Stanisław Szenic

SPRAWA KWILECKICH - 1

 

 

"...Berlin doprawdy zdaje się miastem światowym, do prawa bowiem na miano miasta par excellence światowego brakło mu tylko jeszcze procesów prawdziwie sensacyjnych, które dotychczas były wyłącznością Paryża. Oto jednak nadarzyła się sprawa Kwileckich i Berlin dorównał Paryżowi!..." - pisał jeden z felietonistów berlińskich, gdy jesienią 1903 roku w największej sali sądowej słynnego Moabitu rozważano, kto ma być następnym ordynatem w wielkopolskim Wróblewie. W istocie, gdyby miano ustalać kolejność najgłośniejszych procesów kryminalnych na świecie, tych, które najżywsze w swoim czasie budziły zainteresowanie, to sprawa hrabiostwa Kwileckich zapewnioną miałaby bardzo wysoką lokatę. Przez długie tygodnie nie schodziła z ust berlińczyków i ze szpalt całej polskiej i niemieckiej prasy.

Lecz nie uprzedzajmy wypadków. Ustalając konieczną w pitavalu kronikę wydarzeń, musimy cofnąć się o lat prawie osiem do wczesnej wiosny 1896 roku. Hrabina Izabela Węsierska-Kwilecka, żona hrabiego Zbigniewa, ordynata na Wróblewie w powiecie szamotulskim, późniejsza bohaterka głośnego procesu, wyjechała do Szwajcarii i Włoch, gdzie spędziła kilka tygodni z mężem. Było zaś publiczną tajemnicą, że pożycie małżeńskie państwa Kwileckich od wielu już lat jest bardzo złe, że nie widują się całymi miesiącami. Toteż gdy jakiś czas po powrocie hrabina Kwilecka oświadczyła, że w pięknej okolicy pod Montreux przeżyli z mężem nową wiosnę, że pragnęła mieć jeszcze syna, że jej szarmancki mąż spełnił tę zachciankę i teraz znajduje się w odmiennym stanie - wiadomość ta budzi ogólną sensację. Są ku temu powody; hrabina Kwilecka ma lat pięćdziesiąt jeden, ostatnie dziecko rodziła w 1879 roku, przed siedemnastu laty. Kwileccy mają trzy córki, jedyny syn umarł młodo. Na ordynację wróblewską ostrzą sobie już zęby agnaci *[agnacja - pokrewieństwo w linii męskiej, obejmujące także osoby wchodzące do rodziny przez adopcję lub małżeństwo.]. Nowy potomek, jeśli nim będzie syn, zniweczy ich plany.

Ordynację wróblewską, obejmującą 18 tysięcy mórg magdeburskich, założył w 1845 roku hrabia Józef Kwilecki. Nie miał syna, wyjednał więc u króla pruskiego przywilej na następstwo w ordynacji syna swojej córki Ludwiki, żony hrabiego Albina Węgierskiego. Tak więc po śmierci hrabiego Józefa Kwileckiego w 1860 roku ordynatem na Wróblewie został jego wnuk hrabia Zbigniew Węsierski, który przyjął nazwisko Węsierski-Kwilecki. Ożenił się ze swoją kuzynką hrabianką Izabelą Bnińską. Agnatami, na których przejdzie Wróblewo, wobec tego, że hrabiostwo Węsierscy-Kwileccy nie mają syna, byli: hrabia Mieczysław Kwilecki z Oporowa, członek Izby Panów, i jego syn hrabia Hektor z Kwilcza, poseł do parlamentu. Są oni dalekimi kuzynami hrabiego Zbigniewa. Wspólnego antenata trzeba szukać aż w osiemnastym wieku.

Gdy hrabina Izabela Kwilecka ukończyła pięćdziesiąt lat, agnaci odetchnęli; uważali się już za spadkobierców pięknego klucza wróblewskiego. Zrozumiałe więc, że sukcesja ordynacji wróblewskiej budzi szerokie zainteresowanie. Kwileccy herbu Szreniawa z krzyżem są jedną z bardziej znanych rodzin w Wielkopolsce, chociaż, jak stwierdził Teodor Żychliński w Złotej księdze szlachty polskiej, na szerszą widownię wypłynęli w kraju dopiero w pierwszej połowie osiemnastego stulecia. Obecnie należą do najzamożniejszych rodzin.

Oprócz kluczy gosławickiego i grójeckiego w Królestwie Polskim posiadają w Księstwie dobra obejmujące 73 269 mórg magdeburskich.

Wobec wieści przesiąkających z pałacu wróblewskiego agnaci stają się niespokojni, nadrabiają miną, starają się pogłoski obrócić w żart. W słowach nie nadających się w żadnym razie do powtórzenia w salonie rozgłaszają, że ich kuzynka Izabela dziecko nosi chyba w uchu. Gdy ciąża hrabiny Kwileckiej staje się widoczna, agnatom rzedną miny, wysuwają teraz przypuszczenie, że swego męża, tego zramolałego idiotę, namówiła do szwindlu, aby podsunąć spadkobiercę. Asumpt pewien do tego daje im nie podpisana depesza nadesłana z Paryża o następującej treści:"Femme trouvee mais demande trop chere" (Kobieta znaleziona, lecz żąda zbyt wiele). Depesza zaadresowana do hrabiego Zbigniewa Kwileckiego, przebywającego wtedy w Poznaniu w Hotelu Francuskim, została. pomyłkowo doręczona hrabiemu Mieczysławowi Kwileckiemu, który stanął w tym samym hotelu. Depeszę przesłała podobno hrabina Izabela, przebywająca w Paryżu. Agnaci sądzą, że mowa w niej o kobiecie, od której Kwileccy z Wróblewa chcą nabyć noworodka, aby podsunąć go jako swego spadkobiercę. Kwileccy z Wróblewa przeczą oburzeni, oświadczając, iż chodzi o akuszerkę, którą zamierzają zaangażować do bliskiego już porodu. Wątpliwości agnatów rosną - w Poznańskiem nie sprowadza się położnych z Paryża. Gdy rozchodzi się pogłoska, że hrabina Izabela nosi się z zamiarem wyjazdu do Włoch i chce powrócić dopiero po odbytym tam połogu, hrabia Mieczysław przesyła swemu kuzynowi, hrabiemu Zbigniewowi, list z ostrzeżeniem, w którym wywodzi, że, jak mu zapewne wiadomo, zachodzi podejrzenie, iż ciąża jest symulowana. Zamiar odbycia połogu we Włoszech zamienia to podejrzenie w pewność, gdyż może wypływać tylko z chęci uniemożliwienia kontroli narodzin dziecka.

Hrabina Izabela śmieje się z listu. Niech sobie agnaci drżą o wymarzoną ordynację, jej, Bnińskiej, nie nastraszą pogróżkami. Może ma rodzić publicznie w Poznaniu na placu Wilhelmowskim, bo inaczej nie uznają dziecka za prawe?! Ona dotychczas przed żadnym porodem nie pozwoliła badać się lekarzowi, nie odstąpi i teraz od swoich zasad.

Może zamiar wyjazdu do Włoch był tylko plotką, może chciała zgniewać agnatów - na poród wyjechała w dniu 23 stycznia 1897 roku do Berlina. Zabrała ze sobą z Wróblewa służącą Knoską i Chwiałkowską oraz kucharza Bolesława Górskiego. Towarzyszą jej pani Emilia z Węsierskich Moszczeńska, jej szwagierka, i pani Koczorowska z Królestwa, jej przyjaciółka. W mieszkaniu wynajętym w najbardziej eleganckiej dzielnicy stolicy niemieckiej, przy ulicy Cesarzowej Augusty numer 74, w dniu 27 stycznia 1897 roku o godzinie piątej rano przyszło na świat dziecko płci męskiej, zapisane w Urzędzie Stanu Cywilnego jako hrabia Józef Adolf Stanisław Marian Kwilecki. Dziecko odbierała akuszerka Cwellowa z Warszawy, którą zaprotegowała pani Koczorowska. Lekarz domowy Kwileckich, doktor Rosiński z Wronek, miasteczka obok Wróblewa, został telegraficznie wezwany do połogu, lecz dwie wysłane do niego depesze nadeszły zbyt późno. Przyjechał w osiemnaście godzin po narodzeniu się dziecka. Po pewnych wahaniach uznał, że poród odbył się prawidłowo, i zawiadomił o nim agnatów.

Agnaci nie byli jednak przekonani, uważali, że nie wypada im ustąpić, bo padłoby na nich wtedy posądzenie o wszczęcie całego tego niesmacznego sporu li tylko z majątkowych względów. Najbliższy agnat, hrabia Mieczysław Kwilecki, pisze do kuzyna Zbigniewa nowy list. Żąda rozmowy "w cztery oczy". Hrabia Zbigniew odmawia. Otrzymuje drugi list hrabiego Mieczysława, zapewniający, że jeśli Zbigniew przyzna się do podsunięcia dziecka, on, Mieczysław, przyrzeka ścisłe milczenie przez dziesięć lat, aż nastąpi przedawnienie ściganego przez kodeks karny przestępstwa podsunięcia dziecka. List pozostaje bez odpowiedzi, agnaci są nieprzekonani, węszą i szukają dowodów.

Hrabia Zbigniew, chcąc sprawie raz na zawsze skręcić kark, wytacza agnatom przed Sądem Okręgowym w Poznaniu proces o uznanie prawego pochodzenia syna Józefa. Na rozprawie w dniu 30 marca 1901 roku jawi się hrabina Izabela z małym Józiem. Podobieństwo jego do matki rzuca się wszystkim w oczy. Przyjaciółka hrabiny Izabeli pani Koczorowska oraz szwagierka pani Moszczeńska zeznają pod przysięgą, że były przy połogu w Berlinie.

Akuszerka Katarzyna Ossowska już uprzednio, pod datą 8 października 1900 roku, w charakterze obwodowej położnej wystawiła zaświadczenie o następującym brzmieniu: "Zaświadczam niniejszym pani hrabinie Węsierskiej-Kwileckiej z Wróblewa, że była w ciąży w 1897 roku przeze mnie badana, w ostatnich miesiącach masowana i bandażowana". Obecnie przed sądem Ossowska zaprzysięgła treść tego zaświadczenia.

Sprawa przedstawia się dla pozwanych beznadziejnie. Adwokat ich prosi sąd o odroczenie sprawy, zawiadamia swych mandantów i nie staje w następnym terminie. Zapada wyrok zaoczny na rzecz powoda. Agnaci winni odtąd uznać prawe pochodzenie młodego Józefa hrabiego Kwileckiego.

Nie zaprzestają jednak poszukiwań. Trafiają na nowe poszlaki. Dostarcza ich Jadwiga Andruszewska, zaufana służąca hrabiny Izabeli. Rozstała się w gniewie ze swą panią i zamieszkawszy w Poznaniu u swej szwagierki, wdowy Walentyny Andruszewskiej, poczyna rozgłaszać, że młody hrabia jest podstawionym spadkobiercą, nieślubnym dzieckiem kupionym w Krakowie. Kupno dziecka doprowadziła do skutku jej matka Aniela Andruszewska, klucznica we Wróblewie, ciesząca się pełnym zaufaniem hrabiostwa Kwileckich. Ona to jeździła po dziecko do Krakowa i zawiozła je do Berlina, aby hrabina Kwilecka mogła przekonywająco odegrać rolę położnicy. Aniela Andruszewska, dręczona wyrzutami sumienia, wyznała okropny swój postępek córce na łożu śmierci.

Cenne wiadomości Jadwigi Andruszewskiej postanowił obrócić w brzęczącą monetę brat Walentyny Andruszewskiej, Piotr Hechelski. Z zawodu był kupcem, sprzedawał maszyny rolnicze, powodziło mu się jednak niezbyt dobrze. Wierzyciele zmusili go nawet do złożenia przysięgi manifestacyjnej na dowód, że nie posiada żadnego majątku. Złożenie przysięgi manifestacyjnej uchodziło w tamtych czasach za wielki dyshonor, nadawało manifestantowi piętno obywatela gorszej kategorii.

Piotr Hechelski udaje się z rewelacjami Jadwigi Andruszewskiej do hrabiego Hektora Kwileckiego. Otrzymuje od niego środki na prowadzenie poszukiwań po śladach ujawnionych przez Andruszewska. W Krakowie dają one prędko nieoczekiwane wyniki. Okazuje się, że w styczniu 1897 roku przebywała tutaj w jednym z hoteli przez kilka dni niejaka Bonczkowska z Poznańskiego. Rzekomo pod tym przybranym nazwiskiem miała się kryć stara klucznica Andruszewska. Dalsze poszukiwania ujawniły rzeczywiście jakąś nieślubną matkę, Cecylię Parczównę, która miała z austriackim kapitanem von Zieglerem dwoje nieślubnych dzieci płci męskiej; młodsze - urodzone 22 grudnia 1896 roku sprzedała w dniu 23 stycznia 1897 roku za pośrednictwem jakiejś krakowskiej akuszerki za 100 guldenów. Osoby nabywcy nie dało się ustalić, wiadomo jednak, że chłopczyk został sprzedany za granicę. Parczówna wyszła tymczasem za mąż za dróżnika kolejowego Meyera i mieszka na Morawach.

Zebrane przez Hechelskiego wiadomości hrabia Hektor Kwilecki uznał za dostateczne, aby udać się do Krakowa i na skutek osobistej interwencji u radcy policyjnego doktora Keltscha spowodować policyjne przesłuchy wszystkich osób zamieszanych w tę ciemną sprawę.

Hrabia Hektor pojechał również do Paryża, aby tutaj przy pomocy zaprzyjaźnionego z nim malarza portrecisty Marcelego Krajewskiego, zamieszkałego w Paryżu, oraz w dalszej fazie już za pośrednictwem komisarza policyjnego Louis Tarda przeprowadzić odpowiednie dochodzenia. Miały one na celu stwierdzenie, czy w 1896 roku przebywała w Paryżu hrabina Izabela, aby wyszukać odpowiedniego noworodka, nadającego się do podsunięcia na dziedzica ordynacji, oraz zamówić sobie sztuczny gumowy brzuch, czyli "żywot", jak wówczas mówiono, aby w przekonywający sposób móc symulować rozwijającą się ciążę. Dochodzenia ustaliły, że w żadnym z hoteli paryskich hrabina Izabela pod swoim nazwiskiem w roku 1896 zameldowana nie była, co w połączeniu z nadesłaną wtedy tajemniczą depeszą agnaci uznali za szczegół obciążający. Poszukiwania ujawniły, że w tymże roku jakaś tęga pani, uznana na podstawie fotografii za .podobną do hrabiny Kwileckiej przez jedną z akuszerek, pertraktowała o nabycie noworodka. W którymś ze sklepów sprzedających wyroby gumowe ustalono również, że jakaś cudzoziemka mówiąca po francusku z akcentem polskim lub rosyjskim w tymże roku nabyła gumowy brzuch.

Wyniki dochodzenia uznali agnaci za dostateczne, aby hrabia Mieczysław Kwilecki, jako najbliższy agnat upoważniony do sukcesji, złożył przeciwko swej kuzynce hrabinie Izabeli Kwileckiej do prokuratury pruskiej doniesienie o podsunięcie dziecka, występek karany według paragrafu 169 niemieckiego kodeksu karnego. Paragraf ten brzmi:

"Kto podsuwa dziecko lub z rozmysłem je zamienia, albo kto w inny sposób stan osoby z rozmysłem zamienia lub zataja, ulega karze więzienia do lat trzech. Kto zaś czynności te spełnia w celu korzyści, ulega karze więzienia ciężkiego do lat dziesięciu".

Hrabia Mieczysław Kwilecki jest członkiem Izby Panów, prokuratura berlińska nadaje jego doniesieniu bieg z atencją należną parowi pruskiemu. Śledztwo toczy się żwawo, przeciąga się jednak wobec konieczności przesłuchania świadków zamieszkałych aż w czterech państwach: Niemczech, Austrii, Rosji i Francji. Napotyka na różnorakie trudności, świadkowie pozmieniali miejsce zamieszkania, trzeba ich odszukiwać. Jeden z najważniejszych świadków, akuszerka Cwellowa z Warszawy, która miała odebrać przychodzącego na świat sukcesora ordynacji Wróblewskiej, zmarła. Przy pomocy Piotra Hechelskiego, spiritus movens całego procesu, działającego za pieniądze hrabiego Hektora, sprowadzono więc do Berlina ową Parczównę, obecnie zamężną Meyerowa, która swego czasu za 100 guldenów sprzedała swoje dziecko, aby "miało lepiej na świecie." Nagle odkryła teraz w sobie matczyne serce i wszelkimi siłami usiłuje małego Józia Kwileckiego z pałacu we Wróblewie przelokować do domku dróżnika kolejowego na Morawach. Pani Meyerowa, zapytana przez sędziego śledczego, czy potrafiłaby w stosie przedłożonych jej fotografii rozpoznać podobiznę swego sprzedanego synka, nieomylnie wskazała na fotografię Józia Kwileckiego. Nie było jednak pewności, czy Hechelski już uprzednio nie pokazał jej tego cennego zdjęcia. Sprowadzono więc do Berlina in persona pierworodnego Parczówny, dziewięcioletniego Feliksa. Podobieństwo z młodym Kwileckim jest nikłe, właściwie żadne.

Brakujące ogniwo w śledztwie zamknęło się, kiedy na skutek ogłoszeń w prasie znalazł się dorożkarz, który miał owego krytycznego dnia przewozić noworodka do mieszkania, gdzie odbywał się połóg hrabiny Kwileckiej. Był nim berlińczyk Adolf Wilke. Mimo upływu czasu przypomniał sobie najdokładniej, że w dniu 26 stycznia 1897 roku woził na Dworzec Śląski dwie Polki, które po odebraniu tam jakiegoś wielkiego pakunku, ukrywanego skrzętnie pod płaszczem, odwiózł następnie na ulicę Cesarzowej Augusty.

Dowody winy przeciwko hrabinie Izabeli Kwileckiej, zbierane z tak zadziwiającą gorliwością przez berlińską prokuraturę, mnożyły się coraz bardziej. Podczas jednego z przesłuchiwań w Berlinie, w dniu 22 stycznia 1903 roku, wydano nakaz aresztowania hrabiny. Osadzono ją w ponurym więzieniu śledczym w Moabicie. Śledztwo uznano za zakończone, gdy akuszerka Katarzyna Ossowska odwołała swoje zeznania złożone w procesie cywilnym przed Sądem Okręgowym w Poznaniu i przyznała się do popełnienia krzywoprzysięstwa. Stwierdziła, że w swym zaświadczeniu z dnia 8 października 1900 roku poświadczyła fakty niezgodne z prawdą, ulegając prośbom hrabiny Kwileckiej. Zeznała też, że przy wręczaniu zaświadczenia obecny był hrabia Zbigniew Kwilecki.

Teraz wydano również nakaz aresztowania hrabiego Kwileckiego jako posądzonego o współdziałanie w popełnieniu przestępstwa. Pod tym samym zarzutem osadzono w areszcie obie służące, staruszkę Knoskę i jej córkę Chwiałkowską. Znalazła się za kratkami również Katarzyna Ossowska, oskarżona o krzywoprzysięstwo.

