Stanisław Szenic

SPRAWA KWILECKICH - 2

 

 

Tok postępowania sądowego nadal trzyma publiczność w niesłabnącym napięciu. Zamieszczane w prasie sprawozdania z przebiegu rozpraw zajmują codziennie po kilka szpalt. Obecnie przesłuchiwani są świadkowie z Krakowa. Mają oni rzucić światło na zagadkową sprawę nabycia noworodka, ustalić, co się stało z drugim z rzędu nieślubnym dzieckiem Cecylii Parczówny. Korowód krakowskich świadków rozpoczyna urzędnik magistracki Gracza, syn zmarłej akuszerki Graczyńskiej. Opowiada, jak Hechelski odszukał go w Krakowie i usiłował sprawę wyświetlić. Świadek sam nie wie o niczym. Powiedział Hechelskiemu, że gdyby kilka tygodni wcześniej przybył do Krakowa, mógłby otrzymać listy jego matki, które zostały spalone.

Zapytany przez przewodniczącego, Gracza odpowiada, że jego matka nieraz miała podobne sprawy z akuszerkami i mamkami. Na Hechelskiego jest oburzony, gdyż przyrzekał mu, że z tego, co słyszał, nie zrobi użytku. Tymczasem ku swej wielkiej przykrości musiał przyjechać do Berlina, by świadczyć w sprawie.

Potem zeznaje radca policji krakowskiej Swolkień, słabo władający językiem niemieckim. Opowiada o zarządzonych przez siebie poszukiwaniach, stwierdza, że ludzie w Krakowie bardzo mało interesowali się sprawą poruszoną przez Hechelskiego. Z wielkim trudem tylko udało się wydobyć z nich zeznania, Hechelski zaś działał, jego zdaniem, zbyt szybko, chciał wszystkiego dowiedzieć się od razu. Przesłuchiwanie sprawiało w ogóle wiele trudności, ponieważ przesłuchiwane osoby były chwiejne w swych zeznaniach. Wyjaśnia manipulacje przy zapisywaniu gości hotelowych. Stwierdzono na podstawie księgi hotelowej, że do Hotelu Centralnego przybyła w dniu 23 stycznia 1897 roku jakaś pani Bonczkowska, Banczkowska, czy Bunczkowska, nazwisko zapisane na kartce meldunkowej nie zgadza się z nazwiskiem zapisanym w książce hotelowej, lecz można przypuszczać, że jest to ta sama osoba. Podała się za właścicielkę kamienicy w Poznaniu, już 24 stycznia uregulowała swój rachunek. Hotel Centralny jest hotelem drugorzędnym, zdarza się zresztą często w Krakowie, że przybywający do hoteli podają fałszywe nazwiska.

Następnym świadkiem jest panna Radwańska, która opowiada, jak w charakterze mamki woziła chłopczyka za granicę. Zapytana: "Czy to było do Berlina?" - odpowiada, że miasta nie znała i nazwy nie pamięta. Jechała całą noc. Twierdzi, że to było w dniu 17 stycznia 1897 roku, a datę pamięta dokładnie, bo w dniu tym odstawiła własne dziecko od piersi, gdyż skończyło właśnie dziewięć miesięcy. W Krakowie wierzą zaś święcie, że dziecko karmione choćby jeden dzień ponad dziewięć, miesięcy będzie miało złą pamięć.

Potem przesłuchano akuszerkę Magdalenę Mollową z domu Rademacher, która była przy rozwiązaniu Cecylii Parczówny, obecnej Meyerowej. Przypomina sobie ona, że do Graczyńskiej przyszły dwie panie, które szukały noworodka płci męskiej z czarnymi oczami. Chciały dziecka lepszych rodziców, znała takie, ojcem małego Parczy był przecież kapitan austriacki, szlachcic. Cecylia Parczówna po rozmowie zgodziła się swoje dziecko, które urodziło się 22 grudnia 1896 roku, oddać, jeśli dostanie się ono w dobre ręce. Gdy obie panie obejrzały dziecko, jedna z nich oświadczyła, że "dziecko pewnie będzie za stare". Potem coś między sobą poszeptały i jedna z nich wręczyła Parczównie 100 guldenów. Mollowa, wówczas jeszcze Rademacher, otrzymała 10 guldenów za "fatygę". Transakcja ta, jeśli ją pamięć nie zawodzi, odbyła się w sobotę. Jedna z tych pań miała sztuczne włosy, z przedłożonej fotografii Andruszewskiej nie może rozpoznać, czy była to jedna z nich, ale "na hrabinę nie wyglądała".

Zarządzono krótką przerwę. Mógłby ktoś powiedzieć, że wzorem sztuk dramatycznych dążono do spotęgowania napięcia, skoro następnym z kolei świadkiem jest Cecylia Meyerowa, rzekoma matka małego Józia. Mało tego, po przerwie, przed wywołaniem Meyerowej, przewodniczący wygłosił krótkie przemówienie upominające przysięgłych, aby nie ulegali wpływom prasy, która w szeregu artykułów krytykuje sposób prowadzenia rozprawy i pomawia sędziów o stronniczość. Przewodniczący piętnuje tego rodzaju krytykę prasową jako objaw niesłychany. Prosi panów przysięgłych o zważanie tylko na to, co wykaże przewód sądowy.

Wśród ogólnego naprężenia - sala sądowa jest zatłoczona do ostatniego miejsca - wchodzi Cecylia Meyerowa. Ma lat dwadzieścia dziewięć, jest blada i mizerna, może skutkiem świeżo odbytego połogu, którego przebieg był ciężki. Opowiada, jak w dniu 25 stycznia 1897 roku przybyły do niej trzy panie, mianowicie akuszerka Rademacher, która była przy jej rozwiązaniu, i dwie obce nie znane jej z nazwiska. Zapytały, czy nie chciałaby oddać chłopczyka na wychowanie. Obejrzały go dokładnie, jedna mówiła, że jest za duży, ale się jej podoba. Ostatecznie zgodziła się dać im swego syna za 100 guldenów. Pamięta, że było to w poniedziałek. Starsza z obu pań mogła mieć około sześćdziesięciu lat, mówiła jej, że dziecko przeznaczone jest dla pewnej młodej hrabianki, która ma narzeczonego, ten ją jednak tylko wówczas poślubi, gdy będzie miała dziecko. Oświadczenie to wywołuje ogólną wesołość. Już po kilku dniach - kontynuuje Meyerowa - nie mogła spokojnie myśleć o tym, co zrobiła, i wciąż popłakiwała. Mieszkała u siostry, która, widząc to, pyta, co się stało. Odpowiedziała, że płacze, ponieważ oddała chłopca pewnej hrabiance. Siostra poczytała jej to za złe, ona na to, iż chłopiec ma tam mieć lepiej. Nie znalazła jednak spokoju i następnego dnia poszła do akuszerki Rademacher z wyrzutami, że namówiła ją "do takiego interesu". Akuszerka zdołała ją pocieszyć, ale po kilku dniach znowu spokoju nie miała, więc poszła do pani Graczyńskiej i do Radwańskiej z zapytaniem, gdzie jest jej dziecko. Obydwie zapewniły, że "dziecko jest w dobrych rękach". Nie mogąc się niczego dowiedzieć, zagroziła im nawet policją. Nie poszła na policję, lecz udała się, było to w dniu 9 lutego 1897 roku, do obrońcy doktora Filimowskiego, żeby jej pomógł dziecko odszukać. Nic nie zrobił, więc sama chodziła po hotelach, żeby odszukać hrabinę, która jej synka zabrała. Stwierdziła, że w styczniu w którymś hotelu zatrzymała się jakaś hrabina, jednakże nic bliższego nie mogła się dowiedzieć i już chłopczyka swego więcej nie widziała. Po kilku latach, było to w zeszłym roku, odwiedził ją pan Hechelski. Pokazał jej kilka fotografii i na jednej z nich poznała ona swego syna. Podobieństwo było uderzające. Był to właśnie ten młody hrabia.

Skonfrontowano Meyerowa z Mollową, obie upierają się przy swych zeznaniach. Pierwsza obstaje przy tym, że dziecko oddała w poniedziałek, druga twierdzi stanowczo, że była to sobota.

Adwokat Chodziesner zapytuje Meyerowa, za czyją poradą i za czyje pieniądze ubrano jej syna w taki sam biały płaszczyk, pończochy i buciki, jakie nosi hrabia Józio Kwilecki. O głos prosi komisarz von Treskow i wyjaśnia, że nastąpiło to na koszt prokuratury. Hechelski udał się z Meyerowa i jej synem do domu towarowego Wertheima, gdzie ową garderobę nabyto. Ponieważ Meyerowa nie miała niemieckich marek, Hechelski potrzebne pieniądze wyłożył. Zwrot ich otrzyma z kasy sądowej. Prasa miała nowy temat do wyrażenia swych poglądów na daleko posuniętą, niezbyt subtelną gorliwość prokuratury.

Obrona wniosła o powołanie tajnego radcy Hoffmana, dyrektora prywatnego instytutu detektywów Caspary-Roth-Rossi, celem ustalenia, czy hrabiowie Mieczysław i Hektor Kwileccy nie wypłacili większych sum instytutowi temu za usługi detektywistyczne. Wniosek wycofano, gdy obecny na sali hrabia Mieczysław Kwilecki wyjaśnił, że istotnie zwracał .się do biura Caspary-Roth-Rossi prosząc o usługi i wpłacił 3 tysiące marek, obiecując zapłacić 10 tysięcy marek, jeśli przeprowadzony wywiad doprowadzi do ustalenia nieprawego pochodzenia małego Józia i zasądzenia hrabiny Izabeli.

Słuchany jako świadek doktor Zygmunt Dziembowski z Poznania zeznaje, iż zna bardzo dobrze hrabiego Hektora Kwileckiego, ponieważ długi czas kolegował z nim w parlamencie. Uważa go za bardzo szlachetnego człowieka. W lipcu 1896 roku jadąc z Poznania do Berlina na obrady nad kodeksem cywilnym spotkał we Wronkach hrabinę Izabelę Węsierską-Kwilecką, która opowiedziała mu, że znajduje się w stanie błogosławionym, on zaś złożył jej swoje gratulacje. Doktor Dziembowski był pełnomocnikiem procesowym w Poznaniu w różnych .sprawach Mieczysława i Hektora Kwileckich. Oświadczyli mu oni, że bez zupełnie pewnych dowodów nie postawią do prokuratury wniosku o wytoczenie procesu karnego.

Sąd zarządził teraz przeprowadzenie dowodu z oględzin obu chłopców, hrabiego Józia Kwileckiego i Feliksa Parczy, celem stwierdzenia ich wzajemnego podobieństwa oraz podobieństwa do hrabiny Izabeli Węsierskiej-Kwileckiej i Cecylii Meyerowej. W celu przeprowadzenia dowodu powołano nadto do oględzin córkę hrabiny Izabeli, hrabiankę Marię Kwilecką. W skład komisji weszli: lekarz sądowy doktor Strömer, profesor doktor Strassmann i znany berliński malarz-portrecista profesor Vogel. Ponieważ doktor Strömer zażądał, aby oględziny nastąpiły przy dobrym świetle dziennym, przeznaczono na ich przeprowadzenie środę 11 listopada 1903 roku, postanawiając, że dnia tego rozpraw nie będzie. Oględziny rozpoczęły się o godzinie 9 rano i trwały trzy godziny. Wziął w nich również udział inspektor kryminalny Klatt, kierownik wydziału do badania podobieństw Dyrekcji Policji w Berlinie.

Prasa rozpisała się na temat wyniku oględzin twierdząc, że wypadły nader korzystnie dla małego Józia i hrabiny Izabeli Węsierskiej-Kwileckiej. Były to jednak tylko domysły, oficjalne orzeczenie miało być ogłoszone dopiero na jednej z następnych rozpraw.

Zainteresowanie publiczności procesem oraz wolny dzień od rozpraw wykorzystał jeden z wielkich berlińskich magazynów obuwia. Spowodował wydanie dodatku nadzwyczajnego z wiadomością, że hrabina Węsierska-Kwilecka została uznana winną i zasądzona na dziesięć lat ciężkiego więzienia. Zdezorientowani berlińczycy rozchwytywali masowo dodatki nadzwyczajne i przy okazji czytali również pięknie sformułowaną reklamę handlową, polecającą ów magazyn obuwia.

Gdy w czwartek 12 listopada jak zwykle o godzinie 9 rano wznowiono rozprawy, prokurator ostro napiętnował niesmaczny trick reklamowy i zapowiedział pociągnięcie winnych do odpowiedzialności karnej. Potem wspólnie z przewodniczącym krytykowali nieścisłe sprawozdania prasy, przewodniczący ostrzegł znów przysięgłych, aby nie ulegali wpływom postronnym, lecz wytworzyli sobie obraz na podstawie tego, co słyszą i widzą w sali sądowej.

Przystąpiono do przesłuchania rzeczoznawcy-grafologa radcy Junga, który porównywał pismo zmarłej Anieli Andruszewskiej - dostarczono mu w tym celu kilka listów pisanych przez nią - z pismem na karcie meldunkowej dokonanym przez ową tajemniczą Bunczkowską. Tak ostatecznie odczytano to nazwisko. Rzeczoznawca doszedł do wniosku, że charakter obu pism jest identyczny, co uzasadniał w obszernym i naukowym wywodzie. Zastrzegł się wprawdzie, że wydanie kategorycznego orzeczenia jest sprawą bardzo trudną, nabrał jednak przekonania, że wpisu w Hotelu Centralnym dokonała autorka przedłożonych mu listów. Do takiego samego wniosku doszedł drugi rzeczoznawca-grafolog, doktor medycyny Meyer.

Potem przesłuchiwano doktora Aleksandra Brücknera, profesora języków słowiańskich na Uniwersytecie Berlińskim, w charakterze rzeczoznawcy, czy nazwisko Bunczkowska można lingwistycznie uznać za pochodne od herbu Bończa. W akcie oskarżenia zarzucono bowiem, że Andruszewska, która była z domu Bończa-Tomaszewska, działając w Krakowie przybrała sobie na skutek sugestii hrabiego Zbigniewa Węsierskiego-Kwileckiego nazwisko Bunczkowska od herbu Bończa. Profesor Brückner uznaje za niemożliwe, aby Polak od słowa Bończa tworzył nazwisko Bączkowska czy Bunczkowska, podobnie jak żaden Niemiec na przykład od słowa Ross nie stworzy pochodnego nazwiska Roser. Profesor Brückner zwraca też uwagę, że wpisane na owej karcie meldunkowej imię Emila budzi analogiczne zastrzeżenia, gdyż po polsku powie się zawsze Emilia, podobnie jak po niemiecku nie powiedziałoby się Emile zamiast Emilie.

Prokurator zwraca rzeczoznawcy uwagę, że wywody jego idą za daleko, gdyż miał tylko oświadczyć, czy Tomaszewscy są herbu Bończa. Słusznie zauważył któryś z korespondentów w swoim sprawozdaniu, że dla takiego stwierdzenia nie było konieczne powoływanie sławnego profesora, informował o tym przecież pierwszy lepszy herbarz.

Pisząc suchą kronikę głośnego procesu można bez uszczerbku dla całości obrazu pominąć szereg świadków, przesłuchiwanych w związku z różnymi szczegółami. Nie wnosili oni nic istotnego do sprawy, przedłużając jednak jej tok. Do tego przeświadczenia doszła widać zarówno prokuratura, jak i obrona, gdyż zgodnie zrezygnowały z przesłuchania około sześćdziesięciu dalszych świadków tego typu. Sporo osób pozostawało i tak do przesłuchania, obliczano, że sprawa potoczy się jeszcze okrągły tydzień, ogłoszenia wyroku oczekiwano około 18 listopada.

Na uwagę zasługuje zeznanie Zofii Kaczmarek, pierwszej mamki małego Józia. Wyszukała ją najstarsza córka hrabiny Izabeli, pani Żółtowska, u siebie w majątku. Gdy mamka przyjechała do Berlina, zastała panią hrabinę w łóżku, mizerną i bladą, dziecko nie chciało ssać, dopiero pan doktor Rosiński podciął mu języczek.

Przewodniczący: - Czy świadek często je karmiła, częściej niż swoje?

Świadek: - Tak, to przecież było pańskie dziecko, takie chce częściej pić.

Publiczność kwituje to oświadczenie śmiechem. Rzeczoznawca profesor Freud wyjaśnia, że nowonarodzone dziecko domaga się częściej pokarmu niż dziecko liczące już kilka tygodni, co w medycynie jest rzeczą powszechnie znaną.

Prokurator Steinbrecht: - Czy dziecko hrabiowskie było mniejsze czy większe od dziecka świadka?

Świadek: - Mniejsze, było to zupełnie małe dziecko; moje miało już pięć tygodni.

Radca Wronker: - Kto stwierdził, że trzeba dziecku podciąć język?

Świadek: - A jaśnie panie, co tam były. Ja też zauważyłam, że dziecko nie chce ssać.

Rzeczoznawca profesor Dührssen potwierdza, że doktor Rosiński przeprowadził nieznaczny zabieg w celu podcięcia języka, nalegały na to panie, sam nie bardzo był przekonany o bezwzględnej konieczności tego drobnego zabiegu.

Prokurator Steinbrecht zwraca się znów do Zofii Kaczmarek: - Dlaczego świadek pozostawała w Berlinie tylko sześć tygodni?

Świadek: - Chciałam wracać do domu, ckniło mi się, ciągle płakałam, pani hrabina widziała to i mówiła, że mogę zepsuć pokarm i zaszkodzić dziecku. Odesłano mnie około połowy lutego.

Następnym świadkiem - ciąży na nim posądzenie o współuczestnictwo w przestępstwie - jest Izabela Koczorowska z Rybnowa w Królestwie Polskim. Przywiozła ona z Warszawy akuszerkę Cwellową, sama też zatrzymała się u hrabiny Izabeli, z którą od wielu lat pozostaje w przyjaźni. W dniu 26 stycznia wyszła koło południa po zakupy; gdy wróciła około piątej, hrabina Izabela mówiła, że ma już bóle porodowe i czas wysłać telegramy. Wysłała je do hrabiego Zbigniewa, do pani Żółtowskiej i doktora Rosińskiego. Czuwała obok hrabiny, ale około piątej nad ranem zasnęła zmęczona. Gdy się obudziła, akuszerka pokazała jej chłopczyka. Opowiada, że hrabina Izabela za nic nie chciała poddać się oględzinom lekarskim. Dziwiło ją to, tłumaczyła swej przyjaciółce, że przecież nawet królowe rodzą w obecności ministrów, ale jej to nie przekonało.

Prokurator Steinbrecht: - Czemu pani nie ściągnęła lekarza berlińskiego?

Świadek: - Hrabina nie chciała, ja nie widziałam konieczności, moja własna siostra miała pięćdziesiąt lat, gdy rodziła, i też wszystko odbyło się bez lekarza.

Na dalsze pytania wyjaśnia, że dziecko widziała jeszcze z kawałkiem pępowiny. Cwellową była dobrą akuszerka, w Warszawie wzywano ją do znanych domów.

Sąd postanowił nie zaprzysiąc pani Koczorowskiej, gdyż toczyło się przeciwko niej dochodzenie o udzielanie pomocy oskarżonej hrabinie Kwileckiej.

