Archiwum  

Życie z dnia 2002-01-12

 

Rafał Smoczyński

Archaiczne lata 90.

 

 

W Polsce nie trwa dzisiaj wielki konflikt światopoglądowy. Tradycja namiętnych sporów, nierozerwalnie związanych z mitem założycielskim III Rzeczypospolitej, niepostrzeżenie została zerwana. Chociaż nikt tego przełomu nie ogłosił uroczyście, to jednak większość uczestników debaty publicznej doskonale wie, że z końcem dekady lat 90. skończył się nie tylko pewien styl dyskutowania, ale także zmieniła się poważnie hierarchia pryncypiów życia publicznego. Przecież nawet najbardziej zażarte dyskusje prowadzone dzisiaj (na przykład przeciwników integracji europejskiej z euroentuzjastami czy awantury o deficyt budżetowy) trudno byłoby nazwać wielkim konfliktem światopoglądowym. Nie ma w nich tego napięcia, które towarzyszyło ostrym sporom w pierwszych latach istnienia III RP - o rolę Kościoła katolickiego w demokratycznej Polsce, o prawo aborcyjne czy o zespół wartości, jakim miało służyć państwo.
Można być nieusatysfakcjonowanym poziomem obecnej debaty publicznej, jednak jest ona uprawnioną debatą merytoryczną, spór zaś z początków lat 90. odbierany był przez wielu Polaków jako przejaw zimnej wojny domowej. Napięcie tamtych lat było fundamentalnym starciem wykluczających się racji, zapiekłym konfliktem o wartości, które miały określić tożsamość Rzeczypospolitej. Strony uczestniczące w nim posługiwały się językiem stroniącym od kompromisu. Przeciwstawiano sobie dwie kompletnie różne i zmitologizowane wizje Polski: wyimaginowanego, obskuranckiego ciemnogrodu i otwartego na Europę, obywatelskiego jasnogrodu. Polska była podzielona odmiennymi wizjami historii PRL-u, systemami wartości, poglądami na temat roli państwa w życiu obywateli w stopniu tak ostrym, że odbiegającym od standardów debaty publicznej w normalnym państwie demokratycznym.
Naprawdę było gorąco. Nie było miesiąca, żeby w prasie nie ukazał się otwarty list autorytetów moralnych i intelektualnych, zatroskanych losem ojczyzny wkraczającej na drogę fundamentalizmu religijnego. Uczeni mędrcy przeprowadzali zawiłe analizy porównawcze Polski i Iranu, kwiat inteligencji Polskiej drżał przed nacjonalistyczną dyktaturą ciemniaków, wszędzie straszyło widmo antysemityzmu i ksenofobii, a Andrzej Szczypiorski w swych kazaniach łajał głupotę rodaków.
Ten specyficzny epizod w historii Polski minął. Temperatura sporów światopoglądowych mocno opadła, ukształtował się konsensus w obrębie poważnych sił politycznych i społecznych. Dzisiaj już chyba tylko Aleksandrowi Małachowskiemu wydaje się, że czas stanął w miejscu. Histeryczne pohukiwania sędziwego parlamentarzysty wywołują jednak raczej komiczny efekt i przypominają, jak bardzo Polska się zmieniła.

Spór lat 90. był sporem archaicznym. Przeceniał rangę problemów doktrynalnych, które pozostawały w luźnym związku z rzeczywistymi wyzwaniami kraju zdezelowanego gospodarczo i zacofanego cywilizacyjnie. Odmieniano przez wszystkie przypadki słowa "etos" i "wartości", jednocześnie nie kładąc nacisku na plany modernizacji państwa.
Był to konflikt, opierający się na urojonych wyobrażeniach o Polsce. To dotyczyło zresztą obu jego stron. Liberalne środowiska, przestrzegające przed zagrożeniem państwem wyznaniowym, mocno myliły się w diagnozach rzeczywistości. W kampanii zwalczania ciemnogrodu ujawniła się przestarzała postawa XIX-wiecznego oświeceniowca, któremu pomyliły się realia Polski schyłku XX wieku z Włochami czasów Piusa X. To w czasach pojedynków papiestwa z modernizmem katolickim i encykliki Pascendi można było jeszcze mówić o pomysłach krążących wśród części kleru, aby wasalizować państwo (choć dla większości historyków i taka wizja wydaje się nierzeczywista).