Mimo to sprawa nasuwała jeszcze wiele wątpliwości. Czyż jest do pomyślenia, aby doktor Rosiński oglądając noworodka w kilkanaście godzin po porodzie, miał się aż tak omylić i nie rozpoznać w okazanym mu chłopczyku dziecka już kilkutygodniowego. Ponadto brak podobieństwa między małym Feliksem Parczą i Józefem Kwileckim, uderzające podobieństwo tego ostatniego do hrabianki Marii Kwileckiej, dziwne zachowanie się Meyerowej, która odkryła w sobie nagle tak gorące uczucie do sprzedanego synka, nadto szereg dalszych sprzeczności i niejasności, których usunięcia spodziewano się podczas przewodu sądowego. Oczekiwano, że na rozprawie wyjdą na jaw frapujące fakty, nie ujawnione w dochodzeniach śledczych.

Toteż z napięciem oczekiwano procesu. Na kilka tygodni przed terminem rozchwytano już wszystkie karty wstępu. Rozprawę wyznaczono na dzień 26 października 1903 roku. Był to poniedziałek. "Dziwny ten proces berliński - pisał sprawozdawca Kuriera Warszawskiego. W Pałacu Sprawiedliwości w Moabicie mamy formalny mityng polski. Zebrali się tu przedstawiciele wszystkich warstw społecznych z Księstwa. Panowie z arystokracji w czarnych surdutach o eleganckim kroju, panie w szykownych toaletach, roztaczających obłoczki woni, obok nich wieśniaczki w pstrych kolorach, karmiące bez żenady dzieci. Mnóstwo też świadków z Krakowa: biedacy żalą się, że nie mają czym pokryć kosztów pobytu w Berlinie, i za wstawieniem się profesora Brücknera otrzymują od sądu zaliczkę. We wszystkich kątach rozległej sali słychać język polski." Na salę wprowadzają oskarżoną hrabinę Węsierską-Kwilecką. Wszystkie spojrzenia kierują się w jej stronę. Jest to starsza pani ze śladami wielkiej piękności, nadzwyczaj elegancko ubrana, w czarnej sukni z ciężkiego jedwabiu z wielką czarną kryzą naokoło szyi; na rękach ma czerwone rękawiczki glace. Wysoka, twarz okrągła, włosy prawie zupełnie siwe, bardzo starannie przystrzyżone i mocno przypudrowane. Ciemne brwi nieomal zrośnięte nadają jej twarzy energiczny wyraz, ma wiele wdzięku i osobistego uroku. Odważnie patrzy dokoła, bynajmniej nie zmieszana widokiem olbrzymiego, czarnego tłumu. Bardzo krótkowzroczna, wciąż przykłada do czarnych błyszczących oczu face-a-main o długiej srebrnej rączce, przez które przygląda się z wielką swobodą lustrującej ją publiczności. Odnosi się wrażenie, że nie ona dla publiczności, lecz publiczność dla niej jest widowiskiem. Ma wygląd prawdziwej grande dame. Podnoszą się głosy, że majestatyczną postacią i zachowaniem przypomina cesarzową Marię Teresę. Sposób bycia zdradza kobietę o silnej woli. Nie znać po niej dziewięciomiesięcznego pobytu w więzieniu śledczym, a wiadomo, że aresztanci w więzieniu moabickim utyskują głośno na duszne cele, które szczególnie dają się we znaki w czasie skwarnego lata.

Hrabiemu Zbigniewowi Węsierskiemu-Kwileckiemu pobyt w areszcie śledczym, jak łatwo zauważyć, bardziej dał się we znaki, chociaż przebywał w nim o wiele krócej. Wysoki, z siwymi bokobrodami, elegancki, o pańskim wyglądzie, znać po nim ogładę i kulturę. Toteż dziwić musi, że ubrany jest w szare sakko i żółte buty, strój nie bardzo odpowiedni w sądzie. Może w ten sposób pragnie podkreślić, jak niesłusznie znalazł się na ławie oskarżonych. Robi zresztą wrażenie zdenerwowanego, to opiera brodę na ręku, to palcami przeczesuje włosy. Jest głuchawy, w czasie rozpraw często będzie trzymał ręce przy uszach, żeby lepiej słyszeć, i wychylał się poprzez ławę oskarżonych.

Na zarządzenie przewodniczącego nie siedzi obok żony. Małżonków, żeby utrudnić im porozumienie, przedzielono Ossowską - dowód iście pruskiej subtelności. Między elegancką parą hrabiowską siedzi zatem akuszerka Ossowska. Robi niezbyt korzystne wrażenie. Jeden ze znanych niemieckich publicystów napisze, że twarz jej wygląda, jakby była nie wykończona przez Stwórcę, nos jest ledwo zaznaczony, w oczach coś się iskrzy, włosy są dziwnie cienkie.

Po drugiej stronie oskarżonego hrabiego siedzi współoskarżona Chwiałkowska, o rysach wybitnie słowiańskich. Za nimi, w drugiej ławie, staruszka Knoska, licząca siedemdziesiąt osiem lat. Z powodu posuniętego wieku zwolniona została z aresztu. Gdy wprowadzają ją na ławę oskarżonych, schyla się, aby ucałować ręce hrabiny, i mówi przy tym kilka słów po polsku. Odciąga ją woźny sądowy, nie pozwalając zbliżyć się do oskarżonej. Knoska nie spuszcza jednak wzroku ze swej pani.

Wchodzi sąd. Przewodniczy dyrektor Sądu Okręgowego Leuschner, jako sędziowie zasiadają radca Büchner oraz asesorowie, Czarliński i Hartmann. Oskarżenie popierają pierwszy prokurator Steinbrecht i prokurator doktor Müller. Oskarżonej pary hrabiowskiej bronią adwokaci, radca Wronker i Chodziesner z Berlina, oraz adwokat Rychłowski z Poznania. Chwiałkowska i Knoska adwokaci, doktor Zborowski i Sikorski, akuszerkę Ossowską broni z urzędu adwokat doktor Eger, wszyscy z Berlina.

Przy ustalaniu ławy przysięgłych obrona odrzuca wszystkich wylosowanych, noszących nazwiska szlacheckie. Po dokonaniu tych formalności wywołano świadków. Wezwano ich około dwustu, tylko kilku, przeważnie z zagranicy, nie zjawiło się. Publiczność pokazuje sobie osoby bardziej znane, a więc w pierwszym rzędzie członka Izby Panów, hrabiego Mieczysława Kwileckiego i jego żonę, posła do parlamentu hrabiego Hektora Kwileckiego, hrabiego Seweryna Bnińskiego z Gułtów, hrabiego Włodzimierza Bnińskiego z Cusachowa, posłów do parlamentu, księdza prałata Jażdżewskiego i adwokata Dziembowskiego z Poznania, radcę policji Swolkienia z Krakowa, komisarza policji z Paryża Louis Tarda. Największe zaciekawienie budzi jednak główny bohater całej tej tragifarsy, sześcioletni Józio Kwilecki, ładny chłopczyk o ślicznych jasnozłotych włosach; duży na swój wiek. Ubrany jest na biało, strój jego przypomina habit zakonny. Wtajemniczeni wyjaśniają, że rodzice czy też matka dziecka ślubowała ubierać w ten sposób syna do dziesiątego roku życia. Wprowadziły go na salę dwie młode panie, całe w czerni. Przy stwierdzeniu personaliów okazuje się, że są to jego siostry, trzydziestoletnia hrabianka Izabela i dwudziestoczteroletnia hrabianka Maria. Chłopczyk rozgląda się niespokojnie, wreszcie odnalazł na ławie oskarżonych matkę i nie spuszcza już z niej oczu. Stwierdzenie personaliów świadków zajęło sporo czasu. Z Polaków tylko nieliczni władają językiem niemieckim na tyle, aby mogli zeznawać, posługując się nim. Zatem już podczas stwierdzania personaliów podejmują swe funkcje obydwaj wezwani tłumacze, radca regencji Brandt i radca kancelaryjny Gros. Na sali zatłoczonej publicznością i świadkami wkrótce jest taki zaduch, że nawet woźny sądowy pilnujący wejścia na salę, rudawy olbrzym, skarży się na ból głowy. Jak pisał jeden z niemieckich sprawozdawców, wezwani zostali nie tylko arystokraci, ale wiele biednych ludzi, fornali, robotników rolnych, dziewek od krów itp., co to nie mogą sobie pozwolić na luksus czystości. Wiele kobiet wiejskich ma niemowlęta na rękach.

Wreszcie zakończono ustalenie personaliów świadków. Przewodniczący wygłasza ogólne pouczenie i zaznacza, że na paniach Moszczeńskiej i Koczorowskiej, które się nie stawiły, ciąży posądzenie o współuczestnictwo w sprawie, wobec czego osoby spokrewnione nie tylko z oskarżonymi, lecz również z obu tymi paniami mogą odmówić zeznań.

W charakterze rzeczoznawców wezwani są lekarze, (profesor doktor Dührssen i znany ginekolog profesor doktor Freud, lekarze sądowi, doktor Leppmann i doktor Störmer, wszyscy z Berlina, oraz fizyk powiatowy doktor Panieński z Poznania. Jako biegły w rachunkowości występuje radca Junge z Berlina, jako rzeczoznawca w sprawach językowych wezwany został Aleksander Büickner, profesor slawistyki na Uniwersytecie Berlińskim.

 

 

Przewodniczący oświadcza jeszcze, że zgodnie ze zwyczajem berlińskim posiedzenia będą się zaczynały o godzinie 9 rano i trwały do wpół do 4 po południu, w sobotę rozpraw nie będzie. Wreszcie - jest już prawie południe - przystępuje do przesłuchania oskarżonych.

- Bekennen Sie sich schuldig? (Czy przyznaje się Pani do winy?) - rozpoczyna swoją indagację przewodniczący doktor Leuschner.

- Will ich ausgeblasen werden und hier Erde sein, wenn ich was weiss von solcher Sekret ... wie sagt man doch? - Geheimnis" - brzmi w bardzo złej niemczyźnie odpowiedź oskarżonej i ma zapewne znaczyć: Żebym, się na miejscu w ziemię zapadła, nic nie wiem o żadnym sekrecie - jak to się mówi... o żadnej tajemnicy.

Hrabina odpowiada żywo i energicznie, ale łamaną niemczyzną, tak że często - co podkreślają liczni korespondenci - wprost trudno ją zrozumieć, do czego przyczynia się jeszcze zła akustyka sali. Oskarżonej brak często słów, szuka ich, powstają przerwy w odpowiedziach. Na sędziach i ławie przysięgłych sprawia to wrażenie, jakoby oskarżona starała się ukryć pewne szczegóły sprawy i nie chciała o wszystkim mówić. Po kilku dniach rozpraw dopiero wyjdzie na jaw, że hrabina bardzo słabo znała język niemiecki i dopiero w więzieniu śledczym zabrała się energicznie do nauki, a przecież osobie liczącej pięćdziesiąt siedem lat opanowanie nowego języka nie mogło przyjść łatwo i lekko.

Przewodniczący pyta w dalszym ciągu:

- Jak dawno jest pani zamężna?

Oskarżona: - Od 12 lipca 1864 roku.

Przewodniczący: - Gdy w dniu 27 stycznia 1897 roku wydała pani na świat chłopczyka, miała pani pięćdziesiąt jeden lat.

Oskarżona: - Tak.

Przewodniczący: - Pożycie pani z mężem nie było podobno zgodne.

Oskarżona: - Szczęśliwe nie było.

Przewodniczący: - Podobno było bardzo nieszczęśliwe. Obrzucała pani męża wyzwiskami, nazywała go pani gałganem, świntuchem i nie wpuszczała go pani do sypialni?

Oskarżona: - Prawda, nie zaprzeczam, lecz to zdarza się wszędzie. Często gniewałam się na męża, niejednokrotnie wyzywałam go, ale żyliśmy też ze sobą l bardzo dobrze, zwłaszcza w ostatnich latach.

Przewodniczący: - A więc dawniej stosunki wasze były raczej złe niż dobre?

Oskarżona: - Były różne.

Przewodniczący: - Pani przez dłuższy czas nie żyła z mężem i nie troszczyła się o niego?

Oskarżona: - Często po kilka miesięcy byłam u rodziców, w tym czasie naturalnie żyliśmy z mężem w rozłące. Miałam nieraz powód być na męża rozżalona.

Przewodniczący: - Nie pani, lecz mąż, bo pani podobno była bardzo rozrzutna.

Oskarżona zaprzecza żywo: - O nie. Mąż przejął Wróblewo z długami, które w znacznej części pokrył mój posag wynoszący około 60 tysięcy talarów. Prawda, że wydawałam wiele pieniędzy, ale nie na siebie. Kazałam zbudować pałac i kupiłam wszystko, co się w nim znajduje. Mieliśmy trzydzieści pokoi. Ale bez mebli. Naturalnie, że zakupy te pochłonęły olbrzymie sumy. Ojciec mój bardzo często zasilał mnie pieniędzmi, którymi pokrywałam długi męża.

Przewodniczący: - Przed laty zażądano od pani złożenia przysięgi manifestacyjnej; uniknęła jej pani wyjeżdżając za granicę.

Oskarżona: - To prawda, lecz chodziło wtedy o długi mego męża, które mnie nie obchodziły. Wszystko, czego potrzebowaliśmy, sama kupowałam i płaciłam za to.

Przewodniczący: - Przeczy temu fakt, że komornik sądowy bezustannie panią odwiedzał. Nie płaciła pani rachunków przed ich wyprocesowaniem. Komornik sądowy tak często bywał u pani, że go nazywano "wujaszkiem".

Oskarżona śmiejąc się: - I to prawda, lecz przychodził nie dlatego, żebym żyła zbyt luksusowo, lecz dlatego, że nie były płacone rachunki związane z administracją majątków.

Przewodniczący: - Często zapadały wyroki zaoczne, służba i drobni rzemieślnicy musieli czekać miesiącami na zapłatę. Wycięto las ordynacji. Ile pani miała długów?

Oskarżona: - 90 do 120 tysięcy marek.

Przewodniczący: - To nie jest zgodne z prawdą, długi pani wzrosły podobno do 450 tysięcy marek, jak to przyznał mąż przed sędzią śledczym. Była pani podobno bardzo rozrzutna.

Oskarżona zaprzecza. W związku z dalszymi pytaniami wyjaśnia, że przed urodzeniem najmłodszego syna wydała na świat czworo dzieci. Syna Stanisława Józefa, który zmarł w 1869 roku, oraz trzy córki: najstarsza córka Ludwika urodziła się w 1865 roku i jest zamężna. Druga córka Izabela urodziła się w 1873 roku, a trzecia Maria w 1879 roku.

 

 

Przewodniczący: - Podobno oświadczyła pani kiedyś: "Nic nam nie pomoże, trzeba coś zrobić. Muszę przypiąć sobie poduszkę i udawać, że jestem w odmiennym stanie, ludzie w to uwierzą i znów będziemy mieli otwarty kredyt".

Oskarżona śmiejąc się: - Czasami dowcipkuje się tak bez głębszych myśli. Ale to wszystko bajki.

Przewodniczący: - To przecież sprawa poważna. Jak to się stało, że tak nagle naprawiły się stosunki pani z mężem?

Oskarżona: - Mąż w 1896 roku bawił na południu. Prosił, abym zapomniała o wszystkim i przyjechała. Pojechałam. Byliśmy w Montreux, potem przez Mediolan pojechaliśmy do Wenecji i Rzymu.

Przewodniczący: - Jak długo trwała ta podróż?

Oskarżona: - Przeszło trzy tygodnie.

Przewodniczący: - Kiedy w maju tego roku wróciła pani do Wróblewa, mówiła pani, że znajduje się w odmiennym stanie.

Oskarżona: - To prawda. Istotnie byłam brzemienna.

Przewodniczący: - Prokuratura przypuszcza, że udawała pani tylko brzemienną, że połóg był również upozorowany. Chodziło pani o męskiego potomka, uprawnionego do dziedziczenia ordynacji, i dlatego podsunęła pani obcego chłopczyka. Czy zresztą można przypuszczać, aby mąż pani licząc pięćdziesiąt dziewięć lat mógł jeszcze zostać ojcem?

Oskarżona: - Mąż mój jest zdrów zupełnie, może doskonale dożyć stu lat.

Publiczność na sali odpowiedź tę kwituje śmiechem.

Przewodniczący: - Przecież wiadomo pani, że w brzemienność krewni nie wierzyli i dlatego listownie żądali odbycia połogu w Niemczech. Doszło do tego, że mówiono: "Połóg powinien się odbyć publicznie na rynku w Poznaniu, w przeciwnym razie nikt nie uwierzy".

Oskarżona: - Pan sędzia sam zdaje sobie sprawę, że to także dowcip.

Publiczność śmieje się.

Na dalsze zapytania przewodniczącego, który za bardzo podejrzany uważa zamiar sprowadzenia akuszerki z Paryża oraz fakt sprowadzenia akuszerki z Warszawy, oskarżona wyjaśnia przyczyny, które skłoniły ją do odbycia połogu w Berlinie. Wiedziała, że będzie tam w razie potrzeby miała na każde zawołanie opiekę lekarską znanych specjalistów, nawiązała kontakt z profesorem Duhrssenem i doktorem Renversem, lecz ich pomoc wobec prędkiego i normalnego przebiegu połogu okazała się zbyteczna. Jednym z głównych powodów był i ten, że agnaci każdy jej krok śledzili przez prywatnych detektywów. Obawiała się przeto, że dziecko, któremu miała dać życie, zostanie przez jej krewnych usunięte. Porodu samego nie bała się, ufała w opiekę Matki Boskiej.

Adwokat Wronker dorzuca do wywodów oskarżonej, że zapewne na odbycie połogu poza Wróblewem wpłynęła obecność dorosłych córek w domu.

Przewodniczący: - Argument pana radcy jest przekonywający, szkoda tylko, że nie przytoczyła go sama oskarżona.

Adwokat Wronker: - Odpowiedzi najbardziej prostych zazwyczaj oskarżeni nie dają.

Znowu na sali brzmi śmiech. Przewodniczący wypytuje jeszcze oskarżoną o wypadek, jaki zdarzył jej się na krótko przed .porodem, gdy jadąc na spacer z córkami we Wróblewie wypadła z powozu.

Oskarżona: - Przesada z tym wypadkiem. Stangret nie wyleciał.

Przewodniczący: - Nie chodzi o stangreta.

Oskarżona: - Nic mi się nie stało.

Przewodniczący: - Powinna pani była jednak uważać, przecież dziecko, które się miało urodzić, miało być spadkobiercą ordynacji.

Oskarżona: - Kto wierzy w opiekę Matki Boskiej, ten jest bezpieczny.

 

 

Po krótkiej przerwie, podczas której hrabina z nonszalancją wielkiej damy lornetowała publiczność przez swoje face-a-main, przewodniczący przystępuje do dalszego przesłuchania. Tematem pytań są rewelacje starej Anieli Andruszewskiej, powtórzone na łożu śmierci córce Jadwidze, oraz podróż oskarżonej do Paryża i wysłana stamtąd tajemnicza depesza, która dostała się w niepowołane ręce i zdemaskowała już wtedy poszukiwania odpowiedniego noworodka, wreszcie nabycie owego gumowego przyrządu, umożliwiającego nadanie sobie pozorów brzemienności.

