Gazeta Wyborcza - 02/05/2001
OLGA STANISŁAWSKA
JĘZYK, KTÓRYM MÓWIŁ JEZUS CHRYSTUS
Jesteśmy najstarszym narodem świata - napisał ktoś w liście - a naszą jedyną ojczyzną jest Internet
Niełatwo nadążyć za Ibrahimem. Ibrahim pewnym krokiem przeskakuje nad strugami brudnej wody, którą ludzie w Midjat wylewają sprzed bram wprost na kamieniste ulice. Na pierwszy rzut oka Midjat niewiele różni się od innych miast tutaj, daleko na wschodzie Turcji. Pejzaż jest wszędzie podobny - skalisty, kamienisty. Tur Abdin, tak nazywają się wzgórza wokół Midjatu, Góry Służebników Boga.
Ibrahim jest tu nauczycielem i katechetą. Ibrahim - po naszemu Abraham. Szczupła twarz, błyszczące czarne oczy. Ibrahim odnalazł mnie na zalanym słońcem rynku Midjatu i poprowadził krętymi ulicami ku bramie kościoła, a potem wrócił do ciemnej małej klasy, gdzie jego uczniacy zdążyli się zatracić w gwałtownej bitwie na kulki z papieru. Teraz Nazli, żona Ibrahima, obejmuje mnie w pasie i prowadzi do domu, i pyta gestem, czemu to jestem tak chuda, bo ona, śmieje się, jest, dzięki Bogu, przy kości. A mieszkania w Polsce, czy wyglądają podobnie? No a ja, czy umiem szydełkować?
- Psss! - Nazli przepędza kota, który zaciąga łapą ażurowe serwety. Czekając, aż Bóg obdarzy ich dziećmi, Nazli dzierga podstawki pod wazony z plastikowymi różami, pokrowce na magnetowid, narzuty na sofę. Na Wielkanoc maluje jajka. - Popatrz, to ona - Ibrahim puścił dziś wcześniej dzieciaki do domów, i teraz z dumą wyciąga z szuflady stary numer jakiegoś niemieckiego tygodnika. W niebieskiej chustce, ze słońcem na twarzy, Nazli uśmiecha się z okładki promiennie, i jakoś tak ufnie.
Na 15. stronie - artykuł. Ma tytuł "Zapomniani chrześcijanie".
Z pokolenia na pokolenie
Bliski Wschód - skrawek pergaminu, na którym przez wieki ludzie zapisywali jedne na drugich teksty w najrozmaitszych językach. Miesza się mrowie liter. "Twe królestwo, Chryste, jest królestwem wiecznym; a Twe panowanie jest z pokolenia na pokolenie" - jeżeli tylko unieść głowę dość wysoko, nad boczną bramą wspaniałego meczetu Umajjadów w Damaszku do dziś przeczytać można grecki fragment psalmu.
To właśnie meczet Umajjadów wybrano na pierwszą świątynię muzułmańską, której progi przekroczyć ma papież - ten sam papież, który przed kilku laty przekroczył już w Rzymie progi synagogi. W miejscu, gdzie stoi meczet Umajjadów, ludzie modlili się wcześniej w semickiej świątyni Haddada, rzymskiej świątyni Jowisza, i bizantyjskiej katedrze świętego Jana Chrzciciela. Zmieniały się kultury, stapiały z sobą, przechodziły z wolna jedne w drugie.
W meczecie Umajjadów muzułmanie z czcią pochylają się nad grobem Jana.
Jak meczet Umajjadów, tak cały Bliski Wschód do dziś przemawia wieloma głosami - a pośród tej polifonii wciąż rozbrzmiewa język, którym mówił dwa tysiące lat temu Jezus Chrystus.
To język, w którym modlą się Ibrahim i Nazli. Jego kolebka jest właśnie tu, na południu Turcji.
Już nie jesteśmy w Europie
Tę część Turcji mało kto odwiedza. Nie dlatego, by autobusy były niewygodne - nie można narzekać. Steward skrapia dłonie podróżnym wodą kolońską. Za oknem godzina po godzinie falują miękkie wzgórza, maki czerwienią się wśród szarawych traw. Powoli otwiera się serce Anatolii.
Ale to długa podróż. Trzy dni trzeba jechać ze Stambułu, nim zaczną się plantacje pistacjowych drzewek, zasnutych pyłem pierwszych kwietniowych listków. Ziemia robi się coraz bardziej skalista, coraz więcej rodzi kamieni - przed posterunkami żandarmi malują je na biało i układają w państwowotwórcze napisy.
