Gazeta Wyborcza - 05-12-2003
Tadeusz Klimowicz
Sołżenicyn - ostatni sprawiedliwy
Niezmienne od lat pomysły Aleksandra Sołżenicyna na Rosję łączy nostalgia
za przebrzmiałymi hasłami i martwą symboliką oraz utopijna wiara w
przedbolszewicką arkadię. Ale tak naprawdę ucieczka w przeszłość jest
dowodem bezradności - ucieczką przed przyszłością - pisze Tadeusz Klimowicz
Najpierw był kilkugodzinny lot. W nieznane. Po wylądowaniu funkcjonariusze KGB,
którzy towarzyszyli aresztantowi, wręczyli mu na pożegnanie - czy może
raczej na nową drogę życia - 500 marek. Zaskoczony Aleksandr Isajewicz Sołżenicyn
opuścił samolot. Okazało się, że jest we Frankfurcie nad Menem. "W ciągu
kilku godzin przeleciałem jak wicher z lefortowskiego więzienia, z całej
Wielkiej Zony Sowieckiej, do wiejskiego domu Heinricha Bölla pod Kolonią"
- pisze we wspomnieniach "Wpadło ziarno między żarna" wydanych
niedawno w Polsce.
Był rok 1974. 56-letni banita opuścił Związek Radziecki, gdzie jego udziałem
stało się wiele traumatycznych doświadczeń - pobyt na froncie, aresztowanie,
szaraszka, łagry, zesłanie, rebrsje towarzyszące współtworzeniu kultury
niezależnej, rola czarnego charakteru w topornie wyreżyserowanych spektaklach
nienawiści, poczucie osamotnienia, małżeństwo z Natalią Rieszetowską
zdradzającą go z ludźmi z Łubianki - gdzie za literackie obrachunki z Gułagiem
dane mu było poznać wszystkie smaki popularności oficjalno-sowieckiej (był o
krok od otrzymania Nagrody Leninowskiej w roku 1964) i samizdatowo-tamizdatowej
(uwieńczonej Nagrodą Nobla, 1970). Nie wiedział jeszcze, że w tym właśnie
znienawidzonym państwie przeżył najlepsze lata swego życia.
Łzy Chruszczowa
W 1962 r. na daczy w Picundzie przeczytano Chruszczowowi "Jeden dzień
Iwana Denisowicza". Nikita Siergiejewicz podobno się wzruszył i zezwolił
na publikację - na początek w 25 egzemplarzach dla członków Biura
Politycznego, a po jakimś czasie na łamach miesięcznika "Nowyj
Mir". 17 grudnia 44-letni debiutant, były łagiernik, znalazł się w
gronie 300 twórców wyróżnionych zaproszeniem na spotkanie w Komitecie
Centralnym KPZR. Został przedstawiony sekretarzowi generalnemu. "Odczułem
- pisze - przypływ uczucia wdzięczności, więc ściskając mu rękę,
powiedziałem, co czułem:
- Dziękuję wam, Nikito Siergiejewiczu, nie w swoim, ale w imieniu milionów
ofiar.
Wydało mi się nawet, że jego oczy zrobiły się wilgotne".
Korzystając ze wzruszenia pierwszego sekretarza, "Nowyj Mir" zdążył
jeszcze wydrukować trzy inne opowiadania Sołżenicyna - ale łzy nie płyną
bez końca i oczekujące na publikację powieści ("Oddział chorych na
raka", "Krąg pierwszy") nie mogły już się ukazać w
oficjalnym obiegu. Nie przewidziano jednak, iż niepokorny pisarz przełamie
powszechne tabu milczenia i wyda otwartą wojnę reżimowi. Delegaci na IV Zjazd
Związku Pisarzy Radzieckich (maj 1967 r.) mogli przeczytać jego list, w którym
może po raz pierwszy po roku 1917 zostały publicznie wypowiedziane słowa o
rosyjskiej "hańbie domowej".
Władze związku literatów zareagowały rutynowo. Początkowo panowało
przekonanie, że raz jeszcze sprawdzi się scenariusz, jaki zrealizowano po
wydaniu przez Borysa Pasternaka "Doktora Żywago". Zmasowana nagonka
zakończy się pisarskim aktem skruchy, Sołżenicyn złoży samokrytykę, słowem
- będzie jak zawsze. Tymczasem "Krąg pierwszy", niemający szans na
ukazanie się w kraju, został przemycony przez Olgę Carlisle (wnuczkę znanego
pisarza rosyjskiego Leonida Andriejewa) do USA. To, co pisarza w Rosji
totalitarnej napawało strachem czy wręcz przerażało - samowolna publikacja
za granicą (w tamizdacie) - dla Sołżenicyna stanie się ważnym elementem gry
prowadzonej z reżimem. "Krąg pierwszy" i "Oddział chorych na
raka" ukazały się we Frankfurcie nad Menem w 1968 r., trzy lata później
w Paryżu wyszedł "Sierpień 1914". Zagraniczny rozgłos miał
zapewnić pisarzowi ochronę przed KGB, choć nie przed potencjalnym
"nieszczęśliwym wypadkiem"; polisą na życie stała się dopiero
Nagroda Nobla.
