiedy pokazały się księżyce, zaproponowała, byście przeszli się po zagrodzie, wśród uśpionych Kularków. Wykręciłeś się, lecz ona widzi, że się zaangażowałeś w sprawę tych stworzeń.
Sam, na własną rękę przeprowadziłeś wstępne rozeznanie. Subtelnie, masz nadzieję. I zdajesz sobie sprawę, że dla ocalenia Kularków nie możesz nic zrobić, bo został już zrobiony krok nieodwracalny. Powtarza się rok 1876; to są bizony, Siuksowie i trzeba ich zniszczyć, bowiem kolej jest tuż, tuż. Jeśli zdradzisz się tutaj, przyjaciele uspokoją cię, obłaskawią i poddadzą kasowaniu pamięci, gdyż oni nie widzą tego, co widzisz ty. Jeżeli powrócisz na Ziemię, by agitować, staniesz się pośmiewiskiem i skierują cię na kolejną odbudowę. Nic nie możesz zrobić. Nie możesz zrobić absolutnie nic.
Ocalić nie zdołasz, ale możesz przynajmniej zebrać dane.
Wyjdź na prerię; żyj z Kularkami, naucz się ich sposobu życia. Sporządź pełny opis ich kultury, żeby przynajmniej chociaż to nie przepadło. Znasz metody antropologii terenowej. Zrób teraz dla Kularków to, co w innych czasach zrobiono dla twojego ludu.
Odszukuje Michaelsona.
- Czy przez kilka tygodni możesz obejść się beze mnie? - pyta Tom.
- Obejść się bez ciebie? Jak to rozumiesz?
- Mam do zrobienia trochę badań w terenie. Chciałbym opuścić bazę i popracować z Kularkami w naturalnym środowisku.
- A czego brak tym, które są w zagrodzie?
- Mike, to nasza ostatnia szansa w przypadku dzikich Kularków. Muszę iść.
- Sam, czy z Ellen?
- Sam.
Michaelson z wolna kiwa głową.
- W porządku, Tom. Jak chcesz. Idź. Nie będę cię tu trzymał.
Tańczę na prerii pod zielonozłotym słońcem. Wokół mnie gromadzą się Kularki. Jestem rozebrany; skóra lśni od potu, serce mi wali. Przemawiam do nich za pośrednictwem stóp i one rozumieją.
Rozumieją.
Posiadają mowę łagodnych dźwięków. Mają boga. Znają miłość, trwogę, uniesienie. Posiadają obrzędy, imiona, historię. Jestem tego wszystkiego pewien.
Tańczę na gęstej trawie.
Jaką drogę do nich znaleźć? Za pośrednictwem stóp, rąk, pochrząkiwań, potu. Gromadzą się setkami, tysiącami, a ja tańczę. Nie wolno mi przestać. Cisną się wokół mnie i wydają własne dźwięki. Jestem przekaźnikiem nieznanych sił. Teraz powinien mnie zobaczyć mój pradziadek! Rozparty na werandzie w Wyoming, z ognistą wodą w dłoni, dotknięty rozmiękczeniem mózgu - zobacz mnie teraz, stary! Popatrz na taniec Toma Two Ribbons! Pod słońcem obcego koloru przemawiam do tych dziwnych istot mymi stopami. Tańczę. Tańczę.
- Posłuchajcie mnie - mówię. - Jestem waszym przyjacielem, tylko ja, mnie jednemu możecie zaufać. Ufajcie mi, odezwijcie się do mnie, nauczcie mnie. Wkrótce nastąpi zniszczenie, więc dajcie mi zanotować wasze obyczaje.
Ja tańczę, słońce jest coraz wyżej, a Kularki pomrukują.
Oto przywódca. Tańczę ku niemu, cofam się, zbliżam, kłaniam, wskazuję na słońce, przedstawiam istotę, która żyje w tej kuli płomieni, naśladuję dźwięki tego ludu, klękam, wstaję, tańczę. Dla was tańczy Tom Two Ribbons.
Przywołuję umiejętności zapomniane przez moich przodków. Czuję przepływającą przeze mnie moc. Tutaj, za Rozwidloną Rzeką tańczę teraz tak, jak tańczono w czasach bizona.
