Życie
z dnia 2002-06-15
Cezary Michalski
Smutek spełnionych
marzeń
Sąsiaduje z nami kraj spełnionych marzeń - społecznej gospodarki
rynkowej, ładu instytucjonalnego, naturalnego konserwatyzmu. Ten kraj to
Niemcy
Brema była kiedyś miastem portowym. Później Wezera, nad
którą leży to miasto, okazała się zbyt płytka i wąska, aby mogły po niej
pływać coraz większe pełnomorskie statki. Kiedyś w Bremie mieszkali
marynarze. Kiedyś niemieccy, holenderscy i angielscy kupcy handlowali
tutaj kawą. Dużo później, gdzieś pod koniec XIX wieku, w Bremie
zamieszkała kolonia modernistycznych artystów niemieckich: Otto i Paula
Modersohnowie, Heinrich Vogeler i paru innych. Odwiedzał ich sam Reiner
Maria Rilke. Niejaki Roselius, pierwszy w świecie biznesmen, który zbił
majątek na produkcji kawy bezkofeinowej, zamawiał u nich obrazy i kupował
dla nich domy. Pozwalał im też zarobić przy projektowaniu fascynujących
opakowań niemieckiej bezkofeinowej kawy Haag, które można podziwiać w
miejscowym muzeum. Później kilku tutejszych modernistów zaczęło ostro
komunizować. Jeden z nich - malarz Vogeler - ożenił się nawet z córką
Juliana Marchlewskiego. Jeszcze trochę później pewien konkurencyjny malarz
z południa Niemiec uznał modernistów z Bremy za przedstawicieli sztuki
zdegenerowanej i "oczyścił" z nich całą dzielnicę. Potem była wojna i
spora część Bremy, architektonicznie tak bardzo podobnej do Gdańska czy
Torunia, została zniszczona w czasie jednego z alianckich nalotów. Pewien
polski lotnik przyznał po wielu latach, że Polacy lecieli całą eskadrą nad
jakiś cel przemysłowy w głębi Niemiec, ale zostali zaatakowani i musieli
gdzieś pozbyć się bomb. Zrzucili je na śródmieście Bremy. To samo robili
Amerykanie i Anglicy, ale oni nigdy nie posuwają się tak daleko w
publicznej szczerości. Na początku lat 70. w coraz bardziej
prowincjonalnej Bremie powstał uniwersytet, który przez pierwsze lata
swego istnienia był widownią nieustających strajków i walk rewolucyjnych.
Dzisiaj miastem rządzą socjaldemokraci i Zieloni, ale nie ożywia ich już
dawny radykalny zapał. Chadecka opozycja jest silna, ale także spełnia się
we wspólnym z "lewakami" rozwiązywaniu problemów wynikających z
codziennego funk-cjonowania blisko półmilionowego miasta.
Nostalgia
Studenci trochę się nudzą. Zasobna biblioteka i księgarnia, w której
rzadkie, zamówione przez klientów książki z całych Niemiec można odebrać
już następnego dnia, nie potrafią zaspokoić głodu idei. Ostatni radykalni
studenci zaspokajają go zatem na sposób nieco wirtualny. Podczas wędrówki
po kampusie widziałem plakaty wzywające do walki o tańsze przejazdy
komunikacją publiczną. Podziwiałem groźne afisze przedstawiające tani
studencki bilet miesięczny z legitymacyjnym zdjęciem Ernesto Che Guevary i
rozmyślałem nad brakiem związku pomiędzy przywoływanym nostalgicznie
językiem wielkiej rewolucji a drobnymi problemami rodzącymi się w samym
sercu "społecznej gospodarki rynkowej", "ordoliberalizmu", inaczej mówiąc
- bardzo uporządkowanego i dbającego o unikanie poważniejszych napięć
niemieckiego społeczeństwa. Tuż obok plakatów z tańszym biletem
miesięcznym dla towarzysza Che wisiały ogłoszenia reklamujące
ogólnoniemiecki konwent radykalnej młodzieży. Zachęcano w nich do dyskusji
nad "Lewicowym projektem" - oczywiście projektem alternatywnym wobec
globalnego kapitalizmu. Graficznie miał go symbolizować rysunek Małej Mo
(Mała Mo to jedno z bardziej poczciwych stworzonek zamieszkujących Dolinę
Muminków) wgryzającej się wściekle w nogawkę ogromnych spodni należących,
jak mogłem zrozumieć, do wielkiego globalnego kapitalisty. Trudno
wyobrazić sobie bardziej precyzyjne przedstawienie nierównego stosunku sił
pomiędzy pogrobowcami studenckiej rewolty lat 60. i 70. a współczesnym
globalnym kapitalizmem. Poza czystymi i zasobnymi dzielnicami
zamieszkiwanymi przez tutejszą klasę średnią (drobnych biznesmenów,
pracowników uniwersytetu i nauczycieli, polityczne elity socjaldemokracji
i chadecji) Brema posiada także swoją dzielnicę "alternatywną", gdzie
chętnie pokazują się tutejsi Zieloni. Dla kogoś zaznajomionego z nocnym
życiem polskich osiedli mieszkaniowych, tych z wielkiej płyty, owa
"alternatywna" dzielnica robi wrażenie raczej przytulne. Dwa coffee shopy
upozowane na amsterdamskie (ponieważ nie wolno tu oficjalnie
sprzedawać marihuany, ich właściciele poprzestają na kolportowaniu nalepek
wzywających do jej legalizacji), sporo tureckich i greckich fast foodów,
kilka milszych i tańszych niż w mieszczańskim centrum kawiarń, a także
parę fascynujących antykwariatów, gdzie dzieła zebrane Kafki sąsiadują z
albumami przedstawiającymi młodych wysportowanych Niemców i Niemki, a
wydanymi w stosunkowo krótkim okresie trwania tysiącletniej III Rzeszy.