Oskarżona z wrodzonym temperamentem przeczy temu i odrzuca wszystko jako oczerniające ją, bezpodstawne insynuacje. Na dodatkowe pytania wyjaśnia, że do Paryża jeździła w ogóle w swym życiu często, gdyż córki jej chowały się w klasztorze w Neuilly pod Paryżem. Również w 1896 roku była w Paryżu, nie pamięta nazwy ulicy, przy której mieszkała wówczas, dużo bowiem w tymże roku podróżowała.

Przewodniczący podnosi jeszcze szereg momentów obciążających oskarżoną, między innymi powtarza, że miała się wyrazić: "Gdyby cała ta sprawa wyszła na jaw, zabiję dziecko i siebie". Oskarżona, oburzona do żywego, stwierdza, że ani tego, ani niczego podobnego nigdy nie powiedziała.

Adwokat Wronker pyta, czy hrabina znalazłaby się w biedzie, gdyby musiała opuścić Wróblewo. Hrabina Izabela zaprzecza żywo i oświadcza, że własna jej rodzina pomogłaby jej. Prokurator Müller wtrącił wtedy uwagę, że przecież hrabia Hektor wyraził również gotowość udzielenia pomocy bez względu na wynik procesu. Hrabina kiwając głową odpowiada: "O tak, pewnie chciałby chłopca oddać do szewca lub stolarza". Prokurator Müller stwierdza, że przecież agnaci robili nawet daleko idące propozycje pieniężne, chcąc za wszelką cenę uniknąć skandalu. Oskarżona przyznaje, iż słyszała o takich propozycjach, zwracał się podobno hrabia Hektor czy też hrabia Mieczysław o pośrednictwo w tej sprawie do prałata Jaskólskiego. Prałat zna ją jednak od wczesnej młodości, od jej szesnastego roku życia, z góry więc propozycje odrzucił i słowem o nich nie wspomniał.

Gdy minęła godzina 3 i przewodniczący zamierza odroczyć rozprawę do dnia następnego, prokuratura występuje z wnioskiem o uwięzienie Józefy Knoski wobec obawy porozumiewania się ze świadkami i zaciemniania prawdziwego stanu rzeczy. Trybunał wniosek uwzględnił.

Publiczność opuszczając salę żywo komentuje przebieg pierwszego dnia procesu. Widoki oskarżonej ordynatowej ocenia jak najgorzej. Rzucało się w oczy bardzo surowe, wprost nieprzychylne ustosunkowanie się do niej przewodniczącego. W pytaniach jego przebija brak obiektywizmu, nieodzownego u przewodniczącego trybunału. Również prokuratorzy znajdują się w ofensywie, ich pytania brzmią nieraz agresywnie, uderza wprost, że obrona jest wyraźnie w defensywie, mało tego, robi wrażenie przycichłej. Nie tego spodziewano się po tak głośnych obrońcach.

Licznie zebrani korespondenci pism spieszą nadawać depesze i pisać pierwsze sprawozdania i felietony. Już na kilka dni przed procesem, gdy można było operować jedynie domysłami, wiele gazet zamieszczało ogólne omówienia sprawy. Pierwszy dzień procesu stanowi więc dla nich plon obfity.

Kazimierz Bartoszewicz napisze wprawdzie w Gońcu: "...Toczy się obecnie w Berlinie głośna sprawa hrabiostwa Kwileckich. Gdybym był bogatym właścicielem pisma, któremu by nie szło o prenumeratorów, dałbym o całej tej sprawie wzmiankę na wierszy dwadzieścia. Bo i co w niej jest ważnego lub bardzo interesującego? Co świat tak dalece obchodzi, czy jakaś nieznana hrabina, o której istnieniu nikt przedtem nie wiedział, miała dziecko, czy też je sobie kupiła... Co za racja zajmować całe polskie społeczeństwo tym, czy jakiś mały Józio jest rzeczywiście hrabiątkiem, czy nim nie jest!''

Prasa, poza jednym bodaj Kurierem Polskim, który rzeczywiście zamieścił tylko dwie krótkie wzmianki o rozpoczęciu i zakończeniu sprawy, nie podjęła apelu znanego publicysty. Trudno mu zresztą przyznać rację, tło procesu nazbyt żywo interesowało opinię publiczną, reakcja prasy w miarę ujawniania nowych faktów była coraz wnikliwsza i obszerniejsza. Zresztą sama odpowiedź, którą sąd miał znaleźć na pytanie, prawdziwy to ordynat czy podsunięty, była dostatecznie pasjonująca, aby przysporzyć nowych czytelników gazetom.

W drugim dniu rozpraw natłok publiczności był jeszcze większy. Wzmocniona liczebnie policja i woźni sądowi z trudem mogli utrzymać porządek. Po wznowieniu rozprawy o godzinie wpół do 10 przewodniczący, trzymając się kolejności zasiadania na ławie oskarżonych, przystępuje do przesłuchania Ossowskiej, oskarżonej o krzywoprzysięstwo.

Ossowska przyznaje się do zarzucanej jej zbrodni, cofa swoje zeznania złożone przed Sądem Okręgowym w Poznaniu na rozprawie w dniu 30 marca 1901 roku, oświadczając, że wtedy rozmyślnie mówiła nieprawdę. Obecnie zeznaje, że hrabinę Kwilecką zaczęła dopiero masować, gdy mały Józio miał już osiem miesięcy. Przebieg rzekomego rozwiązania zna tylko z opowiadania hrabiny. Masaży zaprzestała po pewnym czasie na jej życzenie. Później była znowu wezwana do Wróblewa, a w dniu 4 sierpnia hrabina prosiła ją o wystawienie świadectwa, ponieważ akuszerka, która była przy rozwiązaniu, zmarła i hrabina nie posiadała dowodu, że powiła chłopczyka. Z współczucia dla hrabiny i jej córek wystawiła żądane świadectwo. Gdy je przyniosła, hrabina zakwestionowała nieczytelne pismo, dała więc zaświadczenie swemu synowi do przepisania. Wręczyła je następnie hrabinie w obecności jej męża. W procesie toczącym się w Poznaniu również ze współczucia dla hrabiny zeznawała na jej korzyść, przypuszczała bowiem, że hrabina wraz z córkami musiałaby opuścić Wróblewo, gdyby wyszło na jaw, że chłopczyk nie jest jej synem. Również z obawy przed karą podtrzymywała, że wystawiła wiadome zaświadczenie. Wyrzuty sumienia nie dawały jej spokoju, na spowiedzi u księdza proboszcza Jaskólskiego zeznała prawdę, zwolniła też księdza Jaskólskiego z tajemnicy spowiedzi.

Na zapytanie przewodniczącego oświadcza, że nikt na nią nie wpływał, wszystko, co teraz powiedziała i co Bóg słyszał, jest czystą prawdą. Ma obecnie czyste sumienie. Na dodatkowe pytania prokuratora Müllera wyjaśnia, że sądziła, iż hrabina jest babką dziecka, a jego matką jest najstarsza córka hrabiny, pani Ludwika Żółtowska.

W krzyżowy ogień pytań biorą Ossowska obrońcy. Zarzucają jej, że odwołuje obecnie swoje dawne zeznania, bo liczy na sowitą nagrodę od strony przeciwnej. Przy czym podkreślają skwapliwie, że dalecy są od twierdzenia, jakoby hrabia Hektor Kwilecki wynagrodzenie takie przyrzekł. Następnie, chcąc osłabić wiarygodność jej zeznań, podnoszą, że raz już pomagała przy podsunięciu dziecka. Zrobiła to na prośbę pewnej pani z Sierakowa, małego miasteczka w Poznańskiem. Pani ta biadała, że jest bezdzietna i musi z tego powodu wysłuchiwać utyskiwań męża. Za pośrednictwem oskarżonej Ossowskiej nabyła ona jakiegoś noworodka i zachowując odpowiednie pozory oraz grając komedię, wmówiła w męża, że mu syna urodziła. Oskarżona chwaliła się księdzu proboszczowi Hennigowi w Sierakowie, że sprawa ta udała się łatwo.

Ossowska przyznaje się do faktu podsunięcia dziecka. Na zapytanie przewodniczącego wyjaśnia, że celem znalezienia odpowiedniego noworodka zwróciła się najpierw do urzędnika Opieki Miejskiej w Magistracie Poznańskim. Urzędnik jednak nie chciał dać zezwolenia. Oświadczył, że dziecko lepiej zostawić w przytułku, gdyż ona zamyśla pewnie popełnić jakąś nieuczciwość. Wtedy zwróciła się do pewnej młodej i biednej matki nieślubnej, jest ich przecież dużo i wybór łatwy. Biedna położnica wprawdzie bardzo płakała oddając dziecko, lecz wreszcie rozstała się z nim. Ossowska zawiozła więc noworodka owej bezdzietnej żonie, ta okłamała męża, że "nareszcie mamy syna".

Przewodniczący: - A mąż?

Świadek: - Bardzo się ucieszył.

Przewodniczący: - Mam na myśli, czy uwierzył.

Świadek: - Czy uwierzył? Dziś jeszcze wierzy i jest szczęśliwy.

Publiczność przyjmuje wyjaśnienia Ossowskiej głośnym śmiechem.

Obrońcy Kwileckich przedkładają teraz sądowi grypsy pisane przez Ossowska z więzienia śledczego do rodziny, które zdołano przychwycić. Prosi w nich, aby jej proboszcz napisał wniosek o ułaskawienie, oraz nadmienia, że na pewno hrabia Hektor wynagrodzi ją sowicie. Ossowska przyznaje się do treści grypsów, lecz wyjaśnia, że pisała je po to, aby uspokoić rodzinę zatroskaną jej losem.

Hrabina Kwilecka stanowczo przeczy temu, co zeznała Ossowska, i twierdzi, że świadectwo było wystawione zgodnie ze stwierdzonym w nim stanem faktycznym.

Również hrabia Zbigniew Węsierski-Kwilecki zaprzecza żywo, aby miał być obecny przy wręczaniu żonie owego zaświadczenia. Sąd przystępuje do przesłuchania go. Nie zawsze używa on języka niemieckiego, przechodzi na francuski, to znów mówi po polsku, ma jakiś defekt w zębach, sprawozdawcy skarżą się, iż trudno im zrozumieć, co mówi.

Oświadcza, iż chłopczyk jest jego synem i dumny jest z niego. Zapytany, dlaczego nie postarał się o lekarzy dla żony, odpowiada, że wystarczyło mu, gdy go żona zapewniła, że czuje się dobrze. Zresztą o wszelkie niezbędne przygotowania do połogu troszczyła się sama, on nie potrzebował robić jakichkolwiek starań. Na dalsze zapytania wyjaśnia, że gdy w kilkanaście godzin po połogu przyjechał z Wronek doktor Rosiński, oczekiwał go na dworcu. Potem poszli do Borchardta (była to najlepsza w Berlinie restauracja, odwiedzana przez arystokrację i dyplomatów), aby opić urodzenie syna. Zgodnie z polskim zwyczajem usługujący im kelner musiał napić się szampana za zdrowie przyszłego ordynata. Sam mu nalał kieliszek ze słowami: "Pij pan, wczoraj urodził mi się rzeczywisty spadkobierca majoratu". Wspólnie wznosili zdrowie syna.

Przewodniczący: - Czy był pan, wracając od Borchardta, trzeźwy?

Oskarżony: - Trochę w czubie mieliśmy, tak jak to jest w zwyczaju.

Publiczność reaguje śmiechem.

Przewodniczący pyta dalej: - Podobno odmawiał pan żonie współżycia małżeńskiego przez lata całe?

Oskarżony: - Często się sprzeczaliśmy, jak to nieraz bywa. Nie słyszałem, aby żona obrzucała mnie słowami, jakie tu padły. Przykro by mi było, gdyby mnie tak nazywała.

Cała sala wybucha śmiechem. Śmieje się również hrabina Izabela, która uderza swoim face-a-main siedzącego przed nią w ławie obrońców adwokata Wronkera i nachylając się do niego szepcze coś do ucha.

Adwokat Wronker zwraca się do oskarżonego hrabiego z pytaniem:

- Dawał pan żonie powody do zazdrości?

Oskarżony: - Ah! hm!

Publiczność reaguje śmiechem. Pytanie podchwytuje przewodniczący:

- Dopuszczał się pan podobno zdrady małżeńskiej?

Oskarżony: - Hm! Hm!

Publiczność śmieje się.

Przewodniczący: - Utrzymywał pan podobno stosunki z innymi kobietami.

Oskarżony: - Czy tak twierdzi moja żona?

Publiczność śmieje się coraz głośniej.

Przewodniczący: - No, czy utrzymywał pan takie "stosunki"?

Oskarżony: - Dlaczego nie miałem mieć stosunków? Przecież to jest taki zwyczaj, parbleu.

Takie dictum podenerwowanego arystokraty wywołuje śmiech powszechny, nawet sędziowie nie potrafią zachować powagi.

Potem szeroko omawiane są stosunki majątkowe, hrabia przyznaje się do kłopotów pieniężnych, twierdzi, że długi jego nie wynoszą wszakże więcej ponad 200 tysięcy marek.

Kończąc przesłuchanie przewodniczący stwierdza, że oskarżony nadesłał z więzienia list do sądu, w którym powoływał się na bardzo znanego posła, cieszącego się najwyższym zaufaniem najjaśniejszego monarchy. List robił wrażenie groźby pod adresem sędziów. Oskarżony oświadcza, że nie miał innego wyjścia. Osadzony w areszcie śledczym siedział w ciasnej celi bez żadnych udogodnień. Chciałby jednak tutaj stwierdzić, że żadna groźba nie leżała w jego zamierzeniach.

Po przerwie przystąpiono do przesłuchania Bronisławy Chwiałkowskiej oskarżonej o przewiezienie wspólnie z Józefą Knoską w przeddzień rzekomego rozwiązania owego chłopczyka z Krakowa. Nadto oskarżona jest ona o krzywoprzysięstwo. Chwiałkowska nie włada językiem niemieckim, korzystanie z usług tłumacza przewleka zeznania.

Oświadcza, że jest niewinna, oraz wyjaśnia, że wskutek wypadku, który przytrafił jej się przed laty, cierpi na chorobliwy zanik pamięci i niczego sobie nie przypomina. Nie pomagają indagacje przewodniczącego, nie pomaga zdziwienie prokuratora, który stwierdza, że w procesie poznańskim w 1901 roku dopisywała jej przecież pamięć, nie pomaga orzeczenie lekarzy-rzeczoznawców, doktora Leppmanna i doktora Störmera, iż utrata pamięci jest fikcją. Chwiałkowska odpowiada niezmiennie, iż nic nie pamięta, wie tylko, że hrabina powiła syna.

Obrońcy zgłaszają wniosek o uchylenie nakazu aresztowania Józefy Knoski. Zaskakuje ich stanowisko oskarżonej, która stwierdza, że czuje się w więzieniu dobrze, woli tu przebywać, nie jest bowiem zmuszona do odbywania codziennie męczącej ją drogi do sądu i z sądu. Gdy lekarz sądowy oświadcza ponadto, że Knoską będzie miała zapewnione wszelkie udogodnienia dopuszczalne w więzieniu, obrona wycofuje wniosek o zwolnienie.

Sąd przystępuje do przesłuchania świadków. Pierwszy zeznaje sędzia doktor Grossmann z Berlina, który uprzednio był sędzią powiatowym we Wronkach, na temat stosunków finansowych we Wróblewie. Ordynacja podlegała bowiem w myśl przepisów prawa o fidei-komisach nadzorowi sądu powiatowego. Sędzia Grossmann stwierdza, że stan majątkowy hrabiostwa Kwileckich był bardzo zły, hrabina Izabela Kwilecka żyła w wielkim luksusie, nad stan i nad wyraz rozrzutnie, tak że nosił się nawet z myślą zarządzenia kurateli w trybie nadzoru sądowego. Potem na pytanie Sądu opowiada o pogłoskach, które krążyły na temat zamiaru ofiarowania przez hrabiego Hektora kwoty dwóch milionów, w razie gdyby został ordynatem na Wróble wie. Drażliwa to była dziwnie kwestia, gdyż wobec mylnego zrelacjonowania w dziennikach jego zeznań sędzia, doktor Grossmann, uważał za wskazane przesłać do prasy następujące oświadczenie:

"Na posiedzeniu w środę zeznawałem jako świadek. Berliner Tageblatt i Lokalanzeiger podawały w referacie swym część mego zeznania fałszywie. Nie zeznawałem jako świadek na posiedzeniu wtorkowym: «Słyszałem, jakoby hrabia Hektor Kwilecki miał się wyrazić, iż ofiaruje dwa miliony marek, kiedy zostanie właścicielem majoratu. Początkowo uważano to za żart, ale później sprawa ta stała się przedmiotem poważnych rozważań».

Zeznałem i zeznaję: «Sędzia śledczy zapytał mnie, czy znając panów Mieczysława i Hektora hrabiów Kwileckich mogę przypuszczać, iż są zdolni poświęcić dwa do trzech milionów, aby przyjść w posiadanie majoratu, to jest, aby świadków przekupić. Na to pytanie sędziego śledczego odpowiedziałem również pytaniem, czy jest to tylko żart, czy też sędzia pyta na serio, a odebrawszy ponowne zapytanie, oświadczyłem, iż to jest rzeczą zupełnie wykluczoną, a honoru hrabiów Kwileckich zaczepiać się nie godzi...»"

Musiała ta sprawa mieć jednak jakiś posmak głębszy, trudny obecnie do uchwycenia, gdyż zaraz po przesłuchaniu świadka, doktora Grossmanna, adwokat, radca sprawiedliwości Wronker, złożył następujące oświadczenie w imieniu obrońców: "Oprócz jednego z obrońców nikt z nas nie zna w ogóle hrabiego Hektora i jego rodziny, nigdy też żaden z nas nie wysuwał takiego domysłu, aby hrabia Hektor lub jego ojciec usiłowali dopuścić się w tej sprawie jakiejkolwiek czynności niedozwolonej lub mieli pozostawać w niedozwolonych stosunkach z osobami zamieszanymi w procesie".

Przewodniczący: - Tego przecież nikt nie twierdził. 

Adwokat Wronker: - Stawiane pytania mogły wywołać wrażenie, że takie posądzenia wyrazili obrońcy.

Przewodniczący: - Pytania takie były konieczne wobec pewnych insynuacji hrabiny Izabeli Kwileckiej.

Adwokat Wronker: - Wobec tego uważam również za konieczne złożenie oświadczenia, by opinia publiczna nie nabrała przekonania, że obrońcy zamierzają popierać oskarżoną hrabinę pod każdym względem. Obrona nie będzie w tym kierunku stawiała wniosków ani popierała odnośnych wniosków oskarżonej.

Następnie zeznaje szereg świadków z Wronek i okolic Wróblewa bądź na temat stosunków majątkowych oskarżonej pary hrabiowskiej, bądź na temat zasłyszanych opowiadań o podsunięciu dziecka. Nie wnoszą nic istotnego do sprawy, zainteresowanie publiczności wyraźnie słabnie.