Wciąż tańczę, ale Kularki teraz też tańczą. Wolno, niepewnie posuwają się ku mnie, balansują całym ciałem, podnoszą jedną nogę, drugą, kołyszą się.
- Tak, właśnie tak! - krzyczę. - Tańczcie!
Kiedy słońce dosięga zenitu, tańczymy już wszyscy razem.
Ich oczy teraz przestały mnie oskarżać. Widzę w nich ciepło i braterstwo. Jestem ich bratem, czerwonoskórym współplemieńcem, tym, który tańczy z nimi. Teraz nie wydają mi się niezdarni. W ich ruchach jest jakaś osobliwa, majestatyczna gracja. Tańczą. Tańczą. Podrygują wokół mnie. Bliżej, bliżej, coraz bliżej!
Ogarnia nas święte szaleństwo.
Kularki zaczynają śpiewać niewyraźny hymn radości. Wyrzucają do przodu ramiona, wystawiają pazurki. Wszystkie jednocześnie unoszą się, potem prawa noga do przodu, lewa, prawa, lewa. Tańczcie, bracia, tańczcie, tańczcie, tańczcie. Napierają na mnie. Ich ciała drgają, wydzielają słodki zapach. Łagodnie popychają mnie na pole w kierunku tej części łąki, gdzie trawa jest wysoka i nie stratowana. Nie przestając tańczyć szukamy tlenomerii, znajdujemy całe ich kępki pod trawą i po modłach Kularki chwytają rośliny niezdarnymi ramionami odrywając ciała oddechowe od fotosyntetycznych igiełek. Boleśnie naruszone tlenomerie wydzielają kłęby tlenu. Kręci mi się w głowie. Śmieję się i śpiewam, a Kularki skubią cytrynowe, ażurowe kule i nawet nadgryzają łodygi. Podtykają mi swoje rośliny. Pojmuję, iż jest to obrzęd religijny. Bierz od nas, jedz z nami, przystąp do nas, to jest ciało, a to krew, bierz, jedz, przystąp. Pochylam się i ustami dotykam cytrynowej kuli. Nie gryzę; skubię, tak jak one, odrywając skórkę kuli zębami. Sok tryska mi do ust, a tlen przesyca nozdrza. Kularki śpiewają hosanny. W takiej sytuacji powinienem być pomalowany od stóp do głów, w barwy mych przodków, przystrojony pióropuszem, by poznać ich religię w insygniach tego, co powinno było stanowić moją. Bierz, jedz, przystąp. Sok tlenomerii płynie w mych żyłach. Obejmuję swych braci. Śpiewam, a głos wychodząc z gardła przekształca się w łuk, który połyskuje niby świeża stal, więc obniżam pieśń o jeden ton i łuk zmienia się w matowe srebro. Kularki tłoczą się w pobliżu. Dla mnie zapach ich ciał jest płomiennie czerwony. Ich łagodne okrzyki są kłębami pary. Słońce jest bardzo ciepłe, jego promienie to wyszczerbione świsty pomarańczowego dźwięku, prawie na granicy mego zakresu słyszalności, pi! pi! pi! Gęsta trawa nuci mi cicho i aksamitnie, a nad prerią wiatr miota iskry płomieni. Zjadam drugą tlenomerie, potem trzecią. Moi bracia śmieją się i krzyczą. Opowiadają mi o swych bogach, bogu ciepła, bogu pożywienia, bogach przyjemności, śmierci, świętości, zła i innych. Wyliczają imiona królów, a głosy ich słyszę niby plusk zielonej pleśni na czystym przestworzu nieba. Wprowadzają mnie w swoje święte obrządki. Mówię sobie, że muszę to wszystko zapamiętać, bowiem raz zaprzepaszczone nie wróci już nigdy. Znowu tańczę i one też tańczą. Kolor wzgórz staje się szorstki, chropawy jak żrący gaz. Bierz, jedz, przyłącz się. Tańcz. Kularki są takie łagodne.
Nagle słyszę warkot helikoptera.
Zawisł wysoko nad głowami. Nie jestem w stanie dostrzec, kto znajduje się w środku.