Hrabia Seweryn Bniński z Gułtów, brat hrabiny Izabeli, członek pruskiej Izby Panów, korzysta z prawa odmowy zeznań. Na zapytanie obrońcy wyjaśnia, że oczywiście udzieliłby swej siostrze wydatnej pomocy, gdyby musiała opuścić Wróblewo.

Hrabia Włodzimierz Bniński z Cusachowa, młodszy brat hrabiny Izabeli, opowiada, że w przeddzień rozwiązania był ze swą siostrą u Borchardta. Hrabina Izabela wyszła wcześniej, gdyż zaczęły się bóle porodowe. Krótko po odbytym połogu spotkał we Wronkach doktora Rosińskiego, który mu opowiadał o nowonarodzonym siostrzeńcu.

Pani Ludwika Żółtowska, najstarsza córka hrabiny Izabeli, zeznawała za pośrednictwem tłumacza. Nie została ona zaprzysiężona. Opowiada, że depeszę od matki otrzymała 26 stycznia o godzinie pierwszej w nocy i natychmiast wyruszyła do Berlina. Przywiozła ze sobą bieliznę jednego ze swych dzieci, bo w Poznańskiem panuje przesąd, że przynosi to noworodkowi szczęście, gdy otrzymuje używaną bieliznę. Pani Koczorowska i ciotka Moszczeńska przywitały ją radosną wiadomością, że urodził się syn, a wuj Seweryn Bniński nie wpuścił jej do matki, gdyż spała. Powiedział jej natomiast: "Zapamiętaj sobie każdy szczegół, hrabiowie Kwileccy bowiem mogą wam zgotować wiele nieprzyjemności po liście powątpiewającym, który przysłali do Wróblewa".

Małego widziała w kąpieli, miał jeszcze kawałeczek pępowiny, prosiła, żeby ją zachowano na szczęście, ale życzenia tego zapomniano spełnię. Matka przy powitaniu zapytała: "Czy doktor Rosiński nie przyjechał z tobą?" Namawiała matkę, aby pozwoliła się zbadać, nie nalegała jednak, bo sama też szczęśliwie odbywała połogi. Doktorowi Rosińskiemu nikt nie przeszkadzał w zbadaniu dziecka, podcinając mu języczek miał do tego wyborną wprost sposobność. Matka nie chciała akuszerki z Poznania, gdyż obawiała się, aby wskutek postronnych zabiegów hrabiów Kwileckich dziecku nie stała się krzywda.

Prokurator Müller przerywa pytaniem: - Czy pani uważa hrabiów Mieczysława i Hektora Kwileckich za zdolnych do namawiania do morderstwa?

Pani Żółtowska odpowiada wymijająco. Powtórnie pytana wyjaśnia, że list otrzymany z Oporowa wyprowadził z równowagi wszystkich we Wróblewie.

Na zapytanie jednego z przysięgłych zapewnia z oburzeniem, że nie dopuściłaby nigdy do tego, aby człowiek zupełnie obcy wszedł w skład ich rodziny.

Przewodniczący: - Przyzna pani, że przecież zależało na tym, aby majorat wróblewski otrzymał następcę.

Świadek: - Owszem, rodzice życzyli sobie syna, przypuszczam jednak, że postarali się o niego w sposób naturalny.

Pani Żółtowska powtarza jeszcze rozmowę swej stryjenki hrabiny Mieczysławowej Kwileckiej z matką, prowadzoną w jej obecności we Wróblewie. "Właściwie gniewać się nie powinniście na nas - mówiła hrabina Mieczysławowa - my bowiem z czasem przejmiemy ordynację" Na to hrabina Izabela ze śmiechem: "I cóż wy jesteście winni, że ja nie mam syna".

Część prasy dopatrywała się zresztą ukrytych sprężyn całej sprawy w antagonizmie obu dam. Börsen Courier, organ finansjery niemieckiej, nazywał wręcz proces ten walką kobiet, hrabiny Izabeli z żonami obu agnatów, zaznaczając, że mężczyźni grają w nim tylko role wtórne. Wywodził, że obie żony agnatów uważały Wróblewo nieomal już za swoją własność, z czym się nie kryły. Nieraz dawały to odczuć żonie obecnego ordynata. Dumną energiczną hrabinę Izabelę bolało to bardzo, dlatego "na złość" obu kuzynom pragnęła mieć syna. To "na złość", które Börsen Courier przytacza w brzmieniu polskim, stało się motywem jej działania. Zbliżyła się do męża, z którym już od wielu lat nie żyła, a gdy zaczęto zbytnio interesować się nią, a nawet śledzić, "na złość" wyjechała z Wielkopolski, gdy zaś zaczęto domagać się, aby poddała się opiece lekarskiej, "na złość" odmówiła. I w konsekwencji już cały szereg rzeczy robiła "na złość".

Zapewne domysły organu wielkiej finansjery szły trochę za daleko, lecz że płeć piękną uważano za główną sprężynę tego dramatu, świadczyła między innymi nowa fraszka El. (Kazimierza Laskowskiego):

 

Kilka nowin z dalszej strony,

Kilka nowin z bruku... 

Pokłóciły się dwie piękne!

Tere fere kuku!

 

I, znalazłszy przedmiot walki

W grafie czy tam diuku - 

Głoszą o się bez... woalki:

Tere fere kuku!

 

Krew szlachetna, znana światu,

Odżyła w prawnuku, 

Więc zapragnął majoratu...

Tere fere kuku!

 

A że w środkach nie przebiera -

Tere fere kuku! 

Więc się bawi w akuszera

Na berlińskim bruku!

 

"Krew szlachetna" w tej fraszce była aluzją do jednego z antenatów hrabiego Hektora po kądzieli, zaszczytnie zapisanego w naszych dziejach.

Wracając na salę rozpraw znajdujemy drzwi zamknięte. Sąd uznał, że przesłuchanie pani Moszczeńskiej, obecnej przy rozwiązaniu hrabiny Izabeli, mogłoby narazić na obrazę moralność publiczną i mimo energicznych protestów obrony wykluczył jawność. Przesłuchanie trwało półtorej godziny, korespondentom nie udało się uzyskać i podać szczegółów jej zeznań. Wiadomo było, że w procesie cywilnym w Poznaniu pani Moszczeńska zeznała, iż widziała, jak akuszerka wydobyła dziecko spod kołdry i dwukrotnie je uderzyła, żeby pobudzić jego oddech, a potem włożyła chłopczyka do wanny. Obecnie rzekomo pani Moszczeńska nie wszystkie szczegóły potwierdziła, tłumacząc to nieporozumieniem powstałym na skutek słabego opanowania przez nią języka niemieckiego.

Prasa miała nowy temat do krytyki przewodniczącego i sposobu prowadzenia rozpraw. W istocie trudno zrozumieć, jakie przyczyny spowodowały nagłe wykluczenie jawności, skoro już przedtem niejednokrotnie nie mniej drażliwe okoliczności były tematem przesłuchań, a wykluczenia jawności nawet nie dyskutowano.

Gdy znów przywrócono jawność rozpraw, publiczność dosłownie rzuca się do sali sądowej. Policjanci i woźni nie mogą utrzymać ładu, nie pomagają upomnienia przewodniczącego, każdy chce sobie wywalczyć jak najlepsze miejsce. Oczekiwano kulminacyjnego punktu przewodu - orzeczenia komisji rzeczoznawców powołanej do wydania opinii w sprawie podobieństwa małego Józia Kwileckiego i Feliksa Meyera. Na salę wchodzą obaj malcy, znów jednakowo biało ubrani, obok nich przed stołem dla rzeczoznawców zajmują miejsca: hrabianki, Izabela i Maria Kwileckie, brat oskarżonej, hrabia Karol Bniński, Cecylia Meyerowa i jej siostra, Małgorzata Kurek.

Cecylia Meyerowa na zapytanie przewodniczącego oświadcza wśród łez i łkania, że dziecko swoje, które sprzedała, oglądała tylko przez cztery i pół tygodnia, potem już się z nim nie spotkała. Twierdzi jednak całym przekonaniem, że podobieństwo między jej najstarszym synem Feliksem a hrabią Józiem Kwileckim jest bardzo duże.

 

 

Jako pierwszy z rzeczoznawców zabiera głos lekarz sądowy, doktor Störmer. Stwierdza on, że oprócz osób znajdujących się przed stołem dla rzeczoznawców oraz i pani Ludwiki Żółtowskiej i obojga oskarżonych, hrabiny Izabeli i hrabiego Zbigniewa Węsierskich-Kwileckich, miał do dyspozycji fotografię kapitana von Zieglera i zrobione z niej siedmiokrotne powiększenie prawego ucha. W budowie i zarysach porównano: ogólny kształt głowy i twarzy, kształt ucha, zarysowanie i uwłosienie brwi, formację oka i nosa, zarys i kształt warg, kąt ust, formację zębów, podniebienia, konfigurację i położenie szczęk i brody. Dalej porównano formę rąk, palców i paznokci, bieg linii na dłoniach, formację przegubu u nogi, a nareszcie chód i ruchy ciała.

U małego hrabiego widać w kształcie ucha podobieństwo do ucha oskarżonej i jej córek, ale identyczności ani z tymi osobami, ani z innymi członkami rodziny na pewno stwierdzić nie można.

Podobieństwo do oskarżonej uwydatnia się także w owłosieniu nosa i ciemnobrązowym zabarwieniu tęczówki ocznej. Szczególnie zwraca uwagę podobieństwo zarysu szczęki i brody małego do szczęki i brody hrabiny i jej córek. Ucho Józia różni się zupełnie od ucha kapitana von Zieglera.

Co do rodziny Meyerów, to nie dało się u niej doszukać charakterystycznych typowych znamion. Cecylii Meyer nie można było porównywać z jej synem Feliksem, ponieważ budowa ciała jego na skutek choroby angielskiej uległa zupełnym i anormalnym zmianom. Z tego samego powodu nie dało się porównać budowy ciała obu chłopców. Uderzało jedynie podobieństwo nienormalnej budowy organów płciowych, na co jednak u chłopców w tym wieku wielkiej wagi kłaść nie można. Podobieństwo znaleziono także w biegu linii na dłoni, w kształcie i osadzeniu nosa, który zupełnie różni się od nosa Kwileckich. Różnica wielka zachodzi natomiast u obydwu w kształcie i rysunku ucha.

Po dalszych wywodach doktor Störmer formułuje swoje orzeczenie w następujący sposób: "Pomiędzy Józefem Stanisławem Kwileckim a hrabiną i jej córkami podobieństwo rysów twarzy jest niezaprzeczenie wielkie. Co do ucha nie da się skonstatować identyczności, pomimo że i tu jest podobna forma i rysunek. Dane te nie wystarczają, aby uznać niezaprzeczoną "przynależność Józefa Stanisława do rodziny Kwileckich. Z drugiej strony na mocy podobieństw nie można też orzec, aby był on synem Cecylii Parcza, obecnie zamężnej Meyerowej".

Po doktorze Störmerze zabiera głos lekarz sądowy, profesor doktor Strassmann, który w głównych zarysach zgadza się z orzeczeniem swego kolegi. Trzeci rzeczoznawca, malarz-portrecista profesor Hugo Vogel, oświadcza, że choroba angielska małego Feliksa Meyera nie zmieniła go do tego stopnia, aby miała zatrzeć wszelkie podobieństwo pomiędzy nim a jego matką. Wyciąga stąd wniosek, że gdyby istniało podobieństwo pomiędzy obu chłopcami, angielska choroba nie byłaby go zatarła, a tego podobieństwa nie ma. Z malarskiego punktu widzenia typ obu chłopców jest zupełnie różny. Pomiędzy małym hrabią a oskarżoną znajduje wielkie podobieństwo. Co do uszu, to wyrysował ucho tak małego Józefa Stanisława, jak i małego Feliksa i znalazł, że podczas gdy ucho Feliksa ma typ zupełnie zwyczajny, ucho Józefa Stanisława jest wybitnie rasowe, ukształtowane zupełnie tak samo jak ucho hrabiny. Guziołek mały za uchem znalazł u niego i u oskarżonej. Nabrał zatem przeświadczenia, że z jednej strony istnieje wielkie podobieństwo pomiędzy Feliksem Meyerem a jego matką, z drugiej zaś pomiędzy Józefem Stanisławem Kwileckim a oskarżoną hrabiną jej córkami.

Wreszcie jako ostatni z rzeczoznawców zabrał głos inspektor kryminalny Klatt. Wydanie konkretnego orzeczenia w niniejszym wypadku uważa za bardzo trudne. Może być tylko mowa o subiektywnych wrażeniach. Przy stwierdzeniu podobieństw zachodzą największe omyłki. Jeden z najsłynniejszych kryminologów, komisarz Wolschina, jechał kiedyś na tylnym pomoście tramwaju konnego, gdy wydało mu się, że przed oknem wystawowym jakiegoś sklepu stoi od dawna przez policję poszukiwany morderca. Natychmiast zeskoczył i pochwycił zbrodniarza ze słowami: "Nareszcie mam cię, ptaszku". Przychwycony pyta najspokojniej: "Czego pan chce ode mnie, panie komisarzu?" Komisarz na to: "Tego się dowiesz na policji, jazda". W dyrekcji policji zatrzymanego zbrodniarza dobrze znano. Był to tajny policjant kryminalny. Można by jeszcze przytoczyć wiele wypadków podobnie zaskakującego podobieństwa.

Potem rozwodzi się o systemie Bortittona, opartym na podobieństwie układu ucha. Wiadomo bowiem, ze nie ma na świecie dwóch osób, które miałyby takie same uszy, jak nie ma też osób o takich samych rękach. Wprawdzie ucho małego hrabiego przypomina bardzo z kształtu ucho oskarżonej, jest jednak tyle różnic, że stanowczego orzeczenia wydać nie może.

Przesłuchy i orzeczenia rzeczoznawców dały prasie nowy temat do obszernych felietonów. Powtarzano też plotki kursujące na temat niewątpliwego podobieństwa małego Józia do rodziny Kwileckich. Jedni twierdzili więc, że Józio jest synem hrabiego Karola Bnińskiego. Inni, bardziej jeszcze niedyskretni, szeptali sobie na ucho, że jedna z córek hrabiny miała potajemny romans. Opowiadano nawet mnóstwo nie bardzo pewnych szczegółów o jakiejś podróży do Frankfurtu itd.

Gdy nazajutrz, po orzeczeniu komisji, w kuluarach sądowych zjawił się Józio Kwilecki, bierny bohater tego dramatu, publiczność obserwowała go z jeszcze większą ciekawością i zainteresowaniem. Na ładnej jego buzi dopatrywano się melancholii, i kładziono to na karb przeżyć związanych z procesem. Jego otoczenie domowe potwierdziło, że orientuje się on obecnie, o co toczy się sprawa. W pierwszych dniach procesu malec nie miał najmniejszego pojęcia, co się właściwie dzieje. Powiedziano mu, że matka jest chora, że Pałac Sprawiedliwości to lazaret, a prokurator - lekarz, który ma operować matkę. Nie widział dotychczas prawdziwego szpitala, toteż podobno na samym początku zbliżył się do prokuratora Steinbrechta i zapytał po francusku, kiedy matka będzie zdrowa.

 

 

Z czasem zaczął pojmować, o co chodzi. Gdy pozwolono mu podejść do matki, która uścisnąwszy go zawołała wesoło: - Czekaj, niebawem będziemy się gonili - Józio zamyślony rzekomo odparł: - Tak, tak, to stryj Hektor gonić nas będzie.

Po badaniach rzeczoznawców wiedział już doskonale, o co idzie, choć mu tego nikt nie tłumaczył. Kiedy doktor Störmer i profesor Vogel stwierdzili podobieństwo do matki, promieniał z radości, a gdy z guwernantką swą wsiadał do dorożki, powiedział: - No, teraz to już chyba ja będę właścicielem Wróblewa.

Opinia publiczna też coraz wyraźniej daje wyraz swemu przekonaniu, że sprawa musi zakończyć się werdyktem uniewinniającym. Któryś z reporterów powtarza w korespondencji zapatrywanie jednego z prokuratorów, nie biorących udziału w sprawie: "My w izbie prokuratorów od dawna nabraliśmy przekonania, że ten proces nie może się skończyć skazaniem obwinionych. Źle był pomyślany (Die ganze Sache war faul angelegt)". Zgłosił się też do hrabiny Kwileckiej dorożkarz berliński, który ofiarował się odwieźć ją bezpłatnie po wyroku uwalniającym z więzienia do hotelu. Czyż dezaprobata berlińczyków dla zeznań Wilkego mogła znaleźć bardziej efektowny wyraz?

Na sali sądowej publiczność śledzi z niesłabnącym zainteresowaniem przebieg postępowania dowodowego. Radca Wronker podaje do wiadomości sądu, że - jak mu doniósł jeden ze sprawozdawców sądowych - hrabia Hektor Kwilecki stanął w Hotelu Sachs przy Dorothenstrasse, gdzie zatrzymali się również Hechelski i Jadwiga Andruszewska. Możność utrzymywania stałego kontaktu przez hrabiego Hektora z tymi dwoma najważniejszymi świadkami oskarżenia wywiera złe wrażenie, które usiłują osłabić obydwaj prokuratorzy.

Nad wyraz korzystnie dla oskarżonych wypadło zeznanie księdza prałata doktora Jażdżewskiego, proboszcza w Śremie, posła do parlamentu niemieckiego. Zna on rodzinę Kwileckich blisko pięćdziesiąt lat, pozostaje z nią w zażyłości. W roku 1896 hrabina doniosła mu, że znajduje się w błogosławionym stanie, o czym wiedział już od jej matki. Hrabina Izabela zawiadomiła go 22 stycznia 1897 roku, że przybyła do Berlina, podczas gdy on znajdował się tu na sesji parlamentu. Zaraz tego samego dnia udał się do niej, zastał tam też współoskarżone, Knoską i Chwiałkowską. Obie opowiadały mu szczegóły z ostatnich tygodni we Wróblewie, a pani Knoską wyrażała obawę co do stanu hrabiny, prosząc go, by wpłynął na nią, żeby przywołała jednego z lekarzy berlińskich. Z wyglądu i całego zachowania się hrabiny Węsierskiej-Kwileckiej nabrał przekonania, że jest ona w odmiennym stanie. Zaproponował hrabinie, aby wezwała do połogu profesora Olshausena lub profesora Renversa, czemu się nie opierała. Zamówił się więc z wizytą do profesora, lecz był bardzo zajęty pracami w parlamencie i zanim zdążył pójść do niego, zawiadomiono go, że urodził się chłopczyk. Odwiedził natychmiast hrabinę. Wszystko, co widział, świadczyło, że odbyła połóg. Wszyscy w domu byli uradowani. Obecny tam doktor Rosiński również. Opowiadał mu, że wszystko odbyło się prawidłowo, że podciął chłopcu języczek, teraz będzie się on mógł bronić przeciwko wszystkim oszczercom świata. Cwellowa natomiast skarżyła mu się na złe obchodzenie. Mówiła, że służba jest dla niej przykra, a pani hrabina bardzo nerwowa. Prosił więc hrabinę, aby dobrze traktowała warszawską akuszerkę. Co do wyglądu chłopczyka jest on innego zdania niż doktor Rosiński. Dziecko miało zaczerwienioną twarz i półprzymknięte oczy. Robiło wrażenie bardzo małego i miało wygląd noworodka.