W Polsce lat 90. przekonanie o możliwości realizacji dyktatury klerykalno-nacjonalistycznej było całkowitym nieporozumieniem. Neurotyczny lęk przed Katolickim Państwem Narodu Polskiego, który skierował część środowisk liberalnych na wojenną ścieżkę, rzeczywiście pobudził tendencje fundamentalistyczne wśród niektórych środowisk prawicowych. Jednak szansa na to, aby Polskę ogarnął amok nacjonalkatolicki, porównywalny do tego z lat 30., była co najmniej marna. Świadczyły o tym wyniki wyborcze formacji politycznych odwołujących się do schematu nacjonalistyczo-klerykalnego - nieodmiennie żałosne. Te środowiska nie były w stanie nie tylko wzbudzić politycznego zaufania do siebie wśród Polaków, lecz przede wszystkim nie potrafiły zbudować atrakcyjnego wzorca kulturowego, który mógłby skutecznie konkurować z dominującą kulturą liberalną, nie wspominając już o stworzeniu mediów, które by ten wzorzec kulturowy mogły lansować.
Trudno powiedzieć, że rację mieli ci z prawicowców, którzy uważali Polskę za najbardziej katolicki kraj świata. Według tych ludzi Polacy mieli zaledwie uświadomić sobie swoją tożsamość i jeszcze raz, jak to już w historii bywało, odegrać rolę chrześcijańskiego przedmurza Europy.
Mesjanistycznego posłannictwa nie da się jednak przeprowadzić z poważnie zeświecczonym społeczeństwem, selektywnie identyfikującym się z katolickim dziedzictwem, bardziej podatnym na wpływy liberalnej kultury masowej aniżeli na głos biskupów. Kilkakrotne zwycięstwa polityczne postkomunistów, występujących pod sztandarami ideowymi sprzecznymi z katolickim punktem widzenia, dobitnie świadczą o niekonsekwencji "chrześcijańskiej Polski".
Choć trzeba w tym miejscu napisać, że przy kompletnym braku zrozumienia znacznej części katolików dla politycznych racji Kościoła można było zaobserwować zadziwiającą mobilizację tradycyjnej części społeczeństwa w sprawach moralnie podstawowych, jak np. w kwestii aborcji. Przeforsowanie prawa antyaborcyjnego było wszak wyjątkowe na tle liberalnych tendencji ustawodawczych i kulturowych w Europie. Bez szczególnej determinacji, charakterystycznej dla napięcia pierwszych lat III RP, nie byłoby to możliwe.
Archaiczność sporu lat 90. miała więc niejedno oblicze. Ostatecznie przyjęcie prawa chroniącego życie nienarodzonych wpisało się w porządek konsensusu narodowego i poza skrajnymi środowiskami nie jest kwestionowana sensowność karania aborcji.

Ostateczne porzucenie kaznodziejskiego tonu i odstąpienie od ideologizowania debaty publicznej przez klasę polityczną miało zapewne związek z mniejszą skutecznością perswazyjną tego języka i brakiem zainteresowania sporem ze strony zwykłych ludzi.
Zresztą kiedy nadarzały się praktyczne możliwości wprowadzenia w życie postulatów debaty ideologicznej, okazało się, że nie jest to takie proste. Znamienna jest w tym względzie porażka AWS i środowiska pampersów, akcentujących znaczenie kwestii cywilizacyjno-kulturowych.
Nawet zwycięstwo polityczne niekoniecznie musi prowadzić do powodzenia w przestrzeni przedpolitycznej. Zwłaszcza jeśli w pierwszej kolejności należy zmierzyć się z niedowładem biednego państwa.

Nie wydaje się, by problemy, które wywoływały tyle namiętności, przestały się liczyć. Ocena historii PRL-u nadal będzie różnić Polaków, katolicy nie będą zachwyceni kształtem dominującej kultury masowej, a liberałowie nie pogodzą się z wizją tyleż pobożnych, co oszalałych entuzjastów zamienienia Polski w archaiczną wspólnotę kaszubską, w której liczyłoby się żony sąsiadom.
Te problemy jednak przestały odgrywać pierwszorzędną rolę, a dyskusja przesunęła się wyraźnie w stronę rzeczywistych wyzwań, jakie stoją przed krajem: odbudowanie siły ekonomicznej państwa, czyli dokończenia reformy. Polska jest biednym krajem, ze zrujnowaną postawą patriotyczną swoich obywateli, atrofią pamięci historycznej (to jest główną przyczyną, dla której uprawnione próby rozliczenia komunistów kończyły się klęską), z poważnie zniszczoną tkanką społeczną i kryzysem rodziny. To wszystko wynika z zapaści cywilizacyjnej kilkudziesięciu lat istnienia PRL-u.
Konieczność naprawy gospodarczej państwa jest jednocześnie sposobem na uzdrowienie formacji obywatelskiej Polaków i przezwyciężenia koszmarnego dziedzictwa PRL-u. Wzrost zamożności nie kłóci się także z religijnością i poświęceniem duchowym ludzi. To grube nieporozumienie uważać, że bieda jest sojusznikiem Kościoła.
Polska po kilku latach archaicznego sporu - który być może był nieunikniony i nie wszystko w nim było nieporozumieniem - wychodzi z niego mimo wszystko osłabiona. Walka z fantomem teokracji czy "spiskiem" wykorzenionych, materialistycznych elit z drugiej strony miała negatywne skutki. Polska "zimna wojna domowa" lat 90. definitywnie zniszczyła jedność narodową, jaka była dziedzictwem fenomenu "Solidarności" lat 80. Brak tej unikatowej więzi społecznej, zdrowego zaufania do elit politycznych oraz naruszenie pozycji naturalnych autorytetów utrudniło dzieło reformowania postkomunistycznej Polski.






NOWY KONSERWATYZM LAT 90-TYCH