W listopadzie 1969 r. Sołżenicyna usunięto ze Związku Pisarzy Radzieckich za
"aspołeczne zachowanie" i "wyraźne naruszenie podstawowego
statutu związku". W Rosji breżniewowskiej było to równoznaczne z odejściem
w niebyt, milczenie, w najlepszym razie - pisanie do szuflady. Funkcjonowanie
pisarza poza organizacją było w zasadzie niemożliwe - tam bowiem zapadały
decyzje o skierowaniu książki do druku, o jej wznowieniu i wszystkich sprawach
determinujących status materialny twórcy. Ale wyrok wykluczenia miał też
wymiar psychospołeczny - oznaczał utratę prestiżu, podszyty strachem
ostracyzm towarzyski i życie w samotności.
Tymczasem autor "Kręgu pierwszego" na decyzję o usunięciu ze Związku
Pisarzy reaguje wzmożoną aktywnością epistolograficzną. Pisze wciąż nowe
listy-skargi, listy-protesty, listy-wyjaśnienia - do Michaiła Susłowa, Jurija
Andropowa, Aleksieja Kosygina...
Poszukując własnej drogi
W drugiej połowie lat 60. za sprawą Sołżenicyna została złamana
wieloletnia tradycja posługiwania się językiem podtekstów, aluzji, niedomówień.
Pisarz ten - jak zauważył emigracyjny krytyk literacki Aleksiej Cwietkow -
"stopniowo usuwany z literatury oficjalnej, coraz częściej wprowadza do
swych utworów "tekst otwarty", nieobliczony na grę w ciuciubabkę z
cenzorem. W rezultacie wielu zasłużonym Ezopom zachwiał się grunt pod
nogami".
W połowie lat 70. partia utraciła wiarę w możliwość reedukacji kłopotliwego
kontestatora - w Paryżu rozpoczęto publikację monumentalnego
"Archipelagu Gułag" (1973-75). Dawniej Sołżenicyn zostałby po
prostu rozstrzelany lub zesłany, jednak w przededniu podpisania aktu końcowego
konferencji w Helsinkach w cenie były gesty humanitarne. W 1974 r. Aleksandr
Isajewicz został aresztowany i po kilku dniach deportowany do RFN. Wkrótce
przeniósł się do Szwajcarii i zamieszkał (niczym Lenin) w Zurychu. Kilkanaście
miesięcy później zbudował dom w okolicach amerykańskiego miasteczka
Cavendish (stan Vermont), gdzie spędził prawie 20 lat.
Z pewnością Sołżenicyn był w latach 70. najbardziej znanym na świecie współczesnym
pisarzem rosyjskim, i to jego nazwisko - a nie Gustawa Herlinga- Grudzińskiego
czy Warłama Szałamowa - powszechnie kojarzono z tematyką łagrową. Początek
pobytu na wygnaniu zbiegł się w czasie z publikacją na łamach "The
Sunday Times" wysłanego 5 września 1973 r. - i pozostawionego oczywiście
bez odpowiedzi - "Listu do przywódców Związku Sowieckiego". Pisarz
nawiązywał, choć raczej nieświadomie, do XVIII-wiecznej tradycji
epistolograficznej - wszak z Katarzyną II korespondowali Wolter i Diderot... W
swym memoriale przedstawił "sposób, który pozwoli uniknąć głównych
niebezpieczeństw grożących naszemu krajowi w najbliższych 10-30 latach. Owe
niebezpieczeństwa to wojna z Chinami, a także śmierć, wraz z cywilizacją
zachodnią, "na ciasnej, cuchnącej, zapaskudzonej Ziemi". Sołżenicyn
radził więc odrzucić ideologię komunistyczną, "poszukiwać własnej
drogi" (cywilizacja zachodnia znalazła się bowiem w ślepym zaułku) i
kontynuować - zapoczątkowane przez Piotra Stołypina, premiera Rosji w latach
1906-11 - parcie na północ: "skoncentrować się na zagospodarowaniu (na
zasadach stabilnej, niezorientowanej wzrostowo gospodarki) rosyjskiego północnego
wschodu - europejskiej północno-wschodniej części Rosji, azjatyckiej północy
i głównego masywu Syberii".