Zwracając się do przysięgłych ksiądz doktor Jażdżewiski wyjaśnia im, dlaczego pozwala sobie na takie orzeczenie. Jako ksiądz katolicki w ciągu czterdziestu trzech lat pracy duszpasterskiej chrzcił setki, a może nawet tysiące noworodków. Ponieważ podczas ceremonii chrztu świętego ksiądz dotyka różnych miejsc górnej części ciała noworodka, przekonany jest, że osobiście nieomylnie odróżni nowonarodzone dziecko od takiego, które ma już kilka tygodni. W Wielkim Księstwie Poznańskim istnieje zwyczaj chrzczenia dzieci w pierwszych dniach po urodzeniu. Chłopczyka hrabiny chrzcił 5 lutego 1897 roku i był jak najbardziej przekonany, że ma przed sobą dziecko kilkudniowe a nie kilkotygodniowe.

Po niejakim czasie zaczęto rozgłaszać, że hrabina podsunęła chłopca. Starał się, o ile tylko mógł, usuwać niesnaski w rodzinie hrabiostwa Kwileckich. W procesie cywilnym w Poznaniu wyjaśniono sprawę na korzyść hrabiego Zbigniewa Węsierskiego-Kwileckiego, po czym przestał się nią zajmować. Z hrabiną Izabelą widział się w przeddzień jej aresztowania. Była niezwykle spokojna. Opowiadała, że usiłowano wpłynąć, aby zrzekła się praw do Wróblewa i wyjechała za granicę, ale ona stanowczo oprze się temu, bo jest naprawdę matką chłopczyka. Oświadczyła mu to bardzo uroczyście. Co dotyczy śledztwa, to daleki jest od tego, aby podnosić jakiekolwiek zarzuty, lecz wydaje mu się...

Przewodniczący przerywa: - Wydawanie opinii o śledztwie nie przysługuje świadkowi. Przeciwko temu muszę zaprotestować.

Świadek: - Ustępuję oczywiście przed autorytetem pana przewodniczącego.

Przewodniczący: - Czy świadek uważa omyłkę w swej opinii o oskarżonej hrabinie za wykluczoną?

Świadek: - Tak, to jest stanowczo wykluczone.

Przewodniczący: - Zwracam uwagę, że ksiądz prałat nie może tego twierdzić z taką pewnością. Lekarze są innego zdania. Uważają, że nie można orzekać, czy dziecko ma kilka dni, czy kilka tygodni, póki nie zbadało się pępowiny. Czy ksiądz uważa siebie za kompetentniejszego od lekarzy?

Świadek: To mi nawet na myśl nie przychodzi.

Przewodniczący: - Więc przyznaje świadek, że może się mylić.

Świadek: - Nie, tego nie przyznaję. Panowie lekarze mogą mieć swoje zdanie, ja mam swoje, zaczerpnięte z czterdziestotrzyletnich doświadczeń.

Na dalsze pytania ksiądz doktor Jażdżewski wyjaśnia, że hrabina Węsierska-Kwilecka nigdy nie poddawała się oględzinom lekarskim. Kierowała się jakimś śmiesznym wstydem. Przed wielu laty chciała ubezpieczyć się na życie, lecz gdy okazało się, że musi się poddać badaniu, zrezygnowała z ubezpieczenia.

Prokurator doktor Müller: - Czy ksiądz uważa hrabiów Kwileckich za zdolnych do przekupywania ludzi?

Świadek: - Z hrabią Hektorem Kwileckim kolegowałem dłuższy czas w parlamencie, nigdy nie uważałem, żeby hrabiowie Kwileccy byli do tego zdolni. Później niejedno mnie zadziwiło.

O głos prosi hrabia Mieczysław Kwilecki. Oświadcza, że odpowiadał na każdy otrzymany list natychmiast, podczas kiedy na odpowiedź od hrabiego Zbigniewa musiał czekać dwa tygodnie. Naradzał się z księdzem prałatem.

Świadek: - Zgadza się. Usiłowałem przeszkodzić pojedynkowi i doprowadzić do zgody.

Adwokat Chodziesner: - Czy ksiądz prałat uważa starą Anielę Andruszewską za zdolną do tego czynu?

Świadek: - Nie. Znałem ją od bardzo dawna. Pielęgnowała mnie jeszcze, gdy byłem w gimnazjum i chorowałem. Bardzo mnie to zdziwiło, gdy usłyszałem o tej sprawie. Jadwiga Andruszewska robiła już za młodu wrażenie głupawej. Matka jej ubolewała kiedyś wobec mnie, że jest bardzo ograniczona.

Prokurator doktor Müller: - Jak to tłumaczyć, że osoba tak ograniczona może zapamiętać i powtórzyć tajemnicę, która potem tu przed sądem we wszystkich szczegółach została potwierdzona?

Świadek: - Może to wpływ sugestii.

Prokurator: - Czy można komuś coś zasugerować, czego się samemu nie wie?

Świadek: - A dlaczego by nie.

Prokurator: - Wydaje mi się, że się nie rozumiemy.

Świadek: - To już z całą pewnością.

Publiczność wybucha śmiechem. Przewodniczący karci ją ostro, wyprasza sobie wszelkie demonstracje, zaznacza, że to nie teatr.

Następują przesłuchy rzeczoznawców.

Radca zdrowia doktor Leppmann składa opinię najpierw o oskarżonej Chwiałkowskiej. Przed kilku laty wydarzył się jej nieszczęśliwy wypadek zatrucia gazem świetlnym i tym tłumaczy zanik pamięci. Zdaniem rzeczoznawcy jest to osoba nerwowa, o słabej pamięci, lecz brak pamięci nie jest posunięty do tego stopnia, aby nie miała pamiętać ważnych wypadków. Następnie wypowiada się o stanie zdrowia oskarżonej hrabiny Węsierskiej-Kwileckiej. Niewątpliwie w pierwszych tygodniach po aresztowaniu zupełna zmiana warunków życiowych wywołała u niej bezsenność i stan przygnębienia. Bardzo prędko przezwyciężyła go jednak i wróciła do swego wesołego usposobienia. Jest pogodna, przejawia bystrość umysłu, bywa jednak również podrażniona i nerwowa.

Rzeczoznawca-ginekolog profesor doktor Dührssen ma się wypowiedzieć na temat brzemienności i urodzenia dziecka przez oskarżoną hrabinę. Wychodzi z przesłanek medycznych, że znane są wypadki porodów u kobiet, które przekroczyły pięćdziesiątkę, choć nie należą one do częstych. Potem poddaje szczegółowej analizie zachowanie się hrabiny w czasie rzekomej ciąży, jej wyjazd do Paryża, rozwiązanie poza domem w Berlinie z akuszerką sprowadzoną z Warszawy, zeznania świadków i dowody ustalone w przewodzie sądowym, niepoddanie się badaniom lekarskim mimo posuniętego wieku i wypadku, który miał miejsce w czasie przejażdżki powozem we Wróblewie, jak wreszcie niezawezwanie na czas doktora Rosińskiego oraz odsuwanie go od noworodka. Wszystkie te okoliczności wywołały u niego przeświadczenie, że ciąża i poród nie miały miejsca, lecz były symulowane.

Wręcz odmiennego zdania jest profesor doktor Freud, którego na rzeczoznawcę powołała obrona. I on wychodząc z przesłanek medycznych podkreśla, że udzielanie pomocy lekarskiej przy porodach znajduje zastosowanie dopiero od dwustu lat, nie możemy więc tej dziedziny wiedzy medycznej porównywać z wiekowymi doświadczeniami innych dziedzin. Stąd nawet zeznania osób niefachowych muszą być brane pod zasadniczą rozwagę. Osobom, które pod przysięgą zeznawały, że spostrzegły w figurze hrabiny zmiany spowodowane ciążą, trudno przeciwstawić domysły innych osób o jakimś gumowym przyrządzie, którego przecież nikt nie widział. On w swojej klinice nieraz stosuje gumowe opaski, których żadna kobieta nie byłaby w stanie nosić wprost na skórze dłużej niż dwa dni, trzeba je nosić na koszuli, a nawet wówczas używać jeszcze flanelowych podkładów. Nie chce on tutaj naśladować swego kolegi doktora Dührssena, który całe swoje orzeczenie oparł na przypuszczeniu, że hrabina nie była brzemienna. W procesie niniejszym operuje się przeważnie samymi przypuszczeniami, a przecież obowiązuje dostarczenie dowodów. Ze stanowiska lekarskiego nie można przytoczyć nic pozytywnego, co by przemawiało przeciwko brzemienności hrabiny i połogowi.

Trzeci wreszcie rzeczoznawca, lekarz sądowy doktor Störmer, przyłącza się do opinii profesora Dührssena. Uzupełniając jego wywody uważa, że nieprawdą jest, aby nowonarodzone dziecko można było na pierwszy rzut oka odróżnić od dziecka kilkutygodniowego, i pod tym względem odmawia księdzu prałatowi doktorowi Jażdżewskiemu kompetencji znawcy. Hrabina Węsierska-Kwilecka, jeśli podsunęła dziecko, musi za to ponosić pełną odpowiedzialność.

Proces przeciąga się wyraźnie, wielu świadków zaczyna szemrać, że nie mogą tak długo pozostawać poza domem oderwani od swych rodzin i zajęć. Świadkowie krakowscy oświadczają wręcz, że dłużej pozostać nie chcą i nie mogą. Jedni dowodzą, że interesy ich w Krakowie na tym cierpią, że nikt im strat poniesionych nie pokryje, że diety są niewystarczające i muszą w drogim Berlinie dokładać z własnej kieszeni. Inni podnoszą, że niepotrzebnie zatrzymuje się ich w Berlinie, gdyż już nic nowego sąd od nich dowiedzieć się nie może. Przewodniczący sądu zniecierpliwiony tymi żalami ustępuje i oświadcza: "Meinetwegen kann ganz Krakau abreisen (No, zgadzam się, cały Kraków może jechać)."

Pierwszy prokurator Steinbrecht zwraca się do lekarza sądowego, doktora Störmera:

- Panie doktorze, w związku z pewnymi podnoszonymi tutaj zarzutami proszę nam objaśnić, czy doktor Rosiński wbrew przyjętym zwyczajom nie dość energicznie domagał się zbadania noworodka?

Doktor Störmer: - Mogę zapewnić, że na miejscu doktora Rosińskiego postąpiłbym tak samo. Lekarz nie może żądać badania pacjenta wbrew jego woli czy - o ile chodzi o dziecko - wbrew woli jego prawnego opiekuna. W wypadku doktora Rosińskiego zachodził jeszcze jeden wzgląd. Był on lekarzem domowym hrabiostwa Węsierskich-Kwileckich, musiał więc liczyć się z tym, że postępując wbrew ich woli naraża się na utratę tego dobrego stanowiska.

Do głosu zgłasza się adwokat doktor Chodziesner.

- I ja mam pytanie, którego wolałbym nie stawiać lecz konieczność ta nasuwa się w związku z pytaniem, które sąd postawił jednemu ze świadków, czy wiadomo mu, że mój mandant hrabia Zbigniew Węsierski-Kwilecki miał w 1864 roku dochodzenie o podpalenie. (Spaliła się wówczas we Wróblewie oranżeria, strat poniesionych nie pokryła premia ubezpieczeniowa.) Otóż, czy wiadomo doktorowi Störmerowi, że przeciwko profesorowi Dührssenowi toczyło się postępowanie o lekkomyślne uszkodzenie ciała spowodowane zaniedbaniem obowiązków?

Doktor Störmer: - Tak, profesor Dührssen został uniewinniony, wybitni ginekolodzy uznali jego zabieg za konieczny i uzasadniony.

Adwokat Chodziesner: - Wystarczy mi stwierdzenie, że królewska prokuratura wniosła kiedyś akt oskarżenia przeciwko rzeczoznawcy, którego powołała w obecnym procesie.

Prokurator doktor Müller: - Postępowanie ówczesne leżało również w interesie profesora Dührssena. Chodziło o wyjaśnienie sprawy, której podłożem była nienawiść i motywy osobiste.

Prokurator Steinbrecht: - Ponieważ uwaga obrońcy ma na celu podważenie autorytetu profesora Dührssena, proszę doktora Rosińskiego, który pobyt swój w Berlinie wykorzystuje dla przeprowadzenia studiów ginekologicznych, aby wydał opinię o profesorze Dührssenie.

Doktor Rosiński: - Przeprowadzam studia kliniczne. Na podstawie własnej obserwacji stwierdziłem, że profesor Dührssen jest sumiennym i świetnym operatorem, ma zaś opinię jednego z największych autorytetów ginekologicznych.

Prokurator doktor Müller: - Ponieważ sprawę wytoczoną swego czasu profesorowi Dührssenowi rozdmuchuje się obecnie, chcę jeszcze wyjaśnić, że nie chodziło o żadne dekarskie niedopatrzenie, lecz o rozszerzenie zabiegu w czasie trwania operacji.

Doktor Störmer: - Jak łatwo lekarz może narazić się na niesłuszne zarzuty, dowodzą moje własne przeżycia. Podniesiono kiedyś przeciwko mnie zarzut o usiłowanie otrucia. Okazało się, że donosicielką była jakaś umysłowo chora, która twierdziła, że zamierzałem pozbawić ją życia przy pomocy zatrutego papieru.

Adwokat doktor Chodziesner: - Oświadczam, że daleki byłem od wysnuwania z tej sprawy jakichś zarzutów przeciwko profesorowi Dührssenowi. Chciałem tylko wykazać, i to mi się udało, że jeżeli profesor Dührssen mógł być fałszywie posądzony, to i hrabia Węsierski-Kwilecki przed czterdziestu laty spotkał się z fałszywym posądzeniem. Chciałbym zaś zaprotestować przeciwko imputowaniu obronie motywów, których zgłaszając zapytanie nie miała.

Najwyraźniej udało się obronie podważyć autorytet rzeczoznawcy, który wydał tak nieprzychylną opinię o oskarżonej hrabinie. Prokuratura starała się pokazać powołanego przez nią rzeczoznawcę w jak najlepszym świetle. Nie uważa całego incydentu za zakończony. Kiedy niebawem zjawia się w sądzie profesor Dührssen, prokurator Steinbrecht zwraca się do niego z zapytaniem, jaki był przebieg wyciągniętej przez obronę sprawy. W ten sposób chce mu dać okazję do wypowiedzenia się.

Adwokat doktor Chodziesner prosi o udzielenie mu przedtem głosu i zapewnia raz jeszcze, że nie miał zamiaru występować przeciwko profesorowi Dührssenowi. Jeżeli jednak tak wybitny lekarz jak profesor Dührssen znalazł się bez winy na ławie oskarżonych, to mogło się przydarzyć i jego mandantowi, że oskarżono go fałszywie.

Prokurator Steinbrecht: - Proszę jednak umożliwić profesorowi Dührssenowi wypowiedzenie się, gdyż inaczej w myśl zasady: semper aliquid haeret - mógłby pozostać jakiś cień na opinii profesora Dührssena.

Profesor Dührssen wyjaśnia, że kiedyś jeden z lekarzy przekazał mu celem dokonania zabiegu ginekologicznego swoją pacjentkę. Mówiła, że ma lat czterdzieści dwa, potem okazało się zresztą, że miała lat czterdzieści pięć. W czasie operacji celem zatrzymania krwotoku, jaki się wywiązał, musiał usunąć macicę. Z tego powodu pacjentka wystąpiła z pretensjami o odszkodowanie. Wybitni ginekolodzy uznali jego postępowanie za konieczne i sąd uniewinnił go w całej rozciągłości.

 

Był to proces pełen nieoczekiwanych niespodzianek. W dniu 19 listopada, w siedemnastym dniu procesu, hrabia Hektor Kwilecki podnosząc, że część prasy, a szczególnie warszawska, zarzuca mu interesowność, wystąpił z następującym oświadczeniem:

"Nie my, lecz oskarżona para hrabiowska domagała się, aby sąd rozstrzygnął kwestię pochodzenia chłopczyka, odrzuciła bowiem propozycję mego ojca, który pragnął załatwić rzecz w kole rodzinnym. Gdy jednak sprawa z inicjatywy oskarżonych Węsierskich-Kwileckich stała się głośna i dostała się przed sąd, zniewoleni byliśmy z logiczną konsekwencją żądać, aby zebrany przez osobę trzecią materiał został zużytkowany.

"Mimo kilkakrotnych zapewnień z mej strony, że udział mój w niniejszym procesie nie wypływa z pobudek materialnych, wysunięto z różnych stron wątpliwości co do wiarygodności moich słów. Chcąc jasno określić moje zamiary, oświadczam uroczyście, że gdybym ja miał decydować, zrzeknę się majoratu wróblewskiego".

W obecnym stadium procesu, gdy opinia publiczna zdecydowanie bierze stronę hrabiny Izabeli, a małego Józia uznała za jej prawowitego syna, oświadczenie hrabiego Hektora nie wywołuje zamierzonego efektu. Prasa podkreśla nadto, że złożone oświadczenie nie posiada żadnego znaczenia pod względem prawnym. Najbliższym agnatem nie jest hrabia Hektor, lecz jego ojciec hrabia Mieczysław. Gdyby mały Józio został uznany za dziecko nieprawe, to Wróblewo w razie śmierci hrabiego Zbigniewa Węsierskiego-Kwileckiego przypadłoby hrabiemu Mieczysławowi, a dopiero po jego śmierci hrabia Hektor miałby prawo do bezpośredniej sukcesji. Obecne zrzeczenie jest zatem czysto teoretyczne. Gdyby jednak po śmierci ojca hrabia Hektor zrzekł się prawnie swoich praw do ordynacji, zrzeczenie to może obowiązywać tylko jego osobiście, nigdy zaś jego spadkobierców. Najbliższym agnatem stałby się wtedy jego syn i jemu przypadłoby Wróblewo.

Proces ma się wyraźnie ku końcowi. Sąd przesłuchał ponownie szereg świadków słuchanych już na różne okoliczności uzupełniające. Zeznania ich niczego nowego do sprawy nie wniosły. Zarządzono przerwę. Publiczność czeka tylko na zamknięcie przewodu sądowego i wygłoszenie mów przez oskarżycieli publicznych i obrońców.

Nieoczekiwanie po przerwie zabiera głos pierwszy prokurator Steinbrecht. Oznajmia on, że na polecenie prokuratury komisarz kryminalny von Treskow udał się do Warszawy, gdzie zdobył nowe dowody winy odnoszące się do hrabiostwa Węsierskich-Kwileckich. Przesłuchał mianowicie syna zmarłej akuszerki Cwellowej. Uzyskane informacje są rewelacyjne. Cwell oświadczył mu, że matka wróciła wtedy z Berlina chora i z powodu choroby nie była przy rozwiązaniu hrabiny. Nie wie jednak, jaka akuszerka ją zastąpiła. Później, na łożu śmierci, matka chciała wyjawić mu jakąś tajemnicę. Posyłała po niego, ale gdy przybył, już nie żyła. Prokurator wnosi o przesłuchanie komisarza von Treskow.