Przed trybunałem staje hrabia Hektor Kwilecki, tajny szambelan papieski i poseł do parlamentu pruskiego. Ma lat czterdzieści cztery, jest przystojny i elegancki. Na niego kierują się wszystkie spojrzenia. Wielu uważa go za ukrytego reżysera całego procesu.

"O ile mi wiadomo - brzmiało zeznanie hrabiego Hektora - majątkowe stosunki we Wróblewie są nieszczególne; lasu wycięto więcej niż jest dozwolone, utrzymuje się jednak starannie nowe zagajniki. Krewni, nie chcąc się narzucać hrabiemu Węsierskiemu-Kwileckiemu i jego małżonce, w niczym nie przeszkadzają. W urodziny dziecka a priori nie wierzyliśmy z różnych względów, lecz starano się uniknąć skandalu. Nasze podejrzenia wzmogły się jeszcze, gdy rozeszła się wieść, że hrabina zamierza odbyć połóg we Włoszech. Skłoniło to mego ojca do napisania listu do hrabiego Zbigniewa, w którym wskazał na obowiązek krewnych dbania o honor rodziny, rozwiązanie zaś za granicą spowoduje, iż dziecka nie uznano by za prawowite. List ten wywołał wprawdzie oburzenie i dąsy na nas, lecz przyczynił się do tego, że rozwiązanie hrabiny nastąpiło w Berlinie.

W to, aby hrabina istotnie powiła chłopczyka, nikt nie chciał uwierzyć z różnych względów, mianowicie również dlatego, że połóg odbył się z niesłychaną szybkością, a dalej, że nie wezwano doktora Rosińskiego. tylko jakąś akuszerkę z Warszawy, która zwróciła na siebie uwagę niechlujnością. Gdy najrozmaitsze pogłoski na temat urodzin nie cichły, ojciec mój znów napisał list do hrabiego Zbigniewa, nie otrzymał jednakże odpowiedzi. Gdy hrabia Zbigniew chciał obciążyć ordynację nową hipoteką, na co potrzebował zgody mego ojca jako najbliższego agnata, ojciec zażądał widzenia się z nim w cztery oczy, ale oparła się temu hrabina.

Nastąpił proces wytoczony memu ojcu przez hrabiego Węsierskiego-Kwileckiego o uznanie syna. Zapadł wyrok zaoczny, gdyż ojciec na termin nie stawił się, nie wiem dlaczego. Była to jakaś sprawa adwokatów, chyba ich wina". Na sali słychać śmiech.

Hrabia Hektor kontynuuje swoje zeznanie. Twierdzi, że chociaż proces przegrano, pogłoski o podstawieniu chłopczyka obiegały nadal. W Poznańskiem mało kto wierzył, aby hrabina urodziła dziecię. Sytuacja uległa zmianie, gdy aresztowano ją i umieszczono w więzieniu śledczym. Od razu opinia publiczna zwróciła się przeciwko krewnym.

Pewnego dnia otrzymał list z Królestwa Polskiego, w którym pisano, iż może dowiedzieć się bardzo ważnych szczegółów. Nie przywiązywał do tego listu znaczenia, wkrótce nadszedł drugi z zapytaniem, czy akuszerka Ossowska przysięgła przed sądem w Poznaniu, że hrabina Węsierska-Kwilecka istotnie była brzemienna. Gdy to potwierdził, nadszedł trzeci list, w którym autor oświadczał, że to nieprawda, gdyż Ossowska sama się do tego przyznaje, iż przed sądem zeznała nieprawdę.

Później napisał do niego kupiec Hechelski, iż wie, skąd pochodzi chłopczyk. Wezwał Hechelskiego telegraficznie i oświadczył mu, że jeśli zajmie się tą sprawą, on będzie mu pomocny, aby prawda wyszła na jaw - wtedy poniesie związane z tym koszty. Pod żadnym warunkiem nie chciał sam podjąć się tej sprawy, która przyczyniła mu tyle zmartwienia, gdyż cała prowincja powstała przeciwko nim.

Hechelski wyjechał następnie do Krakowa i wszczął według wskazówek Jadwigi Andruszewskiej poszukiwania niejakiej akuszerki Graczyńskiej, mieszkającej przy ul. Św. Jana. Okazało się jednak, że Graczyńska, jak również jej syn, zmarli, żyje natomiast jej drugi syn, który jest urzędnikiem magistratu. Nie można go było odszukać, aż wreszcie stwierdzono, że chodzi tu o urzędnika nazwiskiem Gracza, który w istocie był synem poszukiwanej akuszerki Graczyńskiej. Hechelski uzyskał od niego informacje, przy czym udawał, jakoby z polecenia jakiejś umierającej kobiety miał wyszukać osoby, które dostarczyłyby dziecka. Przy pomocy różnych zabiegów udało się stwierdzić fakty potwierdzające zeznania Andruszewskiej. Wykryto mianowicie, że poszukiwany chłopczyk był nieślubnym synem niejakiej Cecylii Parczy, obecnej żony dróżnika kolejowego Meyera.

Hechelski zebrawszy powyższy materiał zapytał świadka, co ma dalej robić. Hrabia Hektor pojechał wówczas sam do Krakowa dla przekonania się o istotnym stanie rzeczy. Z adwokatami nie chciał mieć do czynienia z różnych względów. Poszedł więc na policję i zawiadomił prezydenta policji, doktora Keltscha, o podsunięciu dziecka, nie mówiąc jednak, że jego rodzina jest w tej sprawie zainteresowana. Prezydent policji zajął się tym energicznie i przesłuchał kobiety, które odgrywały jakąś rolę. Cecylii Meyerowej przedłożono sześć czy osiem fotografii chłopczyków i powiedziano: "Szukaj pani między nimi swego syna". Meyerowa wskazała na fotografię rzekomego "małego hrabiego" i rzekła: "To jest mój syn, mogę przysiąc". Po siedmiu latach poznała go, ponieważ był podobny do swego brata, pochodzącego od tego samego ojca.

Po jakimś czasie przyszła do świadka Jadwiga Andruszewska i powtórzyła mu rewelacje swej matki o podsunięciu dziecka. Hrabia sporządził kwestionariusz z dwudziestoma pięcioma pytaniami i udał się z Andruszewską do komisarza obwodowego (był to wyższy urzędnik policyjny, sprawujący funkcje nadzorcze nad policją w okręgach wiejskich), u którego kazał Andruszewskiej stwierdzić podpisem to, co opowiadała. Ksiądz miejscowy był tłumaczem. Za podróż zwrócił Jadwidze Andruszewskiej dwadzieścia marek. Naturalnie obiecał jej okazać swą wdzięczność, jeśli podsunięcie dziecka zostanie sądownie stwierdzone.

Opowiadano, jakoby przyrzekł akuszerce Ossowskiej 15 tysięcy talarów. Jakiejś innej osobie miał przyrzec 30 tysięcy marek. Opowiadano, jakoby wydał "miliony", których zresztą nie posiada. Mówiono dalej, że chciał wykraść z Wróblewa rzekomego syna, aby go ukryć. Sędzia śledczy powtórzył mu nawet wiadomości kolportowane przez jakichś osobników, jakoby chciał chłopca zamordować. On na to: "Czy wyglądam na mordercę?" Publiczność przyjmuje to oświadczenie na wesoło.

Hrabia w dalszym ciągu swych zeznań opowiada, że otrzymał zawiadomienie od niejakiego doktora Filimowskiego z Krakowa, iż sąd mianował go opiekunem owego chłopczyka, który w rzeczywistości nazywa się Leon Franciszek Parcza. Pojechał potem do Paryża, gdzie przy pomocy swego przyjaciela, malarza portrecisty Marcelego Krajewskiego, tam zamieszkałego, oraz komisarza policji Louis Tarda badał, co hrabina Węsierska-Kwilecka robiła w Paryżu przed rzekomym urodzeniem dziecka. Obiegała bowiem wieść, że hrabina zamierzała przywieźć sobie z Paryża "syna". Stwierdzono brak zameldowania jej w jakimkolwiek hotelu, natomiast wyśledzono bandażystę na Rue vieille du Temple 25, u którego w 1896 roku jakaś otyła dama mówiąca po francusku z niemieckim akcentem zamówiła sobie gumowy żywot. Wyśledzono też akuszerkę, z którą jakaś hrabina mówiąca po francusku z akcentem polskim lub rosyjskim pertraktowała o nabycie dziecka.

 

 

Na pytanie przewodniczącego, jakie powody skłoniły go do przeprowadzenia tego rodzaju poszukiwań oraz jak dalece zainteresowany jest w wyniku procesu, hrabia Hektor wyjaśnia, że przede wszystkim zależy mu na tym, aby wyszła na jaw prawda. Następnie chciałby zniweczyć odium ciążące na nich na skutek tego, jakoby zarzuty wysuwane wobec hrabiny Węsierskiej-Kwileckiej miały być niesłuszne. Wreszcie, ponieważ nosi nazwisko Kwileckich, chodzi mu o to, aby na rodzinie nie zaciążyła żadna plama i żeby nie weszło do niej obce, nieślubne dziecko, syn upadłej dziewczyny. Gdy słowa te publiczność przyjmuje szmerem, dodaje szybko, iż według jego mniemania mogła ona zresztą poza tym być porządną kobietą. Podkreśla, że jego rodzina istnieje już przeszło pięćset lat i zawsze ją szanowano. Nie zna żadnej rodziny w Europie, która dopuściłaby do tego, aby jakiś przybysz miał stać się nagle właścicielem majoratu. Podkreśla, że niechętnie przystępował do sprawy, ponieważ nie jest przyjemne, gdy członkowie rodziny przebywają w więzieniu. Nie powodowała nim chęć zysku, Wróblewo jest bardzo zadłużone i obecnej generacji nie przyniesie dochodów. Postanowił płacić polisę ubezpieczeniową hrabiego Węsierskiego-Kwileckiego, dbał będzie również o chłopca, do szewca go nie odda, lecz postara się zapewnić mu odpowiednie wychowanie, aby nie stał się zbrodniarzem. Gdy na to oświadczenie reaguje poruszona do żywego publiczność, oświadcza, iż miał na myśli rzucającą się w oczy zniewieściałość malca, gdyż spełnia się każdą jego zachciankę.

Wnikliwsi spośród sprawozdawców zanotowali, że hrabina, siedząca na ławie oskarżonych, po raz pierwszy w czasie przewodu ocierała łzy, gdy hrabia Hektor skończył swoje zeznanie. Zwraca się do niego przewodniczący:

- Panie hrabio, pańskie stosunki majątkowe są świetne, nieprawda? Jest pan opodatkowany od 150 tysięcy marek rocznego dochodu, posiada pan 30 tysięcy mórg, majątek ojca pańskiego obliczają na milion 750 tysięcy marek?

Hrabia Hektor Kwilecki daje odpowiedź potwierdzającą, mówi, że ma syna i trzy córki. Zapewnia, że hrabina Węsierska-Kwilecka, gdyby była zmuszona opuścić Wróblewo, nie znajdzie się w krytycznym położeniu, jest jednak ambitna i nie chce korzystać z pomocy krewnych.

Teraz obrońcy zarzucają świadka pytaniami. Adwokat Rychłowski stwierdza, że stosunki majątkowe hrabiów Węsierskiich-Kwileckich nie są tak złe, jak starano się tutaj przedstawić. Wróblewo wydzierżawiono przecież i daje rocznie 70 tysięcy marek czynszu dzierżawnego.

Hrabia Hektor upiera się przy swoich twierdzeniach, podnosi, że długi hrabiów Węsierskich-Kwileckich wynoszą około pół miliona, wobec czego 70 tysięcy marek nie jest wielką sumą. Dopiero jego wnuk będzie mógł czerpać dochody z ordynacji wróblewskiej.

Wreszcie obrońcy dociekliwymi pytaniami starają się ustalić wysokość wydatków poniesionych przez hrabiego Hektora na poszukiwania prowadzone w Krakowie i w Paryżu. Hrabia Hektor wyjaśnia, iż dał Hechelskiemu około 9 tysięcy marek, nie żądając rozrachunków, prowadzi on swoje dociekania od 1902 roku, w Krakowie przebywał dwa miesiące. Do tego dochodzą wydatki poniesione w Paryżu.

Zeznania hrabiego Mieczysława Kwileckiego, który wyglądem przypomina feudała o typie pruskim - może wpływa na to broda w stylu cesarza Wilhelma I - budzą nie mniejsze zainteresowanie niż zeznania jego syna, chociaż powtarza rzeczy już znane. Dodatkowo wyjaśnia sprawę depeszy wręczonej mu omyłkowo w Hotelu Francuskim w Poznaniu, która utwierdziła ich w domysłach o zamierzonym podsunięciu spadkobiercy. Od samego początku nie wierzył, aby ciąża i połóg hrabiny Węsierskiej-Kwileckiej miały rzeczywiście miejsce. Obiecywał zachowanie całej sprawy w tajemnicy przez dziesięć lat, gdyby hrabia Zbigniew się przyznał. Nastąpiłoby wtedy przedawnienie przestępstwa. Zapewnia, że bynajmniej nie zależało mu na tym, aby oskarżeni dostali się do więzienia. Gdy adwokat Rychłowski przeciwstawia mu własne jego doniesienie do prokuratury, w którym prosił o wszczęcie energicznych kroków bez zachowania jakichkolwiek względów, hrabia Mieczysław oświadcza, że nie on pisał to doniesienie, lecz jego adwokat.

Następnie zeznaje hrabina Mieczysławowa Kwilecka. Odstąpiła od pierwotnego zamiaru odmówienia zeznań z tytułu pokrewieństwa z oskarżonymi. Jest to wytworna polska matrona, nieco głuchawa, używa eleganckiej trąbki, ozdobionej czarnymi koronkami. Językiem niemieckim nie włada, zeznaje po polsku. Przyznaje, że mały Józio wydawał jej się bardzo podobny do rodziców, że nawet wyrwały jej się kiedyś słowa: "To jednak musi być Kwilecki". Stwierdza, że mówiąc o podobieństwie miała na myśli, iż z tego właśnie powodu dziecko nadawało się do podsunięcia. Gdy przewodniczący przedkłada jej teraz fotografię malca, mówi z uśmiechem: "Tak, w tych czarnych oczach jest pewne podobieństwo". Na zapytanie wyjaśnia, że dopatrując się podobieństwa rodzinnego u Józia przez dłuższy czas podejrzewała o ojcostwo jednego z krewnych. Oświadczenie jej budzi ogólną wesołość, ale i pewną konsternację.

"Zdaje się, że w zawikłanym tym procesie, z którego wykroić by można dwadzieścia wodewilów francuskich - napisze jeden z korespondentów - przejdziemy z kolei przez wszystkie kombinacje, bo onegdaj oświadczyła Ossowska, że uważała hrabinę Izabelę za babkę Józia".

Popularny poeta K. Laskowski, pisujący pod pseudonimem EL., na marginesie procesu umieścił w Kurierze Warszawskim fraszkę, którą przedrukował nawet Dziennik Poznański, organ wielkopolskich ziemian. Brzmiała ona:

 

DZIECI

Dzieci giną! Dzieci giną!

Krzyk rozlega się po mieście, 

Uderzają w wielkie larum 

Serca męskie i niewieście! 

Objaw smutny bez wątpienia, 

Najzupełniej wiać współczuję. 

Niemniej jednak bywa przykro, 

Kiedy dziecko się... znajduje!

 

Zeznanie agnatów stanowiło pewien moment zwrotny w opinii berlińskiej, znaczna część publiczności tłoczącej się w największej sali sądowej Moabitu sympatiami swymi przechyla się na stronę oskarżonej hrabiny. "Wszystkie te panie - pisze korespondent Kuriera Warszawskiego Stwosz - które tu, w poważnych murach sądu, roztaczają codziennie blask nowych toalet i olbrzymimi kapeluszami a la Gainsborough tworzą w powietrzu czarne chmury, objawiają otwarcie sympatie swe dla hrabiny Izabeli. Winna czy nie winna, kobieta ta imponuje energią i inteligencją. Jeżeli zaś przyjęła obce dziecko, to dziewięć miesięcy, spędzonych w ołowianych komórkach Moabitu, wśród najstraszniejszych upałów, było dotkliwą już karą dla hrabiny, którą po ukończeniu procesu karnego czeka drugi proces cywilny w Poznaniu".

Na sali sądowej wlokły się tymczasem przesłuchania licznych świadków z Wróblewa i okolicy, pytanych zazwyczaj za pośrednictwem tłumaczy przeważnie na okoliczność, co im wiadomo o ciąży hrabiny i podsunięciu dziecka. Trudno było wyciągać z nich zeznania, a jeszcze trudniej pozytywne fakty.

Prokuratura usiłuje wykazać, że świadkowie są nakłonieni do zeznań. Na okoliczność tę przesłuchano komisarza kryminalnego von Treskowa, jednego z najbardziej cenionych urzędników niemieckiej policji kryminalnej, szeroko znanego, przyjmowanego w arystokratycznych salonach stolicy. Treskow zeznał, że z jego polecenia pełni w kuluarach sądowych służbę kilku agentów policyjnych władających językiem polskim. Sprawdzili oni personalia dwóch mężczyzn, którzy mówili do świadków czekających na przesłuchanie: "Co będziecie stawać w pruskim sądzie. Wstyd to i hańba, wynoście się do domu". Osobnicy ci hardo stawiali się legitymującym ich urzędnikom policyjnym, nie wiadomo jednak, czy motywy tych wystąpień nie były raczej natury politycznej.

Przesłuchiwano też komisarza obwodowego Leitloffa z Wronek i pytano o jego opinię co do wiarygodności świadków z Wróblewa. Pan komisarz wyraził się o nich mało pochlebnie. Uważał, że świadkowie będą zeznawać na korzyść oskarżonych z obawy, aby w razie niekorzystnego wyroku nie stracili pieniędzy należnych im od Kwileckich. W ogóle podał w wątpliwość wiarygodność tych świadków, twierdząc, że w całej prowincji poznańskiej nie ma tylu krzywoprzysięzców co we Wróblewie.

Nie spodziewał się reakcji, jaką wywołał. Nawet Posener Neueste Nachrichten nie puściły mu płazem niefortunnego wystąpienia, dostało się też przewodniczącemu trybunału, nie wymienionemu wprawdzie z nazwiska. W poświęconym Leitloffowi artykule wstępnym tej hakatystycznej gazety poznańskiej czytamy między innymi:

"...Zajście to jest wielce charakterystyczne, niesłychane. Nasuwa się pytanie, czy coś podobnego jest w ogóle dopuszczalne w myśl przepisów prawnych. Jeśli rzeczywiście jest dozwolone, należałoby się postarać o to, aby zajścia podobne w przyszłości się nie powtarzały.

O ile nam wiadomo, nigdy dotąd nie zdarzało się aby świadków odsądzano od wiary i uważano za podejrzanych. Komisarz obwodowy, jako czynnik policyjny ma przepisami ustawy określone obowiązki w podległym jego władzy obwodzie wiejskim. Nie może jednak znać tak dokładnie wszystkich ludzi, aby osoby, które nie figurują w jego aktach jako kryminaliści, odsądza od czci i wiary. A mimo to powołano go jako znawcę dla wydania opinii o zagadnieniu psychologicznym.