Coraz więcej jest też tych posterunków przy drodze.
I oto Eufrat, szeroko rozlany pomiędzy wysokimi brzegami. W zajazdach czekają na gości zastępy bezczynnych kelnerów, białe obrusy, plastikowe kwiaty na stolikach. Czekają cierpliwie. Ludzie wrócą - zawsze tu wracali.
Coraz częściej z tureckim przeplata się inny język - kurdyjski. Coraz więcej oczu jest tu zielonych, nie piwnych, coraz więcej jest kobiet o rudawych włosach. W długiej spódnicy, w chustce na głowie, nie wyróżniam się zanadto w tłumie. Żołnierze zatrzymujący autobus przesuwają po mnie obojętnym wzrokiem. Kazano im sprawdzać tylko papiery mężczyzn. I cudzoziemców, rzecz jasna - lecz cudzoziemców, oprócz mnie, nie ma żadnych.
Znów kontrola. Przez otwarte drzwi autobusu wpada tuman kurzu i w powietrzu pojawia się nagle ten zapach, zapach szerokiej przestrzeni, zapach wyschłych na słońcu traw, zapach piachu, zapowiedź dalekiej pustyni. Inny zapach.
Teraz na pewno już wiem, coś się zmieniło.
Już nie jesteśmy w Europie.
Ojciec Gabriel przywraca świat do życia
Mardin to największe miasto w Tur Abdin. Ledwie dwadzieścia kilometrów dzieli Mardin od granicy Syrii, i sto od granicy Iraku. Mardin leży na stromym stoku góry. Co dzień po południu Hasan Bej, kierownik muzeum archeologicznego w Mardinie, wystawia krzesła na taras i pije herbatę, patrząc w dół na Mezopotamię. Góry Anatolii urywają się tutaj gwałtownie i niemal wprost pod stopy Hasan Beja ściele się równina - aż po Bagdad, aż po Zatokę Perską.
Zza pleców Hasan Beja patrzą na Mezopotamię brodaci asyryjscy królowie wykuci w kamieniu. Za szkłem w salach muzeum błyszczą monety wykopane z okolicznych pól. Monety Partów i Sasanidów, Rzymian i Bizantyjczyków, Seldżuków i Osmanów - danina składana przez wielkie cywilizacje ziemi, na której kwitły. Godzinami można tak patrzeć, jak zieleń przechodzi w sinej dali w błękit nieba.
- Bawełna - mówi Mahmud, strażnik muzeum. - Rozumiesz? I soczewica.
Rozumiem. Mahmud nie zna ani słowa po angielsku, ale potrafi wyczarować cuda z tej turecczyzny, którą zdołałam pozbierać w dwa miesiące.
O szóstej wieczorem zapada zmrok. Światła migoczą po wsiach na równinie i zdałoby się, że jesteśmy okrętem na czarnym morzu usianym flotyllami łódek. O szóstej rano niebo zaczyna jaśnieć. Z minaretów rozlega się wezwanie do modlitwy - modlitwa jest lepsza niż sen, woła muezin. Zimno. I nawet Atatuerk na pomniku wydaje się skostniały po lodowatej nocy. Każdego ranka, zanim wyjdzie słońce, ojciec Gabriel Akyuez rozcierając ręce, idzie przez dziedziniec kościoła Czterdziestu Męczenników. Otwiera drzwi, włącza przy ołtarzu piecyk elektryczny i, siąkając nosem, intonuje hymn.
Kościół jest zwykle pusty o tej porze. Jestem więc tylko ja, skulona w bocznej ławce, i ten mężczyzna oddający cześć Bogu. Odkąd czternaście wieków temu pod tę kaplicę położono fundament, niewiele się zmieniła liturgia Syryjskiego Kościoła Prawosławnego. Hymny biegną pośpiesznym rytmem, język pełen jest śpiewnych szelestów.
To właśnie język, którym mówił Jezus Chrystus.
Schodzą się z wolna synkowie księdza Gabriela - szurając pantoflami, rozczochrani, w krzywo zapiętych koszulach - i do głosu ojca dołączają swe chłopięce głosy. Przychodzi żona księdza i synowa. Z zewnątrz dobiegają poranne rozhowory ptaków, ktoś zamiata kamienny podwórzec.
Modlitwy powoli przywracają świat do życia, jak co rano.
Ojciec Gabriel wyłącza piecyk. Liturgia skończona - przyszedł czas na śniadanie.