W najbardziej sensacyjnej sztuce teatralnej trudno osiągnąć większe efekty. Cwellowa nie była przy połogu hrabiny! Nowa tajemnica nie ujawniona na łożu śmierci, jak gdyby nie było dość tej jednej, wokół której toczy się cały ten proces monstre. Zawrzało wśród publiczności, nawet na ławie obrońców zapanowała konsternacja, adwokaci proszą o zarządzenie krótkiej przerwy celem naradzenia się.

Gdy po przerwie staje przed stołem dla świadków elegancki komisarz von Treskow, wszyscy słuchają jego zeznań z zapartym oddechem. Akustyka tej wielkiej sali sądowej jest zła, stale skarżą się na to korespondenci, teraz nikt nie chce uronić ani słówka. Treskow opowiada, że w Warszawie początkowo Cwell nie chciał w ogóle z nim rozmawiać, dopiero gdy mu się wylegitymował pismem Prezydium Policji w Berlinie, zgodził się pójść do konsulatu niemieckiego i tutaj opowiedział przedstawione już przez prokuratora szczegóły o chorobie matki w Berlinie i ostatnich jej chwilach w Warszawie. Nadto zeznał, że ofiarowano mu 3 tysiące rubli za zachowanie całej tej sprawy w tajemnicy. Był też u niego kilkakrotnie Hechelski, lecz pod fałszywym nazwiskiem. Przedstawił się on jako kuzyn oskarżonej hrabiny. Cwell uważał go za oszusta, a chcąc go odstraszyć, powiedział mu, że poda żądane szczegóły, jeśli otrzyma 10 tysięcy rubli. Tresko wręczył Cwellowi za stratę czasu 10 rubli.

Chociaż w zeznaniu Cwella można doszukać się sprzeczność, chociaż podczas całego dotychczasowego przewodu prokuratura nie zostawiła suchej nitki na akuszerce sprowadzonej z Warszawy, na nic nie zdały się wymowne sprzeciwy obrońców, sąd postanowił wezwać w charakterze świadków Cwella i jego żonę, nadto - skoro już proces się przewleka - kilka innych osób, między nimi raz jeszcze kapitana von Zieglera. Rozprawę odroczono na trzy dni, do poniedziałku 23 listopada. Nie liczono się z tym, że proces będzie trwał tak długo. W poniedziałek sala była zajęta już dla następnej sprawy; trzeba było termin przesuwać i odwoływać licznych świadków.

Natłok publiczności w poniedziałek przeszedł wszystkie wypadki notowane dotąd w kronikach Moabitu. Kto tylko mógł liczyć na to, że dostanie się już nie do sali rozpraw, ale do wnętrza gmachu sądowego, spieszył do pałacu sprawiedliwości. W loży zarezerwowanej dla dygnitarzy zajął miejsce minister sprawiedliwości, doktor Schönstedt, i przez długie godziny śledził, jaki obrót przybiera proces.

Zeznania rozpoczyna Tomasz Cwell, syn zmarłej akuszerki; ma lat czterdzieści trzy, jest mechanikiem. Opowiada, że matka jego w 1897 roku wyjechała do Berlina i wróciła chora, dopiero po trzech tygodniach. Mówiła, że wskutek przeziębienia nie mogła być obecna przy rozwiązaniu hrabiny. Skarżyła się, że otrzymała bardzo niskie wynagrodzenie. Wzięty przez radcę Wronkera w krzyżowy ogień pytań Cwell przyznaje, że matka jego, kobieta o dobrym sercu, musiała pomagać synom. Trudno mu zatem wykluczyć wysunięte przez obrońcę przypuszczenie, że otrzymała znaczniejszą kwotę, ale wolała zasłonić się małym kłamstwem i nie dzielić się zarobkiem z dziećmi. Cwell wręcza fotografię matki objaśniając, że była wysokiego wzrostu i silnej budowy.

W dalszym ciągu Cwell wyjaśnia, że matka umierając kazała go przywołać, gdyż chciała mu coś ważnego powiedzieć. Nieprawdą jednak jest, aby mówiła wówczas o jakiejś tajemnicy. Potem opowiada o jakichś panach, którzy w różnym czasie zgłaszali się do niego, chcąc wydobyć z niego "tajemnicę", którą rozgłosiła jego siostra. Był więc na przykład pan, który ofiarował 3 tysiące rubli. Rozpoznaje go we wskazanym mu Hechelskim. Skonfrontowany ze świadkiem Hechelski twierdzi, że Cwell zażądał od niego 10 tysięcy rubli. Pewnego razu - zeznaje Cwell - przyszedł do niego jakiś tajemniczy pan, który przedstawił się jako Rytel i zaprowadził go do biura przy ulicy Smolnej nr 7.

Na zapytanie adwokata Chodziesnera, czy pan ów nie miał bardzo eleganckiego wyglądu i wielkopańskiego obejścia i czy nie można się było domyślić ukrytego pod skromnym nazwiskiem hrabiego, Cwell potwierdza, że ów pan Rytel czynił wrażenie człowieka należącego do najlepszych sfer towarzyskich.

Był też - mówi Cwell - inny jeszcze pan, który przedstawił się jako doktor z Krakowa. Również i on, podobnie jak tamci, prosił o wyjawienie tajemnicy, twierdząc, że jest to potrzebne do sprawy o sukcesję. Był wreszcie jeszcze kupiec Lewiński, nie wie z czyjego polecenia. Pan Koczorowski natomiast, do którego on sam się zwracał, przyrzekł go odwiedzić, lecz wcale nie przyszedł.

Na zapytanie przewodniczącego hrabia Zbigniew Węsierski-Kwilecki wyjaśnia, iż wręczył Cwellowej jako wynagrodzenie za połóg 700 marek, a więc kwotę doprawdy nie niską, a gdy okazała ona niezadowolenie, dodał jeszcze 100 marek.

Przewodniczący pokazuje doktorowi Rosińskiemu fotografię Cwellowej i pyta, czy to ona była przy rozwiązaniu oskarżonej. Doktor Rosiński odpowiada: "Zdaje się, że tak". Na dalsze pytanie wyjaśnia, że w Poznańskiem oprócz wyżywienia 10 marek dziennie jest najniższą stawką dla akuszerki, lecz 700 do 800 marek za połóg w domu arystokratycznym jest to honorarium ogólnie przyjęte.

Pani Małgorzata Cwellowa, żona Tomasza, potwierdza zeznania męża. Oświadcza, że teściowa wróciwszy do Warszawy nie przywiozła rodzinie żadnych większych prezentów, bardzo zatem możliwe, że chorobą przebytą w Berlinie usiłowała wytłumaczyć ich brak.

Pan Lewiński, kupiec z Warszawy, jest bratem radcy sprawiedliwości doktora Lewińskiego z Poznania, który był pełnomocnikiem hrabiostwa Węsierskich-Kwileckich w procesie cywilnym z hrabiami Kwileckimi. Opowiada, że na żądanie brata odszukał w Warszawie dzieci akuszerki Cwellowej. Oświadczyły mu: "Gdyby matka nasza bawiła się w nieczyste interesy, lepiej byłoby nam na świecie". Pana Tomasza Cwella widział jeszcze po raz drugi, gdy go tenże odwiedził, aby uzyskać adres pani Koczorowskiej. Na żądanie brata starał się też w biurze naczelnika policji warszawskiej o wydanie opinii o zmarłej Cwellowej, lecz mu odmówiono, gdyż prasa zaczęła się już rozpisywać o procesie.

Wielka akcja wszczęta przez prokuraturę tuż przed końcem procesu spaliła zatem na panewce. Żadna "tajemnica" Cwellowej nie istnieje. Prasa miała nowy temat, aby wytknąć sposób prowadzenia procesu. Rozpisano się o kosztach sprawy, o ściąganiu świadków z różnych stron świata, o umożliwianiu im dłuższego pobytu w stolicy Niemiec na koszt państwa itd. Obliczano, że koszty sprawy wyniosą olbrzymią kwotę 300 tysięcy do 400 tysięcy marek. Pytano, jakie to wpływy zakulisowe decydowały, że proces wszczęto w Berlinie. Pisano, że w pewnym okresie czasu hrabiego Hektora Kwileckiego częściej widywano w Moabicie niż w parlamencie berlińskim. Wprawdzie formalnie sąd berliński miał kompetencję, skoro połóg odbył się w Berlinie i tutaj hrabina Węsierska-Kwilecka miała popełnić zarzucane jej przestępstwo. Można było jednak równie dobrze wybrać Sąd Okręgowy w Poznaniu, który był właściwy ze względu na miejsce zamieszkania oskarżonej. Czyż wybór tego sądu nie był bardziej wskazany ze względu na możliwie lepsze wczucie się poznańskich sędziów w atmosferę sprawy, lepszą znajomość psychologii słuchanych przed sądem osób, wreszcie na znacznie mniejsze koszty procesowe?

Różne przypuszczenia snuto też na temat, co właściwie stało się z drugim synkiem Cecylii Parczówny, obecnie zamężnej Meyerowej. Sprzedaż przez nią czy odstąpienie chłopca za 100 guldenów nie ulegały wątpliwości, lecz kto i w jakim celu mógł go nabyć, starając się pokryć całą transakcję nimbem największej tajemnicy, co się bodaj w pełni udało.

"Dwie hipotezy - pisał kilkakrotnie już cytowany korespondent Kuriera Warszawskiego Stwosz - obiły się o moje uszy. W kołach towarzyskich bliskich hrabinie Izie uważają, że dziecko Parczy uprowadził nie kto inny jeno Hechelski z polecenia hrabiego Hektora i że odkryto by je, gdyby dobrze poszukano w Kwilczu lub Oporowie. Czekano tylko na śmierć pewnych osób, których zeznania zbiłyby oskarżenie, mianowicie Andruszewskiej i Cwellowej, by wystąpić z wybornie obmyślaną intrygą sądową.

Zwolennicy tego przypuszczenia czynią zarzut hrabiemu Hektorowi, że czekał tylko sześć lat, a nie dziesięć. Po dziesięciu latach bowiem występek byłby przedawniony, a wówczas, gdyby mu się nawet nie było udało zdobyć podstępem majoratu, nie byłby przynajmniej naraził niewinnej hrabiny Izy na areszt.

Muszę jednak zauważyć, że obrońcy nie podzielają tego przypuszczenia. Według nich dziecko uprowadził ktoś inny i wysłano je zupełnie innymi drogami: twierdzą, że mają pewne wskazówki i że pójdą odkrytym tropem, skoro tylko skończy się obecny proces. Na razie nie występują przed trybunałem z tym, co wiedzą, aby nie przewlekać sprawy."

Plotki zanotowane przez obrotnego korespondenta pozwalają nam chociaż w części odtworzyć niezdrową atmosferę, jaka wytwarzała się wokół tego przykrego procesu

Dobiegał on zresztą końca. Kapitan von Ziegler nie stawił się po raz drugi. W liście przesłanym sądowi pisał, że wystąpienie przed berlińskim sądem było zbyt kosztowne, diety wypłacone nie pokryły wydatków, jego oficerska gaża nie pozwala mu na ponowny przyjazd. Sąd przesłuchał jeszcze kilku świadków, których zeznania można tu śmiało pominąć, z reszty świadków prokuratura i obrona zgodnie zrezygnowały.

W poniedziałek 23 listopada 1903 roku, był to osiemnasty dzień procesu, przewodniczący zamknął postępowanie dowodowe i przedłożył sędziom przysięgłym następujące pytania:

1. Czy hrabina Izabela i hrabia Zbigniew Węsierski-Kwilecki winni są podsunięcia dziecka, osobno lub wspólnie, w celach majątkowych i czy winni są sfałszowania dokumentu (metryki urodzenia)?

2. Czy akuszerka Ossowska ułatwiła podsunięcie dziecka i czy popełniła krzywoprzysięstwo?

3. Czy Knoska i Chwiałkowska pomagały przy podsunięciu dziecka i udzielały pomocy po dokonanym czynie i popełniły krzywoprzysięstwo?

Zarządzono przerwę, a gdy po godzinie wznowiono rozprawę, publiczność gwałtownie ciśnie się do sali sądowej i powstaje takie zamieszanie, że policja musi j interweniować. Z trudem przywrócono porządek. Prokurator nie może rozpocząć swego plaidoyer, gdyż na ławie obrońców miejsce radcy Wronkera świeci rzucającą się w oczy pustką. Publiczność pokazuje sobie młodą blondynkę, zwracającą uwagę wyszukaną elegancją, która nie spuszcza oczu z prokuratora Müllera. Jest to jego żona, jak mówią, niezmiernie bogata, co w Cesarstwie Niemieckim wydatnie przyczynia się do robienia świetnej kariery. Po upływie dłuższego czasu zjawia się wreszcie obrońca i przeprasza sąd za spóźnienie, twierdząc, że w żaden sposób nie chciała go na zatłoczoną salę puścić policja. Długo trwało, nim mu uwierzono, że bez niego prokurator nie może wygłosić oskarżenia.

W sali panuje zaduch, przy hałaśliwym akompaniamencie urządzeń wprowadzających ogrzewane powietrze, nowej technicznej zdobyczy, zabiera głos prokurator doktor Müller.

"Panowie przysięgli! Proces ten zajął nam kilka tygodni czasu absorbując zarówno siły fizyczne jak duchowe sędziów przysięgłych, wy zaś, panowie przysięgli, odciągani od waszych zajęć i obowiązków, śledziliście go z podziwu godnym poświęceniem. Przyczyn dużego rozgłosu procesu należy dopatrywać się w dwóch okolicznościach: pierwszą jest odrębność samego deliktu, który bardzo rzadko trafia przed sąd, drugą są osoby, których dotyczy i które wciągnął w swą orbitę. Gdyby ktoś przed kilku laty opowiadał jako prawdziwe szczegóły ujawnione w sprawie, uznano by je za wymysł fantazji płodnego powieściopisarza albo też osądzono, że zostały wygrzebane z jakiejś zapomnianej średniowiecznej kroniki. W istocie ujawnionych zostało w sprawie szereg momentów, które zdają się należeć do dawno minionej przeszłości. Żadna powieść, żadna sztuka teatralna nie dorównuje, jak to się znowu tutaj potwierdziło, prawdziwemu życiu z jego różnorakimi wydarzeniami, przesuwającymi się jakby w kalejdoskopie. Prawdziwe życie wytrzymuje i bije tu wszelką konkurencję. Nie mogę się zająć wszystkimi szczegółami sprawy i naświetlić jej ze wszystkich stron, mogę tylko omówić najważniejsze etapy".

Następnie doktor Müller analizuje dzieje małżeństwa oskarżonej pary hrabiowskiej, rozwodzi się nad przyczynami, które doprowadziły do rozdźwięku między małżonkami i zupełnej ruiny finansowej. Gdy komornik sądowy stał się niemal codziennym gościem we Wróblewie, tak że go "wujaszkiem" nazywano, hrabiostwo Węsierscy-Kwileccy utracili niemal zupełnie kredyt. Nastąpiło to gdzieś około 1895 roku. Znikąd nie mogli otrzymać dalszych pożyczek. Wierzyciele musieli się z tym liczyć, że w razie śmierci hrabiego Zbigniewa Węsierskiego-Kwileckiego wobec braku męskiego potomka ordynacja przypadnie agnatom, na których nie ciąży obowiązek pokrycia osobistych długów obecnego ordynata. Żonie jego, w myśl statutu ordynacji, nie przysługiwała renta, córki miały aż do pełnoletności otrzymywać po 500 talarów rocznie. Sytuacja ulegała zupełnej zmianie w wypadku urodzenia się męskiego spadkobiercy. Wtedy i po śmierci obecnego ordynata nikt nie ruszyłby z Wróblewa jego żony i córek. Gdy na wiosnę 1896 roku hrabia ze względów zdrowotnych udaje się na południe, żona jego, która przecież czułymi uczuciami go nie darzy, spieszy zanim. Na południu przeżywają podobno nowy miesiąc miodowy, a przesłuchiwany tu świadek zeznał, że zrobili wrażenie bardzo czułej pary małżeńskiej.

"Oczywiście - wywodzi doktor Müller - takie zachowanie oskarżonych potwierdza jak najbardziej tezy samego oskarżenia. Jeśli się przyjmie, że hrabia i hrabina wspólnie dokonali całej tej mistyfikacji, to wobec świata musieli gruchać jak para zakochanych gołąbków.

Gdy hrabina wróciła w maju 1896 roku z Włoch, lotem błyskawicy rozeszła się wieść, że jest brzemienna. Wieść tę przyjęli z niedowierzaniem wszyscy, którzy wiedzieli bardzo dobrze, że para hrabiowska żyła ze sobą przez długie lata jak pies z kotem. Dziwiono się, skąd nagle taka miłość? Zaznaczyć trzeba, że hrabina ostatni raz rodziła przed siedemnastu czy osiemnastu laty, że stosunki majątkowe z dnia na dzień pogarszały się, że kredyt był wyczerpany, a tu nagle hrabina zamierza odbyć połóg za granicą. Tutaj należy szukać źródła wszelkich domysłów i na j różnorodnie j szych przypuszczeń, dla mnie zaś jest zupełnie zrozumiałe - mówi doktor Müller - że agnaci wystosowali do hrabiego Zbigniewa uprzejmy list. Nie żądali w nim przecież, aby hrabina poddała się oględzinom lekarskim, tylko radzili mu, aby żona jego wobec tych podejrzeń odbyła połóg w kraju.

Później hrabina wynajmuje mieszkanie w Berlinie i tam rzekomo 27 stycznia 1897 roku odbywa połóg. Dziwić jednak musi, że ani hrabina, ani hrabia nie uznają za stosowne poddać chłopczyka oględzinom lekarskim. Należało to uczynić choćby z tego względu, że rzadko która kobieta rodzi w pięćdziesiątym pierwszym roku życia, i również dlatego, że ostatni połóg odbyła hrabina przed osiemnastu laty. Wielce podejrzane było też zachowanie się hrabiny przed i po rzekomym rozwiązaniu, domysły i wątpliwości, które wiele osób wysuwało, otrzymywały nową podnietę".

Prokurator roztrząsa szczegóły ciąży, po czym wywodzi: "Wątpliwości tych nie usunęli bynajmniej liczni świadkowie, którzy zeznali, że hrabina znajdowała się w błogosławionym stanie. Zeznania ich nie mogą być miarodajne, gdyż jakkolwiek dobrej wiary zeznających kwestionować nie można, to jednak mogli oni mylić się mimo woli. Zadziwia i na ubolewanie zasługuje fakt, że ksiądz prałat Jażdżewski usiłował osłabić opinię rzeczoznawców i z zadziwiającą pewnością siebie opowiada o swych własnych doświadczeniach medycznych. Wątpliwości nie zostały usunięte, przeciwnie, w licznych szczegółach nawet potwierdzone. Nie należy zapominać, co różne kobiety opowiadały o krwi na bieliźnie hrabiny i jak wielu świadków z Wróblewa chciało ratować hrabinę, zmieniając nawet uprzednie zeznania.

Jeśli kobieta w tym wieku co hrabina istotnie jest w odmiennym stanie, niewątpliwie zawezwie do połogu lekarza. Hrabina Węsierska-Kwilecka nie przywołała lekarza ani do połogu, ani wówczas, gdy wypadła z powozu, a wypadek ten nie był przecież tak błahy, jak to stwierdzili wbrew innym świadkowie z Wróblewa.