Pan komisarz obwodowy z Wronek zawyrokował także na temat statystyki krzywoprzysięstw w prowincji poznańskiej w sposób, który wywołać musi wielkie zdziwienie. Nam nic nie wiadomo o tym, że w odnośnej statystyce kryminalnej wybitne miejsce zajmuje Wróblewo. Od kogo pan Leitloff o tym słyszał? Sąd tej osoby nie badał, gdyż opinia komisarza obwodowego wystarczyła do posądzenia świadków odwodowych z Wróblewa o niewiarygodność.

Nasi komisarze obwodowi, często wykolejeni osobnicy, nie zasługują na zaufanie, jakim obdarzył pana Leitloffa trybunał berliński. Przypominamy tylko byłego komisarza obwodowego Carnapa. Niejednokrotnie już podnoszono, że całą tę instytucję należy zreformować".

Trzeba przyznać, że język ostry i krytyka dosadna, pismo polskie nie mogłoby sobie pozwolić na taki ton. Dobiegł końca dopiero pierwszy tydzień procesu Kwileckich, a sprawa przybierała formy, jakich nie oczekiwały władze sprawiedliwości.

Zwraca ogólną uwagę, że tak prokuratura, jak przewodniczący trybunału usiłują podważyć każde zeznanie przychylne dla oskarżonych. Gdy więc na przykład świadek Falkowska, która przez jakiś czas była panną służącą we Wróblewie, zeznaje korzystnie dla oskarżonych i podważa wiarygodność zeznań Jadwigi Andruszewskiej, głównego świadka całego oskarżenia, następnego dnia jest na żądanie przewodniczącego ponownie przesłuchiwana. Potwierdza zeznania złożone poprzednio.

Gdy następnie podczas zeznań panny Wardęskiej, byłej zarządzającej w pałacu wróblewskim, która obciąża Kwileckich, panna Falkowska podchodzi do stołu obrońców i w języku polskim zwraca się do jednego z adwokatów, zostaje ostro skarcona przez pierwszego prokuratora Steinbrechta. Podniesionym głosem wyprasza on sobie tego rodzaju przeszkadzanie. 

Widać przebrał miarkę, gdyż reakcja radcy Wronkera jest nieoczekiwanie ostra. Publiczność słucha zdziwiona, obrona coraz wyraźniej stosuje taktykę zaczepną.

Radca Wronker oświadcza donośnie i dobitnie, zaznaczając, że mówi w imieniu swych kolegów, iż obrona będzie zniewolona zrzec się zastępstwa, jeśli prokuratura zamierza utrudniać jej porozumienie ze świadkami. Panna Falkowska, przejęta ważnością przysięgi, zwróciła obrońcy uwagę na jakiś szczegół zeznania. Wystąpienie prokuratora może się przyczynić jedynie do tego, że tu przed sądem popełniać się będzie krzywoprzysięstwa. Sprawa jest zaś tak zagmatwana, że wszystkie strony powinny dążyć do jej wyjaśnienia.

Prokurator wyjaśnia, że chodziło mu przecież tylko o to, aby świadkowie nie przeszkadzali zbyt głośnymi rozmowami z obrońcami. Posunął się za daleko, musi się teraz wycofywać, co publiczność przyjmuje z widocznym zadowoleniem.

Wśród wielu zeznań nie wnoszących nic istotnego zasługuje na zanotowanie oświadczenie akuszerki Kubowiczowej. Była ona przy urodzeniu zmarłego syna i dwóch córek hrabiny Kwileckiej i zeznaje, że porody były prędkie i lekkie, wezwany doktor Motecki przyjechał kiedyś tak samo za późno, jak to miało miejsce z doktorem Rosińskim. Na to wystąpił przed stół dla świadków hrabia Hektor Kwilecki i przypomniał Kubowiczowej, że w związku z procesem berlińskim wysuwała przecież wobec osób trzecich wątpliwości, twierdziła, że poród odbył się za prędko i za lekko, dziecko jest na pewno podsunięte. Kubowiczowa nie przypomina sobie, aby miała coś podobnego powiedzieć

Potem dosłownie przez bite dwie godziny prało się brudną bieliznę oskarżonej.

"Przysłuchując się rozprawom dzisiejszym i spoglądając na hrabinę Kwilecką - pisał sprawozdawca Kuriera Warszawskiego - można było nabrać wyobrażenia o tym, czym był niegdyś pręgierz dla występnych kobiet. Niedyskrecja trybunału wciska się w szczegóły, których omówienie wywołuje rumieniec wstydu na licach kobiecych. Zapewne szczegóły te są niezbędne dla wyjaśnienia sprawy, lecz słuchanie tego jest tak przykre, że hrabina, która zazwyczaj przypatruje się świadkom przez lornetkę, dziś siedziała z twarzą odwróconą.

Mówiono o... bieliźnie. Bohaterkami dnia były praczki, zatrudnione we Wróblewie w 1896 roku... Mamy obecnie dokładne informacje nie tylko o ilości i elegancji koszul hrabiny, ale nawet o tym, jakie wnioski fizjologiczne czy patologiczne nasuwały się wróblewskim praczkom. Wiemy, że hrabina nosiła przeważnie różowe koszule dzienne, a na noc wkładała najchętniej ciemnoczerwone. Czy nie dlatego, aby utrudniać praczkom owe wyrafinowane wnioski? Zeznania gromadki tych użytecznych niewiast, które czasem stają się niewygodnymi spowiednicami, nie dały jednak rezultatów przekonywających. Raz dlatego, że twierdzenia jednej zbijała druga, a po wtóre dlatego, że rzeczoznawca profesor orzekł w końcu, że tak czy owak hrabina mogła być w poważnym stanie..."

Wśród świadków następnie słuchanych korzystne dla oskarżonej są zeznania hrabiny Ponińskiej, z domu hrabianki Czapskiej. Widywała się często z hrabiną Kwilecką na początku 1897 roku. Kiedy ją odwiedziła trzeciego dnia po rozwiązaniu, zastała hrabinę Izabelę w łóżku bladą i osłabioną, nie odniosła wrażenia, aby symulowała. Wydała jej się postarzała o lata. Świadek napisała do swego męża, że hrabina Kwilecka opłaciła swą radość rodzenia dziesięcioma latami życia. Potem odpowiada jeszcze na szereg pytań.

Radca Wronker: - Czy hrabina była dawniej silnie zbudowaną, otyłą damą?

Świadek Ponińska: - Tak.

Radca Wronker: - Czy odniosła pani wrażenie, że przyczyną niedomagań hrabiny był jej wiek, czy też odbyty połóg?

Świadek: - Myślę, że połóg.

Radca Wronker: - Widziała pani dziecko?

Świadek: - Tak, było w poduszce, od razu zwróciło moją uwagę jego wielkie podobieństwo do matki.

Radca Wronker: - Czy pani wie, jak wygląda położnica?

Świadek: - O tak, mam ośmioro dzieci, a dwie córki zamężne.

Radca Wronker: - Czy przy rozwiązaniu swoich córek zaobserwowała pani te same objawy, co u hrabiny Węsierskiej-Kwileckiej?

Świadek: - Zupełnie te same.

Potem jeden z rzeczoznawców zapytuje świadka, czy w pokoju hrabiny Kwileckiej poczuła specyficzny zapach związany zazwyczaj z rozwiązaniem.

Hrabina Ponińska wśród wesołości całej sali odpowiada, iż obecnie wiedza zrobiła już takie postępy, że podobnych zapachów można uniknąć.

W piątym dniu rozpraw ustawiono na stole dla świadków wielki czarny krucyfiks. Jak wyjaśnia przewodniczący, krzyż będzie stał aż do końca procesu ze względu na świadków polskich, aby im przypominać świętość przysięgi.

Ktoś z publiczności robi dość głośno uwagę, że widać chwieje się akt oskarżenia, skoro prokuratura uważa za konieczne aż w taki sposób go podpierać.

Przed przystąpieniem do rozpraw prosi o głos adwokat Chodziesner. Odczytuje artykuł w Vossische Zeitung, który istnienie złych stosunków małżeńskich u hrabiostwa Węsierskich-Kwileckich wyciąga z faktu, że nawet na ławie oskarżonych nie chcą siedzieć obok siebie. Adwokat prosi przewodniczącego o podanie do publicznej wiadomości, że przedzielenie oskarżonej pary małżeńskiej akuszerką Ossowską nastąpiło na zarządzenie sądu. Przewodniczący tłumaczy, iż rozdzielenie małżonków zarządzono, aby przeszkodzić ich wzajemnemu porozumieniu się. Potem podaje do wiadomości, że dwie spośród robotnic wiejskich z Wróblewa, wezwane w charakterze świadków, urodziły wczoraj zdrowe dzieci. Któryś z polskich korespondentów przy stole prasy przyjmuje tę wiadomość cichym okrzykiem: "Jeszcze Polska nie zginęła"!

Tłok w korytarzu sądowym jest nie do opisania, nie można się dziwić berlińczykom, że coraz więcej osób, które nie mogą dostać się do przepełnionej sali, pragnie chociaż na korytarzu zobaczyć co ciekawszych świadków. Rozeszła się pogłoska, że dziś ma być przesłuchiwany ów austriacki kapitan, którego urząd prokuratorski uważa za prawdziwego ojca małego Józia.

Wśród ogólnego napięcia wchodzi na salę kapitan von Ziegler z 20 austriackiego pułku piechoty, stacjonowanego w Nowym Sączu. Niskiego wzrostu, ma wielki jasnoblond wąs podkręcony do góry, liczy lat trzydzieści osiem, jest wyznania rzymskokatolickiego.

Przewodniczący: - Panie kapitanie, jest pan ojcem dwóch chłopców, których według twierdzeń córki zwrotnika kolejowego Parczy, obecnie zamężnej Cecylii Meyerowej, miał pan spłodzić.

Świadek: - Zgadza się. Utrzymywałem znajomość z nią od 1894 roku.

Przewodniczący: - No, chyba więcej niż znajomość. (Publiczność śmieje się.) Pierwszy chłopiec urodził się w 1895 roku.

Świadek: - Tak.

Przewodniczący: - Panna Parcza mieszkała w Krakowie.

Świadek: - Tak, do 1897 roku.

Przewodniczący: - I tak długo utrzymywał pan z nią stosunki?

Świadek: - Tak.

Przewodniczący: - Z końcem 1896 roku urodził się drugi chłopiec i pan sądzi, że jest pan jego ojcem.

Świadek: - Tak, ponieważ miałem stosunek z Parczówną, nie mogę się i tego chłopczyka wyprzeć.

Przewodniczący: - Pan jest kawalerem?

Świadek: - Tak.

Przewodniczący: - Nigdy pan swych chłopców nie widział?

Świadek: - Nie widziałem.

Przewodniczący: - Co Parcza opowiadała o losie młodszego chłopca?

Świadek: - Chciała go oddać jakiemuś bezdzietnemu małżeństwu i pytała mnie, czy mi to odpowiada. Zgodziłem się, bo przecież nie mogłem mu zapewnić takiego utrzymania.

Przewodniczący: - Płacił pan coś na dzieci?

Świadek: - Nie.

Przewodniczący: - A kiedy pan zaprzestał stosunków z Parczówną?

Świadek: - Zerwałem, gdy wyszła za mąż.

Pierwszy prokurator oznajmia, że świadek Cecylia Meyerowa powiła wczoraj po południu chłopczyka. Publiczność przyjmuje tę wiadomość ogólną wesołością.

Na zapytanie przewodniczącego wyjaśnia rzeczoznawca profesor doktor Dührssen, który był przy rozwiązaniu, że poród był ciężki, lecz życiu matki i dziecka nie grozi niebezpieczeństwo. Meyerowa może być przesłuchana w sądzie najwcześniej za tydzień, jeśli będzie przywieziona karetką.

Przewodniczący zarządza przyprowadzenie obu chłopców, małego Józia oraz małego Feliksa Parczy. Kapitan von Ziegler ma orzec, czy jako ojciec poznaje w Kwileckim swojego syna i czy widzi podobieństwo między nim i Feliksem Parczą. Zbliża się jeden z punktów kulminacyjnych w tym procesie nie pozbawionym licznych sensacji. Oczy wszystkich, przewodniczącego, sędziów, prokuratorów, obrońców, woźnych, policjantów, świadków, rzeczoznawców, dziennikarzy, licznie stłoczonej publiczności wpatrzone są w drzwi. Wprowadzają obu malców, wita ich szmer, dzisiaj obydwaj ubrani są jednakowo w białe płaszczyki zimowe, białe kapelusiki, białe kamasze, widać ktoś tak zarządził, aby podkreślić podobieństwo. Przewodniczący opuszcza fotel prezydialny, przysięgli zbliżają się do malców, adwokaci klękają koło chłopaków, panie w ławkach wspinają się na palce, by lepiej widzieć. Parcza jest brzydki, niedorozwinięty, widać na nim ślady angielskiej choroby, twarz ma pospolitą, "hrabia Józio", choć o dwa lata młodszy, jest o głowę od niego wyższy, inteligentny, bystry, o rysach arystokratycznych.

Głowy w audytorium poruszają się ruchem przeczącym, hrabina Izabela, która dzisiaj ma wygląd zmęczonej i apatycznej, oddycha głęboko i prostuje się. Przesłuchanie kapitana von Zieglera, podczas którego panowała taka cisza, że byłoby słychać spadającą szpilkę, trwało krótko. Oświadczył on: "Nie widziałem nigdy na oczy ani pierwszego, ani drugiego dziecka Parczówny. Jakże mogę rozpoznać, czy to mój syn?"

Chłopców wyprowadzają z sali. Przy drzwiach jednego odbiera służący w liberii bogato wygalowanej, drugiego dwie wiejskie kobiety mówiące po czesku, przyjaciółki matki przebywającej w klinice położniczej. Hrabina na ławie oskarżonych długo płacze.

Publiczność reagowała na dowód z oględzin głośnym szmerem. Najwidoczniej krzyżowały się wypowiadane zdania. "Czego pan Ziegler orzec nie śmiał - napisze korespondent Kuriera Warszawskiego - to w duszy stwierdzali widzowie. Patrząc na tego oficera austriackiego, niskiego, przysadkowatego, o olbrzymim marsowym wąsie, i na to małe, smukłe chłopię o wyraźnym typie szlachecko-polskim, niejeden myślał: choćbyście zapisali jeszcze tomy aktów, nie zrobicie z tego Józia syna Parczówny i Zieglera..."

Posypały się też korespondencje, sprawozdania i felietony w całej prasie niemieckiej. W tej sądowej tragifarsie zrodził się nieoczekiwanie nowy temat literacki. Maksymilian Harden, jeden z najwybitniejszych publicystów niemieckich, który nie opuszczał żadnego dnia rozpraw, stwierdził: "Kapitan w sądzie nie poznał, czy to jego dzieci. Ojciec, który nie widział nigdy swoich naturalnych synów, nie pragnął ich poznać, zaiste postać godna pióra wielkiego dramaturga".

Opisując dalszy tok postępowania trzeba zanotować, że ten piąty dzień rozpraw, na którym kończył się pierwszy tydzień procesu (według berlińskiego zwyczaju w soboty rozpraw nie było), miał arcykorzystny przebieg dla oskarżonej. Spośród świadków należy jeszcze wymienić panią Horwattową, z domu hrabiankę Potworowską. Jest to pani w starszym wieku, wrażenie robi już sam sposób składania przez nią przysięgi, czyni to z wielkim wewnętrznym przejęciem i nadzwyczaj uroczyście. Pani Horwattowa oświadcza, że w 1896 roku spotykała się często z hrabiną Kwilecką, widziała ją również na kilka dni przed połogiem. Sądząc z wyglądu była przekonana, że hrabina jest w odmiennym stanie, ręce miała opuchnięte i twarz zmienioną, a zna się dobrze na tym, bo sama jest matką i babką.

Świadek Edmund Kantorowicz, właściciel fabryki w Poznaniu, opowiada, że słysząc o pogłoskach kursujących po Wielkopolsce sam również był zdania, że hrabina "chce odegrać komedię", i dowcipkował na ten temat. Zaproszony do Wróblewa na polowanie, gdy podczas śniadania obserwował oskarżoną, nabrał przekonania, że jest ona w odmiennym stanie, i robił sobie teraz ciche wyrzuty, że niewczesnymi dowcipami krzywdził ją niewątpliwie.

Wielką wesołość wywołało zeznanie jednego z młodych elewów gospodarczych z Wróblewa. Twierdził, że hrabina Kwilecką na pewno była w odmiennym stanie. Na to przewodniczący: - Jest pan kawalerem i to bardzo młodym, skąd pan o tym wie?

Świadek: - A jednak znam się na tym. Mam lat dwadzieścia cztery.

Obrońca: - Czy odbył pan jako ochotnik wojnę chińską?

Świadek: - Tak jest. Widziałem wiele.

Obrońca: - Mając lat dwadzieścia cztery wie się niejedno.

Świadek: - No pewnie.

Zarządzono krótką przerwę. Dzień obfitował w wydarzenia. Wyproszono z sali bardzo eleganckiego pana, który siedział w cylindrze na głowie i nie chciał go zdjąć. Przy wylegitymowaniu okazało się, że elegantem jest baron von Senden, bliski krewny adiutanta przybocznego cesarza Wilhelma II, barona von Senden-Bibrau. Gazety berlińskie miały dodatkowy temat do felietonów.

Wśród publiczności panuje duże ożywienie. Po przerwie będzie zeznawał komisarz Louis Tard z Paryża. Na tłumacza wezwano profesora gimnazjalnego, doktora Lamprechta. Komisarz Tard opowiada, że w roku 1902 przyszedł do niego pewien pan i prosił o stwierdzenie, czy w którejś z firm wyrabiających bandaże jakaś pani nie zamówiła w 1896 roku gumowego brzucha oraz nie pragnęła w tym czasie nabyć noworodka. Rozesłał więc cyrkularze do bandażystów i akuszerek. W firmie Roynier i Burnet przy Rue vieille du Temple 25 pani Burnet oświadczyła, że w lipcu czy sierpniu 1896 roku rzeczywiście jakaś otyła pani, mówiąca po francusku z niemieckim akcentem, zamówiła taki instrument mogący pozorować ciążę. Była u nich kilka razy, wykonanie przyrządu zabrało cztery dni czasu, pani owa sama go odebrała i należność uregulowała. Gdy następnie świadek pokazał pani Burnet fotografię hrabiny Kwileckiej i zapytał ją, czy rozpoznaje w niej ową panią, pani Burnet oświadczyła, że nie widzi żadnego podobieństwa, a nawet zapewniała, że to nie jest ta pani, która wtedy do nich przychodziła. Świadek badał również, czy hrabina Węsierska-Kwilecka mieszkała wówczas w którymś z paryskich hoteli, ankieta dała wynik negatywny. Natomiast na cyrkularz rozesłany akuszerkom zgłosiło się ich około dwudziestu. Niejaka Izabela Ramos w przedłożonej fotografii hrabiny Kwileckiej znajdowała duże podobieństwo do pani, która prosiła ją o wyszukanie nowonarodzonego chłopczyka. Mówiła ona po francusku z akcentem rosyjskim lub polskim. Pani ta jednak już więcej się nie pokazała.