Napij się mleka, Feride
W sieni kościoła Feride, młoda synowa ojca Gabriela, ściąga z włosów chustkę. Pulchna Feride jest dumą i radością rodziny. Młody żonkoś Isa, gruby chłopak z pierwszym puszkiem na różowych policzkach, w pasiastej piżamie siada do stołu wystawionego na podwórze plebanii. Matka Isy z przekornym uśmiechem dolewa synowej mleka.
- Pij, Feride. Musisz być silna.
Ten język, który słyszałam w kościele, klasyczny język syryjskiej liturgii, jest właściwie martwy. - Na co dzień mówimy jego współczesnym dialektem - ksiądz potakuje smutno. - A dialekt jest uboższy. Sporo ma słów arabskich, tureckich, perskich i kurdyjskich.
Młodsi bracia Isy przebrali się już w szkolne mundurki i wciskają ostatnie książki do tornistrów. Kartkuję zeszyt do tureckiego Mihayela i próbuję zliczyć maluchy przy stole: Juliena, Helena, mały rozrabiaka Ilju. - Najmłodszy?
- A gdzież tam! - uśmiecha się ksiądz Gabriel. - Mamy dużo dzieci.
- Całe mnóstwo - śmieje się jego żona. - Dolać ci jeszcze mleka?
Słońce powoli pełznie po kamieniach. Jest cieplej. Na stole pachnie kozi ser, świeży chleb, dżem truskawkowy - a ksiądz Gabriel opowiada, jak to było z Jezusem.
- Nasz król, Abgar z Edessy, napisał list do Chrystusa: "Moje królestwo jest małe, lecz dla nas dwóch wystarczy tu miejsca". "Błogosławiony, kto nie widział, a uwierzył" - odpisał mu Jezus. Tak Abgar został pierwszym królem, co przyjął chrześcijaństwo - ciągnie ojciec Gabriel. - A my, Syryjczycy, jesteśmy najstarszym ludem chrześcijańskim.
Królestwo króla Abgara upadło jednak w roku 52 i odtąd już Syryjczycy mieli pozostać mniejszością.
Ojciec Gabriel podnosi się od stołu. Musi dziś z żoną załatwić parę spraw w Diyarbakir. - Zabierz mnie - Ilju przytula się do ramienia taty. - Nie będę płakać...
Ja też chętnie wybrałabym się do Diyarbakir. To ledwie 30 kilometrów stąd - jedno z epicentrów kurdyjskiego konfliktu. Ale lepiej nie kusić losu. Dawno przekroczyłam niewidzialną granicę, za którą turecka armia woli działać bez świadków. Z samych rogatek miasta żołnierze potrafią odesłać cudzoziemca prosto do Ankary. Czy nie rozmawiałam w Stambule z tureckimi historykami, którym nawet i tu, w Mardinie, ani na chwilę nie pozwolono odłączyć się od policyjnej eskorty?
A ja przecież nie przyjechałam tu pisać o Kurdach. Tylko o nich - o Syryjczykach. Uwięzionych, jak w pułapce, między turecką armią a kurdyjską partyzantką.
Historia nauczyła Syryjczyków nie ufać nikomu.
- No, idziemy - żona popędza księdza. - Chyba że jeszcze chcesz mleka, Feride?
Gorzkie migdały
Isa żegna się szybkim ruchem, nim przekręci kluczyk w stacyjce. Żegna się też, gdy mijamy bramę klasztoru Deir Zafaran, parę kilometrów od miasta.
Brat Gabriel, furtian, rozkłada ręce na powitanie gości. Na jego biurku stoi monitor - wjazd do klasztoru nieustannie filmuje kamera. Czasy takie. Niedobre. Spoglądam w okno, i znów dech zapiera mi w piersiach widok na mezopotamską równinę.
- No tak, pięknie tu - ze smutkiem kiwa głową brat Gabriel. - Ale mój naród powoli opuszcza te strony.
W średniowieczu w górach Tur Abdin Syryjczycy chronili się przed napaściami Bizantyjczyków, Turków i krzyżowców. Tur Abdin kwitło. To właśnie syryjscy mnisi, pisarze, tłumacze, biegli we wszystkich językach Wschodu, przekazywali dziedzictwo starożytnej Grecji rozkwitającej kulturze islamu. Ich wpływy rozciągały się aż na południe Indii - to oni zaszczepili chrześcijaństwo w Kerali, gdzie kilka milionów ludzi jeszcze dziś modli się po syryjsku.