Prawie pustymi autobusami i tramwajami jeżdżą młodzi ludzie czytający
konserwatywny "Frankfurter Allgemeine Zeitung" albo książkę Floriana
Illiesa "Generation Golf" (chodzi oczywiście o samochód) opisującą
pokolenie dorastające w spokojnych tutaj latach 80. i zadedykowaną
Helmutowi Kohlowi. Zdecydowanie, rewolucja nie jest w Bremie przewidziana
na najbliższy sezon.
Kał szczura
Kiedy powracałem do hotelu po
odbyciu zaplanowanych na dany dzień spotkań - zaczynały się w
pomieszczeniach bremeńskiego uniwersytetu albo w Domu im. Janusza
Korczaka, siedzibie miejscowego stowarzyszenia niemiecko- -polskiego, a
kończyły najczęściej w taniej meksykańskiej restauracji "Enchilada" -
nastawiałem program TV Polonii. Można go znaleźć pośród trzydziestu
kanałów hotelowej telewizji, jeśli nie liczyć pięciu kanałów płatnych
pokazujących zupełnie świeże kinowe filmy (np. "Za linią wroga" z
Hackmanem) albo pornografię. W emitowanej o północy powtórce wieczornych
wiadomości mogłem obejrzeć Andrzeja Leppera po raz kolejny odrywanego od
sejmowego pulpitu, a także posłankę Samoobrony biegającą pośród młodych
ludzi na sejmowej galerii i wykrzykującą, swoim odrobinę zbyt wysokim
głosem, słynną już deklarację protestu: "Patrzcie, jakie zboże nam
sprzedają ci Niemcy. Kał szczura! Kał szczura!". W takich momentach
mnie, starego radykała i rewolucjonistę, który pierwszy semestr własnych
studiów także przestrajkował (to była jesień 1981 roku i, żeby nie było
żadnych wątpliwości, strajkowaliśmy w słusznej sprawie, a nie, tak jak
nasi niemieccy rówieśnicy, przeciw Per-shingom), ogarniała ogromna
nieopanowana zawiść. Zazdrościłem Niemcom tego smutku spełnionych marzeń.
Tej nudy, w której Che Guevara zmuszany jest pośmiertnie do walki o tańsze
bilety miesięczne, bo wszystkie poważniejsze walki są, jak na razie,
rozegrane.
Powrót
Podróż Polaka na Zachód zawsze była i pozostała
nawet teraz, po ustrojowym przełomie, podróżą w czasie. W powieści "Powrót
z gwiazd" Stanisław Lem zaszyfrował to
doświadczenie, opowiadając historię kosmonauty, który powraca na Ziemię po
kilkuletniej podróży z prędkością podświetlną (na naszej planecie upłynęło
w tym czasie lat kilkadziesiąt). Wychowany do walki i heroizmu kosmonauta
powraca do społeczeństwa sybarytów, "postmodernistów", którzy nie mają
pojęcia, dlaczego ich ojcowie wysłali go w tę podróż. Sącząc tequillę
sunrise w restauracji "Enchilada" i patrząc na dobrze ubranych młodych
ludzi przechadzających się deptakiem po nabrzeżu Wezery, poczułem się
nagle takim kosmonautą. Tyle tylko, że ja miałem już za kilka dni wrócić z
powrotem do gwiazd, do mojego fatalnego i heroicznego miejsca urodzenia,
skąd za pośrednictwem satelity dobiegał mnie oskarżycielski okrzyk
posłanki Samoobrony: "Kał szczura! Kał szczura!". Tym bardziej
wypadało jednak wracać. Jak pisał wielki poeta, może największy, bo lubił
mówić prawdę o stanie otaczającej nas rzeczywistości: "taką przebodli nas
ojczyzną". Coś zatem wypada z tą ojczyzną zrobić. Tym bardziej jeśli nie
dorastało się jako "pokolenie Golfa".
|