Radca Wronker: - Czy rozmawiał pan z akuszerką Ramos po jej przesłuchaniu przez sędziego śledczego?

Świadek: - Nie.

Radca Wronker: - W takim razie świadek zapewne nie wie, że akuszerką Ramos po skonfrontowaniu jej z oskarżoną nie rozpoznała w niej owej pani.

Przewodniczący: - Panie obrońco, pan stanowczo posuwa się za daleko, zapytamy o tę sprawę sędziego śledczego.

Na pytania obrony komisarz Tard wyjaśnia, że otrzymał za swe czynności od pana Krajewskiego 350 franków, z czego na pokrycie wydatków poszło około 100 franków. Akuszerką Ramos otrzymała 300 franków, kwotę wymienioną w cyrkularzu za dostarczenie informacji.

Na wniosek jednego z sędziów przysięgłych komisarz Tard i profesor doktor Lamprecht wdają się z hrabiną Węsierską-Kwilecką w dłuższą rozmowę w języku francuskim, aby sprawdzić, jak nim włada. Okazuje się, że oskarżona mówi nim biegle, o wiele lepiej niż po niemiecku, odkrywa ze śmiechem różne kruczki, jakimi chcą ją podejść obydwaj znawcy. Zdaniem komisarza Tarda mówi z lekkim obcym akcentem.

Potem zeznaje malarz-portrecista Marceli Krajewski z Paryża. Opowiada o swych kontaktach z komisarzem Tardem. Akuszerka Ramos żądała tysiąca franków od owej pani, dla której miała postarać się o nowonarodzonego chłopczyka. Pani tej jednak już Ramos nie widziała.

Przewodniczący: - Czy rozmawiał pan później z akuszerką Ramos?

Świadek: - Tak, rozmawiałem. Powiedziała mi, że pani, którą jej przedstawiono u sędziego śledczego, jest nieco podobna do tej, która zamawiała noworodka, ale znacznie gorzej mówiła po francusku niż hrabina Węsierska-Kwilecka.

Wreszcie zeznawał jeszcze stangret Tuk z Wróblewa na temat owego wypadku, gdy spłoszyły się konie u powozu, którym jechała hrabina z córką, a on powoził. Nic niebezpiecznego wówczas nie zaszło. Po krótkiej przerwie pojechano na dalszy spacer.

Na tym odroczono rozprawę do poniedziałku. Minął pierwszy tydzień sensacyjnego procesu, którym opinia polska i niemiecka interesowała się coraz żywiej.

"Dramat we Wróblewie trzyma w napięciu cały świat, a w szczególności naszą prowincję - pisały Posener Neueste Nachrichten. Żadna sztuka teatralna nie byłaby w stanie trzymać umysłów w takim napięciu, jak ten sensacyjny proces przed sądem w Moabicie, którego pierwszy tydzień minął. Minie jeszcze kilka dalszych. Trwania jak i wyniku procesu nie można przewidzieć. Za i przeciw wahają się i przypuszczalnie długi szereg nowych faktów wypełni po brzegi obie szale na wadze sprawiedliwości, zanim werdykt przysięgłych rozładuje nerwowe napięcie oczekiwania".

Henryk Sokolicz zaś w Listach z Poznania informował swych czytelników w Królestwie Polskim, że "...opinia oświadcza się coraz energiczniej przeciwko oskarżycielom tej wielkiej pani, która dziś spowiadać się musi publicznie z najskrytszych tajemnic małżeńskiej alkowy. W miarę rozwoju przesłuchań sądowych utrwala się przekonanie, że raczej chciwość i zawiść rodzinna niż troska o honor i czystość rodową były motywami skandalicznego procesu. Nie uwierzono ani hrabiemu Hektorowi, ani jego ojcu, że śledztwo przez nich rozpoczęte pozbawione było wszelkiej spekulacji materialnej i zazdrości babskiej. Czy niewiara ta jest uzasadniona, trudno rozstrzygnąć, ale faktem pozostaje, że przed trybunałem państwowym oskarżona jest hrabina Iza, przed trybunałem opinii hrabia Hektor.

Rozgoryczenie przeciw prześladowcom dziedziczki Wróblewa wzmogło się i wskutek tego, że Posener Tageblatt wyraził się sarkastycznie pisząc o jaskrawym oświetleniu środowiska arystokracji polskiej i dając do zrozumienia, iż stosunki przedstawione na procesie mają charakter typu ogólnego. To hakatystyczne piśmidło zapomniało widocznie, że gdy niedawno rozgrywał się przed kratami sądów skandaliczny proces hrabianki Seckendorf, żadnemu z pism polskich nie śniło się informować swoich czytelników, że występna hrabianka jest typową przedstawicielką arystokracji niemieckiej".

Gdy po dwudniowej przerwie, w poniedziałek 2 listopada, wznowiono proces, zaroiło się znowu w długim korytarzu okalającym salę rozpraw. Właściciel znajdującej się tu restauracji "automatycznej", nazwanej tak od rozstawionych automatów, z których za wrzuceniem odpowiedniej monety można było otrzymywać różnego rodzaju tartynki, słodycze itp., robi interesy, jakich się w życiu nie spodziewał. Stale teraz tłoczno u niego. Można z bliska obejrzeć co ciekawszych świadków. W towarzystwie swej guwernantki przychodzi tu mały Józio Kwilecki, jak zawsze w bieli, i z zadowoleniem wrzuca pieniążek, aby wyciągnąć smaczną tartynkę. Przyzwyczaił się do tego, że jest oblegany przez ciekawskich, sprawia mu to nawet widoczną przyjemność.

Przewód sądowy rozpoczynają wnioski, zarówno prokuratury, jak i obrony, o wezwanie wielu nowych świadków. Potem sąd przesłuchuje cały ich zastęp; nie wnoszą oni do sprawy nic istotnego. Część zeznaje przychylnie dla oskarżonej hrabiny, inni obciążają ją, podając istnienie ciąży w wątpliwość.

Na zanotowanie zasługują dwa zeznania dotyczące oskarżonej Ossowskiej. Listonosz Józef Pawlak, który nosił listy do Wróblewa, oświadcza, że żona jego urodziła czternaście dni przed hrabiną, była zaś również pod opieką Ossowskiej. Kiedyś Ossowska spóźniła się do żony, i gdy ta czyniła jej z tego powodu wyrzuty, tłumaczyła się, że była zajęta w pałacu u hrabiny. Ona przecież też będzie wkrótce rodzić.

Na zapytanie przewodniczącego Ossowska zaprzecza żywo, aby chodziła do hrabiny przed rozwiązaniem czy bezpośrednio potem, twierdzi, że dopiero znacznie później masowała hrabinę. Swoje wyjaśnienie kończy tym, że Pawlikowi nie można przecież wierzyć; jest to pijak.

Obrońca Wronker na podstawie pytań stawianych Pawlikowi stwierdza, że już dwadzieścia lat jest on funkcjonariuszem pocztowym, pracuje nienagannie, karany sądownie i dyscyplinarnie nie był, jest żonaty, ma ośmioro dzieci, może więc z własnej obserwacji orzec o stanie brzemiennych kobiet.

Następny świadek Czaliński, który był przed sześciu laty leśniczym we Wróblewie, stwierdza, że Pawlik jednak kiedyś wobec niego powątpiewał w brzemienność hrabiny, mówiąc mu, że nie wygląda, jakby była w odmiennym stanie. Teraz prokurator bierze Pawlika w krzyżowy ogień pytań. Pawlik nie bardzo umie wyjaśnić, jak to było. Wreszcie powiada, że nosząc listy widywał panią hrabinę również w szlafroku. Raz nie zauważył w jej figurze żadnych zmian, później jednak tak.

Leśnik Czaliński w dalszym ciągu swych zeznań opowiada, że on wierzył w prawdziwość ciąży i mówił akuszerce Ossowskiej, że hrabina będzie się cieszyć, skoro urodzi syna. Na to Ossowska: "Wierzy pan w całą tę historię. Hrabina każe mi ciągle przychodzić do pałacu, nie widzę, aby była w ciąży. Chce tylko wmówić w ludzi, iże tak jest".

Ossowska zaprzecza. Oświadcza, że świadek kłamie. Dlaczego, tego nie wie, nie wiadomo jednak, czy nie jest przekupiony.

Potem zeznawał szambelan królewski Gustaw von Blumenthal, który poznał Kwileckich w Montreux w 1896 roku. Odwiedził ich w pokoju hotelowym, łóżka stały obok siebie. Robili wrażenie bardzo dobrego małżeństwa.

Zainteresowanie publiczności wzrasta, gdy sąd przystępuje do przesłuchania doktora Rosińskiego. Ma on lat sześćdziesiąt siedem, jest elegancki, rumiany, lecz zupełnie siwy, tylko wielki wąs jest żółtosiwy, brwi gęste, pod oczami grube wory, wyraz twarzy ponury, sprawia wrażenie człowieka szorstkiego. Sąd zaprzysięga go jako świadka i rzeczoznawcę. Okazuje się, że doktor Rosiński mówi świetnie po niemiecku, Harden napisze o nim, że był to najlepszy mówca, jaki w ciągu tego procesu stanął przed sądowymi kratami. Wygłasza formalne przemówienie, przy czym chodzi w tę i w tamtą stronę. Ręce trzyma za plecami, wokół palca wskazującego prawej ręki obraca wirowym ruchem klucz, zapewne od bramy domu. Puszcza go w szybszy obrót, gdy porusza kwestie bardziej drażliwe.

Opowiada, że hrabinę Izabelę Kwilecką zna od 1867 roku, a więc z górą trzydzieści pięć lat. Był lekarzem we Wróblewie; nie sam, lecz wspólnie z kilkoma kolegami. Leczył hrabinę Kwilecką często. Cierpiała ona na chroniczny artretyzm, stałe zaparcie, wysypki, choroba nie miała ostrych przejawów. Nigdy nie poddawała się oględzinom mówiąc, że i bez oględzin może jej przepisać lekarstwa. Hrabina wydała na świat czworo dzieci: syna i trzy córki. Troje dzieci urodziło się we Wróblewie, czwarte poza Wróblewem, nie wie dlaczego. Nigdy nie był obecny przy rozwiązaniu.

Pewnego dnia w lecie 1896 roku powiedziała mu hrabina, że jest w odmiennym stanie. Hrabia przebył zimę na południu, wezwał żonę do siebie i tam małżonkowie spędzili tak piękne chwile jak nigdy przedtem. Gdy później zobaczył hrabinę, nabrał przekonania, że jest ona w odmiennym stanie. Ale było wielu takich, co w jej ciążę nie wierzyło: kwestionowali wiek hrabiny, okoliczność, że ostatnie dziecko wydała na świat przed siedemnastu laty, oraz złe pożycie z mężem. Co prawda kobiety w tym wieku co hrabina rzadko rodzą, jednakże wypadki takie się zdarzają. Przerwa siedemnastu lat nie wchodzi tu w rachubę, gdyż nawet po dłuższym czasie dzieci na świat przychodzą. On sam zna wypadek z własnej praktyki, że zdarzyło się to po dwudziestoczteroletniej przerwie. Co do pożycia małżeńskiego Kwileckich, to latem 1896 roku było ono bardzo dobre, widział na własne oczy, jak jeździli wózkiem po polach i na folwarki.

Zeznań praczki Cybulskiej nie uznaje za dowód przemawiający przeciwko brzemienności hrabiny. Również nie są miarodajni świadkowie, którzy widzieli u hrabiny opuchłe ręce, zmienioną twarz i inne oznaki. Podobne objawy on sam widywał często u hrabiny; pochodziły z artretyzmu. Bądź co bądź jednak wiek hrabiny i spostrzeżenia praczki Cybulskiej nasuwają pewne wątpliwości.

Pewnego dnia w styczniu 1897 roku, gdy odwiedził hrabinę, pokazała mu, pełna oburzenia, oficjalną notę, jak nazwała pismo agnatów do nich skierowane, i spytała, czy ma może osobiście pozwolić na opukiwanie się i naoczne sprawdzanie jej stanu. Potem powiedziała, że w najbliższych dniach oczekuje rozwiązania i w tym celu uda się do Berlina. Skoro okaże się potrzebna pomoc lekarska, to go zawezwie, a sądzi, że pomocy jej nie odmówi. Przyrzekł hrabinie, że gotów jest do usług, ale nie myślał o tym poważnie. Nie martwił się zresztą o to, bo w Berlinie nie brak doskonałych lekarzy.

Dnia 27 stycznia, gdy odwiedziwszy pacjentów we Wronkach, wrócił do domu, zastał dwa telegramy od hrabiny. W jednym depeszowała: "O 5 urodziłam chłopca, proszę przyjechać", w drugim: "Proszę natychmiast przyjeżdżać". Chłopczyk był już na świecie, wyjechał więc pociągiem wychodzącym z Wronek w porze południowej i o wpół do 12 w nocy przybył do Berlina. Na dworcu powitał go hrabia Zbigniew. Najpierw udał się do hotelu, następnie pojechał do hrabiny. Zastał ją w łóżku, do ściany łóżka przymocowane były dwa zrolowane ręczniki, jak to jest w zwyczaju u położnic, aby ułatwić im podnoszenie się przy zmianie pozycji. Hrabina była blada, cierpiąca i ochrypła, skarżyła się na ból szyi. Na zapytanie powiedziała mu, że o 5 rano powiła chłopczyka. Przekonał się, że temperatura i puls jej były normalne. Oględzinom szczegółowym hrabina nie chciała się poddać, oświadczając, że wszystkie połogi przebyła szczęśliwie, ufa więc i tym razem swej silnej konstytucji.

Odmowa zbadania zrobiła na nim przykre wrażenie, przyszło mu na myśl, że hrabina chce ukryć swój prawdziwy stan. Z ciężkim sercem przeszedł do drugiego pokoju i zobaczył tam ślicznego chłopczyka. Wróciwszy do hrabiny powiedział jej, że dziecko jest sine i wygląda tak, jakby przyszło na świat nieżywe. Na to odrzekła pani Moszczeńska, która była przy rozwiązaniu, że akuszerka dziecko dwukrotnie uderzyła. Zapytał panią Moszczeńska, czy to widziała, i otrzymał odpowiedź: "Ależ naturalnie, przecież byłam przy rozwiązaniu". Owa stanowcza i spokojna odpowiedź pani Moszczeńskiej - która sama była matką - żony szanowanego właściciela dóbr rycerskich, noszącego znane w Wielkopolsce nazwisko, rozproszyła wszelkie jego wątpliwości. Nieomal wstydził się, że mu takie posądzenie do głowy przyszło. Prócz pani Moszczeńskiej była przy hrabinie tylko pani Koczorowska, również bardzo poważna matrona, zaprzyjaźniona z hrabiną. Obecność tych pań przekonała go, że wszystko odbyło się w porządku, nie mógł przypuścić, iż owe panie przykładały rękę do nieczystej sprawy.

Nazajutrz odwiedził znowu hrabinę. Nie wracał z hrabią Zbigniewem z wesołego śniadanka i nie miał brudnych rąk, jak opowiadała hrabina niezgodnie z prawdą, lecz pojechał do niej wprost z hotelu, w którym mieszkał. Przybywszy do hrabiny przekonał się, że puls jej jest normalny. Prosił jeszcze raz o pozwolenie zbadania, ale znowu odmówiła, chociaż poparła go gorąco pani Żółtowska, najstarsza córka hrabiny, która tego dnia siedziała przy łóżku matki.

Chciał obejrzeć dokładnie noworodka, ale mu powiedziano, że dopiero co został świeżo zawinięty w powijaki, więc pępka jego nie oglądał. Chłopczyk był ładny, robił wrażenie zdrowego, mógł ważyć 9 do 10 funtów. Zapytał, co za akuszerka była przy rozwiązaniu. Pani Moszczeńska na to, że chciała zawezwać akuszerkę z Bydgoszczy, z której usług zwykle korzysta jej córka, lecz ta była zajęta, sprowadzono więc inną. Sądził, że akuszerka pochodziła z Bydgoszczy. Zrobiła na nim złe wrażenie. Miała brudne paznokcie, a w pokoju pełno było dymu z papierosów. Akuszerka opowiedziała mu szczegółowo przebieg .porodu. Uznał go za prawidłowy.

Czy hrabina porodziła, czy nie porodziła, kwestii tej rozstrzygać nie może. Fakt, że nie pozwoliła się zbadać, nasuwa na myśl różne przyczyny. Możliwe, że hrabina chciała zataić przed nim swój właściwy stan. Ale tę myśl rozproszyły obie panie. Hrabina z wielkim trudem, przymusowo tylko poddawała się oględzinom. Czyni tak bardzo wiele kobiet. Pewna pani, z którą później rozmawiał, powiedziała mu, że zupełnie rozumie hrabinę Kwilecką i sama też by tak zrobiła. Nie wie, jakie powody kierowały hrabiną, może się to jeszcze wyjaśni w toku postępowania. Wygląd dziecka nie wzbudzał podejrzenia, że to nie był noworodek. Gdyby je zbadał, mógłby obecnie dać co do tego stanowczą odpowiedź, ale energicznie zbadania nie żądał po zapewnieniach tak poważnych dam, jakimi są panie Moszczeńska i Koczorowska, że rozwiązanie odbyło się zupełnie normalnie. Wówczas nie miał najmniejszych podejrzeń i wróciwszy do Wronek powiadomił agnatów o narodzinach dziecka. Jak słyszał, agnaci przesłali swoje powinszowania.

Sprawa ta przez pięć lat nikogo nie dziwiła, dopiero przed rokiem, nie wiadomo z jakiego źródła, zaczęto szerzyć pogłoski podające w wątpliwość połóg hrabiny.

Hrabina Węsierska-Kwilecka, z domu hrabianka Bnińska - kontynuuje doktor Rosiński swoje wywody - otrzymała bardzo staranne wychowanie, dumna z pochodzenia z jednego z najstarszych rodów Wielkopolski, podkreślała swoje arystokratyczne przekonania. Młoda, piękna, majętna i miła, idąc za popędem serca, poślubiła w osiemnastym roku życia swego kuzyna hrabiego Zbigniewa Węsierskiego-Kwileckiego. Sądziła, że jako żona właściciela dużej ordynacji zajmie jedną z pierwszych pozycji w Księstwie. I byłoby nie inaczej, gdyby hrabiostwo rozsądnie gospodarowali. Potrzeby hrabiego Zbigniewa były raczej skromne, lecz gospodarować nie umiał, a zresztą prowadzenie spraw majątkowych bardzo rychło zdał całkowicie energicznej żonie. W krótkim czasie przekonała się, że gospodarstwo upada, co przypisywała złej administracji, podczas gdy w rzeczywistości ona sama ponosiła główną winę. Hrabina zarządzała majątkiem kierując się fantazją, bez rozwagi, bez planu wydatków. Pieniądze topniały jej w ręku. Nie czuła tego jednak i ożywiona najlepszą chęcią sądziła, że dobrze zarządza. W administracji majątków utopiła cały swój posag, wszystkie oszczędności hrabianek, jest obecnie bez żadnych zasobów.

