Newsweek - 14/2008

 

 

Luiza Łuniewska, Jolanta Molińska

Skandalistkom dziękujemy

 

 

Baba z wąsami, brzydula, dziwoląg. Kto tak mówi o feministkach? Głównie one same.

 

"Kasiu, nic to nie da, że będziesz krzyczała na ludzi, że nie chodzą na Manifę. Nie zaczną na nią chodzić tylko dlatego, że ty jesteś wkurwiona" - tak dwa lata temu Kazimiera Szczuka strofowała Katarzynę Bratkowską w czasie debaty feministek zorganizowanej w redakcji lewicowej "Krytyki Politycznej". Atmosfera była gorąca, bo już wtedy niska frekwencja na marcowych Manifach mocno sfrustrowała polskie feministki. 

W tym roku miało być inaczej. - Spodziewamy się ponad dwóch tysięcy uczestników - szacowała optymistycznie Agnieszka Graff, jedna z czołowych działaczek ruchu kobiecego. Pod budynek Sejmu na Wiejskiej, gdzie od ośmiu lat feministki ściągają 8 marca, miała zwabić tłumy odezwa opublikowana w "Gazecie Wyborczej". W apelu do "normalnej polskiej kobiety" feministki napisały: "Zarzucają nam, że nie wiemy, jakie są prawdziwe problemy kobiet. Zmuszamy je do pracy i niezależności, zamiast pomagać w macierzyństwie. W dodatku jesteśmy za prawem do aborcji. A fe! A jednak wydaje nam się, że w Polsce, opanowanej przez nieodpowiedzialnych, zadufanych, krótkowzrocznych i często gęsto chamskich polityków, jest na feminizm wielkie zapotrzebowanie" - przekonywały. Myliły się. W Polsce nie ma na feminizm wielkiego zapotrzebowania. Wręcz przeciwnie - z roku na rok słabnie. Według informacji Komendy Głównej Policji pod Sejm przyszło zaledwie około tysiąca osób, o dwa tysiące mniej niż trzy lata temu. "Normalne polskie kobiety" znów nie poparły feministek masowo, mimo że jedno z haseł ostatniej Manify: "Nie Rydzykuj, zabezpieczaj się", nieoczekiwanie znalazło dodatkowy kontekst. W sukurs feministkom przyszła Rada Europy, ogłaszając, że 16 kwietnia zbeszta katolicką Polskę za to, że nie dostosowała się do unijnych standardów i nie chce zalegalizować prawa do przerywania ciąży. Ojciec dyrektor wróci więc zapewne na feministyczne sztandary w połowie kwietnia, kiedy parlamentarzyści będą debatować nad apelem do polskiego rządu. Feministki może wystosują własną odezwę do polskich kobiet - żeby w końcu się obudziły i poparły ich walkę z patriarchatem. A koniec końców sfrustrowana Kazia Szczuka znów będzie tłumaczyć swoim siostrom, że wyjdą z tego nici. - I będzie miała rację - twierdzi socjolog prof. Kazimierz Krzysztofek z SWPS. Jego zdaniem to nie polskie kobiety śpią, ale feministki, które od dekady powtarzają te same zdania i slogany, nie starając się zmieniać nawet retoryki. Nie o to przecież chodzi, że Polek nie interesuje problem legalizacji aborcji czy szans na rynku pracy. - Nas nie interesuje po prostu to, co mają na ten temat do powiedzenia feministki - kwituje Maria Polak, studentka psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Są nudne, pretensjonalne i prowincjonalne. Ale i na prowincji nie poczuwają się do solidarności. - One walczą o rysunki w podręcznikach albo o równą liczbę kobiet i mężczyzn w Sejmie. A kogo to obchodzi? - pyta sołtyska Honorata Kalicińska z Żabieńca pod Piasecznem. 

Jakie wąsy? 

