Tygodnik Powszechny, nr 2/2000
MARIAN STALA
Coś się skończyło, nic się nie chce zacząć
DYSKUSJA O LITERATURZE LAT 90.
Pamięci Jerzego Kwiatkowskiego
Porządkowanie przygód poezji w zamkniętym przedziale czasu należy do utrwalonych zwyczajów krytycznoliterackich. Można ów zwyczaj akceptować bez uzasadnienia, można go kwestionować i podważać, z pewnością jednak nie należy go lekceważyć... Mówiąc inaczej: nie trzeba być entuzjastą bilansów i podsumowań, by zgodzić się z tym, iż co jakiś czas nadchodzi moment zachęcający do spojrzenia w przeszłość i zapytania o sens tego, co się zdarzyło. Taki moment, w którym przypomina się fraza Norwida, mówiącego: "(...) poezja polska (...) znajduje się w krytycznej chwili".
Taką chwilą był z całą pewnością rok 1918; był nią także rok 1956. Taką chwilą był (a może tylko miał być...) rok 1989. Dowodów tego przeświadczenia szukać trzeba w nastrojach sprzed dziesięciu lat, w sądach, które wówczas wydawały się oczywiste, w zdaniach podawanych z ust do ust...
Nie wiem, czy można dziś, w grudniu 1999 roku zrekonstruować (i sprawiedliwie ocenić) nadzieje i pragnienia sprzed dziesięciu lat. Przekonany jestem natomiast, że właśnie teraz warto - a nawet trzeba - zadać kilka podstawowych pytań dotyczących poezji. (A poprzez nią: całej literatury, całego życia duchowego...)
Najpierw zatem trzeba spytać, czy rok 1989 rzeczywiście okazał się "chwilą krytyczną" współczesnej polskiej poezji. Potem będą się mogły zjawić kwestie następne. Co działo się, co było ważne w poezji ostatnich lat? Czy to, co się zdarzyło, uzasadnia wyodrębnienie ostatniej dekady jako wyrazistego segmentu w historii współczesnej sztuki poetyckiej? A także: czy początek roku 2000 jest właściwym momentem podsumowań i przewidywań przyszłości? Takie właśnie pytania stanowią punkt wyjścia moich uwag.
Kiedy wraca się do roku 1989, trudno uciec przed wstępnym banałem: ów rok stał się czasem szczególnym ze względu na politykę i w przestrzeni przez nią wyznaczonej. To w perspektywie politycznej ostatnie dziesięciolecie było dekadą przebudowy (i to bez względu na to, jak ocenimy jej rezultaty)... Tę oczywistość trzeba przywołać, gdyż wyróżnienie roku 1989 w kulturze (i w poezji) - jest jej konsekwencją. Ściślej mówiąc: nadzieje, rozbudzone w kulturze dziesięć lat temu, były w znacznej części rezultatem silnie ugruntowanego w Polsce przekonania, iż wielkie zdarzenia polityczne wywołują analogiczne przemiany w sferze ducha. Przekonanie to, bez względu na jego absolutną sprawdzalność, okazało się prawdziwe zarówno w okolicach roku 1918, jak 1956. Być może zatem to właśnie pamięć o tych latach (i związanych z nimi zdarzeniach kulturalnych) podsyciła oczekiwanie na kolejny przełom, zrodziła apetyt na wielką przemianę...
To oczekiwanie może się dzisiaj wydać naiwne. Więcej: bywa ono kwestionowane i wyszydzane. Niesłusznie. Niesłusznie choćby dlatego, iż pragnienie przełomu w kulturze (literaturze, poezji) było dziesięć lat temu realną siłą, rzeczywistym motywem (i motorem) działania...