Niemal równocześnie z "Listem..." ukazały się dwa inne napisane
jeszcze w kraju eseje: "Żyj bez kłamstwa" oraz "Skrucha i
samoograniczenie jako kategorie życia narodowego". W tym ostatnim -
pomieszczonym w tomie "Spod grud", który został wydany równocześnie
w Moskwie (rzecz jasna w samizdacie) i w Paryżu - Sołżenicyn polemizował z
Andriejem Sacharowem i, szerzej, z wciąż obecnym w rosyjskiej myśli społecznej
nurtem okcydentalistycznym, z "oświeceniowo- liberalną wizją człowieka
i społeczeństwa". Bronił "tezy o moralno-religijnych podstawach życia
narodu". To wtedy, w pierwszej połowie lat 70., pod silnym wpływem
XIX-wiecznej tradycji słowiano- i rusofilskiej ukształtował się ostatecznie
światopogląd autora "Archipelagu Gułag".
Prorok
Fiodor Dostojewski uważał Rosjan za naród wybrany, narod-Bogonosiec, który
prawosławiu zawdzięcza swą tożsamość. Gloryfikował prosty lud, tę poczwę
- glebę rosyjskości - piętnował zaś inteligencję oderwaną od chłopsko-prawosławnych
korzeni. Z ksenofobiczną pogardą traktował inne nacje
(bufonowate "Polaczki", "umysłowo ociężali" Niemcy itp.)
i konfesje (zwłaszcza inne nurty chrześcijaństwa).
Swe confiteor autor "Biesów" zawarł w liście do Apołłona Majkowa
(z 1867 r.): "Stworzyliśmy wielkie państwo, Azję na wieki powstrzymaliśmy
od podbojów, znosiliśmy nieskończone cierpienia i potrafiliśmy je znosić,
nie zatracając równocześnie rosyjskiej idei, która świat odnowi. Wręcz
przeciwnie, umocniliśmy ją, przetrzymaliśmy Niemców - i mimo wszystko nasz
lud jest bezgranicznie dostojniejszy, szlachetniejszy, uczciwszy, zdolniejszy i
bardziej oddany najwznioślejszej idei chrześcijańskiej. Idei, której Europa,
wraz ze swym zdechłym katolicyzmem i pełnym głupich sprzeczności
luteranizmem, nie jest w stanie zrozumieć".
Sto lat później Sołżenicyn, duchowy spadkobierca Dostojewskiego, zrozumiał
- a była to iluminacja, którą w postromantycznej Rosji przeżyło wielu twórców
- że jest kimś więcej niż pisarzem. Został więc Misjonarzem niosącym
ludzkości nowy ład moralno-ekonomiczny, Nauczycielem Narodu znającym
odpowiedzi na wszystkie pytania i rozwiewającym wszystkie wątpliwości, Guru -
czy może zgodnie z tradycją prawosławną Starcem - uczącym sztuki życia,
niepodważalnym Autorytetem Moralnym dla zdeprawowanej przez komunistów Rosji i
zbrukanej przez liberałów cywilizacji zachodniej. Prorokiem głoszącym
zapomniane prawdy w zapomnianym języku - odnowę moralną wiązał z sanacją
semantyczną; to dlatego przez wiele lat jego podstawową lekturą był
XIX-wieczny słownik języka rosyjskiego Władimira Dala.
Autor "Jednego dnia" podobnie jak jego mistrz nigdy nie ukrywał swych
antyinteligenckich fobii i obsesji, przeciwnie - manifestował otwartą pogardę
dla współczesnej obrazowanszcziny ("wykształceńców"). Nigdy też
nie myślał o opuszczeniu ojczyzny. Podziwiał twórców, którzy - jak Anna
Achmatowa - w najtrudniejszych dla siebie chwilach oparli się pokusie wyjazdu z
kraju. Nie miał natomiast cienia zrozumienia dla pisarzy, którzy w latach 70.
i 80. zastraszani i szantażowani przez KGB wybrali los emigrantów.
"Żądanie od pisarza żyjącego w ZSRR - replikował Andriej Siniawski,
uchodźca i były więzień polityczny - by koniecznie mieszał się do polityki
i występował otwarcie przeciw państwu, jest poza wszystkim innym nieetyczne.
Równa się to zmuszaniu człowieka do pójścia do więzienia lub na emigrację.
Nie można ani zabraniać emigracji, ani żądać, by wszyscy prawdziwi i
uczciwi pisarze wyjechali z Rosji. Takie poglądy nie wróżą literaturze
niczego dobrego".
Niezrażony Sołżenicyn - jak wszyscy doktrynerzy przekonany o własnej
nieomylności - coraz lepiej czuł się w roli sędziego i lustratora literatury
rosyjskiej. Już nie tylko oficjalnej, "radzieckiej", lecz także
drugoobiegowej czy emigracyjnej.