Kiedy na Bliski Wschód zawitali krzyżowcy, syryjska kultura kwitła. Patriarcha Michał Syryjczyk, przyjmowany z honorami przez tureckiego sułtana Kilidża Arslana i króla Jerozolimy Baldwina IV, spisywał cierpliwie swą Kronikę Świata - od dnia stworzenia po rok Pański 1195 - największe dzieło syryjskiego dziedzictwa. Lecz choć po Michale był jeszcze wielki Bar Hebraeus, teolog pochodzenia żydowskiego, który został biskupem w wieku lat dwudziestu i z równą swadą pisał po syryjsku jak i po arabsku, wkrótce nastać miały długie wieki stagnacji.
Dziś tu, w Tur Abdin, gdzie kiedyś była kolebka ich kultury, zostały ledwie trzy tysiące Syryjczyków. Weźmy chociażby wieś Bsorino - niegdyś miała 25 kościołów, dziś nie mieszka w niej nawet 25 rodzin. W klasztorze Deir Zafaran, bywało, żyło naraz i po stu mnichów. Dziś jest ich kilku.
Brat Gabriel prowadzi mnie do podziemi. - To była asyryjska świątynia Baala - zapala się. - Widzisz? Tędy słońce wpadało o świcie, a tam był ołtarz ofiarny. W VI wieku ponad świątynią zbudowano kościół. Potem przez ponad sześćset lat, od roku 1293 aż po rok 1924, mieli tu siedzibę nasi patriarchowie. Tutaj, za ścianą - brat Gabriel dotyka dłonią muru - zamurowywano ich ciała po śmierci. Na siedząco, w patriarszych szatach.
A te ślady jak od dymu, nad ołtarzem?
- Oj, to był straszny pożar - wzdraga się brat Gabriel. - W XIV wieku nasz kościół podpalił Tamerlan.
W klasztorze do dziś ma pokój Patriarcha. Na ścianach wiszą zdjęcia. - Popatrz na to, to wielki moment - uśmiecha się brat Gabriel. - Patriarcha i Papież podpisują zgodę, że wierni mogą odwiedzać wzajem swe kościoły. No i że wolno się im pobierać między sobą. Jeszcze niedawno to wszystko było ściśle zabronione...
W rogu pokoju żelazne łóżko ze stosem pierzyn czeka na znużone obowiązkami ciało Patriarchy. Czeka na próżno. Patriarcha rezyduje dziś w Damaszku. Czasami, owszem, może odwiedza Stambuł. Ale tu nie przyjeżdża nigdy.
Na górnym tarasie brat Gabriel pochyla się nad rozbitym ptasim jajkiem. Ten zimny wiatr, który przywiał chmury i zasłonił słońce, musiał zdmuchnąć je z gniazda na gzymsie. Z dołu, z klasztornych pól, niesie się warkot traktora. Pod murem rosną morele, czereśnie, migdały. - Widzisz tam, na stoku góry? - brat Gabriel wyciąga dłoń. - Mamy tam jeszcze dwa inne klasztory. Od lat stoją puste. Ostatnio wojsko zabroniło nam nawet tam chodzić. Powiedzieli, że mogą się w nich kryć bandyci. To znaczy, rozumiesz, kurdyjscy partyzanci - ścisza głos. - Wiesz, co tu się dzieje, prawda?
Nie tak dawno, przeszukując zrujnowany klasztor, tureckie wojsko znalazło ukryte bezcenne syryjskie rękopisy. Kto je ukrył? Kiedy? Przed jakim wrogiem? Nie wiadomo. Strach ludzie znali tutaj od dawna.
Z pola schodzą się robotnicy klasztorni. Będą jedli obiad z mnichami w refektarzu. Dla kobiet jest stół w kuchni - dwie mniszki w czerni dzielą ze mną ryż, pomidory, ogórki. Trzecia mniszka krząta się przy piecu, energiczna dziewczyna z zakasanymi rękawami swetra i chustką wokół głowy. Szoruje garnki, nie przestając gawędzić, przeciera zlew.
I zanim odejdę, hojną ręką wyspie mi na kolana dwie wielkie garście niedojrzałych jeszcze, cierpkich jak nieszczęście, pierwszych w tym roku klasztornych migdałów.