Feministki przywykły do niechęci, uczyniły wręcz z niej swój znak rozpoznawczy. Lubią powtarzać, że w Polsce stygmatyzuje się ten ruch etykietą radykalizmu, mającą go wykluczać z poważniej debaty. - Odżegnywanie się od feminizmu jest powszechne nie tylko wśród tzw. zwykłych kobiet, ale i elit. Wpływowe kobiety w ogóle nie chcą rozmawiać o feminizmie. Jakby samo słowo było rodzajem zniewagi - skarży się prof. Magdalena Środa, filozofka i była ministra - jak mówią feministki - ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. A Kazimiera Szczuka dodaje przy każdej okazji, że Polki nie przyznają się do feminizmu, bo boją się odpychającego stereotypu takiej, której nikt nie chciał, i dziwoląga. Obie są przekonane, że Polacy wciąż postrzegają je jako baby z wąsami. 

Tymczasem to nieprawda. Negatywny stereotyp już dawno zbladł. Przestał działać nie tylko w dużych aglomeracjach, ale nawet w mniejszych miastach, np. w Skierniewicach. Właśnie tam dwa lata temu Aneta Kapelusz (socjolożka i feministka) przeprowadziła badania dotyczące postrzegania feministek przez polską prowincję. Wyniki zaskoczyły ją samą, bo spodziewała się, że miejscowa ludność prędzej porówna jej koleżanki do agentów SB i terrorystów niż do atrakcyjnych bizneswomen. Okazało się, że tylko około dwóch procent respondentów podkreśliło zdanie, iż feministka to "kobieta, której nie udało się życie osobiste", a 5,8 proc. że to "kobieta z kompleksami". - Bardzo ciekawe wyniki uzyskałam na pytania dotyczące cech fizycznych - relacjonuje Kapelusz. Prawie 82 proc. badanych wskazało, że feministka to kobieta ładna. Do tego ponad 90 proc., że jest osobą dbającą o swój wygląd. Zdecydowana większość odpowiedziała też, że jest kobieco ubrana i uczesana. Skierniewiczanom podobają się jedwabne bluzki posłanki Izabeli Jarugi-Nowackiej i lekko potargana grzywka Kazimiery Szczuki. Jeśli mają za złe feministkom, to z innego powodu - tylko co trzeci ankietowany stwierdził, że robią coś dobrego dla innych kobiet. 

Szlachetne liderki i ciemna masa 

- Mówienie, że nic konkretnego dla poprawienia sytuacji kobiet w Polsce nie robimy, tylko piszemy manifesty, jest po prostu głupie, bo wszystkie zmiany cywilizacyjne zaczynają się od słowa, od myśli, a nie od wydobywania węgla - denerwuje się Magdalena Środa. I narzeka, że nawet monopol na głoszenie słowa też im został ostatnio odebrany. - Kiedy Maria Kaczyńska powie, że jest za możliwością sztucznego zapłodnienia in vitro, to zaczyna się wielka debata. Jak Wiktor Osiatyński powie, że przemoc w polskich rodzinach jest zjawiskiem powszechnym, to wszyscy nagle stwierdzają: rzeczywiście! A my z Kazią pełnimy rolę wariatek, przy czym ja trochę mniej, bo jestem profesor. I nieważne, że Kazia i pani prezydentowa mogą mówić o in vitro to samo.

A jednak ważne. Bo wariatki trudno poważnie traktować. W tej roli obsadziły się zresztą same. Nie można przecież brać na serio publicznych zapewnień Kazimiery Szczuki, że prowadziła teleturniej "Ostatnie ogniwo", by obalać patriarchalną strukturę w programie. Ten przerost formy nad treścią w wypowiedziach polskich feministek stał się już anegdotyczny. Wśród studentów socjologii Uniwersytetu Warszawskiego krąży dowcip, że profesor Magdalena Środa nawet w kształcie paczki papierosów potrafi zobaczyć objawy dyskryminacji kobiet. O Manueli Gretkowskiej, pisarce i założycielce Partii Kobiet, opowiada się natomiast w Warszawie, że kiedy jechała samochodem i mijające ją "szowinistyczne świnie" błyskały do niej światłami, była przekonana, że to zemsta za głoszone poglądy. Do głowy jej nie przyszło, że po prostu zapomniała włączyć świateł. 