Hrabina do tego stopnia otaczała się tajemnicą, że nawet swego domowego lekarza na czas nie wezwała. Bardzo podejrzana była też jej podróż do Paryża i dziwne a sprzeczne szczegóły o poszukiwaniu nie znanej rzekomo zupełnie akuszerki, a dalej telegram, który przez omyłkę dostał się do rąk hrabiego Mieczysława Kwileckiego, a który brzmi: "Femme trouvee mais demande trop cher" (kobietę znalazłam, ale za wiele żąda). Hrabina nie umiała przekonywająco wytłumaczyć wysłania tej depeszy. Panowie sędziowie przysięgli powinni sobie zanotować, że w roku 1896 u akuszerki Ramos w Paryżu, która jako femme sage cieszy się najlepszą opinią - była jakaś pani mówiąca po francusku z niemieckim akcentem i szukała noworodka. Pani Ramos, gdy pokazano jej fotografię hrabiny Węsierskiej-Kwileckiej, powiedziała, że to ona była u niej, ale później przy skonfrontowaniu nie poznała jej. Dalej w roku 1896 u bandażysty w Paryżu jakaś polska hrabina zamówiła gumowy żywot. Policja paryska mimo energicznych poszukiwań nie potrafiła stwierdzić, czy hrabina zamieszkała w którymś z hoteli, chociaż twierdziła ona, że własnoręcznie wypełniła wówczas w Paryżu kartę meldunkową. Z tego wynika, że hrabina Węsierska-Kwilecka przebywała w Paryżu pod przybranym nazwiskiem. Cała ta paryska wyprawa budzi najwięcej podejrzeń, hrabina usiłuje zaś ukryć ją w mgle zapomnienia".

Następnie prokurator szeroko omawia wątpliwości, jakie jego zdaniem budzi sam połóg zainscenizowany w Berlinie przy pomocy akuszerki ściągniętej z Warszawy. Powodów przytoczonych przez hrabinę nie uznaje za wiarygodne.

"Ma się wreszcie narodzić - ciągnie doktor Müller - długo oczekiwany spadkobierca. Czyż nie byłoby najbardziej zrozumiałe i naturalne, gdyby to wydarzenie nastąpiło w wielkim i pięknym pałacu ordynacji wróblewskiej? Nikt przecież nie uwierzy w to, aby hrabina Węsierska-Kwilecka jako Polka pałała specjalną miłością do Berlina. Przytacza ona tutaj dwa względy: że nie chciała rodzić we Wróblewie z uwagi na swoje niezamężne córki oraz że w Berlinie mogła znaleźć lepszą opiekę i lepszych lekarzy. Po wszystkim, cośmy słyszeli, nie panowały znowu we Wróblewie takie obyczaje, aby pani hrabina musiała tak drżeć o swoje córki. Zostaje zatem lepsza opieka i lepsi lekarze. Dowiedzieliśmy się, że pani hrabinie polecono różnych lekarzy, ale żaden z nich nie został wezwany. Twierdzę też, że zachowanie oskarżonej podczas rozwiązania było dziwne i niezrozumiałe".

Potem doktor Müller analizuje zachowanie się poszczególnych osób, które stykały się wówczas z hrabiną, w szczególności pani Koczorowskiej i pani Moszczeńskiej. Przyznaje, że mogły być wprowadzone przez hrabinę w błąd i uwierzyć w rozwiązanie. Toczą się przeciwko obu tym paniom dochodzenia o udzielenie pomocy w osądzanym obecnie przestępstwie, nie chciałby więc przed zakończeniem postępowania wydawać o nich sądu. Osobiście jest jednak przekonany, że znalazły się przed fait accompli, i chociaż przejrzały całe to wielkie oszustwo, nie chciały sprawie nadawać rozgłosu i wolały pokryć ją milczeniem. Doktor Rosiński natomiast - zdaniem prokuratora - w swej analizie połogu dał przekonywające dowody na to, ze został on zainscenizowany. Jeżeli nawet podciął języczek chłopczykowi, uczynił to na naleganie, nie był jednak przekonany o konieczności tej małej operacji. Miał zaś w ręku dziecko wagi około 10 funtów, a więc już kilkutygodniowe, a nie dopiero kilka dni życia mające.

"Lecz - ciągnie dalej doktor Müller - wątpliwości i podejrzenia nie wystarczają, aby na panią hrabinę wydać wyrok zasądzający. Przedstawiłem tutaj wątpliwości, które żywi cały świat co do ciąży hrabiny. Jak uzasadnione były te wątpliwości, wykazało postępowanie dowodowe. Tutaj już nie ma wątpliwości, że dziecko urodzone rzekomo przez hrabinę w dniu 27 stycznia 1897 roku, a przez hrabiego w dniu 30 stycznia zapisane do rejestru urodzin Urzędu Stanu Cywilnego w Berlinie, jest w rzeczywistości synem Cecylii Parczy, obecnie zamężnej Meyerowej, urodzonym w Krakowie w dniu 22 grudnia 1896 roku."

Szczegółowej analizie poddaje potem zeznania świadków. Zaczyna od Jadwigi Andruszewskiej, córki zmarłej Anieli Andruszewskiej. Opowiada o tym, jak Aniela, która od wielu lat cieszyła się specjalnym zaufaniem hrabiostwa Węsierskich-Kwileckich, we wrześniu 1896 roku przyjęła we Wróblewie stanowisko zarządzającej, a do pomocy przydano jej córkę Jadwigę. Na dowód daleko idącego zaufania, jakim hrabina darzyła Anielę Andruszewską, odczytuje kondolencyjny list hrabiny przesłany z Nicei Jadwidze Andruszewskiej po śmierci jej matki:

Kochana Jadwigo!

Otrzymana przez nas dzisiaj wiadomość o śmierci Twej matki tak bardzo nami wstrząsnęła, że wciąż plączą i bardzo mi żal, że w dniu mego wyjazdu nie odwiedziłam raz jeszcze Twej matki.

Takiego serca i takiego przywiązania, jakie dla nas miała Twoja matka, nie spotyka się często. Dlatego mam dla drogiej naszej zmarłej najgłębsze uznanie i przyrzeczenie dane Twej matce: "nigdy ciebie nie opuścić", uroczyście powtarzam je teraz jeszcze raz z całej duszy i całego serca przy zwłokach ukochanej Anieli.

Ty zaś złóż Twój ból do stóp Najświętszej Matki Boskiej i skieruj swoje oczy i serce do mnie jako Twojej jedynej podpory.

Niech Cię Bóg ma w swojej opiece.

Przelewająca dziś wspólnie z Tobą łzy 

I.W.Kwilecka

Prokurator odtwarza następnie przebieg wypadków w Krakowie, gdy Andruszewską wyszukała odpowiedniego noworodka i przywiozła go do Berlina. Późniejsze zachowanie hrabiny wobec Jadwigi Andruszewskiej i zwolnienie jej mimo zapewnień w przytoczonym liście tłumaczy tym, że Jadwiga nie zachowała powierzonej tajemnicy, dumna hrabina nie chciała zaś być zależną od jej łaski.

"Nagle teraz - mówi prokurator z emfazą - ludzie we Wróblewie usiłują z Jadwigi Andruszewskiej zrobić niemalże wariatkę. Może dziękować Bogu, że żyje w dwudziestym wieku i w Prusach, inaczej mogłaby zapewne w polskim domu wariatów poddawać się rozmyślaniu, jak to czasami niebezpiecznie znać czyjąś tajemnicę. Cały przebieg wypadków okazuje się nam w tak dziwnym świetle, że słusznie można postawić pytanie, czy kobieta, która się tak wobec Jadwigi Andruszewskiej zachowuje, może mieć czyste sumienie?"

Potem rozprawia się ze świadkami, którzy twierdzili, że Aniela Andruszewska w dniu 27 stycznia nie opuszczała Wróblewa, i poddaje w wątpliwość, czy po upływie tylu lat można w ogóle zachować w pamięci szczegół dotyczący jednego określonego dnia i twierdzić, że akurat w tym dniu ktoś nie wyjeżdżał. Przecież gdyby sędziów przysięgłych zapytać, czy jakaś ich służąca w pewnym okresie czasu była choć dzień poza domem, to też by pod przysięgą nie wzięli na swoje sumienie stwierdzenia tego rodzaju. Przecież ustalono, że w tym okresie stara Andruszewska z pięć razy wyjeżdżała z Wróblewa do Poznania. Następnie dość długo rozwodzi się nad wiarygodnością zeznań Hechelskiego i stwierdza, że z faktu pobrania przez niego 8 tysięcy marek za czynności wykonywane przez rok i siedem miesięcy nie można wyciągać wniosków w czambuł potępiających i kwestionujących jego dobre intencje.

Przechodząc do omówienia opinii rzeczoznawców w sprawie podobieństwa rodzinnego obu chłopców, doktor Müller wywodzi: "Na pewno należało do rzeczy raczej przyjemnych, gdy pośród jednostajności zeznań polskich świadków można było usłyszeć jasne wywody rzeczoznawców, ale doprawdy można to całe zagadnienie podobieństw rodzinnych pominąć. Ja osobiście jestem zdania, że zachodzi podobieństwo między obu chłopcami, proszę jednak o wzięcie pod uwagę, że chodzi z jednej strony o rachitycznego chłopca, który wzrastał w złych warunkach, z drugiej zaś dziecko, które od pierwszych tygodni życia było pielęgnowane. Chłopiec, który wzrasta w otoczeniu pięknych sióstr, sam się wreszcie do nich asymiluje".

W zatłoczonej sali temperatura staje się nie do zniesienia. Mowę prokuratora trzeba od czasu do czasu przerywać, by wietrzyć salę. Otwieranie i zamykanie olbrzymich okien nie jest rzeczą prostą, zajmuje sporo czasu.

Prokurator poświęca dużo uwagi sprawie listu, adresowanego do starej Anieli Andruszewskiej, a omyłkowo otwartego przez jej synową Stefanię Andruszewska, jak również sprawie wystawionej przez Bunczkowską karty meldunkowej, na której obydwaj doświadczeni grafolodzy zgodnie rozpoznali charakter pisma zmarłej Andruszewskiej. Kończąc, tak wywodzi:

"Ale i bez udziału grafologów wy, panowie przysięgli, jako ludzie trzeźwego umysłu na pewno stwierdziliście podobieństwo pisma i poza tylu już przekonywającymi dowodami wyciągnięcie i w tym wypadku dowód pozytywny. Największy sceptyk musi bowiem przyznać, że przeznaczenie samo wzięło tu sprawę w swoje ręce, aby prawda wyszła na jaw.

Wszystkie te niezbicie ustalone fakta niechaj nie dozwolą odciągnąć waszej, panowie przysięgli, uwagi na rzeczy poboczne. Jeżeli przyswoiliście sobie linię moich wywodów i uwzględnicie podejrzane zachowanie się oskarżonej hrabiny przed i po rozwiązaniu, następnie małżeńskie nieporozumienia i stosunki majątkowe, a wreszcie tajemniczy pobyt hrabiny w Paryżu, to nie możecie nie uznać przekonywającej siły dowodowej wszystkich tych faktów. Są to tak oczywiste dowody winy, że właściwie należy chwycić się za głowę i postawić sobie pytanie, po co właściwie potrzebny był ten olbrzymi przewód dowodowy. Kto będzie kierował się logiką, ten musi nabrać przekonania, że hrabina popełniła zarzucane jej przestępstwo. Gdybyście dowody te uznali za niewystarczające, to wydacie po prostu wyrok śmierci na instytucję Sądów Przysięgłych, przeciwko której tyle ostatnio podniosło się głosów krytyki i sprzeciwu". Słowa te wywołują na ławie przysięgłych groźne poruszenie. Prokurator ciągnie niezmieszany dalej:

"Hrabina jest winna, a mianowicie winna zbrodni podsunięcia dziecka w celu uzyskania korzyści majątkowych. Dla jakichś tam nieistotnych powodów dumna ta pani nie przyjęłaby bękarta i nie kalałaby własnego gniazda. Nie chodzi tutaj o walkę o ordynację. To jest spór cywilny, który należy w naszych rozważaniach pominąć, podlega bowiem kompetencji sądu cywilnego. Tutaj trzeba rozstrzygnąć o przestępstwie naruszającym ogólne normy porządku publicznego i państwowego, delikcie, który mógłby wstrząsnąć dobrą wiarą, podobnie jak zapadły w tej sprawie wyrok sądu cywilnego został uzyskany dzięki kłamstwu i oszustwu.

Panowie przysięgli! Zbliżam się ku końcowi moich wywodów i składam wyrok z całym zaufaniem w wasze ręce. Nie wolno wam kierować się tym, czy ktoś jest wysoko urodzony czy niskiego stanu, hrabiną czy biedną służącą. Macie dopomóc do zwycięstwa prawdzie. O jedno was jeszcze proszę: kierujcie się wyłącznie faktami i niechaj nie odciąga was od nich cały kunsztownie wzniesiony gmach kłamstwa. Uwolnijcie się również od wszelkich uczuć sentymentalnych i litości. Nie wy, a sąd cywilny orzeknie w sprawie ordynacji. Muszę zaś powiedzieć wam to szczerze i otwarcie: na podstawie stanu akt i przeprowadzonych dowodów żaden królewsko-pruski sąd - mogę was o tym zapewnić najuroczyściej - nie zawaha się nawet przez moment, aby uznać identyczność dziecka Parczówny z małym hrabią Józefem Kwileckim. Wykażcie waszym werdyktem, że zawsze żywe i prawdziwe jest słynne powiedzenie: «Mamy jeszcze sędziów w Berlinie». Tak, pokażcie to, że są jeszcze sędziowie w Berlinie, którzy nie pozwolą się ciągnąć za nos przez ciemne moce i ludzi popełniających krzywoprzysięstwo jedno za drugim w mniemaniu, że potem wystarczy pójść do spowiedzi do swego proboszcza. Będzie to dowodem społecznego ładu, jeśli nie przepuścicie ludziom, którzy w poczuciu swej buntowniczej solidarności występują przeciwko naszemu porządkowi publicznemu. Wypleńcie korzenie tego przestępstwa, które już dość pociągnęło ofiar i jeszcze dalsze pociągnie. Celem kary jest poprawa i zadośćuczynienie. Jeżeli werdykt wasz orzeknie winę, podziała oczyszczająco w tej stęchłej atmosferze, a ludziom we Wróblewie zacznie wreszcie może świtać, że poza służalczym i niewolniczym posłuszeństwem istnieje jeszcze coś wyższego, mianowicie majestat prawa".

Rozprawę odroczono do dnia następnego. Nazajutrz jako pierwszy zabrał głos prokurator Steinbrecht. Po prokuratorze Müllerze, który mówił z takim patosem i potrafił - wbrew intencji - doprowadzić do stanu wrzenia nawet ławę berlińskich przysięgłych, prokurator Steinbrecht, człowiek starszy już i zrównoważony, wygłasza przemówienie utrzymane w tonie bardzo spokojnym. Powtarza w większości argumenty doktora Müllera, zaczyna od omówienia motywów czynu, których dopatruje się w finansowej katastrofie hrabiostwa Węsierskich-Kwileckich, gdy niedopatrzenie interesów oraz rozrzutność hrabiny doprowadziły do katastrofy gospodarczej i zupełnego zaniedbania pięknej i wielkiej ordynacji. Hrabina zdając sobie sprawę z możności poprawienia sytuacji majątkowej przez urodzenie spadkobiercy ordynacji, którego istnienie zapewniało jej utrzymanie nadal dotychczasowego stanowiska we Wróblewie w razie śmierci męża, wpadła na pomysł corriger la fortune.

Następnie doktor Steinbrecht przedstawia, jak gdyby dzieląc się z przysięgłymi swoimi wrażeniami, okoliczności, które przekonały go o winie hrabiny. Omawia więc wypadki zaszłe w Krakowie i Berlinie, nabycie dziecka Parczówny i upozorowanie przez jego podsunięcie połogu hrabiny. Roztrząsa nieobecność Anieli Andruszewskiej we Wróblewie i jej pobyt w Krakowie w dniach 23 do 25 stycznia 1897 roku, gdy występowała tam pod przybranym nazwiskiem Bunczkowskie j. Omawiając w związku z tym zeznania jej córki Jadwigi nie zaprzecza, że jest to osoba niesympatyczna, nerwowa i histeryczka, ale nie jest upośledzona umysłowo. Dając z jej zeznań wiarę tylko temu, co z innej strony zostało stwierdzone, faktem pozostaje nabycie przez jej matkę dziecka Parczówny i zawiezienie go do Berlina.

Sporo czasu poświęcił Bęckowskiej, aresztowanej w sali sądowej na jego wniosek pod zarzutem krzywoprzysięstwa. Polemizował z prasą, która z tego powodu, nie wyłączając prasy prawniczej, napadała na metody śledztwa. Napaści wychodziły z założenia, że sędzia śledczy onieśmielił Bęckowską i że ona obecnie przed sądem zeznawała prawdę. Tymczasem Bęckowską sama przyznała, że przed sędzią śledczym jedynie dlatego przyłączyła się do osób, które mówiły o nieopuszczeniu przez Andruszewską Wróblewa, bo nie chciała, aby jej zeznania przeczyły zeznaniom reszty świadków.

Następnie doktor Steinbrecht uważał za konieczne wziąć w obronę hrabiego Hektora Kwileckiego przed napaściami prasy polskiej. Podkreślał, iż cała prasa polska, a zwłaszcza warszawska, zwróciła się przeciwko hrabiemu Hektorowi. "Dlaczego pan ten stał się przedmiotem ogólnej nienawiści?" - pytał z emfazą pierwszy prokurator. "Dlaczego cała Polska (das ganze Polentum) okazuje sympatię oskarżonej hrabinie Izabeli Węsierskiej-Kwileckiej?" Odpowiedź na te pytania znajduje w polskiej solidarności.

Polacy rozgoryczeni są na hrabiego Hektora Kwileckiego, że wytoczył sprawę przed sądami berlińskimi, że sędziowie niemieccy wyrokować będą o wewnętrznych stosunkach w polskich dworach. Przez to niejedna brzydka sprawa wyjdzie na światło dzienne, Polacy woleliby, ażeby wiele rzeczy pozostało nadal w ukryciu. Stąd wszyscy, bez względu na to, do jakiej warstwy społecznej należą, są nieprzychylnie usposobieni do hrabiego Hektora, dlatego łączą się w energicznym wysiłku, aby wyrwać niemieckiemu sądowi pięciu oskarżonych.

Potem przechodzi do udowodnienia winy hrabiego Zbigniewa Węsierskiego-Kwileckiego. Podnosi, że nie istnieje najmniejsza wątpliwość, iż oboje małżonkowie działali wspólnie. Zaciętość hrabiny wyklucza przyznanie jej okoliczności łagodzących, natomiast pozostawia uznaniu sędziów przysięgłych, czy zechcą przyznać okoliczności łagodzące hrabiemu, który był narzędziem w rękach żony.

Co do Ossowskiej, to wyznała obecnie prawdę, i to z własnej, woli. Dopuściła się zatem krzywoprzysięstwa przed Sądem Okręgowym w Poznaniu w procesie cywilnym, przez co zadecydowała o wygranej oskarżonych hrabiostwie Węsierskich-Kwileckich. Musi ponieść konsekwencję swego postępku i być zasądzona. Prokurator prosi jednak sędziów przysięgłych, aby wzięli pod uwagę, że przez wyznanie obecnie prawdy wina jej znacznie zmalała. Również Knoska i Chwiałkowska okazały się winne udzielenia pomocy oskarżonej parze hrabiowskiej, dopuściły się też krzywoprzysięstwa w procesie cywilnym w Poznaniu. Wszystkim im jednak - z wyjątkiem hrabiny - można przyznać okoliczności łagodzące.