Lud Księgi
"Bóg Pomsty, który jedyny jest Wszechmogący, przywiódł z południa synów Izmaela, by wyzwolili nas spod jarzma Rzymian" - tak w swoim dziele przedstawiał nadejście islamu patriarcha Michał Syryjczyk. I dodawał, że wyzwolenie to "przyniosło niemałe korzyści".
Pisał szczerze. Muzułmanie pooddawali Syryjczykom kościoły, które zabrali im Bizantyjczycy. Dla Bizantyjczyków, jak później dla krzyżowców, Syryjczycy byli wszak heretykami. Nie bez przyczyny w XIII wieku Patriarchat Syryjski przeniósł swą siedzibę z Antiochii właśnie tu, na ziemie objęte władzą muzułmańską.
"I nie sprzeczajcie się z ludem Księgi inaczej, jak w sposób uprzejmy - nakazuje Koran - z wyjątkiem tych spośród nich, którzy są niesprawiedliwi". "Ludy Księgi" - żydzi i chrześcijanie - mieli żyć w islamie jako "protegowani". Czy nie odwoływali się do Abrahama, wspólnego ojca, którego islam nazywa "przyjacielem Boga"?
Ludzie jednak, jak ludzie, różnie wypełniali nakazy religii.
- Nie powiedziałbym, żeby w imperium osmańskim społeczności innego wyznania miały pełne prawa. Zawsze były naciski i upokorzenia - mówił mi libański pisarz Amin Maalouf, chrześcijanin, którego odwiedziłam w Paryżu. - Ale faktem jest, że nasze społeczności były uznawane przez prawo, miały szczególny status, i jeśli nie buntowały się przeciw sułtańskiej władzy, żyły w pokoju. Tymczasem odkąd się mówi "Turcja", czyli kraj Turków, ktoś, kto nie jest Turkiem, zaczyna się niepokoić - jak ma wyglądać w tym kraju jego miejsce? Łatwo być Ormianinem osmańskim, trudniej Ormianinem czy Grekiem tureckim. Jawi się tutaj jakby pewna sprzeczność...
W końcu XIX wieku na wschodzie Anatolii zaczęły się rzezie. Z rąk Turków i Kurdów, którzy wspomagali osmańskie władze, zginęło blisko milion Ormian, którzy w słabości Osmanów dostrzegli szansę dla siebie. Imperium dogorywało - lecz wciąż miało dość siły, by uporać się z ormiańskim marzeniem o niepodległości.
Z Ormianami ginęli Syryjczycy.
Na próżno w roku 1896 biskup Edessy chwyta w rozpaczy za pióro, żeby przesłać na ręce wielkiego wezyra lojalną pochwałę islamu - nie zdoła ochronić swoich wiernych. W katedrze w Edessie spłonie żywcem trzy tysiące Syryjczyków. W Mardinie w latach 1915-1917 zginie ich ponoć aż 90 tysięcy.
"Zapomniani chrześcijanie" - taki tytuł miał artykuł w niemieckim tygodniku, z którego okładki uśmiechała się Nazli. Rzeczywiście, gdy w roku 1921 państwa Zachodu wymogły na Turcji uznanie praw religijnych mniejszości, zapomniano jakoś o nich, Syryjczykach. Grecy, Żydzi, Ormianie mają prawo nauczać w szkołach we własnych językach. Syryjczycy tego prawa nie mają. Przez lata władze tureckie przymykały oczy na przykościelne salki, takie jak ta, w której Ibrahim uczy dzieci stawiać pierwsze syryjskie litery. Ale w ostatnich latach presja władz zaczęła narastać.
Dwudziesty wiek był wiekiem państw narodowych - tragicznym wiekiem dla tych, którzy zostali mniejszością. Nie religijne to były spory, lecz etniczne - w nowej Turcji Kurdom niewiele pomogło to, że niemal wszyscy wyznają islam.
- No, jeśli tak miałbym być szczery... - kończył Amin Maalouf, kiwając smutno głową - nie powiedziałbym wcale, by państwo narodowe okazało się błogosławieństwem dla Bliskiego Wschodu.
Nineveh-On-Line
"Asyria jest krajem, którego nie znajdziesz w atlasie. Asyria ma jednak swój adres - w Internecie. I po tysiącach lat Asyryjczycy nareszcie mogą zebrać się razem w wirtualnej ojczyźnie" - tak zaczyna się artykuł w szwedzkiej gazecie "Dagens Arbete".