- Trudno też poważnie traktować wypowiedzi Manueli Gretkowskiej, kiedy argumentuje, że feministek nie ma w Sejmie, bo Polki nie czują się dyskryminowane - mówi Joanna Kluzik-Rostkowska, minister pracy i polityki społecznej w rządzie PiS, w którym zapisała się postępowym i pragmatycznym programem walki o prawa kobiet. Zdaniem Gretkowskiej jej Partia Kobiet w ostatnich wyborach dostała niewielką liczbę głosów dlatego, że Polki trwają w głębokiej nieświadomości, jak bardzo są krzywdzone. - Póki tego nie zrozumieją, to działaczki feministyczne - szlachetne, fantastyczne kobiety - nie będą w stanie nic zrobić - ubolewa Gretkowska. 

Po pierwsze, nie wiadomo, skąd bierze to przekonanie o ciemnej masie. Polki doskonale wiedzą, że żyją w świecie urządzonym przez mężczyzn, i wcale im się to nie podoba. Już trzy lata temu w badaniach CBOS aż 80 proc. uznało dyskryminację płci za ważny problem społeczny. Po drugie, współczesnym feministkom takie sądy wygłaszane ex cathedra już nie przystoją, bo trącą myszką. Szlachetne kobiety przeciwstawione głupim babom - to styl, który pasuje do skandalistów lat 30., Tadeusza Boya--Żeleńskiego i Ireny Krzywickiej, piszących płomienne manifesty o piekle kobiet. - Tyle że oni na taki ton mogli sobie pozwolić, bo kilkadziesiąt lat przed wynalezieniem pigułki antykoncepcyjnej zakładali w Polsce Poradnię Świadomego Macierzyństwa - uważa historyk dr Tadeusz Kuc. Dziś zamiast światłych myśli, od których zaczynają się wszystkie zmiany cywilizacyjne, Polki wolałyby dostać od ruchów kobiecych pomoc w konkretnych sprawach, które mają do załatwienia. Ale jeśli nie dostaną, poradzą sobie same. 

Salon i PGR 

Pięć lat temu Jolanta Banach, szefowa Parlamentarnej Grupy Kobiet, stwierdziła, że państwo nie jest ojcem i czas zakręcić kurek alimentacyjny. Wtedy to samotne matki zorganizowały się w obronie funduszu. - Feministki nam nie pomogły. Dla nich ważniejsze są prawa gejów i lesbijek - zarzuciły działaczkom Daria Cieplik i Renata Iwaniec, liderki nowego ruchu. Zdaniem Beaty Zadumińskiej, psycholożki i feministki z krakowskiego Stowarzyszenia na rzecz Praw Odpowiedzialnych Rodziców, polski feminizm zaprzepaścił wtedy szansę wypłynięcia na szerokie wody. Nie spróbował zaanektować ruchu oddolnego, jak zrobiły to choćby Amerykanki. Tam też kobiety z warstw gorzej sytuowanych czy mniejszości etnicznych nie rozumiały "siostrzanej frazeologii" białych kobiet z wyższej klasy średniej. Na bazie krytyki feminizmu zrodził się ruch kobiet, które wolały siebie nazywać nie feministkami, ale womanists (kobietystkami) lub mujeristas wśród Latynosek (z hiszp. mujer - kobieta). I walczyć o swoje bez udziału najstarszych ciotek rewolucji czy intelektualistek, zamkniętych w kampusach i opiniotwórczych redakcjach. Do historii polskiego feminizmu przejdzie anegdota o społecznym wyobcowaniu Kazimiery Szczuki. Na jednej z imprez zorganizowanej w domu naczelnego "Krytyki Politycznej" Sławomira Sierakowskiego krążyła ponoć kilka minut naokoło dwóch lesbijek z popegeerowskiej wsi, aż w końcu mocno podekscytowana wypaliła: - Boże, wy naprawdę mieszkacie w pegeerze? 