Oba przemówienia prokuratorów nie zyskały aprobaty prasy. Posypały się ostre głosy krytyki.

"Sędziowie, którzy mruczą, szemrzą, wydają stłumione okrzyki i demonstrują gestami - czytamy w jednym ze sprawozdań z tego procesu. - Rzekłbyś, że cała maszyna sprawiedliwości zepsuła się.

I tak jest bezsprzecznie. Wszystkich owładnęło zdumienie, gdy wczoraj prokurator Müller, a dziś prokurator Steinbrecht, nie czując pewnego gruntu pod nogami, porzucili drogę dowodów rzeczowych i przenieśli oskarżenie na teren polityczny i religijny. Trybunał przemienił się w mityng niemiecko-protestancki, gdzie prokurator w postaci demagoga-szowinisty zwracał się już nie przeciwko kilku obwinionym polskiej przypadkowo narodowości, ale przeciw całemu społeczeństwu polskiemu, przeciw katolicyzmowi i klerowi i uderzał brutalnie w strunę kulturkampfu. Zamiast przeprowadzić dowód, że hrabina Izabela podsunęła dziecko, panowie ci bronili hrabiego Hektora i »czcigodnego ojca jego«, jak się wyraził prokurator Steinbrecht, polemizowali z prasą polską, która napastuje magnatów, i oświadczyli bez ogródek, że całe społeczeństwo polskie, skojarzone z ciemną potęgą fanatycznego kleru, spiknęło się, by wyrwać polskich przestępców niemieckim sądom".

Jako pierwszy z obrońców zabrał głos radca sprawiedliwości doktor Wronker.

"Na suficie tej sali, w której zbieramy się od czterech tygodni w celu żmudnych dociekań, widnieje napis: Wo Gericht ist, da ist der Friede (Gdzie sąd, tam panuje pokój). Sąd jest, pokój niezawodnie nastąpi. Dotychczas jednak nie słychać szumu skrzydeł anioła pokoju. Walka, która toczy się od pierwszego dnia procesu, po wczorajszych wywodach prokuratora Müllera przybrała formy, których nie pragnąłem ujrzeć w tej sali. Przeciwko komu toczy się bowiem ta walka? Toczy się przeciwko najniebezpieczniejszemu wrogowi jurysprudencji, przeciwko uprzedzeniom, które zwalczać powinny wszystkie strony biorące udział w procesie karnym, sędziowie, prokuratorzy i obrońcy. Walkę, która się tu toczy, nazywają walką o ordynację. Określenie to zupełnie nie odpowiada prawdzie, jest fałszywe. Hrabina Izabela Węsierska-Kwilecka nie walczy o majorat, ale walczy o własne dziecko, walczy przeciwko tym, którzy się na nią sprzysięgli, walczy o honor, walczy o prawo. Jest obowiązkiem sądu uznać jej prawo.

Pan prokurator doktor Müller podkreślał wprawdzie wczoraj z emfazą, że walczy się tu o prawo. Ale królewski urząd prokuratorski nie posiada przecież wyłącznego przywileju, że tylko on znajdzie to prawo. I my, obrońcy, o nie walczymy. Orzec o tym prawie jest zadaniem panów przysięgłych. Sposób, w jaki walka o to prawo tutaj się toczy, nadał jej formę nader sensacyjną. Jeśli bowiem chodzi o stwierdzenie, czy do Berlina przywieziono w drodze kupna nabyte dziecko nieślubne wraz z pozostałościami po porodzie w szczelnie zawiązanym garnku, czy wożono z Wróblewa butelki napełnione krwią świńską, to tego rodzaju okoliczności, niczym w najbardziej sensacyjnej powieści kryminalnej, mogą zaspokoić wybujałą fantazję służących domowych z wysokich pięter tylnych oficyn, gdzieś na przedmieściach naszej stolicy. Dla nas mężczyzn sensacja tego procesu mieści się w postępowaniu procesowym, w obawach, że tutaj coś nie klapuje. Szerokie koła społeczeństwa dzielą te obawy wołając: «W maszynerii sprawiedliwości coś nie działa, popsuły się jakieś jej kółka»".

Przeciwstawiając się następnie wywodom obu prokuratorów adwokat Wronker opisuje życie hrabiny, które dotychczas było i jest bez skazy. Świadczyła o tym wierna jej służba, której zeznania tak w czambuł usiłowano uznać za niewiarygodne. Starą zasłużoną służebną Knoskę i córkę jej, żonę nauczyciela, Chwiałkowską, przyprowadza się na ławę oskarżonych z więzienia. Bęckowską, która obecnie zeznawała inaczej niż przed sędzią śledczym, wtrąca się prosto sprzed stołu dla świadków do więzienia. Inspektora Białeckiego, człowieka nieposzlakowanego w swej służbie, który korzystnie zeznawał dla oskarżonych, pan prokurator nazwał łotrem. Potwierdził on w obecnym przewodzie to, co powiedział przed sędzią śledczym, i natychmiast wdrożono przeciwko niemu śledztwo o krzywoprzysięstwo. Pani Moszczeńskiej, zacnej matronie, nie uwierzono, bo jest siostrą oskarżonego hrabiego. Pani Koczorowskiej, bardzo zacnej pani, nie uwierzono, bo śmiała wziąć stronę swej oskarżonej przyjaciółki. Przeciwko obu tym damom wdrożono dochodzenia śledcze. Starą prawdomówną Gackową, którą jedynie, spośród wielu osób ze swego dyskryktu, uznał za wiarygodną nawet pan komisarz Leitloff, zaprzysiężone z ociąganiem się i warunkowo, bo świadczyła z całym przekonaniem, że zmarła Aniela Andruszewska nie opuszczała Wróblewa w dniu 27 stycznia 1897 roku. Tak więc, streszczając, z góry nie uwierzono żadnemu świadkowi, o ile zeznawał korzystnie dla hrabiny. Wiarę dawano tylko czterem osobom, mianowicie pannie Jadwidze Andruszewskiej, panu Piotrowi Hechelskiemu, pani Ossowskiej i pani Walentynie Andruszewskiej. Analizując ich zeznania nie można nie dojść do wniosku, że co najmniej u trojga z nich wyłącznym motywem była chęć zysku, potok marek, który płynął do ich kieszeni.

Poddając krytyce postępowanie przed sądem, w ostrych słowach zwraca się przeciwko mowie prokuratora Müllera, który obraził obrońców, zarzucając im, że posługiwali się najrozmaitszymi niedozwolonymi "sztuczkami". Wnikliwej analizie poddaje opinię rzeczoznawcy profesora doktora Dührssena i zarzuca mu, że wydał orzeczenie stronnicze. Potem mówi:

"Prokurator wywodził tutaj, że wszyscy Polacy połączyli się w tym celu, aby wyrwać sądowi oskarżonych. Zapytajcie tedy, panowie, szerokie warstwy w naszej stolicy, jej lud, który przecież nie ma nic wspólnego ani z polską hrabiną, ani z polskim gospodarstwem, co sądzą o tej sprawie, a przekonacie się, panowie przysięgli, że wszyscy oni podzielają zapatrywanie obrony."

Przewodniczący przerywa obrońcy zwracając mu uwagę, że stawianie tak ogólnych twierdzeń jest niedopuszczalne. Zarządzono przerwę.

Zapadał zmrok. Woźni sądowi przy pomocy długich kijów zapalają gazowe kinkiety przy ścianach. Nie zapalają dziś wielkiego złotego pająka o stu ramionach, zwieszającego się ze środka sufitu. Część sali, gdzie siedzi publiczność, tonie w mroku.

Adwokat przechodzi do oceny wyniku postępowania dowodowego. Wywodzi, że cała sprawa obraca się wokół jednego faktu, czy zmarła Andruszewska wyjeżdżała z Wróblewa, czy też nie opuszczała go. Jeśli nie wyjeżdżała, nie mogła naturalnie sprowadzić z Krakowa dziecka. Tylko dwoje świadków zeznało, że Andruszewska wyjeżdżała z Wróblewa. Głównym świadkiem na tę okoliczność jest jej córka Jadwiga. Ale jest to osoba pod względem intelektualnym i moralnym bardzo podejrzana. Z jej listów wynika, że motywem jej postępków jest chęć zdobycia pieniędzy. Zemsta i chciwość podały tu sobie ręce, aby hrabina dostała się do więzienia. Psychologicznie jest zupełnie nieprawdopodobne, aby zmarła Aniela Andruszewska miała powierzyć tak ważną tajemnicę swej głupawej córce. A przecież hrabina, która rzekomo wysłała starą Andruszewska do Krakowa i rzekomo dała jej pakiet stumarkówek, łatwo mogła była zamknąć usta Jadwidze pieniędzmi, na które była ona chciwa. Skoro tego nie uczyniła, jest to oczywisty dowód, że nie poczuwała się do winy.

Trudno to pojąć, dlaczego nie daje się wiary świadkom, którzy z tak głębokim przekonaniem zeznawali, że Aniela Andruszewska w dniu 27 stycznia 1897 roku przebywała we Wróblewie. Przecież ci świadkowie tak samo zasługują na wiarę, a prawdę rzekłszy, nawet bardziej niż Jadwiga Andruszewska i dorożkarz Adolf Wilke. "Jeżeli się więc okaże wątpliwe - wywodzi obrońca - czy stara Andruszewska z Wróblewa wyjeżdżała, cóż pozostaje z całego oskarżenia?"

Potem omawiał poszukiwania wszczęte w Krakowie. Nie dostarczono dowodu, że syn Parczówny został zawieziony do Berlina. Jedyny świadek, który wiózł, a właściwie żywił to dziecko w podróży, to mamka Radwańska. Nie powiedziała ona jednak nic ponadto, że jechała całą noc w towarzystwie jakiejś kobiety, nie dowiedziono, aby była nią Andruszewska. Kobieta ta w pewnej chwili powiedziała: "Teraz przyjechaliśmy do Berlina." Gdy jednak komisarz von Treskow zawiózł Radwańską na dworzec, nie mogła rozpoznać, czy już tutaj kiedyś była. O rzekomym rozpoznaniu przez Parczównę na podstawie fotografii dziecka, które widywała przez pierwsze cztery tygodnie jego życia, trudno się nawet rozwodzić.

Główną sprężyną całego procesu jest Hechelski. Jego sylwetce poświęcił doktor Wronker szereg uwag udowadniając niewiarygodność tego świadka, który z obecnego procesu zrobił sobie wcale intratny proceder. Gdy obrońca przeszedł do odmalowania charakteru dorożkarza Wilkego, przewodniczący znowu przerywa mu, zwracając uwagę, aby przed sądem nie przemawiał w sposób tak sarkastyczny. Na to radca Wronker: "Mówię po prostu tak, jak mi dziób urósł (wie mir der Schnabel gewachsen ist). Są bowiem chwile, w których tylko przy pomocy satyry można powiedzieć prawdę, a lepiej być ironicznym niż grubianinem. Skoro mi jednak pan przewodniczący przerywa, muszę zwrócić uwagę, że nie przerywał prokuratorowi, gdy nas obrażał".

Przewodniczący: - Nie słyszałem w przemówieniu pana prokuratora nic obraźliwego.

Prokurator doktor Müller: - Odpieram wywody obrońcy. Nic obraźliwego nie powiedziałem, nie zwracałem się przeciwko obrońcom osobiście.

Radca Wronker przechodzi do omówienia wypadków związanych z połogiem w Berlinie, który odbył się jak najbardziej prawidłowo. Nikt przecież w to nie uwierzy, że synek Parczówny przywieziony po południu na ulicę Cesarzowej Augusty zachowywał się aż do następnego ranka tak cicho i spokojnie, iż nikt go nie słyszał. Również zachowanie się doktora Rosińskiego u hrabiny po połogu doprawdy jej nie obwinia. Zrozumiałe zaś jest, dlaczego hrabina wolała odbyć połóg w Berlinie. Nadto nie należy też zapominać o tym, co tak trafnie powiedział doktor Rosiński: "Upór kobiety jest czasami tak wielki, że go zrozumieć nie można".

Wreszcie doktor Wronker wykazywał niewiarygodność oskarżonej Ossowskiej, która nie działała bezinteresownie. Zwracając się w zakończeniu swej mowy, która trwała z górą pięć godzin, do sędziów przysięgłych, wskazywał, że cała opinia publiczna orzekła się już po stronie oskarżonych hrabiostwa Węsierskich-Kwileckich, tak że sprawiedliwy ich werdykt może tylko zaprzeczyć winę hrabiny i spowodować całkowite jej uniewinnienie.

Przemawiali jeszcze obrońca Sikorski za uwolnieniem Knoski i Chwiałkowskiej, obrońca Eger za uwolnieniem Ossowskiej.

Posiedzenie przeciągające się do późnych godzin wieczornych zmęczyło wszystkich. Zauważono, że na ławie oskarżonych Ossowska ucięła sobie godzinną drzemkę, na ławie dla świadków widać również głowy pochylone w smacznym śnie.

 

Nadszedł wreszcie ostatni dzień rozpraw, była to środa 25 listopada 1903 roku. Ze sprawozdań prasy wiadomo, że przysięgli, znużeni przeciąganiem się procesu, już wczoraj domagali się zakończenia, wyrażając gotowość przesiedzenia choćby do późnej nocy. Doszło nawet do starcia z tego powodu między przewodniczącym a obroną, lecz ostatecznie wzięły górę argumenty obrońców; domagali się udzielenia im odpowiednio długiego czasu dla przedyskutowania czternastu pytań, przedkładanych przysięgłym.

Dzisiaj wreszcie wyrok musi zapaść. Na ulicach prowadzących do Moabitu panował od rana wzmożony ruch; wiele dorożek, sporo pięknych prywatnych powozów i długie szeregi pieszych. Wokół gmachu sądowego już w godzinach rannych zrobiło się tłoczno. Salę rozpraw wypełniła do ostatniego miejsca doborowa publiczność, wszędzie widać kosztowne futra, brylanty, aksamity i jedwabne suknie pań. Olbrzymie ich kapelusze, cylindry czarno ubranych panów, niczym w foyer wytwornego teatru na głośnej premierze. Przewodniczący obawiając się demonstracji zabronił surowo wszelkich objawów sympatii lub antypatii. Dla nadania sobie posłuchu kazał rozmieścić na sali sporo policjantów. Zwraca uwagę, że policjanta widać zawsze tam, gdzie skupiło się więcej pań. Po mężczyznach spodziewano się snadź większego opanowania. Skoro tylko dają się słyszeć głośniejsze słowa, rozbrzmiewa groźne Ruhe policyjnych stróżów. Jak pisał któryś z korespondentów: "Hrabina miała tedy dziś dużo towarzyszek niedoli; wiele rodowych arystokratek znajdowało się pod nadzorem żandarmów".

O godzinie 10 nie wpuszczano na salę rozpraw również osób zaopatrzonych w karty wstępu, nawet dla dziennikarzy nie zrobiono wyjątku. Niebawem zbita masa wypełniła tak szczelnie korytarze, że trzeba było zarządzić opuszczenie ich. Wypchnięto wszystkich do rozległego westibulu. Lecz niedługo pozostawiono ich tutaj. Około godziny pierwszej pojawił się duży oddział policjantów z kilkoma woźnymi sądowymi na czele. Zaczął rozpychać tłum. Rozstępowano się nawet chętnie w przekonaniu, że zapadł już wyrok i niebawem ukażą się oskarżeni; ogólnie panowało przekonanie, że wszyscy będą uwolnieni, dały się nawet słyszeć już gdzieniegdzie okrzyki wiwatujących. Okazało się jednak, że rozprawa toczy się w najlepsze, przysięgli nie udali się jeszcze na naradę, a policjanci otrzymali jedynie rozkaz opróżnienia gmachu sądowego.

Tłum znalazłszy się pod gołym niebem nie rozszedł się. Otoczył studnię ozdobioną grupą przedstawiającą lwa duszącego węża i cierpliwie czekał przed gmachem na wyrok. Rósł nawet bezustannie, zebrało się wreszcie dobrych kilkadziesiąt tysięcy berlińczyków. Cały rozległy plac zapełniony był czarną, zbitą masą. Stało tam mnóstwo pań w eleganckich kostiumach, panów z teczkami pod pachą, nikt nie ruszał się, aby zjeść obiad.

Na sali tymczasem kończył przemówienie adwokat Chodziesner. O ile adwokat Wronker trzymał się ściśle kodeksu i istoty przestępstwa, o tyle doktor Chodziesner apelował do uczuć szlachetnych, do uczuć ludzkich sędziów przysięgłych. Długa jego mowa nie była pozbawiona akcentów politycznych. Ostrzegał przed lekceważeniem narodu polskiego i zapytywał donośnym głosem, dlaczego przysięga złożona przez chłopa polskiego ma mieć dla sądu mniejszą wartość aniżeli przysięga Niemca. Nie darował prokuratorowi Müllerowi zlekceważenia obrońców, a gdy ten chciał przerwać jego wywody, odparł tylko: "Proszę mi nie przeszkadzać". Ostro skrytykował postępowanie sędziego śledczego Fotha i opinię profesora Dührssena, tak że przewodniczący uznał za stosowne wziąć ich obu w obronę, piętnując wystąpienie doktora Chodziesnera jako niesłychane. Obrońca nie pozostał dłuższy w odpowiedzi.

Następnie zwraca się do sędziów przysięgłych i wywodzi: "Wy, panowie przysięgli, jesteście powołani zabrać decydujący głos w sprawie winy czy niewinności oskarżonych. Pan prokurator Müller zwraca wprawdzie uwagę, że jeśli dowody zgromadzone przez prokuraturę nie wystarczą wam, może stać się to ciosem śmiertelnym dla instytucji przysięgłych. Ja osobiście sądzę, że sądy przysięgłych przeżyją o wiele lat najmłodszego z berlińskich prokuratorów, któremu zresztą życzą jak najdłuższych lat". Przewodniczący znowu uważa za konieczne przywołać obrońcę do porządku. Doktor Chodziesner niezmieszany ciągnie dalej: "Ten proces dawno by się już zakończył, gdyby prokuratura nie broniła aktu oskarżenia, podobnie jak żołnierze z pogardą śmierci bronią skazanej na zagładę reduty. Każdy dzień procesu przynosił nowe rany, najgorszą zaś ranę zadały zeznania małżeństwa Cwellów. Wtedy już cała sztucznie podtrzymywana struktura aktu oskarżenia rozpadła się wniwecz. Nic nie pozostało. Uwolnijcie oskarżonych i przywróćcie im, tropionym od sześciu lat jak dzikie zwierzęta, zasłużony spokój".

W wymownych słowach bronili jeszcze: mecenas Rychłowski oskarżonej pary hrabiowskiej, a mecenas Zborowski oskarżonych Knoski i Chwiałkowskiej.

Obaj prokuratorzy wygłosili repliki. Dowodzili, że wywody obrońców nie obaliły gmachu oskarżenia. Wnioski swoje co do winy oskarżonych utrzymali w całej rozciągłości.