Nie znalazł wspólnego języka z Warłamem Szałamowem - pisarzem, który miał
za sobą jeszcze bardziej traumatyczne doświadczenia obozowe. Autora
znakomitych "Opowiadań kołymskich" zapytano kiedyś: "Jak żyć?"
"W zgodzie z dekalogiem" - odpowiedział, ale po chwili dorzucił od
siebie jedenaste przykazanie: "Nie nauczaj". Ponieważ zdecydowanie
odrzucał dydaktyzm i moralizatorstwo w sztuce, nie mógł uniknąć polemiki z
autorem "Archipelagu Gułag". Szałamow odkrył, że "Bóg zmarł"
- Kołyma była ostatnim kręgiem piekła niszczącym więźnia fizycznie i
moralnie. Natomiast Sołżenicyn, jak wcześniej bohaterowie Dostojewskiego czy
Lwa Tołstoja, na katordze odnalazł Boga. Łagry były dlań próbą
charakteru, z której więzień - zwłaszcza pochodzący z ludu jak Iwan
Denisowicz - wychodzi zwycięsko, nie tracąc człowieczeństwa.
Vladimirowi Nabokovowi Sołżenicyn miał za złe, że zmarnował swój talent
(o czym powiadomił go w liście z 16 maja 1972 r.). Władimirowi Maksimowowi,
założycielowi wydawanego w Paryżu pisma "Kontinent", zarzucił brak
patriotyzmu. Nieżyjących już twórców Pierwszej Fali emigracji - czyli
intelektualistów, którzy opuścili Rosję wkrótce po przewrocie bolszewickim
- obwiniał o "wewnętrzne zepsucie" Srebrnego Wieku. W biografiach
Trzeciej Fali - emigrantów z lat 70. i 80. - dostrzegł wiele konformizmu,
legitymacji partyjnych i wypaczonych charakterów, a niewiele "pierwiastka
ludowego", owej poczwy Dostojewskiego.
Szwajcarskie urzędasy
Trzeciofalowcy - z pewnym uproszczeniem wielu z nich można by uznać za nowe
wcielenie XIX-wiecznych okcydentalistów - powstrzymywali się od ataków na Sołżenicyna,
dopóki ten przebywał w ZSRR. Gdy jednak emigrantowi przestały grozić
represje, chętnie łamali chroniące go tabu. Siniawski - we wspomnieniach Sołżenicyna
określany jako "rusofob" - w jednym z wywiadów nazwał autora
"Archipelagu" nacjonalistą stojącym o krok od ideologii
faszystowskiej. Maksimow mówił o "grzechu tołstojowskim": "Mówi
jedno, a postępuje zupełnie inaczej. Prosty przykład. Josif Brodski jest
ateistą. Ale proszę przyjechać do Nowego Jorku, zadzwonić i powiedzieć:
chciałbym pana zobaczyć, porozmawiać - on natychmiast ustali termin. A potem
proszę spróbować dopukać się do chrześcijanina w Vermont. Nie przepuszczą
dalej niż do domofonu na bramie jego posiadłości. I tak jest ze wszystkim...
Wiele razy przyłapałem Sołżenicyna na tym, że jego deklaracje rozmijają się
z praktyką życiową". Władimir Wojnowicz opublikował w 1987 r.
antyutopię "Moskwa 2042", w której wykreował groteskową postać
"rosyjskiego mesjasza" - pisarza Sima Simycza Karnawałowa.
Na taką reakcję najmłodszej emigracji Sołżenicyn zapewne był przygotowany
i w dużej mierze sam ją prowokował. Znacznie boleśniejsze i bardziej
frustrujące było zderzenie z rzeczywistością nietotalitarną, ze społeczeństwem
otwartym i jego demokratycznymi instytucjami: "Nie polubiliśmy się z
zachodnimi mediami", "Posypały się na mnie wyzwiska zachodniej
prasy". Jak wielu przybyszów ze świata jednej prawdy pisarz źle się czuł
w świecie wielu prawd. Podobnie jak Aleksandr Zinowiew, autor powszechnie
znanego studium "Homo sovieticus", i tysiące anonimowych obywateli
ZSRR nie rozumiał mechanizmów zachodniej cywilizacji. Przypomina się uwaga,
jaką poczynił w 1945 r. rosyjski historyk emigracyjny Gieorgij Fiedotow:
"Za granicą spotkaliśmy wielu ludzi sowieckich - studentów, wojskowych,
emigrantów nowej formacji. U nikogo prawie nie można było dostrzec potrzeby
wolności, radości z oddychania nią. Większość niemal boleśnie odczuwała
zachodnią wolność jako chaos i anarchię".