Powiem inaczej. Pragnienie przełomu zostało w 1989 roku najwyraźniej wyartykułowane w języku krytyki, odwołującej się do analogii historycznych. (Przypominam głos Jana Błońskiego, który zestawił tamten moment z rokiem 1918.) Ale: równie ważne, a może nawet ważniejsze jest to, iż pragnienie owo bardzo szybko znalazło swój podmiot, spersonalizowało się, stało się własnością twórców, którzy już od połowy lat osiemdziesiątych przygotowywali swoje wkroczenie do poezji. Więcej: to pragnienie wpłynęło decydująco na publiczne zachowania wspomnianych twórców, na ich koncepcję obecności w kulturze. Krótko mówiąc: najgłośniejsi poetyccy debiutanci z końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych (na ogół kojarzeni z kwartalnikiem "bruLion") zaczęli - świadomie i konsekwentnie - posługiwać się retoryką przełomu. To znaczy zaczęli przedstawiać samych siebie jako odnowicieli poezji, przystąpili do burzenia zastanych hierarchii poetyckich (tych zwłaszcza, które kojarzono z latami osiemdziesiątymi), zaproponowali alternatywną wobec dotychczas dominującej wizję tradycji...
Strategia nowych poetów okazała się na krótki dystans zadziwiająco skuteczna; w pierwszej połowie dekady, zwłaszcza w latach 1993-1995, o młodych poetach mówiono równie dużo, jak o twórcach od dawna znanych i uznanych. Nie brakło nawet głosów, iż to trzydziestolatkowie decydują o kształcie i losach literatury... Zarazem jednak ów sukces okazał się zjawiskiem krótkotrwałym, epizodycznym właściwie. Już w połowie lat dziewięćdziesiątych pojawiły się pierwsze głosy kwestionujące dokonania młodych poetów. (Wystarczy przypomnieć pamflet Grzegorza Musiała "Wielki impresariat", ogłoszony w "TP" 1/1995 - oraz związaną z nim dyskusję). Później liczba rozczarowanych i powątpiewających zaczęła się powiększać. Mniej lub bardziej otwarcie wycofywano diagnozy i oceny sprzed paru lat. Słowo "przełom" stało się wstydliwe i niewygodne...
Dzisiejsze rozczarowanie nową poezją jest (a raczej: powinno być) faktem równie zastanawiającym, jak euforia sprzed paru lat. Wskazuje ono, iż w odczuciu wielu czytelników poeci urodzeni w latach sześćdziesiątych nie zdołali zrealizować swego zasadniczego celu, nie potrafili unieważnić dokonań swoich poprzedników i nadać swemu własnemu stylowi (swym własnym stylom) piętna czegoś koniecznego, dominującego, nie dającego się ominąć... Nie znaczy to, iż twórczość tych poetów należy lekceważyć (przeciwnie: należy się jej ponownie uważnie przyjrzeć!). Nie znaczy to, tym bardziej, iż należy zapomnieć o nadziejach sprzed dziesięciu lat i, po prostu, wykreślić pojęcie przełomu z opisów poezji (i całej kultury) lat dziewięćdziesiątych.
Można rzec i tak: rozczarowanie towarzyszące dzisiejszemu spojrzeniu na debiutantów sprzed paru lat, odsłania radykalizm pragnień i nadziei, jakie z nimi wiązano. Oczekiwano natychmiastowego odejścia przeszłości i wyrazistej krystalizacji nowego poetyckiego ładu. Przeszłość nie odeszła, krystalizacja nie nastąpiła. Stało się coś innego, mniej spektakularnego, lecz równie dotkliwego dla uczestników: poezja polska (cała poezja, nie tylko tworzona przez debiutantów) weszła w czas przejścia.
Taki właśnie czas opisał niegdyś w "Opowiadaniu dydaktycznym" Tadeusz Różewicz... Nie jest przypadkiem powrót tego poematu w tomie "zawsze fragment". Powiada poeta:
Kończy się jakaś epoka
zaczyna się
nowa epoka i artyści czują się chwilami
zobowiązani
do stworzenia dzieła godnego
naszych wielkich czasów
niezwykłych
tymczasem okazuje się
że jakaś epoka już się skończyła
inna się zaczęła
jedni to zauważyli inni
nie zauważyli
robią więc to i owo
i tak dalej
po końcu tamtej epoki
i na początku nowej epoki
nie tylko artyści
coś się skończyło
nic się nie chce zacząć
może się już zaczęło
Sformułowana przez Różewicza diagnoza wydać się może niejasna i nieprecyzyjna. Nic dziwnego: czas przejścia jest czasem niejednoznaczności, czasem, w którym przydatniejsza jest logika chaosu niż logika porządku.