W imieniu obrońców oświadczył doktor Chodziesner, że nie zamierzają odpowiadać na repliki. Po czym przewodniczący doktor Leuschner pytał po kolei oskarżonych, czy pragną zabrać głos w ostatnim słowie. Hrabina Izabela i hrabia Zbigniew Węsierscy-Kwileccy odpowiadają krótkim: - Nie.

Akuszerka Ossowska daje wyraz swej radości, że będzie uwolniona, a po namyśle oświadcza, że jest winna.

Oskarżona Chwiałkowska i Knoska za pośrednictwem tłumacza podtrzymują zapewnienie, że są niewinne.

Potem przewodniczący przemówił do sędziów przysięgłych objaśniając im postanowienia prawne i upomniał ich, aby nie wyrokowali na podstawie opinii publicznej, lecz polegali na własnym zdaniu i wydali werdykt zgodnie ze swym przekonaniem.

Przysięgli wśród ogólnego napięcia udają się do pokoju obrad. Dochodzi godzina trzecia. Wszyscy spodziewają się krótkotrwałych narad i prędkiego ogłoszenia werdyktu. Tymczasem mija godzina jedna, druga, trzecia. Nikt nie chce wyjść z sali. Napięcie robi się nie do zniesienia. Posłużmy się piórem korespondenta Kuriera Warszawskiego Stwosza: "...panie okazywały o wiele więcej nerwowości aniżeli ta, której los miał się rozstrzygać. Zachowanie hrabiny Izy wzbudzało ogólne zdumienie, było ono niesłychanie interesujące ze stanowiska psychologicznego. Dla dramatopisarza studium nieocenione. Wyobraźcie sobie sytuację: niemal przez trzy godziny przysięgli debatują w swym pokoju, przez trzy godziny oskarżeni i publiczność czekają na wyrok. Panie zaczynają głośno szlochać - policja pozwala, gdyż przysięgłych nie ma na sali.

Tylko hrabina Iza siedzi spokojna, niewzruszona; z białą głową swoją wygląda jak posąg ze srebra. Czasem uśmiecha się z lekka i przygładza włosy. Otoczenie jej zapewnia, że całe to zachowanie, które zwłaszcza u kobiety wydaje się niepojęte, nadludzkie, opierało się na głębokiej religijności hrabiny Izy. Wspomniał o tym i obrońca Chodziesner. Gdy obrońcy po raz ostatni odwiedzili hrabinę w celi, znaleźli ją zupełnie spokojną, wprost wesołą. «W tej chwili - zauważyła - modlą się za mnie w kościołach; jestem pewna, że niewinność moja wyjdzie na jaw, że i włoska mi nie uszkodzą.»

Tę pewność, objawiającą się z mistyczną jakąś siłą, okazywała hrabina Iza w całym ostatnim okresie procesu. Przed kilkoma dniami obchodziła w więzieniu urodziny, celę zamieniono w ogród, a wśród licznych gratulantów, którzy bez trudności znaleźli przystęp do hrabiny, znajdował się też mały chłopczyk z Wróblewa, syn dzierżawcy, rówieśnik hrabiego Józia. Ucałowawszy go w czoło, hrabina rzekła: - Za kilka dni zobaczymy się we Wróblewie!

Najciekawszym zaś objawem niezłomnej pewności był rozkaz wydany przez hrabinę dziś z rana, aby spakowano rzeczy i by wszystko gotowe było do odjazdu już od południa".

Wreszcie, zbliża się gadzina szósta, przysięgli wychodzą długim sznurem z pokoju obrad. Obrany przez nich przewodniczący ogłasza werdykt uniewinniający wszystkich oskarżonych. Publiczność na sali zapomina, gdzie się znajduje, przyjmuje werdykt głośnymi okrzykami, wybucha ogólny głośny hałas. Ucisza się, gdy przewodniczący grozi ogólnym usunięciem z sali.

Korespondent berlińskiego Lokal-Anzeiger zapewniał, że werdykt uwalniający zapadł dziewięciu głosami przeciwko trzem. Wierzyć mu trzeba na słowo, gdyż narady przysięgłych są ściśle tajne i nie ma możności sprawdzenia ich przebiegu.

Na mocy werdyktu sędziów przysięgłych przewodniczący trybunału ogłasza wyrok uwalniający wszystkich oskarżonych od winy. Koszty ponosi Skarb Państwa.

Oskarżonych natychmiast puszczono na wolność.

Tymczasem tłumy zebrane przed gmachem sądowym, czekając tak długo na ogłoszenie wyroku, debatowały coraz głośniej. Korespondenci podkreślają, że odnosiło się wprost wrażenie, jakby miano obwieścić jakiś ważny akt dotyczący życia publicznego. Gdy wreszcie krótko po szóstej zjawił się ktoś w bramie i zawołał: "Sie sind frei alle miteinander" (Uwolnieni zostali wszyscy) - zerwał się formalny orkan. Krzyczano: "Hoch! Hoch! Hurra!" Nie rozchodzono się jednak, czekano na wyjście oskarżonych. Tymczasem przez główną bramę opuścili gmach sądowy tylko obrońcy. Powitały ich gromkie okrzyki mas. Władze więzienne - więzienie znajduje się tuż obok sądu - zorientowawszy się w nieoczekiwanym i niebywałym entuzjazmie berlińczyków, zarządziły, że oskarżeni opuszczą gmach boczną bramą. Nakazano także, aby wyjechali w zamkniętych dorożkach, sprowadzonych na podwórze w obrębie murów więziennych, i tutaj odbyło się załadowanie uwolnionych. Bocznej bramy pilnował podwójny kordon policjantów, marszruta dla dorożek została wytknięta, nie wolno im było jechać głównymi ulicami. Nie na wiele się to zdało, gdyż publiczność zorientowawszy się w przygotowywanych zarządzeniach, pchała się w kierunku bocznej bramy więzienia.

Na podwórzu więziennym zgromadziło się wiele osób połączonych z hrabiostwem Węsierskimi-Kwileckimi węzłami pokrewieństwa i przyjaźni. Wreszcie wyjeżdża pierwsza dorożka. Publiczność urządza owację. Była ona trochę przedwczesna, gdyż dorożka załadowana jest kuframi hrabiny Izabeli. Dopiero z drugiej wynurza się srebrzysta głowa hrabiny i uznanego jej syna Józia. Tonęli w kwiatach. Nie pomógł podwójny kordon policjantów, publiczność cisnęła się do dorożki, okrzyki wstrząsały powietrzem, z balkonów i okien sąsiednich domów, zajętych do ostatniego miejsca, powiewano chustkami. Hrabina Kwilecka dziękowała skinieniem głowy i ręki. W trzeciej dorożce siedział hrabia Zbigniew. Czuło się, że publiczność zawahała się przez chwilę, po czym również wróblewskiego ordynata przyjęto gromkimi okrzykami: "Hoch! Hurra!" W czwartym powozie zauważono głowę staruszki Knoski. Publiczność przyjęła ją szmerem współczucia: "Ach, das arme Grossmütterchen!" (Ach, ta biedna babcia.)

Korespondenci donosili ze zdziwieniem, że po zniknięciu dorożek publiczność rozchodziła się bardzo powoli. Mimo że śnieg zaczął prószyć, liczne grupki ludzi stały pod parasolami jeszcze z godzinę i debatowały zawzięcie. Przy ulicy Hohenstaufenstrasse, gdzie państwo Kwileccy znaleźli gościnę w domu krewnego swego, adwokata Sikorskiego, też wkrótce zaczęły gromadzić się rzesze publiczności. Hrabiostwo wraz z synem kilkakrotnie dziękowali z okien wiwatującym tłumom, rzucali nawet drobne monety, o które oczywiście powstała bójka. "Berlin urządził hrabinie Izie owację niebywałą" - kończy redaktor Stwosz swoją korespondencję z dnia 25 listopada 1903 roku.

Wieczorem hrabia Zbigniew wydał w zacisznych gabinetach u Borchardta przyjęcie dla obrońców. W radosnym nastroju, po wspaniałej kolacji, gospodarz ze staropolską gościnnością zaproponował odwiedzenie jeszcze jakiegoś lokalu rozrywkowego. Udano się do modnej wielkiej restauracji "Sichem". Publiczność rozpoznała bohatera procesu. Wiwatom nie było końca.

Nazajutrz po uwolnieniu udała się do hrabiny Kwileckiej po wywiad Maria Berg, reporterka Berliner Tageblatt. Hrabina podobno nie chciała przyjmować prasy. Dla pani Berg - kobiety w dziennikarstwie były wówczas zjawiskiem niecodziennym - zrobiła wyjątek. "Sądziłam - pisze reporterka - że dziesięciomiesięczne więzienie i czterotygodniowe tortury w sali sądowej złamały, a przynajmniej zgnębiły hrabinę. Kłam tym przypuszczeniom zadał serdeczny śmiech, jaki usłyszałam wchodząc do sali jadalnej.

«Czego życzy sobie kochana pani? Jak zniosłam dziesięciomiesięczne więzienie? Otóż, widzi pani, że jestem zdrowa i dobrej myśli, gdyż nie zawiodła mnie wiara. Otrzymałam zadośćuczynienie. W więzieniu śledczym przeznaczono mi ciasną celę, później otrzymałam jednak pozwolenie spędzania co dzień kilku godzin w obszernej, dobrze przewietrzanej sali. Miałam też własną pościel, a łóżko moje było przez cały dzień opuszczone na dół. W małym kufereczku posiadałam potrzebne przybory toaletowe, nie pozwolono mi tylko używać nożyczek i igieł. Od stycznia do lipca byłam odosobniona, nikomu nie pozwolono ze mną rozmawiać. Pomimo tego mogę oświadczyć, że miałam w więzieniu samych przyjaciół, wszyscy okazywali mi współczucie. Chłopca mego widziałam tylko cztery razy, ale zabroniono mi rozmawiać z nim po polsku. Wie on dokładnie, o co w tym procesie chodziło, toteż nie jest bardzo przyjaźnie usposobiony dla hrabiego Hektora.

«Walczyłam o dziecko swoje i przy boskiej pomocy zwyciężyłam. Doprawdy nie wiem, po co hrabia Hektor przeciwko mnie wystąpił. Ma przecież także syna. Obaj żyją, ale obaj też umrzeć muszą. Mnie przecież także synek odumarł. Dzięki Bogu Józio jest zdrów zupełnie i nie powrócę z nim więcej do Wróblewa. Zamyślam osiąść w Berlinie i tu wychować dziecko.

«W Berlinie znalazłam tyle współczucia, że nauczyłam się kochać i szanować Niemców. Nigdy w życiu nie zapomnę, jak mnie tutaj przyjęto. Teraz pozostanę jeszcze dwa dni w Berlinie, a następnie udam się do majątku brata mojego, hrabiego Seweryna Bnińskiego, pod Poznaniem».

Dzwonek u drzwi wejściowych nie milknie. Służba znosi kwiaty i listy, mnóstwo osób pragnie widzieć hrabinę, ale nie wpuszczają nikogo. Hrabina nakłada kapelusz i woalkę, wybiera się bowiem do Moabitu, skąd pragnie sama sprowadzić służące swoje Knoskę i Chwiałkowską.

«Na j gorsze było to - mówi - że do sierpnia nie miałam w więzieniu zwierciadła. Proszę wyobrazić sobie kobietę bez zwierciadła! Jeszcze jedno. O godzinie 6 wieczorem zabierano mi nóż i widelec. Toteż, gdy po tej godzinie chciało mi się jeść, musiałam używać palców. Czy to nie obrzydliwe!? Chodźmy, kochana pani, służące czekają, chcę je wysłać do Wróblewa».

Z młodzieńczą gracją zeszła ze schodów, aby już jako pani hrabina Kwilecka przestąpić próg tego gmachu, w którym wczoraj jeszcze przebywała jako oskarżona".

Prasa nadal rozpisywała się o sprawie. Doniesiono, że prokurator Müller został służbowo przeniesiony do Eberfelde. Można to było zrozumieć tylko jako wyraz dezaprobaty władz z powodu niepowodzenia w sprawie Kwileckich. Wkrótce ukazało się sprostowanie, że przeniesienie postanowione już było przed procesem. Doktor Müller oświadczył jednak, że jeśli władze wezwą go do objęcia stanowiska na prowincji, to woli raczej zrezygnować ze służby niż opuścić stolicę Cesarstwa Niemieckiego.

O kosztach sprawy też się rozpisano. Obliczano je na około 400 tysięcy marek. Z uznaniem stwierdzono, że obydwaj hrabiowie Bnińscy nie złożyli rozliczeń do kasy sądowej. Natomiast szczegółowy rachunek za siebie i rodziców przedłożył hrabia Hektor Kwilecki. Dawano wyraz nadziei, że nie podniesie swych należności. Posener Tageblatt pisał nawet, że powinien poczuwać się do pokrycia całkowitych kosztów sprawy. Jego sytuacja finansowa pozwala przecież na to.

W trzy dni po procesie udał się do hrabiny Węsierskiej-Kwileckiej sprawozdawca Kuriera Warszawskiego Stwosz, który zamieszczał tak przychylne dla niej sprawozdania z procesu. Oto co napisał: "W gościnnym domu pani Sikorskiej, żony jednego z obrońców, a zarazem kuzynki swej, przyjmuje hrabina Iza grono uprzywilejowanych.

Z daleka poznać można dom, w którym przebywa, gdyż zbite tłumy stoją przed nim od rana do nocy. Gdy dorożka zajeżdża, dwadzieścia usłużnych rąk otwiera drzwiczki, dwadzieścia innych dzwoni do bramy. Wchodzi się jak do czarodziejskiego pałacu.

W salonie hrabina Iza, otoczona krewnymi, wstaje na powitanie gości. Postać jej jest znacznie smuklejsza niż się wydawała na ławie oskarżonych. Czarna jedwabna suknia i czarna kokarda muślinowa. Żadnych zresztą ozdób ani klejnotów.

Hrabina wyjmuje papierosa z ust i nie czekając na pytania ciekawych gości odpowiada. Ze zdumieniem patrzą na nią ci, którzy po raz pierwszy widzą ją z bliska: bo ta kobieta, która w sali sądowej czyniła wrażenie posągu, przemieniła się nie tylko w osobę pełną temperamentu i życia, ale stała się trzpiotowata! Mówi ze swadą niewyczerpaną, a werwy i zmienności wyrazu pozazdrościć mogły jej Rejane i Modrzejewska.

«Nie dziwcie się państwo, że palę: jest to pierwszy mój papieros od lat siedmiu. Po narodzinach Józia - wszak było to dla nas szczęściem niesłychanym - ślubowałam mnóstwo rzeczy, między innymi, że nigdy już nie włożę klejnotów i że przestanę palić. No, klejnotów dotychczas nie noszę, nie dlatego, że ich nie mam, jak twierdzą panowie Mieczysław i Hektor, lecz dlatego, że braku ich wcale nie czuję. Lecz niepalenie dokuczyło mi. A po szczęśliwym wyniku procesu, w którym powtórnie sobie Józia zdobyłam, sądzę, że ten papieros nie będzie grzechem.

«Należy mi się przy tym nagroda po przyjemnościach więziennych. Nie możecie sobie wyobrazić, jakich uczuć doznaje człowiek cywilizowany, gdy po raz pierwszy wstępuje do takiej celi w Moabicie. Deska u ściany - to łóżko, druga deska - to stołek, trzecia deska - to stół. Voila mon mobilier! Zrozpaczona zawołałam: - Jak to, ani jednego krzesła?

«Jednak przyjęłam to wszystko ze względnym spokojem. Jedna rzecz tylko mnie oburza: poddano mnie antropometrii według systemu Bertillona, comme la derniere des coquines! A byłam dopiero pod śledztwem.

«Użalałam się dyrektorowi więzienia Sauerowi. Udawał niezmiernie zdziwionego: - Nie dałem żadnego polecenia! Nie wiem o niczym...

«Pan Sauer nie wiedział o niczym. Nie wiedział też, że aż do lipca nie wolno było nikomu przemówić do mnie, że w pierwszych tygodniach musiałam sama ubierać się, sama słać łóżko, sama sprzątać pokój, sama czyścić odzienie. Z czasem dopiero otrzymałam służebną. Okazało się wówczas, że te panny są najbardziej dystyngowanymi osobami w Moabicie. Niektóre z nich były pokojówkami w pierwszych domach berlińskich. Panna Taube na przykład, która mnie usługiwała, była poprzednio u kanclerzowej hrabiny Bülow. Taube była moim dobrym aniołem. Ona jedna śmiała, mimo zakazu, mówić do mnie, dzięki czemu poduczyłam się niemieckiego. Jej zawdzięczałam, że mogłam sprowadzać sobie podwójne porcje potraw, których połowę przesyłałam Knoskiej i Chwiałkowskiej.

«Ale ci panowie sędziowie! Ten pan Foth! Przyjmowali mnie jak zbrodniarkę i mawiali codziennie: - Pani jest winna. Pozostaje pani tylko jedna droga: zwrócić się do cesarza z prośbą o ułaskawienie.

«A nie, nie, nie - odpowiadałam - i sto razy nie! Nie zwrócę się do cesarza, bo jestem niewinna. Mylą was pozory. Prawda, że robiliśmy tysiące głupstw, bo taka u nas panowała radość. Przyznaję: była u nas une maison de fous. Ale to wszystko!

«Najbardziej irytował ich dobry mój humor. Wiedząc, czym się ta farsa skończyć musi, nie straciłam go i drażniłam moich katów wesołymi pomysłami.

«Skąd się pani ten humor bierze? - zapytywali mnie ci panowie w okularach.

«Z przeświadczenia niewinności!

«Pan prokurator Müller, młody, przystojny, elegancki, i, o ile słyszę, bardzo bogato ożeniony, traktował mnie z widoczną nienawiścią. Uważał mnie snadź za nieprzyjaciółkę. Za przeszkodę w karierze. Dawno już poczuł, że zrobił une gaffe enorme, z której nie potrafi wybrnąć. Państwo straci na tym głupstwie pół miliona, a on posadę.

«Ale zamykam księgę przeszłości, nie chcę już myśleć o więzieniu. Podobnie zakończyłam obrachunki z Kwileckimi. Przebaczyłam im z całego serca i od tej chwili dopiero czuję się istotnie swobodna. A mówiąc między nami, miałam im wiele do wybaczenia... Nie można mieć wyobrażenia, co to było. Nie proces, lecz wojna według wszelkich reguł sztuki strategicznej. Starano się po prostu pozbawić nas wszelkich środków, ba, odciąć nam żywność! W Berlinie rozpuszczono pogłoskę, że jesteśmy zrujnowani, że nie zdołamy opłacić adwokatów. Jednak znaleźliśmy obrońców pierwszorzędnych, a przypuszczam, że i oni będą z nas zadowoleni, bo zapłaciliśmy obronie ogółem 75 tysięcy marek. Agnaci ostrzegali przed nami wszystkie firmy, które dostarczały nam czegokolwiek. Pisano nawet do fabrykanta lugduńskiego, u którego kupowaliśmy jedwabne materie.