Kiedy dochody przestały napływać, hrabina zwalała winę na męża. Zaczęły się pomiędzy nimi gniewy i dąsy, ponieważ sądziła, że to z jego niedopatrzenia tak małe mają dochody, a nadto, że żałuje jej pieniędzy. Gdy pieniędzy nie było, zaszywała się w małym ukrytym pokoiku i tam płakała, że to przecież nie z jej winy takie ma kłopoty. Nie brakło jej chęci, żeby temu zaradzić. Nosiła się z myślą, żeby zostać śpiewaczką koncertową lub nawet dame de compagnie.

Niesnaski pomiędzy małżonkami wzrastały. Podczas gdy dawniej hrabina na miłostki i wyskoki męża nie zważała, zaczęły się teraz z tego powodu niemiłe sceny. Nawet wobec obcych skarżyła się na swoje małżeńskie pożycie.

Hrabina obdarzona jest wybitnymi przymiotami, jest bardzo uzdolniona, nadzwyczaj muzykalna, ma piękny głos i na wentach i koncertach dobroczynnych odnosiła naprawdę duże sukcesy. Dumna jest ze swego arystokratycznego pochodzenia, ale mimo to przystępna w obejściu z podwładnymi, szczodra i gościnna. Bezustanne troski i kłopoty napełniły ją goryczą i uczyniły gwałtowną. Gwałtowność ta dawała się we znaki tak mężowi jak służbie. Jednak wrodzona dobroć, uprzejmość i gościnność nie znikły nawet w okresach najbardziej przykrych przeżyć i zapewniały jej sympatię osób bliskich, a nawet służby.

Sprytu nie można jej odmówić, ale brak jej mądrości i rozwagi. Najgorsze jest zaś to, że z natury nie odznacza się głęboką etyką. Ciągła walka z trudnościami, biorąc pod uwagę ów podkład psychiczny, doprowadziła hrabinę do tego, że znalazła się na ławie oskarżonych.

Na zapytanie przewodniczącego o stosunki majątkowe we Wróblewie doktor Rosiński wyjaśnia, że nie polepszyłoby ich narodzenie syna. Brak kredytu nie pochodził stąd, iż nie było potomka męskiego, ale z niepunktualności w regulowaniu zobowiązań i złego gospodarowania. Przez narodzenie syna stosunki majątkowe tak się nawet pogorszyły, że trzeba było oddać zarząd całej posiadłości w ręce pewnej instytucji, od której cała rodzina odbierała wystarczającą wprawdzie, ale niezbyt wysoką rentę.

Wreszcie doktor Rosiński uzupełnił jeszcze swoje zeznanie dodając, że przez złożone w przedwstępnym śledztwie oświadczenie, iż uważa hrabinę za zdolną do popełnienia zarzuconego przestępstwa, nie miał zamiaru rzucać cienia na jej charakter. Wyraził tylko swoje zdanie, że uważał ją za zdolną do popełnienia takiego czynu w związku z obawą, by po śmierci męża nie była zmuszona do opuszczenia Wróblewa, co napełniało ją strachem i troską. Psychika jej nie dopuszcza myśli, że mogłaby być kiedyś zmuszona żyć na łaskawym chlebie. Tak samo zeznał w cywilnym procesie jeden ze świadków powtarzając słowa hrabiny: "Jeśli przegram ten proces, odbiorę życie sobie i chłopcu". To samo już pozwala sądzić o stanie jej ducha.

Gdy doktor Rosiński zakończył swoje wywody, pierwszy prokurator, doktor Steinbrecht, chcąc widać postawić wykrzyknik po tym zaskakującym zeznaniu-orzeczeniu, zapytał świadka: - Jest pan zatem zdania, że przy nakreślonym nam tutaj etycznym obrazie oskarżonej wystarczała nawet niewielka przyczyna, aby dojrzała w niej myśl popełnienia tego rodzaju czynu?

Doktor Rosiński odpowiedział głośno: "Tak".

Prokurator doktor Müller przypomniał przysięgłym, że przeciwko obu paniom, Moszczeńskiej i Koczorowskiej, na które powołał się doktor Rosiński, toczą się jeszcze dochodzenia.

Niekorzystne dla hrabiny zeznanie długoletniego lekarza domowego hrabiostwa Kwileckich wywołało powódź komentarzy. Publiczność od kilku już dni zdecydowanie brała stronę oskarżonej, teraz oświadczyła się za nią również większość prasy. Za dowód niechaj tu wystarczy, co między innymi pisał sprawozdawca berlińskiej National Zeitung:

"...Dzień wczorajszy był ciężki dla hrabiny... Brutalnie, z bezwzględnością właściwą sądownictwu, zdarto z niej wszystkie zasłony kobiecości. Dla sprawdzenia macierzyństwa zdeptano jej kobiecość.

Ona, przywykła do przybierania wszystkiego, co w niej jest kobiece, zewnętrznie nawet ze smakiem najwyszukańszym, ona, sprowadzająca stroje z Paryża, koronki z Brukseli, perfumy z Anglii - stała wczoraj odarta ze wszystkiego przed areopagiem sędziowskim, przed wszystkimi tam licznie zgromadzonymi kobietami, i prano, w dosłownym znaczeniu tego wyrazu, brudną jej bieliznę publicznie, i rozdzierano, dzielono na włókna, rwano na strzępy macierzyństwo jej prawdziwe czy też udane, od pierwszych do ostatnich bólów porodowych. Zadawano rany straszne, głębokie, nie tylko jej jako kobiecie, ale kobiecości wszystkich obecnych tam niewiast.

Podczas tych długich ujawnień hrabina jest spokojna i powściągliwa.

Wówczas tylko, gdy rzeczoznawca, jej domowy lekarz, staje się zbyt szczegółowy, opisuje bezczelnie jej duchowe i cielesne ułomności, zapewniając ją przy tym o sympatii swojej - hrabina opuszcza na piersi głowę, obciążoną srebrnymi włosami, i zdaje się być bliską omdlenia.

Niemoc ta jednak trwa chwilę tylko i oto znów podnosi się głowa, i oto znów spokój na twarzy jaśnieje. A gdy sędzia żąda, aby pokazała ręce dla przekonania sądu, że nie są spuchnięte, jak przed porodem być miały, hrabina wyciąga je ku doktorowi, który przed chwilą jej kosztem popisywał się swoim krasomówstwem, pokazuje je jemu z niewysłowioną gracją damy panującej nad sytuacją, damy, która potrafi gestem przepysznym rzucić most ponad głębiny największej nawet boleści..."

Następnego dnia, było to 3 listopada i siódmy dzień rozpraw, natłok ciekawych w Moabicie był tak wielki, że władze sądowe celem opanowania sytuacji musiały zarządzić przymusowe wydalenie publiczności z korytarzy sądowych. Gazety notowały, że wśród usuniętych znajdował się prawie cały "literacki Berlin".

Na sali toczył się tymczasem spór rzeczoznawców na temat zeznań pani Biedermann, żony portiera w domu przy ulicy Cesarzowej Augusty, w którym hrabina Kwilecka wynajęła mieszkanie na czas porodu. Zeznała, że słyszała jęki hrabiny już w przeddzień urodzenia chłopca, po urodzeniu wyniesiono kubeł ze śladami rozwiązania, ona zaś otrzymała do prania bieliznę hrabiny.

Ponieważ akt oskarżenia zarzucał, że wraz z noworodkiem przywieziono z Krakowa owe ślady popołogowe, a we Wróblewie bito specjalnie dwa wieprze, aby do Berlina zawieźć krew w sześciu butelkach po winie, rzeczoznawcy wygłosili swoje opinie.

Powołany przez prokuraturę profesor doktor Dührssen twierdził, że chemicznymi środkami można było zakonserwować zarówno przesyłkę krakowską, jak i krew świńską z ordynacji wróblewskiej, tę ostatnią nawet zupełnie prostym środkiem, bo dodanie octu zapobiegało jej krzepnięciu.

Powołany przez obronę profesor doktor Freud był natomiast zdania, że świadek Biedermannowa niewątpliwie poczułaby przy praniu bielizny ocet dodany nawet w niewielkiej ilości.

Następnie stanęła przed stołem dla świadków Jadwiga Andruszewska, filar aktu oskarżenia. Jej rewelacje puściły w ruch całe to olbrzymie postępowanie. Ma lat czterdzieści dwa, jest chuda, nerwowa, nie włada językiem niemieckim, jako tłumacz funguje radca Brandt. Przewodniczący upomina świadka, żeby trzymała się ściśle prawdy, na razie nie będzie zaprzysiężona. Mimo kilkakrotnych wezwań, by opowiedziała wszystko, co sobie przypomina, milczy długo i uparcie, tak że przewodniczący kilkakrotnie pyta ją, czy nie czuje się chora. Milczy dalej, padają różne pytania, znowu długo się waha, wreszcie odpowiada głosem cichym i niepewnym. Dopiero stopniowo nabiera pewności i zaczyna recytować znane już szczegóły, które matka jej, Aniela Andruszewska, umierając w marcu 1901 roku, wyznała na łożu śmierci i kazała powtórzyć hrabiemu Hektorowi. Matka opowiedziała więc, że hrabina udawała tylko ciążę, watowała sobie brzuch, w Paryżu była po sztuczny gumowy żywot. Na polecenie hrabiny matka jej dwa razy wyjeżdżała do Krakowa, by wyszukać chłopca noworodka o czarnych oczach. Jeździła tam w peruce i ciemnoniebieskiej pelerynie z kapuzą, które następnie zostały spalone. Na polecenie hrabiego przybrała sobie na ten wyjazd nazwisko Bonczkowska. Załatwiwszy pomyślnie nabycie noworodka zawiozła go 26 stycznia 1897 roku do Berlina, w towarzystwie kobiety, która dziecko karmiła. Na dworcu czekała dwie godziny na przybycie Knoski i Chwiałkowskiej, które przyjechały po odbiór chłopczyka. Do Wróblewa matka wróciła dopiero 27 stycznia 1897 roku wieczorem, w dniu urodzin cesarza Wilhelma. Na krótko przed śmiercią matka spaliła wszystkie papiery, dotyczące tej sprawy, aby "na stare lata nie dostać się do więzienia". Po śmierci matki hrabina traktowała ją coraz gorzej, więc wreszcie ona napisała do brata do Poznania skarżąc się na swoją panią. Kiedyś wezwała ją hrabina i powiedziała, że brat do niej napisał, jakoby znała ona jakąś tajemnicą. Świadek zaprzeczyła, na co hrabina zaczęła krzyczeć: "Jeśli powiesz, że dziecko nie jest moje, zrobię z ciebie wariatkę". Wtedy zbliżyła się Chwiałkowska, która była przy tym zajściu, i powiedziała: "Tego Jadwiga nie powie, zdradziłaby matkę". Ona (świadek) odrzekła na to: "Powiem już, co trzeba".

Hrabina nadal źle się z nią obchodziła, raz nawet szarpnęła ją za ucho i groziła przy tym, że każe ją obić w obecności wszystkich ludzi na podwórzu, jeśli rozgłaszać będzie plotki o pochodzeniu Józia i jeśli te plotki opowie w Kwilczu. Nadal źle traktowana opuściła wreszcie Wróblewo. Hrabina wystawiła jej dobre świadectwo.

Hrabia Zbigniew, przygnębiony i zdenerwowany od pierwszego dnia rozpraw, słuchał zeznań Andruszewskiej z wytężeniem, rękę przykładał do ucha, przechylał się przez balustradę. Hrabina Izabela siedziała niewzruszona jak posąg. Czasem tylko, uderzając swoim zwyczajem lekko lornetką siedzącego przed nią radcę Wronkera, szeptała mu kilka słów, po czym znowu przybierała pozę wielkiej damy, słuchającej ze znudzeniem wynurzeń, jakby nie jej dotyczyły i nic jej nie obchodziły.

"A jednak - jak pisał korespondent Kuriera Warszawskiego - spokój ten był tylko formą wykwintną. Bo kiedy przewodniczący wezwał ją, by z swej strony objaśniła zeznania Andruszewskiej, a zwłaszcza surowe swe względem niej zachowanie, wulkaniczny temperament jej wybuchł kaskadą słów gniewnych. Już to, co prawda, pani Izabela należy do pań, którym służyć niekoniecznie jest rozkoszą. Ze starą osiemdziesięcioletnią niemal Knoską, która siedzi na ławie oskarżonych, blada, w czarnym stroju, niby obraz Rembrandta, obchodzi się wprawdzie nader czule. Traktuje ją bułeczkami i cukierkami. Ale nietrudno sobie wyobrazić, że w napadzie gniewu może służbę porządnie poturbować. Andruszewska irytowała ją bezustannie: toteż, jak hrabina bez ogródek przyznaje, nieraz porządnie jej się dostało. Nie jest to jednak - jak kończy ten swój reportaż pan Stwosz - bynajmniej dowodem, że Jadwiga Andruszewska była istotnie powierniczką jakiejś tajemnicy. Gdyby tak było, hrabina traktowałaby ją raczej z wszelkimi względami i nie byłaby jej z domu swego wypuściła".

Następnie odczytano listy Jadwigi Andruszewskiej pisane do bratowej Walentyny z Hechelskich. W listach tych istotnie Andruszewska wyraża obawę przed zemstą swej chlebodawczyni. Natomiast obrona przedłożyła list Andruszewskiej, w którym pisała, że obchodzono się z nią we Wróblewie bardzo dobrze i dopiero teraz przeszedłszy na służbę do Pakosławia poznała, co straciła. Przewodniczący zwraca jej uwagę na zachodzącą między listami sprzeczność, Andruszewska obstaje przy tym, że we Wróblewie źle się z nią obchodzono.

Jeden z przysięgłych pyta Andruszewska, czy matka jej znała Kraków, skoro ją w tak delikatnej misji wysłano bądź co bądź za granicę. Andruszewska odpowiada, że matka była po raz pierwszy w Krakowie, szła po prostu ulicami i gdy zobaczyła szyld akuszerki, weszła tam i sprawę załatwiła.

Potem zbadano w charakterze rzeczoznawcy fizyka powiatowego doktora Panieńskiego z Poznania co do stanu umysłowego Jadwigi Andruszewskiej. W dużym (bardzo streszczeniu zeznania doktora Panieńskiego brzmiały:

Jadwiga Andruszewska nie była dotknięta chorobą l nerwową lub umysłową. Uczęszczała do szkoły wiejskiej, nie była uzdolniona, zwłaszcza rachunki słabo pojmowała. Jako siedemnastoletnia dziewczyna wyuczyła się krawiecczyzny w Poznaniu. W roku 1884 wyjechała z matką do Warszawy, gdzie przez dwanaście lat z rzędu pełniła obowiązki niańki. W roku 1896 wróciła do Poznania, a we wrześniu tegoż roku przyjęła wraz z matką obowiązki we Wróblewie. Kilkakrotnie poddawał ją oględzinom, ale nie dopatrzył się u niej jakichś szczególnych oznak chorobowych. Zrobiła na nim wrażenie osoby mało inteligentnej, ale drażliwej i nerwowej. Z zeznań jej, które powtórzyła z tą samą pewnością kilka razy, odniósł wrażenie, że wyczerpująco zajmowała się tematem dowodowym. Gdyby u Andruszewskiej przyjęto chorobę umysłową, mogłyby tu zachodzić dwie formy: histeria i słaba pamięć. Oględziny ciała Andruszewskiej nie wykazały nic, z czego by można wnosić o histerii, nie dostrzegł też psychicznych momentów, które by przemawiały za nią. Andruszewska wyrażała się dość jasno, ale z trudnością. Co dotyczy słabej pamięci, to oględziny również nie wykazały nic pewnego. Pojmuje ona doniosłość swego zadania i wie bardzo dobrze, co znaczy przysięga.

Po tej opinii sąd mimo sprzeciwu obrońców zaprzysiągł Andruszewską.

Zeznania Jadwigi Andruszewskiej potwierdziły, co najmniej w dużej części, obie jej bratowe. Walentyna Andruszewską, z domu Hechelska, której mąż, obecnie już nieżyjący, miał w Poznaniu sklep mebli, opowiada, jak na skutek skarg Jadwigi na złe obchodzenie się we Wróblewie napisała do hrabiny Węsierskiej-Kwileckiej list, że zna jej tajemnicę i wskutek tego powinna się lepiej obchodzić z Jadwigą. Hrabina tego listu nie przyjęła i zapoznała się dopiero wtedy z jego treścią, kiedy adres na kopercie napisany został innym pismem. Później Walentyna Andruszewską pojechała do Wróblewa i była bardzo zdziwiona miłym przyjęciem. Zaproszono ją do hrabiowskiego stołu, posadzono między hrabiną i hrabią, sądziła, że wszystko to komedia grana po to, aby nie znalazła czasu na porozmawianie z Jadwigą.

Na zapytanie przewodniczącego, co sądzi o Jadwidze, czy lubi ona opowiadać niestworzone bajki, Walentyna Andruszewską oświadcza, że wprawdzie uważa Jadwigę za osobę bardzo nerwową, ale w zasadzie mówi ona prawdę. Dodaje jeszcze, że hrabina miała zagrozić Jadwidze, jeżeli rozsiewać będzie fałszywe wieści i plotki, i powiedzieć przy tym, iż sprowadzono wprawdzie chłopca obcego na wypadek, gdyby nowonarodzone dziecko było dziewczynką, ponieważ jednak był to chłopiec, obcego odesłano.

Druga bratowa Jadwigi, Stefania Andruszewską, żona cukiernika Bolesława, opowiada, jak razu pewnego przez pomyłkę otworzyła list adresowany do jej teściowej - listy do niej przychodziły nieraz na adres poznański. List był z Krakowa, przeczytała tylko pierwszą stronę, upominał się tam ktoś o przysłanie wynagrodzenia za trudy podjęte w wiadomej teściowej sprawie oraz zapytywał, gdzie znajduje się dziecko, ponieważ ojciec jego chce to koniecznie wiedzieć żeniąc się z matką. Przestraszyła się treści listu, a kiedy teściowa przyjechała do Poznania, zapytała, co to wszystko znaczy. Teściowa uspokoiła ją, że to rzecz bez znaczenia, chodzi o wiejską dziewczynę i nie ma się czym martwić. Kiedy ona powiedziała wtedy, że pewnie chodzi o hrabinę Węsierską-Kwilecką, teściowa odrzekła: "Takich rzeczy nie powinnaś przypuszczać, okłamywać cię przecież nie będę. Nie chodzi o hrabinę, na to daję ci moje słowo". Teściowa jej była to żywa i zręczna osoba. Odwiedzała ich dość często w Poznaniu. W Warszawie obracała się w lepszych towarzystwach.