- Nie! - wrzeszczę. - Nie tutaj! Nie te istoty! Posłuchaj mnie! Tu Tom Two Ribbons! Czy nie słyszycie mnie? Prowadzę tu badania terenowe! Nie masz prawa!...
Mój głos tworzy spiralę błękitnego mchu obramowanego czerwonymi iskrami, które unoszą się w górę i rozpraszają w powiewie wiatru.
Wrzeszczę, ryczę, wyję. Tańczę i wygrażam pięściami. Ze skrzydeł helikoptera wysuwają się rozsuwane ramiona rozpylaczy draży. Lśniące tuleje wyciągają się i wirują. Na łąkę opada deszcz neurodraży, a każda z nieb zostawia na niebie jaśniejący ślad. Dźwięk helikoptera zamienia się w puszysty dywan rozpostarty po horyzont i mój świdrujący głos zapada się w nim.
Kularki odsuwają się ode mnie w poszukiwaniu draży i aby je znaleźć, grzebią w korzeniach traw. Wciąż tańcząc wpadam w sam środek, wytrącam im z rąk draże, rzucam je do strumienia, miażdżę je w proch. Kularki warczą na mnie czarnymi szpilkami. Odwracają się ode mnie i dalej szukają draży. Helikopter zawraca i odlatuje zostawiając smugę gęstego, mazistego dźwięku. Moi bracia łapczywie zjadają draże.
Nie ma jak temu zapobiec.
Ogarnia ich radość, zwalają się na ziemię i leżą bez ruchu. Tu i ówdzie drgnie jakaś kończyna; później ustaje nawet i to. Zaczynają się rozpływać. Tysiącami roztapiają się na prerii przeobrażając się w bezkształtną masę, tracą swe kuliste kształty, rozpłaszczają się, wsiąkają w ziemię. Pękają wiązania cząsteczek; jest to zmierzch protoplazmy. Giną. Znikają. Wiele godzin chodzę po prerii. Raz wdycham tlen, kiedy indziej jem cytrynową kulę. Zachód słońca rozpoczyna się dźwiękiem ołowianych kurantów. Czarne chmury trąbią bezczelnie hejnały na wschodzie, a wzmagający się wiatr staje się kurzawą węglowoczarnych szczecinek. Zalega cisza. Zapada noc. Tańczę. Jestem sam.
Helikopter znowu nadlatuje, znajdują ciebie i bez oporu z twej strony wciągają do środka. Sięgnąłeś dna goryczy. Spokojnie objaśniasz, co zrobiłeś i czego się dowiedziałeś, oraz dlaczego eksterminowanie tej społeczności jest niesłuszne. Opisujesz roślinę, którą zjadłeś, i jej działanie na twe zmysły, a kiedy opowiadasz o błogiej synestezji, o fakturze wiatru, dźwięku chmur oraz o tym, jaką barwę głosu ma światło słoneczne, oni kiwają głowami, uśmiechają się i mówią ci, żebyś się nie martwił, że wkrótce wszystko będzie dobrze. Przykładają ci coś chłodnego do przedramienia, coś tak zimnego, że jest jak wir i brzęczenie. Odtrutka wsiąka ci w żyłę i wkrótce ekstaza mija pozostawiając tylko wyczerpanie i smutek.
Tom odzywa się:
- Nigdy niczego się nie nauczymy, prawda? Wszystkie koszmary przenosimy na gwiazdy. Najpierw wytępić Ormian, wytępić Żydów, wytępić Tasmańczyków, wytępić Indian, wytępić wszystkich, którzy są zawadą, po czym przyjechać tutaj i dalej popełniać te same cholerne morderstwa. Ty ze mną tam nie byłaś. Nie tańczyłaś z nimi. Nie widziałaś, jaką Kularki mają bogatą, wielowarstwową kulturę. Pozwól, że ci opowiem o ich strukturze plemiennej. Jest zwarta: zaczynając od siedmiu szczebli powiązań małżeńskich oraz czynnika egzogamii, który wymaga...
Ellen łagodnie przerywa:
- Kochanie, nikt nie ma zamiaru robić Kularkom krzywdy.