Z całą pewnością również dla Sołżenicyna Zachód to nowy Babilon, Sodoma
i Gomora, ale nigdy nowa Arkadia czy Atlantyda. Wszystko tam jest nie tak:
"parszywy hotelik w Pembroke", "zaniedbane" koleje
kanadyjskie, "dzika muzyka", wydawcy kierujący się "pokupnością,
gustem masowego odbiorcy - przeważnie najbardziej niewybrednym",
rozleniwieni i zdeprawowani robotnicy. Tego świata rosyjski noblista nie może
zaakceptować, gdyż brakuje w nim Wielkiej Idei, bez której nie ostoi się
jedynie słuszna hierarchia wartości: "Zachodnie społeczeństwo w
zasadzie tworzone jest na poziomie prawnym, to znaczy, że nie sięga do poziomu
moralności... 'Prawa człowieka' zostały wyniesione tak wysoko, że
przyćmiły prawa społeczeństwa i niszczą to społeczeństwo. Szczególnie
samowolna jest prasa, przez nikogo nie wybierana".
Sołżenicyn pragnął uchodzić za "proroka biblijnego" - tak określiła
go jedna z gazet, a pisarz skromnie na to przystał. Tymczasem dla mediów i
opinii publicznej był kolejnym bohaterem ostatniej akcji, o którym wkrótce się
zapomni. Początkowo nie chciał zrozumieć, że w kulturze masowej piedestał
jest niczym pokój na godziny.
Powodów do frustracji było zresztą więcej. W Szwajcarii urząd skarbowy zażądał
zapłacenia zaległych podatków (z odsetkami, ma się rozumieć). "Z
punktu potraktowali mnie jak kryminalistę - wypłakuje się pisarz we
wspomnieniach - przede wszystkim zablokowali moje konto... Ja tu się poświęcam
newralgicznym problemom - a szwajcarscy biurokraci ścigają mnie jak drobnego
chuligana". Dla Sołżenicyna świat, w którym "szwajcarskie urzędasy
podatkowe" mogą sponiewierać wybitnego pisarza rosyjskiego (sto lat wcześniej
nikczemny niemiecki hotelarz oburzył Dostojewskiego, bezczelnie żądając
pieniędzy za pobyt), świat, w którym ważniejsze od świadectwa moralności
jest zeznanie podatkowe - taki świat musi zginąć.
W leczącej wietnamskie rany posthippisowskiej Ameryce autor "Jednego
dnia" wyraźnie nie trafił na swój czas. Triumfy święciła
kontrkultura; było już za późno - albo jeszcze za wcześnie - na mówienie o
imperium zła. Pozostała tylko modlitwa: "20 marca 1975 r., we czwartek
pierwszego tygodnia Wielkiego Postu stałem samotnie na wzruszającym nabożeństwie
w naszej cerkiewce i prosiłem (nie piszę z pamięci, zanotowałem rzecz jako
coś zdumiewającego): "Panie! Oświeć mnie, jak mam pomóc Zachodowi, żeby
się wzmocnił, bo upadnie szybko i niezawodnie. Daj mi środki do tego!".
A jego wojnowiczowski sobowtór Sim Karnawałow dopowie: "Wasza wychwalana
demokracja nam, Rosjanom, nie odpowiada. Sytuacja, w której każdy dureń ma
prawo wypowiadać swoje sądy i wskazywać władzy, co należy lub nie należy
robić, jest dla nas nie do przyjęcia. Nam potrzebny jest jeden władca, który
cieszy się nieograniczonym autorytetem i dokładnie wie, dokąd zmierza i po
co... Czasem okoliczności historyczne tak się układają, że człowiek jest
zmuszony do wzięcia na siebie misji, do jakiej powołał go Bóg. Jeśli nie
znajdzie się na świecie drugi taki człowiek, wtedy on musi to przyjąć na
swoje barki".
Wszędzie mnie gnębią...
Niechęć do cywilizacji zachodniej przeniósł Sołżenicyn na poziom relacji
międzyludzkich. Za popularność zapłacił, jak na artystę przystało, utratą
prywatności. Osaczony przez media, gapiów, nawiedzonych wyznawców,
hochsztaplerów, emigrantów z Europy Wschodniej miał prawo odczuwać
dyskomfort. Trudniej zrozumieć jego późniejsze nie zawsze racjonalnie
uzasadnione słowa, gesty, reakcje. Być może był kolejną ofiarą
"cywilizacji więziennej", może dał o sobie znać syndrom łagru, może
w genach miał zapisaną mizantropię...