Jeszcze inaczej: w czasie przejścia rozchwianiu ulega poczucie stabilności świata i przewidywalności zdarzeń. W tym czasie rzeczywistość oddala się i wymyka rozpoznaniom. Wszystko wydaje się całkowicie łatwe lub nazbyt trudne. Zbyt wiele jest zwątpienia, ale też zbyt wiele absolutnej pewności. Jedni uciekają w momentalność, inni w wiecznotrwałość. Jedni chcieliby zamieszkać na ulicy, pośród codziennych spraw, drudzy pragną przebywać w katedrze, nie wychylać się poza czas święty. Mało kto słucha innych i stara się dosłyszeć ich racje. Wielość głosów nie układa się w wielogłos, nie staje się polifonią... Takie przeżycie świata towarzyszy poetom lat dziewięćdziesiątych; takie spotkanie z czasem (i w czasie) - wpisane jest w ich wiersze.
Doświadczenie przejściowości, o którym tak poruszająco mówi Różewicz, można też nazwać inaczej. Można powiedzieć mianowicie, iż polska poezja przeszła w ostatniej dekadzie (albo - że nadal przechodzi) próbę praktycznej wolności. I właśnie owa próba jest najważniejszą przygodą, w jaką wplątała się (czy też: w jaką została wplątana) dzisiejsza sztuka słowa...
Dodajmy od razu: ta przygoda przydarzyła się nie tylko poezji i poetom. Przeciwnie: jest to przygoda powszechna, dana (niemal) wszystkim żyjącym hic et nunc i świadomie przyglądającym się współczesności. Ale też: owa próba praktycznej wolności miała i ma w okolicach poezji swój wariant szczególny, szczególne pułapki i paradoksy. Wszyscy to wiemy... wszyscy pamiętamy podstawowe wyznaczniki owej sytuacji. Znacznie gorzej jest z przemyśleniem konsekwencji.
Raz jeszcze zacząć trzeba od spraw najbardziej oczywistych: wolność poezji (i całej kultury) objawiła się po roku 1989 w sposób najprostszy, najbardziej dosłowny - w akcie zniesienia cenzury.
Było to (nadal powtarzam oczywistości) wydarzenie oczekiwane przez kilka powojennych dziesięcioleci, przygotowywane przez niezależną kulturę krajową i emigracyjną. Traktowano je - słusznie - jako fundament funkcjonowania życia duchowego. A przecież: mało kto przewidywał wszystkie konsekwencje wolności słowa w odmienionej Polsce, Polsce lat dziewięćdziesiątych...
Mówiąc tak, nie myślę wcale o ekstatycznym święcie wolności, jakie ogarnęło młodą poezję na początku dekady. Nie myślę też o ujawnionych w owej poezji skłonnościach anarchizujących i nihilistycznych. Nie myślę również o trwającym przez kilka lat festiwalu indywidualizmu i egotyzmu ani o niezliczonych poetyckich świadectwach odmienności i nieprzystosowania. Nie myślę o wymienionych zjawiskach, gdyż (bez względu na ich ocenę, na akceptację bądź odrzucenie) łatwo je zrozumieć, zracjonalizować, potraktować jako reakcję na lata osiemdziesiąte. Myślę natomiast o zjawisku znacznie bardziej zastanawiającym (i bardzo znamiennym dla naszych dni): o powrotnej fali ideologizacji - a nawet upartyjnienia poezji i jej okolic...