- A religia - ciągnie Tom - dziewięć bóstw, z których każde jest przejawem jedynego boga. Zarówno świętość, jak i zło otaczane są czcią. Mają hymny, modlitwy, teologię. A my, wysłannicy boga zła...
- My ich nie tępimy - mówi Michaelson. - Tom, czy ty tego nie rozumiesz? To wszystko wytwór twej fantazji. Znajdowałeś się pod wpływem narkotyków, ale teraz cię od niego uwalniamy. Niedługo będziesz oczyszczony. Znowu zdobędziesz się na perspektywę.
- Wytwór fantazji? - pyta Tom z goryczą. - Zwidy narkotyczne? Stałem na prerii i widziałem, jak zrzucasz draże. Patrzyłem na to, jak Kularki umierają i roztapiają się. To mi się nie przyśniło.
- Jak moglibyśmy cię przekonać? - szczerze zmartwił się Chang. - Co sprawi, że uwierzysz? Czy mam z tobą latać nad krainą Kularków i pokazać ci całe ich miliony?
- A ile milionów zniszczono? - dopytuje się Tom.
Upierają się, że jest w błędzie. Ellen znów zapewnia, że nikt nigdy nie pragnął wyrządzić Kularkom krzywdy.
- Tom, przecież to wyprawa naukowa. Jesteśmy tu po to, by prowadzić badania nad nimi. Wyrządzenie krzywdy rozumnym istotom żywym byłoby pogwałceniem tego wszystkiego, co reprezentujemy.
- Więc przyznajecie, że one są rozumne?
- Oczywiście. Tego nigdy nie poddawano w wątpliwość.
- Wobec tego dlaczego rozrzucacie draże? Po co ta rzeź?
- Tom, nic podobnego nie miało miejsca - zapewnia Ellen i ujmuje jego rękę w chłodne dłonie. - Uwierz nam. Uwierz nam.
Tom mówi z goryczą:
- Jeśli chcecie, żebym uwierzył, dlaczego nie załatwicie sprawy tak, jak trzeba? Wyciągnijcie kasownik i jazda do pracy nade mną. Nie zdołacie po prostu tak mnie przegadać, żebym odrzucił świadectwo moich własnych oczu.
- Cały czas byłeś pod wpływem narkotyków - mówi Michaelson.
- Nigdy nie brałem narkotyków! Pomijając to, co zjadłem na łące, kiedy tańczyłem - a to nastąpiło przecież po wielu, wielu tygodniach przyglądania się masakrze. Według was to halucynacja retroaktywna?
- Nie, Tom - odpowiada Schwartz. - Cały czas miałeś tę halucynację. Stanowi ona część twojej terapii, twojej odbudowy. Przyjechałeś tu tak zaprogramowany.
- Niemożliwe - mówi Tom.
Ellen całuje go w rozgorączkowane czoło.
- Zrozum, zrobiono to, aby pogodzić cię z ludzkością. Zżerała cię ta straszna uraza z powodu rugowania twojego ludu w wieku XIX. Nie byłeś w stanie wybaczyć społeczeństwu przemysłowemu tego, że przegnało Siuksów, i wprost zalewała cię nienawiść. Terapeuta sądził, że gdybyś mógł wziąć udział w wymyślonej współczesnej eksterminacji, gdybyś mógł spojrzeć na to, jak na przedsięwzięcie konieczne, zostałbyś z tej urazy wyzwolony i mógłbyś zająć swe miejsce w społeczeństwie jako...
Tom odpycha Ellen.
- Nie gadaj głupstw. Gdybyś miała minimum wiadomości o terapii odbudowy osobowości, wiedziałabyś, że żaden szanujący się terapeuta nie byłby tak powierzchowny. W przebudowie osobowości nie ma żadnych współzależności jak jeden do jednego. Nie dotykaj mnie. Odsuń się. Nie zbliżaj się.
On nie da się przekonać, że jest to jedynie przywidzenie narkotyczne. To nie jest fantazja, zapewnia sam siebie, ani też terapia. Wstaje i wychodzi. Nikt za nim nie idzie. Bierze helikopter i szuka braci.