"W ciągu tych lat za granicą - pisze we wspomnieniach z iście paranoiczną
goryczą - zdążyłem już przywyknąć, że nigdzie mnie nie popierają, a wszędzie
tylko ranią i gnębią". Zawiedli go Henry Kissinger i Paweł VI,
rozczarowali Olga Carlisle i szwajcarski adwokat Heeb, reprezentujący przez
pewien czas interesy pisarza, zdradzili nawet najwierniejsi przyjaciele. Na
dodatek KGB wciąż czyhało na jego życie... Na szczęście autor
"Pierwszego kręgu" ze zręcznością Jamesa Bonda zawsze umiał
wyprowadzić w pole agentów Andropowa. Gdy przygotowano na niego zamach w
Szwajcarii, w ostatniej chwili udało mu się ocalić całą rodzinę i szczęśliwie
wyjechać do świeżo zakupionej posiadłości w Ameryce.
Poza tym Sołżenicyn mógł zawsze liczyć na lud, cokolwiek by to miało
znaczyć... Gdy o tym pisze, wspomnienia laureata literackiej Nagrody Nobla
ocierają się o kicz: "Nie zapomnę spotkania ze starym Szwajcarem... To
było zaraz po moim przyjeździe. Zdziwiony, skręcił w moim kierunku, obiema rękami
chwycił mnie za łokcie, patrzył na mnie z miłością, patrzył, aż łzy mu
pociekły, najpierw nie mógł w ogóle nic mówić".
Albo o swojej wizycie u staroobrzędowców, których przodkowie przybyli z
Syberii do USA: "Niepewni własnego głosu, odezwaliśmy się po rosyjsku i
dostaliśmy odpowiedź w najczystszej ruszczyźnie. Serca wezbrały nam radością
po brzegi: no, jesteśmy w Rosji, i to jeszcze jakiej! (...) Tyle w nich było
serdeczności, takie radosne wiedliśmy rozmowy!".
Sołżenicyn mógł także liczyć na rodzinę. A rodzina na niego. Dzieci
odmawiały modlitwę ułożoną przez tatusia. W świat prawd matematycznych
wprowadzał je tatuś (absolwent stosownego kierunku uniwersytetu w Rostowie). Kąpały
się pod okiem wytrawnego pływaka tatusia.
Jednak wiadomości, które od czasów pierestrojki docierały do kraju, budziły
niezdrowe emocje i dlatego Wadim Borisow, "literacki przedstawiciel Sołżenicyna
w ZSRR", uznał za konieczne w wywiadzie udzielonym tygodnikowi "Litieraturnaja
Gazieta" przekazać opinii publicznej pożądany przez Mistrza image. A więc
nieprawdą jest, by "Sołżenicyn stworzył w Vermont zwykłą zonę z
drutem kolczastym i ochroną" - to tylko "cienka, ażurowa, metalowa
siatka o wysokości przeciętnego ludzkiego wzrostu", za którą pisarz
"przeprosił sąsiadujących z nim farmerów". Nie jest prawdą, by w
domu kochającego lud noblisty zatrudniano służbę (to byłaby oczywista rysa
na ikonie pustelnika) - jak powszechnie wiadomo, "warunki życia rodziny są
bardzo ascetyczne i wszystko jest podporządkowane dziełu życia Sołżenicyna".
Jedzie do nas Sołżenicyn
I gdy wydawało się, że reszta życia pisarza upłynie w idyllicznym Cavendish
na pisaniu "Czerwonego koła", Zachód nieoczekiwanie zakochał się w
nowym genseku i jak mantrę zaczął powtarzać: Gorbi, perestroyka, glasnost.
Sołżenicyn był daleki od powszechnego entuzjazmu, choć nie podzielał
rozpaczliwych prognoz Zinowiewa, że rozpad imperium sowieckiego oznacza
katastrojkę, po której kraj już się nie podniesie. Optymizm noblisty płynął
z jego wiary, że Rosję można wskrzesić. Programowe pytanie "Jak
odbudować Rosję?" (1990) było oczywiście pytaniem retorycznym, pisarz
bowiem doskonale wiedział, co trzeba zrobić - a posiada on, przypomnę, rzadki
dar: przekonanie o własnej nieomylności. Trzeba utworzyć Związek Rosyjski
(czy raczej Wschodniosłowiański, bo w jego skład wejdą: Rosja, Ukraina, Białoruś
i "rosyjska" część Kazachstanu). Ważną rolę w owym związku
odgrywać będzie - to istotny element utopii społecznej Sołżenicyna - samorząd
lokalny funkcjonujący w strukturach XIX-wiecznych (ziemstwa).