Asyryjczycy... Czyli właściwie kto? Sęk w tym, że 1500 lat temu ludzie mówiący tym samym syryjskim językiem, czerpiący z tej samej starożytnej kultury, poszli dwiema odrębnymi ścieżkami. Zanim jeszcze pod wpływem Jakuba Baradeusza wyodrębnił się z łona chrześcijaństwa Syryjski Kościół Prawosławny, własną drogą ruszyli zwolennicy Nestoriusza. Potępieni w Cesarstwie Rzymskim, wywędrowali oni na Wschód i na terenach dzisiejszego Iraku, Iranu i Azerbejdżanu stworzyli Kościół Asyryjski Wschodni.
Przez całe wieki jakobici i nestorianie mieszkali z daleka od siebie. Dziś spotykają się na ulicach Chicago czy Sztokholmu. I w Internecie. Rozrzuceni po świecie, w żadnym kraju nie odgrywają większej roli, jak chociażby Koptowie w Egipcie. Internet - zdawałoby się - jest jakby stworzony dla nich.
Niniwa, stolica starożytnej Asyrii, leży w gruzach na lewym brzegu Tygrysu, daleko na północy Iraku. Mało kto ją odwiedza. Nineveh-On-Line, strona internetowa założona przez Alberta Gabriala, ma sto tysięcy odwiedzających w miesiącu. Albert Gabrial, inżynier z Iraku, przyjechał do Kalifornii w roku 1992 i w kilka lat zbudował wirtualne imperium. - Internet łączy rozproszone rodziny - mówi - i pozwala nam wreszcie samym pisać naszą historię. Przez setki lat zawsze pisali ją inni...
Kilka dni zabrało mi przedarcie się przez wirtualną Asyrię. To długa podróż - cała mozaika internetowych pejzaży, gąszcz faktów i sprzecznych opinii, przyjaźnie wyciągniętych rąk i zwykłych pułapek.
Rodzi się naród"
Jest zatem radio Voice of Nineveh, jest Nineveh Cyber TV i Nineveh Cafe - miejsce sieciowych pogawędek. Są dziesiątki, setki odsyłaczy do innych, pokrewnych stron. Wszędzie wrą te same gorące debaty.
Ilu ich jest? "Gdyby nas zliczyć wszystkich - dowodzi ktoś - byłoby pewnie nawet i trzy miliony. Ale jakże nas zliczyć - irytuje się zaraz - gdy dotąd nie możemy przystać na jedną wspólną nazwę? Na spisach ludności w USA, chociażby, wpisujemy się jako Syryjczycy, Aramejczycy, Asyryjczycy albo Chaldejczycy, jeśli nie jako Turcy czy Irakijczycy". W Internecie, jak w życiu, o lepsze walczą dwa siostrzane dialekty i dwa odrębne Kościoły - jeśli nie liczyć odłamów unickich, które zachowując obrządek syryjski, uznały władzę Rzymu.
Historycy, którzy badają czasy romantyzmu, gdy szukały nowego kształtu europejskie tożsamości narodowej, powinni zajrzeć do wirtualnej Asyrii. Niczym w probówce, na naszych oczach w Internecie rodzi się nowoczesny naród.
Jego zaczyn to kult historii, wspomnienie złotego wieku. Asyria. Lecz prócz Asyrii niektórzy do swego dziedzictwa hojną ręką dorzucają państwa Sumerów jeszcze, i Babilończyków, i Fenicjan nawet. "Żaden naród nie potrafi sięgnąć głębiej w swą historię niż Asyryjczycy - nie waha się napisać asyryjski naukowiec z Ameryki. - Ich historię można odczytać z tabliczek na całe tysiąclecia przed Chrystusem, a język prześledzić od Adama i Ewy".
Są zatem groby przodków, wspólna pamięć cierpienia. W bolesnych szczegółach wciąż na nowo opisywany dzień, gdy 612 lat przed Chrystusem połączone siły Medów, Scytów i Babilończyków po trzech miesiącach oblężenia wdarły się do Niniwy. Odtąd Asyryjczyków masakrowali wszyscy - Persowie i Scytowie, Medowie i Mongołowie, Turcy i Kurdowie, Żydzi, muzułmanie, druzowie, i władze radzieckie. "Chwała i zaszczyt naszym asyryjskim męczennikom i ich ukochanemu narodowi dziś i po wszelkie czasy" - listę męczenników podpisał "Komitet Biblioteki Aszurbanipala".