Zrozumiałe zainteresowanie budzi zeznanie dorożkarza Adolfa Wilke. Jest jowialny i rubaszny, mówi gwarą berlińską, pełną gramatycznych błędów i różnych kalamburów, opowiada zaś tak obrazowo, że publiczność co chwila wybucha śmiechem. Opowiada, jak niedawno siedząc w swoim "taksometrze" i czekając na gości, od kolegi, stojącego ze swą dorożką przed nim, pożyczył sobie gazetę. Tutaj w ogłoszeniach wyczytał, że policja poszukuje dorożkarza, który w dniu 26 stycznia 1897 roku woził dwie zawoalowane Polki na Dworzec Śląski i ulicę Cesarzowej Augusty. Zorientował się od razu, że to o nim mowa, gdyż utkwiło mu w pamięci, jak dobrze wtedy zarobił. Kurs wyniósł 6 marek, a dostał nadto jedną markę napiwku, co się nie co dzień zdarza. Opowiadał wtedy szeroko ten fakt swojej "starej". Skoro tylko wrócił do domu, dał jej gazetę do czytania, bo mocna jest w piśmie. Zaraz mu powiedziała: "Adolf, to o tobie mowa". Zgłosił się więc na policję. Opowiedział, jak w dniu 25 lub 26 stycznia 1897 roku dwie czarno ubrane damy, z twarzami zakrytymi woalką, wsiadły do jego "taksometru" na rogu ulicy Augusty i ulicy von der Heydt. Jedna z nich miała ręczny kufereczek, druga zaś coś ukrywała pod płaszczem. Kazały mu jechać na dworzec przy Friedrichstrasse, a mówiły łamaną niemczyzna z akcentem polskim. Po drodze jedna z nich zawołała: "Jedź na most Jannowitz". Kiedyśmy byli na Waisenbrücke, nadchodził właśnie pociąg, a wtedy jedna z nich zawołała: "Kutscher, jedź na Dworzec Szląski. Jedź dobrze, nie pożałujesz". Nie dał sobie tego dwa razy powtórzyć i pokazał, jak jechać potrafi. Na Dworcu Śląskim spytały go, czy nie zaczeka. Powiedział, że czemu nie, ale minęły trzy kwadranse, one nie wracały, a było 18 stopni mrozu. Poszedł więc do "destyli" trochę się rozgrzać, gdy wyszedł, i one nadeszły. Kuferka nie było już, tylko jedna z nich tak jak przedtem ukrywała coś pod płaszczem. Kazała jechać na Charlottenstrasse 56. Jedna wysiadła, wróciła po jakichś 10 minutach. Kazała potem jechać na ulicę Cesarzowej Augusty, ale gdy mijał Hohenzollernstrasse i od ulicy Cesarzowej Augusty oddaleni byli tylko o trzy domy, kazały mu się zatrzymać. Zapłaciły należność za jazdę i za czekanie 6 marek i dały napiwku całą okrągłą markę. Jak wrócił do domu, opowiadał wszystko, bo to nie co dzień się zdarza i chciałby zawsze mieć taki zarobek na urodziny cesarskie. Żona mu mówi, że nie wiadomo, co one tam miały w tym kuferku, może trupa dziecka, i tak woziliście jego szkielet, aby się go gdzieś po drodze pozbyć.

Skonfrontowano go z Knoską i Chwiałkowską. Co do Knoski oświadczył, że jest za stara. Co do Chwiałkowskiej miał wątpliwości, musiała na jego żądanie powtórzyć po niemiecku: "Kutscher, fahren Sie Bahnhof Friedrichstrasse". Uznał, że "dialekt jest ten sam".

Po zastępie świadków, którzy nic istotnego nie wnieśli, staje przed sądem Piotr Hechelski. Rola, jaką w sprawie odegrał, jest wiadoma. Jego osoba budzi zrozumiałe zainteresowanie. Jest to mężczyzna lat około czterdziestu, zażywny, porządnie ubrany, z dużym, starannie utrzymanym wąsem, wzrok bystry, oczy niespokojnie biegają po sali. Opowiada, jak dowiedziawszy się od swej siostry Walentyny Andruszewskiej o podsunięciu dziecka, zwrócił się do hrabiego Hektora Kwileckiego, który polecił mu przybyć do Kwilcza w Wielki Czwartek 1902 roku. Hrabia osobiście nie chciał działać, ale pozostawił mu swobodę prowadzenia poszukiwań na własną rękę. Udał się więc do Krakowa, wiedząc tylko, że zamieszana była w sprawę akuszerka mająca syna pijaka. Odnalazł przy ulicy Św. Jana 13 dom, w którym mieszkała ta akuszerka. Nazywała się ona Graczyńska, umarła przed rokiem, syn pijak także. Odnalazł jednak drugiego syna, urzędnika magistratu nazwiskiem Gracza, który, zarzucony pytaniami, żałował, że Hechelski nie przybył o kilka tygodni wcześniej, bo mógłby otrzymać dotyczące tej sprawy listy, które są już spalone. Od dawnej służącej Graczyńskiej, niejakiej Tekli Dembskiej, dowiedział się, że dziecko woziła do Berlina Anna Radwańska. Przypadek pomógł mu ją odnaleźć, potwierdziła, że rzeczywiście w towarzystwie Bonczkowskiej - Andruszewskiej zawoziła dziecko w charakterze mamki, za co dostała 50 guldenów. Wskazała akuszerkę Moll, która sprawę zna dokładniej. Od Mollowej dowiedział się, że matką chłopca, którego kupiono, jest niejaka Cecylia Parcza, obecnie żona dróżnika kolejowego Meyera. Zdobywszy tak dokładne szczegóły doniósł o nich hrabiemu Hektorowi Kwileckiemu, który wówczas sam przybył do Krakowa i zawiadomił o sprawie władze policyjne. Wszystkie wymienione osoby wzięto do protokołu i spisano ich zeznania. Krótko potem, było to w czerwcu zeszłego roku, odnalazł również Meyerów. Ich też przesłuchano, najpierw w Krakowie, później w Poznaniu.

Hechelskiego wzięła w krzyżowy ogień pytań obrona, usiłowano mianowicie ustalić, jakie korzyści przyniosła mu jego detektywistyczna działalność. Hechelski przyznał się do otrzymania kwoty 4 tysięcy marek za podróż i do czterdziestopięciodniowego pobytu w Krakowie. Późniejsze jego starania były też zawsze wynagradzane.

Przesłuchano na tę okoliczność ponownie hrabiego Hektora Kwileckiego. Stwierdza, że dostarczał Hechelskiemu sum żądanych, i to bez rozrachunku, gdyż zaciągnięte o nim informacje wypadły dobrze. Nabrał przekonania, że Hechelski nie nadużyje jego zaufania.

Na temat opinii, jaką cieszył się Hechelski, przesłuchano teraz długi zastęp świadków. Wiele z nich, jak komisarz kryminalny Schulz z Poznania, mistrz krawiecki Miklaszewski, u którego Hechelski szyje ubrania, urzędnik kasy miejskiej Ballman z Kościana, który przeprowadzał upadłość Hechelskiego, wyrażali się o nim korzystnie. Inni, jak Mizgalski, właściciel hotelu "Wiktoria" w Kościanie, czy Preiss, nauczyciel księgowości z Poznania, wystawiali mu bardzo złe świadectwo. Świadek Preiss oświadczył wprost, że od czasu, jak Hechelski zaczął działać w sprawie o podsunięcie dziecka, uważają go w Poznaniu za szpiega i agenta policyjnego.

Żona oberżysty we Wróblewie Kraczewiczowa opowiadała, jak to Hechelski przyszedł do niej wywiedzieć się o akuszerkę Ossowską i różne szczegóły dotyczące hrabiny Węsierskiej-Kwileckiej. Prosił, żeby mu pomogła do wyjaśnienia sprawy, za co obiecywał sowite wynagrodzenie. Mówił tak wiele, że nabrała przekonania, iż zamierza ją namówić do złych usług. Zawołała przeto jedną z dziewek i kazała jej miotłą przepędzić Hechelskiego, owego, jak go nazwała, "wichłacza i oszusta, który obiecywał jej pieniądze, aby świadczyła niekorzystnie dla oskarżonych hrabiostwa". Usługi detektywistyczne Hechelskiego nie były widać łatwe. Po tych zeznaniach uznał nawet za konieczne przesłać do Dziennika Poznańskiego obszerny list, w którym rozdzierał szaty nad krzywdą mu wyrządzaną i zapowiadał wystąpienie na drogę sądową przeciwko niecnym oszczercom, skoro tylko jako świadek nie będzie w Berlinie potrzebny.

Następuje przesłuchanie całej gromady świadków, mających się wypowiedzieć, czy i kiedy Aniela Andruszewska wyjeżdżała z Wróblewa, w szczególności, czy opuszczała majątek w czasie połogu hrabiny. Udział Andruszewskiej w wyszukiwaniu, nabyciu i przewiezieniu noworodka był, jeśli nie kamieniem węgielnym, to w każdym razie jednym z zasadniczych węzłów w akcie oskarżenia. Oceniając dotychczasowy przebieg przewodu sądowego zdawano sobie sprawę, że oskarżyciele publiczni w żadnym razie nie będą mogli liczyć na skazujący werdykt przysięgłych, jeśli teraz nie zdołają w przekonywający sposób wykazać udziału zmarłej Andruszewskiej w podsunięciu noworodka.

Tymczasem zeznania wypadają korzystnie dla oskarżonych, nawet świadkowie, którzy uprzednio w śledztwie twierdzili, że Andruszewska w krytycznym czasie na pewno opuszczała Wróblewo, wywodzą obecnie, że stara zarządczyni z Wróblewa nie wyjeżdżała. Doszło do kilku dramatycznych spięć. Marianna Bęckowska, kucharka z Wróblewa, chuda i mizerna kobiecina, zeznając z dzieckiem na ręku, cofa złożone przed sędzią śledczym i zaprzysiężone zeznanie, że Andruszewska w dniach 26 i 27 stycznia 1897 roku znajdowała się poza Wróblewem. Obecnie stwierdza wprost przeciwnie, że "dzień przed urodzeniem się małego Józia i w dniu urodzin stara Andruszewska znajdowała się we Wróblewie". Twierdzi, że sędzia śledczy pod groźbą aresztowania wymógł na niej tamto zeznanie. Sędzia śledczy Foth, przesłuchiwany obecnie jako świadek, zapewnia, że Bęckowska zeznanie przed nim składała z pełną świadomością, gdyż starannie unikał jakichkolwiek nieprawidłowości.

Przewodniczący ostrzega Bęckowską, aby się zastanowiła, i pozostawia jej czas do namysłu zarządzając piętnastominutową przerwę.

Radca kancelarii Gross, który fungował jako tłumacz przy przesłuchiwaniu Bęckowskiej u sędziego śledczego, jak również sekretarz sądowy Lüneberg, który był protokolantem, potwierdzają zeznanie sędziego Fotha. Lüneberg dodaje, że sędzia śledczy bynajmniej nie wpływał na Bęckowską, przeciwnie, przestrzegał ją, aby powiedziała prawdę, gdyż w przeciwnym razie zostanie aresztowana.

Bęckowska obstaje przy obecnym zeznaniu. Pierwszy prokurator Steinbrecht wnosi o aresztowanie jej pod zarzutem świadomie popełnionego krzywoprzysięstwa. Obrońcy wymownie sprzeciwiają się wnioskowi prokuratora, domagają się nawet zbadania Bęckowskiej przez doktora Rosińskiego co do jej poczytalności.

Trybunał udaje się na naradę i wraca z uchwałą nakazującą natychmiastowe aresztowanie Bęckowskiej. Zostaje z miejsca z dzieckiem na ręku odprowadzona do więzienia. Jeśli uchwała miała na celu zastraszenie świadków przychylnie zeznających dla hrabiny Węsierskiej-Kwileckiej, to zamierzonego skutku nie osiągnęła. Już bowiem następny świadek Jan Biskup, włodarz z Wróblewa, zeznaje, że o ile go pamięć nie myli, Andruszewska wyjeżdżała z Wróblewa tylko w grudniu, i to do Poznania, nie zaś 27 stycznia 1897 roku, jak to uprzednio podawał u sędziego śledczego.

Również włodarz Kaczmarek twierdzi, że Andruszewska w styczniu 1897 roku nie opuszczała ani na chwilę Wróblewa, pamięta to dobrze, gdyż przyjął obowiązki we Wróblewie od 1 stycznia owego roku. Podobnie zeznaje robotnik Jan Kucharski. Według niego Andruszewska nigdy nie wyjeżdżała z Wróblewa. Oberżysta Kaśkowiak pamięta bardzo dobrze, że Andruszewska 27 stycznia 1897 roku była we Wróblewie, gdyż dnia tego kupował tam wieprza, i właśnie wtedy nadszedł z Berlina telegram, że hrabina urodziła chłopca.

Inni świadkowie nic istotnego na ten temat zeznać nie mogą, nie potrafią powiedzieć, czy Andruszewska była we Wróblewie, czy też wyjeżdżała. Do scysji dochodzi znowu podczas zeznań Wilhelminy Gacek, staruszki prawie osiemdziesięcioletniej. Przemieszkała ona we Wróblewie dwadzieścia cztery lata i jako uboga pozostaje na utrzymaniu gminy. Twierdzi z całą stanowczością, że Andruszewska w dniu 27 stycznia 1897 roku, gdy nadszedł telegram o urodzeniu przez hrabinę chłopca, znajdowała się we Wróblewie. Wzięta w krzyżowy ogień pytań, Gacek stanowczo podtrzymuje swoje zeznanie. Mówi po niemiecku. Adwokat Chodziesner zapytuje więc komisarza Leitloffa, czy z tego powodu nie zaliczył świadka do kategorii wiarogodnych w opinii, którą przedłożył sędziemu śledczemu. Leitloff reaguje ostro przeciwko, jego zdaniem, zbyt daleko posuniętej ingerencji obrońcy w czynności urzędowe komisarza obwodowego. Sąd dopuszcza jednak wniosek obrony o odczytanie odnośnej opinii. Okazuje się, że Wilhelmina Gacek należy do nielicznych osób, uważanych przez Leitloffa za zasługujące na danie im wiary.

Przewodniczący wzywa ponownie Wilhelminę Gacek przed stół dla świadków i upomina uroczyście, aby raz jeszcze, z należytą rozwagą, przypomniała sobie, czy stara Andruszewska w dniu 27 stycznia 1897 roku przebywała we Wróblewie. Stanowczo obstaje ona przy swoim zeznaniu, że stara Andruszewska w dniu 27 stycznia oraz na kilka dni przedtem z Wróblewa nie wyjeżdżała.

Przewodniczący na to: - Zwracam świadkowi uwagę, że inni świadkowie zeznawali zupełnie odmiennie.

Radca Wronker: - Proszę świadkowi powiedzieć, że byli również świadkowie, którzy zeznawali tak, jak świadek zeznaje.

Przewodniczący: - Naturalnie, ale sąd tych świadków nie zaprzysiągł, bo podejrzewa ich, że zeznawali na korzyść oskarżonej.

Do toku rozpraw wmieszał się teraz jeden z sędziów przysięgłych. Stwierdza, że jako były właściciel ziemski zna stosunki na wsi i wie, że zarządzająca czy klucznica zajmuje w gospodarstwie wiejskim stanowisko dominujące. Wierzy zatem, że ludzie służbowo z nią związani mogą nawet po latach pamiętać, że danego dnia nie opuszczała majątku.

Na to przewodniczący: - Przecież jest już ustalone, że Andruszewska kilka razy wyjeżdżała.

Wycofywanie się licznych świadków z zeznań obciążających oskarżonych, złożonych u sędziego śledczego i to mimo grożącego im więzienia za krzywoprzysięstwo, zaskoczyło i poruszyło opinię publiczną. Posypały się na ten temat artykuły w prasie. Nawet hakatystycznym pismom trudno było zmianę zeznań kłaść karb niskiej etyki polskich włościan i robotników rolnych spod Wronek. Posener Neueste Nachrichten w wielkim artykule wstępnym zaatakowały sposób prowadzenia rozprawy przez dyrektora Leuschnera. Berliner Tageblatt poszedł jeszcze dalej. Zamieścił obszerny artykuł znanego publicysty Fryderyka Dernburga, byłego posła do rady państwa, który poddawał krytyce niemiecką procedurę karną. Wykazywał, że jej przepisy, nie dopuszczające obrońców do śledztwa, pozwalają sędziom śledczym i prokuratorom wywierać nacisk moralny na świadków przesłuchiwanych w śledztwie. Podobne stanowisko zajął Obserwator w Berliner Lokalanzeiger.

"Nie sądzimy - wywodził - że to tylko świadkowie z Poznańskiego nie rozumieją doniosłości przysięgi i nie troszczą się o zobowiązania moralne. Wina częstych krzywoprzysięstw spada na naszą procedurę, i Niemcy i berlińczycy czystej krwi popełniają nieustannie krzywoprzysięstwa przed sądem i to najczęściej w sprawach małej wagi. Procedura nasza nadużywa przysięgi. Każe przysięgać na wszystko, wszystkim i niezwłocznie. A odbieranie przysięgi odbywa się w sposób tak mechaniczny, banalny, tak mało odróżnia się od reszty wstępnych formalności protokolarnych, że zaiste świadkom wcale za złe brać nie można, jeśli nie mają pełnej świadomości, iż złożyli przysięgę..."

Przewodniczący uznał za konieczne wygłosić na jednym z kolejnych posiedzeń przemówienie pod adresem prasy. Uważał, że prasa berlińska zajmuje się procesem zbyt żywo, oceniając nie tylko sprawę, ale wszystkie osoby, w grę wchodzące, w sposób nienależyty. Zwłaszcza rola sędziów śledczych przyjęła w jej oświetleniu charakter niewłaściwy. Konstatując ów fakt, który określił jako niebywały w dziejach dziennikarstwa niemieckiego, wezwał pisma, aby wstrzymały się z wszelkimi sądami, zanim nie zapadnie wyrok, a przysięgłych napomniał, aby nie ulegali wpływom prasy, zwracając uwagę wyłącznie na to, co wypłynie z toku rozprawy.

Nawarzył sobie piwa, przemówienie jego wywarło skutek wręcz odwrotny. Teraz dzienniki berlińskie zgodnym chórem zaprotestowały przeciwko zamachowi na swobodę prasy, a przy sposobności - przeciw sposobowi prowadzenia tego procesu i przeciw systemowi śledztwa pruskiego w ogóle. Ton odpowiedzi w gazetach różnych odcieni był podobny. Dla odmalowania obrazu wystarczy przytoczyć, co miedzy innymi napisał Roland w Tagu:

"...Nie ma przepisu w kodeksie naszym, który by zabraniał dziennikom ogłaszania uwag krytycznych o przebiegu procesu lub o sędziach śledczych. Czy nasza to wina, jeśli w procesie tym występują fakty tak dziwne, jak na przykład dorożkarz, który przewieźć miał podsunięte dziecko, a który nie widział ani śladu dziecka? Jak to dziecko zdumiewająco podobne do matki oskarżonej o podsunięcie. Jaka mnoga ilość krzywoprzysięstw, zeznań odwołanych to w tym, to w tamtym kierunku?..."

Zaufania do przeprowadzonego śledztwa nie powiększyło też ustalenie przez kilku wścibskich dziennikarzy w zapisach meteorologicznych, że w dniu 26 stycznia 1897 roku w Berlinie było nie 18 stopni mrozu, jak twierdził dorożkarz Wilke, a zaledwie 2 stopnie.








Stanisław Szenic - SPRAWA KWILECKICH - 2