«Co gorsza, starano się w towarzystwie dyskredytować nas, jak gdybyśmy byli istotnie zbrodniarzami. Przyjeżdżamy do Warszawy na wesele krewnej naszej hrabiny Krasińskiej z księciem Czartoryskim. Hrabia Potocki prosi kuzynka naszego, młodszego syna hrabiego Mieczysława, by go przedstawić mnie i córce mojej. Pan Kazio obraca się na obcasie: - Connais pas ces dames. - Ah, c'est comme ca - odparł hrabia Potocki - w takim razie sam się przedstawię. Niedługo potem byliśmy w Krakowie na ślubie hrabiny Tarnowskiej: podobna przygoda.

«Agnaci zarzucają nam długi. Przyganiał kocioł garnkowi! Ci panowie porobili znacznie większe niż my, tylko że posiadają zarazem niepospolity talent - dziedziczenia. Nikt nie naliczy milionów i ziem, które przeszły przez ręce hrabiego Mieczysława. I Hektor, chociaż zresztą Bogu ducha winien, jest w czepku urodzony. Zewsząd sypią się nań fortuny. W ten sposób spłaca się długi. I Wróblewo miało załatać pewne mankamenty. Projektowano podobno zaciągnięcie pożyczki w wysokości miliona. Żałuję, że taka kombinacja się nie udała...

«Ale zresztą, cóż tam winien ten biedny Hektor? Cherchez la femme!

«Wszystko, co wycierpiałam od krewnych, wynagrodziła mi sympatia obcych. Wdzięczna, z całego serca wdzięczna jestem prasie polskiej, a zwłaszcza warszawskiej, że się tak serdecznie ze mną obeszła. Lecz przyznać muszę, że i Niemcy tak się wobec mnie znaleźli, jakby nigdy nie było sprawy wrzesińskiej, jakby hakatyzm był czczym wymysłem. Otrzymałam tuziny listów od poważnych osobistości niemieckich, które wyrażają gorące sympatie dla naszego społeczeństwa. 

«Oto ustęp z listu pewnego tajnego radcy: Chcę zwrócić uwagą pani na to, że naród niemiecki bynajmniej nie żywi ku Polakom niechęci, którą mu zarzucacie. Niczego bardziej byśmy nie pragnęli niż szczerej z wami zgody. Mogła się pani przekonać o tym braku uprzedzeń z wyroku przysięgłych. Nie, nie nienawidzimy Polaków, chociaż wy nas przeklinacie. Chcielibyśmy, byście się czuli szczęśliwi w naszym sąsiedztwie. Zechciej pani powiedzieć to rodakom swym, zechciej donieść im, jak w Berlinie myślą o Polakach i jaka radość panowała tu po uwolnieniu pani.

«I w samej rzeczy jestem oszołomiona tymi owacjami ludu berlińskiego. Wyobraźcie sobie państwo, że gdym wyjechała z Moabitu, tłumy biegły za dorożką aż do Hohenstaufenstrasse, całując ręce moje przez okna dorożki. I teraz jeszcze, kiedykolwiek wyjadę, tłumy poznają mnie w dorożce i dają się we znaki dorożkarzowi. Das ist der Wilke, der die Gräfin fährt! (To ten Wilke, który wozi hrabinę).

«Dziwne bywają objawy popularności. Onegdaj zaproponowano mi 5 tysięcy marek, bym się dała odlać w wosku do panopticum... W ten sposób nie zamyślam wystąpić publicznie, ale być może, że pokażę się publiczności berlińskiej przy innej sposobności: zaśpiewam może w koncercie na korzyść ubogich berlińskich. Bo czuję istotnie obowiązek odwdzięczenia się tym tłumom za dobre serce, za ten ich szał...»

«To był triumf królowej!» - odezwał się ktoś z obecnych.

«Nie - odparła hrabina Iza - to było zwycięstwo matki»".

Hrabia Hektor Kwilecki w dzień po procesie złożył następujące oświadczenie:

 

"Ja niżej podpisany oświadczam:

Przekonawszy się o zupełnej niesłuszności zarzutów, które były przedmiotem znanego procesu przeciw hrabinie Izie Węsierskiej-Kwileckiej, a żałując, że postępowaniem moim ciężko obraziłem JWP Hrabinę, Małżonka jej, Dzieci, Rodzeństwo i spokrewnione Rody, cofam wszelkie moje w procesie tym dane oświadczenia i przepraszam jak najmocniej tych wszystkich, których czci i honorowi uchybiłem. 

Berlin, 26 listopada 1903 roku.

(-) Hektor Kwilecki".

 

Dziennik Poznański, organ wielkopolskich ziemian, umieścił oświadczenie to w nr 272 z dnia 28 listopada 1903 roku na stronie tytułowej, lecz bez słowa komentarza i przykremu procesowi nie poświęcił już więcej uwagi. Zamiar sfer ziemiańskich pokrycia jak najprędzej sprawy milczeniem był oczywisty, lecz opinia publiczna w Księstwie nadal żywo ją komentowała.

"W chwili gdy piszę te słowa - przekazał nam wymieniony już poprzednio Henryk Sokolicz - odzywają się nad uchem hałaśliwe echa procesu Kwileckich. Opowiadano mi, że w Warszawie robiono zakłady, kto będzie górą: Hektor czy Iza? U nas o zakładach takich nie słyszałem, ale widziałem pięści zaciśnięte i oczy rozpalone wściekłością. Dla was było to tylko sensacją, u nas, w najbliższym sąsiedztwie Kwilcza, Oporowa i Wróblewa, było polityką, likwidacją prywatnych pretensji, familijnym piekiełkiem. A gdy widoki wygranej przechylać się zaczęły coraz bardziej na stronę hrabiny Izy, gdy hrabia Hektor tracił jedną placówkę po drugiej, zapanował w sferach skoligaconej z nim lub zaprzyjaźnionej arystokracji świeckiej i duchownej popłoch nieopisany. Wiem, że odradzano mu ten proces, wiem, że w pałacu arcybiskupim krytykowano ostro postępowanie pana Hektora, ale gdy jasne się stało, że przegra sprawę z kretesem i że olbrzymia większość społeczeństwa raduje się z porażki magnata, postanowiono ocalić choć resztki jego opinii, ratować jego stanowisko w społeczeństwie poznańskim. Hrabia Hektor jest bowiem jednym z głównych filarów obozu klerykalnego i osobistym przyjacielem arcybiskupa, a skompromitowanie takiego człowieka musiało być poniekąd ciosem dla całego stronnictwa.

Rada w radę, postanowiono użyć środka wyjątkowego dla przywrócenia mu sympatii w naszym partykularzu. I oto ukazał się list hrabiego Hektora, w którym bije się w piersi, ogłasza uroczyste mea culpa i przeprasza pokornie tych wszystkich, których tak ciężko skrzywdził swoim apetytem na wróblewski majorat lub - bądźmy obiektywni - swoją dbałością o czystość rodu Kwileckich.

Różnie tu ludzie mówią o tym akcie pokory, który podały do wiadomości publicznej przed chwilą nasze dzienniki, o którym jednak już od wczesnego ranka opowiadał sobie cały Poznań. Przyjaciele hrabiego Hektora twierdzą stanowczo, że jego przeproszenie jest dziełem skruchy istotnej, że ten człowiek pobożny i głęboko religijny czuł potrzebę upokorzenia się, odbycia spowiedzi publicznej, stwierdzenia własnym przykładem, jak chrześcijanin prawdziwy postępować powinien.

Szeroka publiczność nie wierzy jednak tej interpretacji i przypuszcza, że główną rolę w tej sprawie odegrały wysokie sfery kościelne, które za jaką bądź cenę pragnęły ocalić stanowisko polityczne i społeczne wpływowego męża i nakazały mu odegrać rolę szlachetnego pokutnika, aby przebłagać opinię. Nie zapominajmy, że Poznań jest terenem niezmiernie ciasnym i że na tym terenie hrabia Hektor byłby na długie lata stracony, gdyby nie udało się złagodzić przykrych wrażeń, płynących ku nam z Moabitu. A skrucha zawsze rozczula, bohaterstwo pokory rozbraja.

Więc włożył włosiennicę i pokutę czyni. To naprawdę czyn bohaterski, ale ludzie są tak podejrzliwi, że gotowi nie uwierzyć szczerości pokutnika.

Proces hrabiny Kwileckiej wywarł również silne wrażenie w kołach niemieckich, mianowicie prawniczych, a stwierdzam z prawdziwą przyjemnością, że nawet w sferach zajadłych hakatystów krytykują niezmiernie ostro stronniczość przewodniczącego i niespotykaną prawie w dziejach sądownictwa taktykę prokuratorów.

Ci panowie upili się formalnie nienawiścią do oskarżonych i tylko tym stanem moralnej nieprzytomności wytłumaczyć sobie można takie fajerwerki retoryczne, jak: «całe społeczeństwo polskie chce wydrzeć oskarżonych z rąk sprawiedliwości» lub: «skazując podsądnych, spełnicie, panowie przysięgli, wielką misję kulturalną», albo wreszcie: «nie wierzcie zeznaniom ludzi ciemnych, nie cofających się nawet przed krzywoprzysięstwem, gdy chodzi o Polaka i katolika». To bezczelne dorabianie melodii politycznej, to wyzyskiwanie polonofobii dla wytargowania wyroku potępiającego oburzyło nawet tych Niemców, którzy w życiu publicznym przyznają się zupełnie otwarcie do chorągwi hakatystycznej.

Szlachetniejsze jednostki mówią surowo, że to nikczemność, kompromitująca w najwyższym stopniu sądy niemieckie; mniej szlachetne bąkają pod nosem, że to niezręczność, za którą hrabina Iza wdzięczna być powinna prokuratorom".

Zakończenie procesu nie zatamowało potoku artykułów i felietonów nadal komentujących tę głośną sprawę. Jak stwierdził któryś z dziennikarzy, gdyby zebrać wszystko to, co napisano w sprawie Kwileckich, można by zapełnić niemalże całą bibliotekę ordynacji we Wróblewie. Pisma hakatystyczne używały sobie w dalszym ciągu na temat polnische Wirtschaft, krytykowały instytucję sędziów przysięgłych, którzy taki mogli wydać wyrok, ale i one musiały przyznać, że pruska procedura karna do najlepszych snadź nie należy. Pisma liberalne doszukiwały się winy w różnych instytucjach istniejącego ustroju, odezwały się też głosy krytykujące fideikomisy jako przestarzałe, uważając za niezgodne z duchem czasu, aby córki ordynata, o ile nie miał on męskiego potomka, musiały po śmierci ojca opuszczać niemalże z torbami rodowy majątek, majątek zaś ów przypadał często jakiemuś bardzo odległemu agnatowi. Pisano przecież, że hrabia Kwilecki - gdyby Wróblewo nie było ordynacją - mógłby nawet wprost z ulicy adoptować sobie syna i jemu zapisać całe dobra, a żaden agnat nie miałby prawa zgłaszać najmniejszego sprzeciwu.

Dla zaokrąglenia całości obrazu warto przytoczyć dwa głosy prasy niemieckiej. Hakatystyczny Posener Tageblatt usiłował wykorzystać to wszystko dla polityki rugowania Polaków, i to nie tylko w obrębie granic Cesarstwa Niemieckiego. Między innymi pisał: "Nie można było dobitniej, jak to się w tym procesie stało, przedstawić oczom ludu niemieckiego konieczności prowadzenia niemieckiej, świadomej swojego celu polityki na kresach wschodnich, nie żałując środków. Nauka poglądowa, jakiej udzielano przez dwadzieścia dni w sądzie w Moabicie, otworzy wreszcie oczy wszystkim owym kołom, które sąd o stosunkach panujących wśród Polaków mających obywatelstwo pruskie czerpały dotąd z rzekomo obiektywnych źródeł. Obraz życia we Wróblewie jest typowy dla całej Polski. Proces dał także sposobność do porównania stosunków panujących w Warszawie i w Galicji. Sprawozdania mało wprawdzie o tym mówiły. Powiadano tylko, że w Krakowie sprzedaż dzieci odbywa się nawet za pośrednictwem prawników, co pozwoliło wyrobić sobie pogląd o tamtejszych na pół azjatyckich stosunkach. A co dzieje się w Warszawie! Jeżeli wobec tych wzorów Polacy, obywatele pruscy - jeszcze ciągle korzystne czynią wrażenie, to wynika z tego, ile na polu kultury Niemcy tu na wschodzie względem Polaków zdziałały. Ale zarazem pamiętać trzeba, iż wyniki, jakie Polacy osiągnęli, właściwie Niemcom zawdzięczają, tym setkom tysięcy naszych ziomków, którzy - niestety z naszej winy! - stali się Polakami i przynieśli z sobą świeżą siłę, germańskie cnoty i zalety. Bez tej pomocy i wpływu, jaki pruscy Polacy na Galicję i Królestwo Kongresowe wywierają, staliby się Polacy dawno łupem swych błędów, swojej zniewieściałości... Proces ten odsłoni stosunki, które Polacy dotąd troskliwie ukrywali, i otworzy im samym oczy na zgniliznę panującą we wszystkich warstwach ich narodu. Myliłby się każdy, kto by sądził, ze polski stan średni przedstawia zbiór wszystkich cnót i zalet. Jak polska szlachta, tak też i niższe warstwy są dziedzicami swych przodków, którzy nic nie zapomnieli i niczego się też nie nauczyli. Charakter polski w niczym się nie zmienił i nie może się zmienić. Jesteśmy wolni od wszelkiej faryzeuszowskiej zarozumiałości, ale stosunków, jakie odsłonił proces Kwileckich, nikt by u nas nie znalazł. Jądro naszego narodu jest zdrowe".

W rzeczywistości był to artykuł nad wyraz faryzeuszowski, co zresztą słusznie podkreśliła prasa polska. Dość było wskazać na toczący się równocześnie ze sprawą Kwileckich proces porucznika Bilsego, który "zrywał osłonę kryjącą stosunki" w pruskich kołach wojskowych. W kilka lat później zaś sprawa księcia Eulenburga rozgłosem i obnażonymi w niej brudami wyraźnie przyćmiła proces Kwileckich.

Odmienne wnioski niż hakatystyczny Posener Tageblatt wyciągnął ze sprawy Kwileckich znany poseł do parlamentu pruskiego Gerlach. Artykuł jego ukazał się w wiedeńskim, czasopiśmie Zeit. Gerlach między innymi wywodził:

"Kiedy hrabina Kwilecka i jej mniej zajęcia budzący współobwinieni opuścili po uwolnieniu Pałac Sprawiedliwości, publiczność nader burzliwie ich aklamowała. Lud ratyfikował wyrok sądu ludowego. Polska klerykalna hrabina, żona ordynata, panująca nad niewolniczo uległą służbą, typowa przedstawicielka polnische Wirtschaft - otoczona demonstrującą na jej cześć ludnością, złożoną z antypolskich, antyklerykalnych i antyfeudalnych mas berlińskich! Nie wiem, czy kiedykolwiek przedtem berlińczycy wybrali sobie bohatera tak bardzo sprzecznego z wszystkimi ich uczuciami. Poczucie prawa przełamuje granice antypatii..."

Następnie Gerlach daje krótki przegląd polityki pruskiej wobec Polaków od czasów Capriviego do lat ostatnich i powracając do procesu Kwileckich tak dalej pisze:

"...Kto dokładnie śledził bieg procesu, nie może dość nadziwić się sposobowi prowadzenia śledztwa, a bardziej jeszcze dziwi się temu, że odważono się na podstawie tak marnego materiału dopuścić do rozprawy głównej. Najbardziej jednak dziwi sposób, w jaki przez kilka tygodni tę rozprawę prowadzono. Trudno było pozbyć się uczucia, że obok urzędowego oskarżyciela, obok prokuratora, istniał jeszcze szereg oskarżycieli półurzędowych, między nimi zaś ludzie, którzy z mocy zajmowanego stanowiska najbardziej byli do neutralności zobowiązani. Ale skoro nawet lekarze-rzeczoznawcy nakłonić się dają do tego, aby przekraczając swoje kompetencje stać się pomocnikami prokuratora, a przewodniczący to toleruje - ten sam przewodniczący, który bez namysłu gani prałata księdza Jażdżewskiego za wypowiedzenie własnej opinii - to rzecz staje się naprawdę cokolwiek podejrzana. A co dopiero zachowanie się prokuratury!!! Rzadko 'kiedy jakaś władza tak się skompromitowała jak prokuratura w sprawie Kwileckich. Żaden niepruski prawnik nie rozumie, jak prawnik mógł w tym przypadku dowodzić winy oskarżonych.

W najostrzejszy sposób zaprotestować musi opinia publiczna przeciw temu, że nie tylko postawiono wniosek, aby oskarżonych uznać winnymi, ale nawet wywierano na przysięgłych presję moralną. A gdyby prokurator tłumaczyć się chciał tym, że wykonywał tylko rozkaz przełożonych, to jednak obciąża go zarzut, że dał się użyć do czegoś, do czego nie zobowiązuje go nawet największa zależność. Co prawda o wiele dotkliwszy zarzut dotyczy jego przełożonych władz, które ponoszą odpowiedzialność za jego wywody. Z wywodów prokuratora Müllera można było wywnioskować, że chodzi mu o wyrok zasądzający za jaką bądź cenę. Nie szło już wcale o to, czy dziecko zostało podsunięte lub nie, ale o to, czy ma się wyrokiem sądowym napiętnować polnische Wirtschaft lub nie. Polskość otrzymać miała cios w samo serce. Jak w powieści Zoli La verite walka o winę lub niewinność nauczyciela Simona przedstawia walkę pomiędzy szkołą świecką a duchowną, tak tu cała polskość w swojej rzekomej korupcji miała być zaatakowana w osobie hrabiny Kwileckiej.

Taka co najmniej jest opinia publiczności. Dlatego to hrabinę Kwilecką przed Pałacem Sprawiedliwości witano oklaskami".

Do analizy Gerlacha, jeśli chodzi o reakcję berlińczyków, niewiele można by dorzucić, należy się z nim zgodzić, że nieoczekiwany entuzjazm publiczności berlińskiej tylko wymienionymi przez niego motywami wytłumaczyć można.

Na zakończenie cytowanych z prasy artykułów jeszcze urywek kończący artykuł Tentama umieszczony w Słowie: "... W pałacu wróblewskim zawrze nowe życie. Czy tylko rzeczywiście nowe? Czy dziesięciomiesięczna pokuta w moabickim więzieniu śledczym, czy czterotygodniowe rozprawy sądowe, podczas których prano przed oczyma całego świata brudną bieliznę, piętnowano gospodarkę wróblewską, obrażano brutalnie i bezwzględnie najdelikatniejsze uczucia kobiece, próbowano w osobach obwinionych zohydzić całe społeczeństwo - podziałają zbawiennie na uwolnionych, zachęcą ich do porzucenia dotychczasowej drogi, do rozpoczęcia nowego, prawdziwie obywatelskiego życia? Czy chwile te smutne i przygnębiające stanowić będą przestrogę i naukę dla przyszłego ordynata, ustrzegą go od życia wiodącego do niechybnej zguby? Czy wreszcie dramat lub skandal, zakończony świeżo przed sądem przysięgłych w Moabicie, będzie przykładem odstraszającym dla tych, którzy, stojąc na świeczniku, korzystają wyłącznie z przywilejów, a depcą wszelkie obowiązki złączone z tym stanowiskiem?"

 

Stanisław Szenic "Pitaval wielkopolski", 1960








Stanisław Szenic - SPRAWA KWILECKICH - 1