I wreszcie - wielki projekt na przyszłość. Co ocalić? Jakiej tożsamości bronić? Oprzeć się na wspólnym języku, na pamięci starożytnej Asyrii, i bronić jednej, wspólnej narodowości syryjsko-asyryjskiej? Narodowy Kongres Asyryjski, z siedzibą w Kalifornii, całkiem poważnie stawia sobie za cel zdobycie niepodległej ojczyzny. Czy naród żydowski nie znalazł takiej ojczyzny w Izraelu? Czyż im także w końcu drugiej wojny Brytyjczycy nie obiecywali niezależnego państwa? U boku aliantów ruszyły do walki oddziały asyryjskie - lecz Brytyjczycy się z obietnic wycofali.
Ale zapomnieć o różnicy wyznań niełatwo. Wiadomo też, że ścieżka narodowa jest zdradliwa. W Iranie Asyryjczycy mają własne organizacje, to prawda. Ale w Turcji, jeśli zaczną podkreślać odrębność narodową, narażą się na represje tureckiego państwa. I na nienawiść Kurdów. Jakie ziemie miałaby zająć niepodległa Asyria? Północne części Iraku i Iranu, kawałek Turcji i Syrii. Słowem - dokładnie te same, co niepodległy Kurdystan.
A więc - dowodzą inni - może raczej położyć nacisk na wiarę i każdy Kościół ratować z osobna? Język syriacki zostawić liturgii i na dobre wpisać się w kulturę swoich państw - turecką, irańską, arabską?
Test dla młodzieży: "Co symbolizuje asyryjska flaga? Jak się nazywa język, którym mówisz? Jaki był jego najsłynniejszy przedstawiciel?". Kultura - to właśnie jest pole bitwy o przyszłość. "Podaj cytat z Biblii, który zapowiada wskrzeszenie Asyrii". To trudne. Izajasz 19:23 - jest litościwa podpowiedź. Internautów cieszą drobiazgi: "Za- uważyliście, że w filmie >>Mumia<< widać na murach aramejskie napisy? - pisze ktoś. - To super, nie?".
Ale jest też gorycz. Wzajemne obelgi.
Ktoś porównał 1500 lat wewnętrznych konfliktów s do sporów, które w "Podróżach Guliwera" dzieliły dwa państwa krainy Liliputów - czy od cieńszego, czy od grubszego końca należy obierać jajko.
"Jesteśmy najstarszym narodem świata - ktoś inny napisał w liście - a jedyną naszą ojczyzną jest Internet".
Głos Tur Abdin
Internet - ziemia obiecana utopistów i marzycieli. Kto wie, może tak zrewolucjonizuje świat, że dojdą w nim do głosu także i ci, którzy dotąd własnego głosu nie mieli? Internet to także skrawek utraconego domu dla tych, co tęsknią. Do tego prostego, codziennego Tur Abdin, które trwa jeszcze w pamięci ich dziadków. Klik. "Witamy na stronie >>Głosu Tur Abdin<<". Zdjęcie - stara kobieta w czerni przed domem z kamienia. Mury klasztoru Deir Zafaran, reprezentacja wsi Bsorino w piłce nożnej. Historie ludzi i wiosek, artykuł o zwyczajach wielkanocnych. Klik. Znowu zdjęcia - trzy świeżo poślubione pary i dwaj nowi diakoni.
Dla ludzi, którzy opuścili Tur Abdin, to musi być przejmujące.
Ale "Głos Tur Abdin" istnieje tylko w dwóch wersjach - niemieckiej i angielskiej. I w wirtualnej Niniwie po angielsku najczęściej dyskutują dzieci diaspory, studiujące w amerykańskich college'ach.
Nie spotkają na ulicach tej Niniwy tych, co zostali tam, w Tur Abdin czy na północy Iraku.
Nie mówi po angielsku złotnik z Midjatu, który na zapleczu sklepu ślęczy nad filigranowym krzyżykiem. Trudno oderwać oczy od roboty - herbata z wolna stygnie w lepkiej od cukru szklance. Nie mówią po angielsku dzieci na zakurzonych ulicach, gdzie między kamieniami ścieka leniwie struga brudnej wody. Robotnik klasztorny z Deir Zafaran. Dziewczyna za płotem domu, która zastygła, by odprowadzić wzrokiem samochód na szosie. Wrogowie? Przyjaciele?
Kierowca przyciska mocniej pedał gazu - co dzień o szóstej policja zamyka tę szosę. Nadchodzi zmrok. Ludzie barykadują się w domach.
W Midjacie Ibrahim opowiadał mi o swoim kościele. Trochę gestykulacją, trochę łamanym angielskim, trochę prostym tureckim. Uśmiechał się przepraszająco - on też nie bardzo mówi po angielsku.