Sądzę, że gdyby na początku lat 90. zwrócono się do Aleksandra Isajewicza
z prośbą o objęcie władzy na Kremlu i gdyby inicjatywę tę poparła
Cerkiew, pisarz prawdopodobnie wyraziłby zgodę. Wojnowicz proroczo przewidywał,
że Sim Simycz Karnawałow wjedzie do Moskwy na białym koniu, zrobi porządek z
"pazernymi komunistami i pluralistami" i jako Serafin Pierwszy,
Imperator i Jedynowładca Wszechrosji wyda ukazy (dekrety), które odrodzą
prawdziwą Rosję: "O obowiązkowym nawróceniu całej bez wyjątku ludności
na świętą wiarę prawosławną; O likwidacji parowych, mechanicznych i
elektrycznych oraz innych środków transportu i stopniowym zastępowaniu ich żywą
siłą pociągową; O zastąpieniu wszelkich nauk trzema obowiązującymi
przedmiotami, którymi są: religia, słownik Dala i głęboko moralne dzieło
Jego Cesarskiej Mości Wielebnego Serafina 'Wielka Zona' ; O wprowadzeniu kar
cielesnych; O obowiązkowym noszeniu brody dla wszystkich mężczyzn od lat 40
wzwyż; O wprowadzeniu obowiązku noszenia długiej odzieży; O zakazie jazdy na
rowerach dla kobiet".
Jednak Moskwa ograniczyła się do gestów symbolicznych - w 1990 r. pisarzowi
przywrócono obywatelstwo radzieckie, a wcześniej członkostwo w Związku
Pisarzy Radzieckich. Do Cavendish nie przybyło żadne poselstwo, nie zadzwonił
żaden ważny telefon...
Mimo to w otoczeniu Sołżenicyna coraz głośniej zaczęto mówić o powrocie.
Pisarz postawił warunek - oficjalna publikacja wszystkich jego utworów w
kraju. Gdy jedna z oficyn rozpoczęła druk dzieł zebranych, Odyseusz mógł już
wrócić do swej Itaki.
27 maja 1994 r. wylądował na lotnisku we Władywostoku. We wspomnieniach pisał:
"Wracać do Rosji nie przez Europę, nie do Moskwy, która cierpiała mniej
niż reszta kraju przez te straszne lata; sam nie jestem przecież mieszkańcem
Moskwy - ale przez Ocean Spokojny i Władywostok... A potem długo jechać wzdłuż
Rosji, wszędzie się zatrzymując, zawierając znajomości...".
Jeszcze kilka tygodni wcześniej jego żona Natalia Dmitriewna nie chciała
ujawnić dokładnej daty przylotu. Potem rozeszła się wiadomość
(kontrolowany przeciek), że nastąpi to w końcu maja. Wkrótce były już
znane wszystkie szczegóły. Także ten, że wyłączność na relacje
telewizyjne wykupiła BBC.
Dwumiesięczną podróż do Moskwy - wagony też wynajęła BBC - śledziły
zastępy egzaltowanych grafomanów przemieniających każde słowo i gest
pisarza w polukrowany kicz mitologiczny. "Po wspólnym obiedzie z
gubernatorem amurskiej obłasti - relacjonował, zapewne klęcząc, Nikołaj Bieły
- gość spotkał się z przedstawicielami kozactwa amurskiego, Cerkwi, odwiedził
żołnierzy ochrony pogranicza w starej wiosce rosyjskiej, która stoi na brzegu
majestatycznego Amuru. Tuż obok wioski jest piękne, ciche ramię rzeki.
Poprosiwszy dziennikarzy, milicję i liczne osoby towarzyszące o pozostawienie
go samego, Aleksandr Isajewicz długo stał w zadumie nad czymś swoim...".
Z Jarosławla doniesiono: "Już pierwszy spacer po mieście wzruszył
pisarza do łez. Na brzegu Wołgi grała orkiestra dęta i bynajmniej nie z
okazji przybycia A. Sołżenicyna, ale po prostu dlatego, że był dzień wolny
od pracy. Kobiety z Jarosławla zaprosiły pisarza do tańca...".
Jednak przyjazd Sołżenicyna to coś więcej niż spacery, łzy i tańce
powitalne. To także obawy, o których odważyła się napisać dziennikarka
"Moscow Times": "Wygnaniec wrócił do domu, żeby ratować Rosję.
Ale kraj, do którego wrócił, nie jest już tym, z którego został wygnany
przed 20 laty. Czy pisarz potrafi zrozumieć nową Rosję? Czy znajdzie wspólny
język ze swoim narodem? I czy Rosja zechce przyjąć plan ocalenia, jaki
proponuje Sołżenicyn?".
Nie sądzę, by autor "Kręgu pierwszego" przewidział, że podczas
rytualnych "rozmów z ludem" w Krasnojarsku będzie musiał wysłuchać
utyskiwań na stan toalet publicznych. W Rosji jednak panowało powszechne
oczekiwanie, że pojawi się Ktoś - mógł to być i Sołżenicyn - kto zrobi
porządek z tymi, co "rozkradli" kraj. Nie przypadkiem petersburski
poeta i satyryk Jurij Tejch tuż po powrocie swojego wielkiego rodaka z banicji
zaproponował kilku pismom (wszędzie zresztą spotykając się z odmową) pomysł
na rysunkowy komentarz do tego wydarzenia. Miało być jak w
"Rewizorze" Gogola. Horodniczy Jelcyn zwraca się do stojących obok:
"Zaprosiłem panów w celu zakomunikowania im arcyniemiłej nowiny: jedzie
do nas Sołżenicyn!".