Jaskrawym (choć niekoniecznie prostym) przykładem wspomnianego fenomenu jest ewolucja poglądów środowiska "bruLionu" - niegdyś skandalizującego i anarchizującego, dzisiaj deklarującego przywiązanie do tradycyjnych wartości i do politycznej prawicy (w dość skrajnym wydaniu). Trudno odmawiać komukolwiek prawa do zmiany poglądów... jeszcze trudniej nie zauważyć spektakularności metamorfozy "bruLionu". Inaczej mówiąc w wierszowanych i pisanych prozą deklaracjach z kręgu "bruLionu", "Arcanów" i "Frondy" zbyt wiele jest ducha sekty i naiwnego przeświadczenia, że szlachetność tematów i idei decyduje o wielkości sztuki, zbyt mało zaś zrozumienia dla innych postaw i dla autonomii wypowiedzi artystycznej - by nie budziło to zaniepokojenia nawet w kimś, kto (jak piszący te słowa) ma wiele sympatii dla postaw konserwatywnych i dla myślenia wedle wartości...
Zresztą: to nie "bruLion" jest w tej sprawie najważniejszy. Znacznie istotniejsze (i pobudzające do zasadniczych pytań) jest pojawienie się akcentów politycznych w późnych wypowiedziach Zbigniewa Herberta. Nie można tych akcentów pominąć, nie można lekceważyć namiętności politycznych poety tak wielkiego jak autor "Raportu z oblężonego Miasta". Zarazem jednak wolno zapytać: czy warto wyolbrzymiać znaczenie wspomnianych wypowiedzi, upodrzędniać wobec nich inne terytoria Herbertowskiego dzieła? A zwłaszcza: czy warto mówić o Herbercie jako poecie prawicy? Czy nie jest to zubożenie i zacieśnienie sensów jego poezji?
Skoro zaś mówię o zasadności politycznej lektury utworów Zbigniewa Herberta, nie mogę nie wspomnieć o sprawie innej, związanej z kimś równie wielkim... 5 czerwca 1992 roku, nazajutrz po dymisji rządu Jana Olszewskiego, "Gazeta Wyborcza" opublikowała pod zdjęciem byłego premiera wiersz Wisławy Szymborskiej "Nienawiść". Nie ma żadnych podstaw, by traktować ów wiersz jako echo konkretnych zdarzeń i osąd konkretnych osób; nie ma też niestety żadnych wątpliwości, iż "Gazeta" posłużyła się "Nienawiścią" jako politycznym komentarzem. Jest to, jak sądzę, jeden z najjaskrawszych przykładów podporządkowania poezji doraźnej polityce, jaki można znaleźć w latach dziewięćdziesiątych. Symboliczność tego zdarzenia jest niewątpliwa; bezsporny jest też jego związek z późniejszymi zarzutami stawianymi poetce przez prawicowych publicystów.
Co chcę powiedzieć? Polityka była, jest (i zapewne będzie) losem i fatum polskiej poezji; ucieczki od niej bywały tyleż częste, ile krótkotrwałe. Zatem: nie chodzi o to, by negować możliwość spotkania poezji z polityką, albo odmawiać poetom prawa zaangażowania... Chodzi raczej o to, by język doraźnych politycznych sporów nie decydował o tym, jak się mówi o poezji, by mapa poezji, rysowana przez krytyków, nie była odbiciem mapy orientacji partii politycznych... A coś takiego zdarzało się często w latach dziewięćdziesiątych. Herbert na prawo, Szymborska na lewo; Barańczak do "Gazety Wyborczej", Rymkiewicz do "Życia". To nie są przygody krzepiące... "Żyliśmy w czasach - powiada Marcin Świetlicki w "Wierszu dla Zbigniewa Herberta (dedykowanym Wisławie Szymborskiej)" - w których Adam Michnik / wybornie znał się na poezji". Żebyż tylko Michnik! Żyliśmy w czasach, w których pretensje do znajomości poezji zgłaszał też Tomasz Wołek, nie wspominając o Grzegorzu Kołodce i wielu innych koniecznie chcących się sfotografować z Miłoszem, Szymborską, Herbertem i Różewiczem...
POEZJA NA RYNKU
Zetknięcie z polityką podzieliło poetów i utrudniło spojrzenie na poezję jako całość. Podobne są skutki powrotu poezji na rynek. To także była istotna próba praktycznej wolności.