Znowu tańczę. Dzisiaj słońce jeszcze bardziej pali, a Kularków jest więcej. Dziś jestem cały pomalowany i przystroiłem się w pióra, a moje ciało lśni potem. Kularki tańczą ze mną i ogarnia je szaleństwo, jakiego nigdy przedtem nie widziałem. Dudnimy stopami po stratowanej łące, wyciągamy ręce, by pochwycić słońce. Śpiewamy, krzyczymy, płaczemy. Tańczymy do upadłego.
To nie fantazja. Te stworzenia są prawdziwe, rozumne, ale skazane na zagładę. Wiem o tym.
Tańczymy. Na przekór losowi, tańczymy.
Przychodzi mój pradziadek i tańczy razem z nami. On też jest prawdziwy. Ma nos orli, a nie taki spłaszczony jak mój; głowę przystroił wielkim pióropuszem, a pod brązową skórą drgają mięśnie jak powrozy. On także śpiewa, krzyczy, płacze.
Przyłączają się do nas inni członkowie naszej rodziny.
Wspólnie zjadamy tlenomerie i bierzemy w objęcia Kularki. Wszyscy wiemy, co to znaczy, jak na ciebie polują.
Chmury tworzą muzykę, wiatr przemienia się w tkaninę, ciepło słoneczne nabiera koloru.
Tańczymy. Tańczymy. Nasze ręce i nogi nie znają zmęczenia.
Słońce rozrasta się wypełniając całe niebo i teraz nie widzę już żadnego Kularka, tylko moich współplemieńców, ojców mego ojca, poprzez wszystkie stulecia, tysiące połyskujących skór, tysiące orlich nosów; żywimy się roślinami, zbieramy ostre patyki i wbijamy je w ciało, aż spływa słodka krew, która wysycha w blasku słońca, a my tańczymy, tańczymy, choć niektórzy z nas padają ze zmęczenia. Tańczymy, a preria staje się morzem falujących pióropuszy, oceanem piór; tańczymy, a moje serce grzmi piorunem, kolana zmieniają się w wodę, żar słońca mnie pochłania, lecz tańczę i padam, tańczę i padam, padam, padam.
Znowu ciebie odnajdują i przywożą z powrotem. Przytykają ci do ramienia chłodną rurkę, by wyssała ci z żył narkotyk tlenomerii, po czym dają ci jeszcze coś na sen. Odpoczywasz i jesteś bardzo spokojny. Ellen całuje cię, ty gładzisz jej delikatną skórę, a później wchodzą inni i rozmawiają z tobą na kojące tematy, ale ty nie słuchasz, bo szukasz tego, co rzeczywiste. Takie poszukiwanie nie jest łatwe. Przypomina spadanie przez wiele pięter, gdzie w podłogach są zapadnie, a ty szukasz tego jedynego pokoju, w którym podłoga jest cała. Mówisz sobie, że wszystko, co zdarzyło się na tej planecie, jest twoją terapią opracowaną tak, aby rozgoryczonego tubylca pogodzić z podbojem dokonanym przez białych; tak naprawdę nikogo się tutaj nie zabija. Odrzucasz to, znowu spadasz i uświadamiasz sobie, że to musi być terapia dla twych przyjaciół; oni niosą ciężar wiekami narastającej winy i przybyli tu, żeby zrzucić brzemię, a ty jesteś tu po to, by ich od tego jarzma uwolnić, by wziąć ich grzechy na siebie i dać im rozgrzeszenie. Spadasz piętro niżej i widzisz, że Kularki są jedynie zwierzętami zagrażającymi ekologii i trzeba je usunąć; kultura, którą dla nich wymyśliłeś, jest twoim przywidzeniem roznieconym na dawnym, zetlałym ognisku. Próbujesz wycofać swe zastrzeżenia wobec tej koniecznej zagłady, ale ponownie spadasz i widzisz, że nie ma żadnej eksterminacji, ona istnieje wyłącznie w twoim schorowanym mózgu rozstrojonym przez obsesję zbrodni dokonanej na twych przodkach. Podnosisz się, bo chcesz przeprosić twoich przyjaciół, owych niewinnych uczonych, których nazwałeś mordercami. I zapadasz się raz jeszcze.
1969
Przełożyła Hanna Kobus