Elitaryzm i akademizm to także grzechy polskiego feminizmu. Podstawy tego ruchu tworzyły kobiety wracające ze stypendiów na uczelniach zagranicznych (Graff) albo magistrantki seminariów prof. Marii Janion (Szczuka). Właśnie po powrocie ze studiów na prowincjonalnym Amherst College w Stanach Graff - zainspirowana manifestem feministek amerykańskich - w 2001 r. opublikowała książkę "Świat bez kobiet", okrzykniętą biblią polskich feministek. Właśnie ukazało się jej wznowienie, opatrzone nowym wstępem, który autorka zaczyna zdaniem: "Ta książka miała się zdezaktualizować" i długo zapewnia, że tak się nie stało. A także dodaje, że choć przed prawie dekadą pazury patriarchatu wydawały się pożółkłe i pokruszone, to nadal trzyma się on mocno. Więc - w domyśle - pisać nic nowego nie trzeba. 

To mniej więcej tak jakby wmawiać Polkom, że cywilizowany Zachód jest rajem dla nowoczesnych kobiet i wystarczy ślepo naśladować amerykańskie emancypantki, żeby ucywilizować nasz zaścianek. Dziesięć lat temu Polki mogły się na to nabrać, ale teraz? Nawet te przeciętnie wykształcone wiedzą, że sytuacja kobiet w bogatych krajach wcale nie jest lepsza niż u nas. Pierwszy przykład z brzegu, o którym piszą gazety: kobiety w całej Europie zarabiają gorzej niż mężczyźni. Ale średnia unijna to 15 proc. mniej, a polska - 10 proc. Wygląda na to, że nie my ciągniemy statystyki w dół, mimo krótszego kursu genderowej wiedzy. 

Entuzjazm się wypalił 

Polskie środowisko feministyczne wciąż jeszcze liczy kilkadziesiąt organizacji i kilkaset działaczek. Właściwie zawsze jest skłócone. Nawet organizatorki Manif (tzw. Porozumienie 8 Marca) przyznają, że to prawie cud, iż co roku udaje im się dogadać. Ale nie zawsze kończy się tak szczęśliwie. Rok 2008 miał być dla polskiego feminizmu szczególny. Od 13 do 15 czerwca miało u nas gościć 500 feministek z całej Europy. Forum wymyśliły aktywistki z Amsterdamu. Przysłały polskim koleżankom entuzjastyczny list, w którym nakreśliły cel spotkania - "Opracowanie wspólnego planu działań dla europejskiego ruchu feministycznego". Forum się nie odbędzie. - Z braku funduszy. A i entuzjazm się z czasem wypalił - przyznaje Kinga Lohmann z feministycznej Koalicji Karat. - Okazało się też, że spotkanie interesuje tak naprawdę tylko Polki i Holenderki. Nam się wydawało, że wesprze nas cały ruch europejski, a wyszło na to, że w Europie feministek nie ma. 

A może nie ma ich także w Polsce? Z tym pytaniem zmagają się od dwóch lat działaczki Fundacji Ośka. Wcześniej rozdawały Ośkary - dla feministki i feministy roku, przeprowadzały akcje - takie jak "Bezpieczna taksówka dla kobiet", dzięki której nocą taksówkarze w razie potrzeby odprowadzali pasażerki pod drzwi domu. Teraz została im tylko feministyczna wypożyczalnia książek. A w kamienicy przy ul. Pięknej, gdzie Ośka ma siedzibę, pracują zaledwie trzy osoby. - Taka nasza specyfika, że nie umiemy działać razem - mówi zakłopotana Roma Cieśla, szefowa Ośki pytana, dlaczego po prężnie działającej fundacji zostało tak niewiele. Tak zresztą jak po odezwie do "normalnych kobiet". Donald Tusk powołując niedawno nową pełnomocniczkę ds. kobiet, nie skonsultował się ze środowiskami feministycznymi. Zapewne nie z powodów ideologicznych, ale z politycznego pragmatyzmu: po co, skoro nie komunikują się z kobiecym elektoratem? Do TVN24 z prośbą o komentarz zaproszono stały skład, m.in. lewicową Izabelę Jarugę-Nowacką i prawicową Joannę Kluzik-Rostkowską. Panie przed wejściem do studia wzdychały: - Boże, my już tak dobrze wiemy, co powiemy, że mogłybyśmy się zastępować w razie choroby. Sęk w tym, że i Polki zbyt dobrze to wiedzą. 

Współpraca: Sebastian Duda







FEMINIZM !!!