Na środku nawy, na ozdobnym pulpicie leżała Biblia, ogromna, w srebrnej oprawie. Pisana ręcznie, jak tysiąc lat temu, po syryjsku i po arabsku. Dobrze było dotykać jej szorstkich, ciężkich kart, przekładać stronę za stroną.
Przez drzwi kościoła wślizgnął się za mną kot.
- Wyjdź - powiedział Ibrahim. I kot wyszedł. Powoli, z ociąganiem, jakby on także był jednym z niesfornych uczniaków Ibrahima.
Kiedy tureccy żołnierze w roku 1924 weszli do klasztoru Deir Zafaran, syryjski patriarcha znalazł schronienie w Syrii. Wielu chrześcijan uciekło za nim z Tur Abdin.
Nusajbin, starożytne Nisibis - tu biegnie granica między Turcją a Syrią. Na lśniącym czystością tureckim posterunku policjant prześwietlił mój bagaż i szczegółowo, litera po literze, nazwisko po nazwisku, przewertował notes.
W Qamiszli, po drugiej stronie, posterunek był odrapany i zakurzony. Syryjski oficer nie zatrzymał nawet wzroku na notesie, lecz za to drobiazgowo przewertował paszport w poszukiwaniu izraelskich stempli. Stempli nie znalazł. Poczęstował mnie zatem herbatą, odświeżając na mój użytek swój zapomniany rosyjski, a potem polecił kierowcy, żeby mnie podwiózł do miasta.
- Kuerd! Kuerd! - dumnie wskazał na siebie szofer i wyciągnął z kieszeni kasetę. "Free Kurdistan! Free Kurdistan!" - popłynął w samochodzie refren bojowej pieśni.
Byłam już w innym kraju. Bardziej demokratycznym? Mniej demokratycznym, powiedziałabym raczej. Tylko inne tu były słowa, za które można trafić do więzienia.
Z Qamiszli był już tylko dzień drogi do Damaszku.
Syryjski Kościół Prawosławny wziął swoją nazwę nie od dzisiejszej Syrii, powstałej w XX wieku, lecz od ogromnej starożytnej krainy, którą Syrią nazwali niegdyś Grecy. Słowo to zapożyczyli od nazwy państwa Asyria, którego spadkobiercami byli właśnie Syryjczycy. Semicki język, którym mówili Syryjczycy, daleki krewny hebrajskiego i arabskiego, zwie się czasem syryjskim, a czasem aramejskim. Dwa tysiące lat temu był najpopularniejszym językiem Bliskiego Wschodu - dziś w czystej formie przetrwał tylko w syryjskiej liturgii.
Chrześcijaństwo Syryjczycy przyjęli bardzo wcześnie. W VI wieku większość z nich poszła wszakże za nauką Jakuba Baradeusza z Edessy. Podczas gdy oficjalna doktryna Kościoła mówiła o dwóch połączonych w Chrystusie naturach, ludzkiej i boskiej, Jakub Baradeusz uczył, że Chrystus miał tylko jedną naturę, boską i ludzką jednocześnie. Subtelny spór o naturę Chrystusa zaostrzył ukrytą rywalizację wewnątrz władz Kościoła i zrodził ostateczny rozłam.
Choć w Europie do dziś zwie się ich "jakobitami", oni sami, podobnie jak Koptowie i Ormianie, najbliżsi im w wierze, wolą mówić o sobie "prawosławni". Wierzą przecież, że to oni mieli rację, mylił się zaś sobór w Chalcedonie, gdy w roku 451 oskarżył ich o herezję. Dokumenty Watykanu ich wyznanie nazywają dziś "przedchalcedońskim prawosławiem".
Kościół Asyryjski Wschodni założyli już w V wieku syryjscy uczniowie patriarchy Nestoriusza - zwani przez wrogów "nestorianami" - którzy uważali, że w Chrystusie wcielonym zawarły się dwie całkiem odrębne osoby - ludzka i boska. Maryja według nich zrodziła jedynie ludzką osobę Chrystusa i błędem jest zwanie jej Matką Boską. Oskarżeni o herezję w 431 roku przez sobór w Efezie nestorianie wywędrowali na Wschód, na tereny dzisiejszego Iraku, Iranu i Azerbejdżanu, a ich wpływy sięgały aż po dwór Dżyngis-chana.
Ludobójstwo, eksterminacja, rzeź