Uciec przed jutrem
Ale rewizor rozczarował nową Rosję. Jeszcze w trakcie podróży
(pielgrzymki?) Sołżenicyn zniknął z pierwszych stron gazet. Po przyjeździe
do Moskwy wystąpił wprawdzie na forum parlamentu i jakiś czas pouczał
telewidzów, ale wkrótce - zniesmaczony niewdzięcznością narodu - zaszył się
w swej podmoskiewskiej posiadłości. Jak sądzę, w nowej strategii życiowej
pisarza miała ona odegrać - ze wszystkimi analogiami i konsekwencjami - rolę
Jasnej Polany. Autor "Jednego dnia" nie chciał już być Dostojewskim
- lecz Lwem Tołstojem. Też przecież ma brodę i też nie lubi zepsutej,
kosmopolitycznej Moskwy.
Dziś czasami przypomina o sobie - częściej jako publicysta i historyk niż
powieściopisarz. Jego łabędzim śpiewem na niwie literatury było grafomańskie
dziesięciotomowe "Czerwone koło" (1971-91). W ostatnich latach znów
było o nim głośno za sprawą dwóch tekstów. W kasandrycznej "Rosji w
zapaści" (1998) pomstował na wszystko - na to, że po rozpadzie ZSRR
Rosja zapomniała o swych rodakach w nowo powstałych krajach, że Amerykanie dążą
do jej osłabienia, że na Ukrainie doszli do głosu nacjonaliści, że Polskę
przyjęto do NATO... Pojawia się jednak recepta na lepsze jutro: "Niezwłocznie
uznać niepodległość Czeczenii, odciąć ją od rosyjskiego pnia, pozwolić
jej zakosztować egzystencji niepodległego kraju, ale tak samo niezwłocznie
oddzielić mocnym kordonem wojsk pogranicznych, pozostawiając oczywiście lewy
brzeg Tereku w granicach Rosji. (...). I dołożyć wszelkich starań, by przyjąć
tutaj Rosjan, którzy sobie tego życzą, a co najmniej sto tysięcy czeczeńskich
imigrantów, rozproszonych po Rosji i uprawiających handel przestępczy, uznać
za obcokrajowców i zażądać od nich, aby wykazali, że ich działalność
jest z pożytkiem dla Rosji, albo niezwłocznie stąd wyjechali".
Natomiast rozprawa "Dwieście lat razem. 1795-1995" (2001-02)
opowiadająca o losach diaspory żydowskiej w Rosji stała się bestsellerem.
Podobno w Moskwie przez jakiś czas codziennie sprzedawano 3 tys. egzemplarzy
książki. Podobno cała Rosja o niej mówi. Podobno niewielu ją przeczytało.
Niezmienne od lat pomysły Sołżenicyna na Rosję pozostają w kręgu tych
samych fascynacji, które uwiodły też reżysera Nikitę Michałkowa (z jego
"Cyrulikiem syberyjskim" i kultem Aleksandra II) oraz zmarłego
niedawno gen. Aleksandra Lebiedzia (zakładającego pensjonaty dla dziewcząt
nawiązujące do tradycji niegdysiejszych institutow błagorodnych diewic) czy
entuzjastów odkurzenia mitu Kozaka (wiernie służącego Rosji) i całej związanej
z tym ideologii. Wszystkich ich łączy nostalgia za przebrzmiałymi hasłami i
martwą symboliką oraz utopijna wiara w przedbolszewicką arkadię. Ale tak
naprawdę ucieczka w przeszłość jest dowodem bezradności - ucieczką przed
przyszłością.
Za jakiś czas czytelnik zainteresowany dziejami Gułagu sięgnie raczej do
opracowań historyków niż do dzieła Sołżenicyna. Natomiast prace psychologów
i seksuologów analizujących "niebezpieczne związki" mężczyzny i
kobiety nigdy nie zastąpią "Lolity". I dlatego wolę Nabokova.
Tadeusz Klimowicz - ur. w 1950 r., historyk
literatury rosyjskiej, wykłada na Uniwersytecie Wrocławskim. Wydał m.in.:
"Poszukujący - nawiedzeni - opętani. Z dziejów spirytyzmu i okultyzmu w
literaturze rosyjskiej" (1992), "Obywatele Arkadii. Losy pisarzy
rosyjskich po roku 1917" (1993), "Przewodnik po współczesnej
literaturze rosyjskiej i jej okolicach 1917-1996" (1996)
INTELEKTUALIŚCI