Mechanizmy promocji i sprzedaży książki poetyckiej, rodzące się w latach dziewięćdziesiątych na nowo i od podstaw, nadały realny sens nieco lekceważonej przez krytykę kategorii popularności. (Jeśli wierzyć niepełnym danym, najpopularniejszym, tzn. najchętniej kupowanym poetą dekady był ks. Jan Twardowski). Rynek potwierdził pozycję kilkorga poetów od dawna uznanych za klasyków współczesności, był też (w mniejszym stopniu) dość łaskawy dla kilku intensywnie nagłaśnianych przez krytykę debiutantów, jednak znacznej większości piszących wiersze, mechanizmy rynkowe nie tyle uświadomiły siłę słów, ile pokazały nikły zakres ich społecznego oddziaływania.
Można rzec i tak: wzmacniając nielicznych wielkich bądź popularnych poetów, rynek uwidocznił i uwyraźnił proces marginalizacji poezji, pokazał (raz jeszcze), iż krąg jej odbiorców jest niewielki i dość zamknięty... Niektórzy nie chcą tej prawdy zaakceptować. Inni powiadają, że elitarność jest wartością, że zarówno wybitna, jak nowa poezja adresowane są do nielicznych. Niewiele jest szans na pogodzenie tych stanowisk.
Powrót poezji na rynek wiąże się ściśle z jej obecnością (albo nieobecnością) w mediach. Także ta przygoda była charakterystyczna dla lat 90., także ona okazała się bardziej skomplikowana i niejednoznaczna niż przypuszczano.
W latach 1993-1996, po głośnej serii debiutów, media, a zwłaszcza telewizja aktywnie uczestniczyły w promowaniu młodej poezji. Wielu uczestnikom ówczesnego życia literackiego mogło się wówczas wydawać, że nowi twórcy potrafią wykorzystać telewizję, że dzięki sugestywności i dostępności tego medium zdołają osiągnąć swój zasadniczy cel, zastąpić poprzedników, zająć ich miejsce w zbiorowej świadomości i wyobraźni.
Stało się inaczej. To nie poeci zdominowali telewizję, to raczej telewizja potraktowała ich jako jedno z wydarzeń medialnych, podporządkowała własnej logice... Jej pierwszą zasadą jest szybkie kreowanie zjawisk i szybkie ich zapominanie. W zgodzie z nią najpierw przerysowano obraz młodej poezji, by następnie przesunąć ją na margines. Zasadą drugą zaś jest przywiązanie do tego, co oswojone, co da się zamknąć w gotowe formuły i powtarzać dowolną ilość razy. To dzięki istnieniu tej zasady (a nie tylko ze względu na swą wielkość) Miłosz jest ciągle bardziej atrakcyjny medialnie niż którykolwiek z debiutantów ostatnich lat...
Próbę praktycznej wolności, przez jaką przeszła poezja w latach 1989-1999, można też opisywać z perspektywy jej wewnętrznych przemian i napięć. Aby ją zasygnalizować, powrócę raz jeszcze do nadziei sprzed dziesięciu lat i działań tych poetów, którzy próbowali je urzeczywistnić...
Na początku lat dziewięćdziesiątych młodzi poeci (i rówieśni im krytycy) gwałtownie zakwestionowali porządek panujący wówczas w poezji, ukształtowany zaś - ich zdaniem - w moralno-politycznym klimacie poprzedniej dekady. W tym przedsięwzięciu momenty negatywno-destrukcyjne (tzn. chęć unieważnienia bądź pomniejszenia dominujących osobowości, postaw i idei) wiązały się z projektem pozytywnym: odnalezienia alternatywnej tradycji poetyckiej, wspierającej nową dykcję i nowy sposób (nowe sposoby) przeżywania świata.
Młodzi poeci urzeczywistnili część swych zamierzeń, ale konsekwencje ich działań okazały się różne od planowanych.
Co udało się debiutantom sprzed paru lat? Udało im się odesłać do historii poezję stanu wojennego, bezpośrednio zapisującą zdarzenia i idee z lat osiemdziesiątych; udało im się zwrócić uwagę na paru poetów poprzednio niedocenionych i niedoczytanych; udało im się spopularyzować dykcję nawiązującą do poetyckiego języka Franka O’Hary i Johna Ashbery’ego; udało im się wywołać wyraźną koniunkturę na to, co prywatne, codzienne, pozbawione patosu, posługujące się potoczną składnią i kolokwialnymi intonacjami...
Wreszcie: udało im się (choć właśnie to zwycięstwo obróciło się przeciw nim samym) zrelatywizować i zdecentralizować zarówno obraz współczesnej poezji, jak sposób myślenia o niej.
To zdecentralizowanie (czyli niemożność bezspornego wskazania centralnego punktu) jest, jak sądzę, najistotniejszym, najbardziej dotkliwym doświadczeniem towarzyszącym dzisiaj tworzeniu poezji i myśleniu o niej. Przy czym: to zdecentralizowanie (najdobitniej wcielające wspomnianą poprzednio logikę czasu przejścia) może być różnie pojmowane, może przyjmować różne, nawet wykluczające się, postacie.
Z jednej strony zatem zdecentralizowanie to tyle co pokawałkowanie obrazu poezji, pojmowanie jej jako sumy indywidualnych, wzajemnie izolowanych, nie dających się porównać inicjatyw. Ze strony drugiej: to skłonność do tyleż jaskrawych, ile subiektywnych ocen, akceptujących to co "swoje", odrzucających to, co "obce"...
Wskazana sytuacja ułatwia odkrywanie nowych osobowości poetyckich, utrudnia jednak (albo nawet uniemożliwia) uzasadnianie owych odkryć, nadawanie im waloru obiektywności. Także dlatego (choć nie tylko dlatego) sukces nowych poetów okazał się dwuznaczny i połowiczny... Cóż dziwnego? Być wybitnym poetą w oczach kilkudziesięciu rówieśników - to nie to samo, co być takimż poetą dla większości dzisiejszych czytelników poezji...
Kwestię rozproszenia obrazu poezji można rozważać w innej jeszcze perspektywie... W czasie przejścia, czasie rozmycia wartości, na powierzchni utrzymują się, po pierwsze, ci, którzy potrafią się całkowicie podporządkować sytuacji, utożsamić się z nią, po drugie zaś ci, którzy są od tej sytuacji zupełnie niezależni. Jest to zatem czas poetów-meteorów, pojawiających się i znikających po chwili; zarazem jednak: jest to czas mistrzów, mówiących głosami tak dawno i tak silnie ustawionymi, iż nie poddają się one naciskowi chwili...
Może więc nie należy się dziwić temu, iż dekada rozpoczynająca się euforycznym świętem młodości kończy się "lekcją starych mistrzów", przekazujących swe późne doświadczenia, swoją "baśń zimową"...
Przy czym: ta baśń porusza i niepokoi nie dlatego, iż jej autorami są ludzie starzy, lecz dlatego, iż w ich konkretnych, niepowtarzalnych głosach odzywa się wspólne, głęboko przeżyte doświadczenie czasu przejścia, doświadczenie ciała, bólu, zła... To ono sprawia, iż rozważania o poezji lat dziewięćdziesiątych można i trzeba kończyć słowami Miłosza, Szymborskiej, Różewicza, Herberta...
Nadzieje i pragnienia sprzed lat dziesięciu zasługują na ponowne przemyślenie. Uważnego namysłu domagają się także realne przygody, jakie spotkały polską poezję w latach dziewięćdziesiątych i zahamowały pierwotny impet nowych twórców. W przyszłości zaś czeka jeszcze jedno pytanie zasadnicze, istotniejsze od doraźnych niepokojów i fascynacji, pytanie o to, jaka może być, jaka powinna być polska poezja po Miłoszu, Szymborskiej, Różewiczu i Herbercie. Jeśli nie zdołamy tego pytania postawić, długo jeszcze tkwić będziemy w czasie przejścia.
PS. Moje uwagi są dalszym ciągiem analitycznych i syntetycznych szkiców, pisanych w latach 1989-1999, w większości zebranych w tomie "Druga strona". Można je też traktować jako ogólne i skrótowe przedpole kolejnych interpretacji - bo to one pozostają dla mnie główną formą krytycznej wypowiedzi.
DYSKUSJA O LITERATURZE LAT 90