Stary Kontynent i nowe kłopoty
W
wymiarze militarnym Europa jest karłem. W wymiarze gospodarczym - potęgą i
konkurentem Ameryki. Stany Zjednoczone przez 50 lat popierały integrację
naszego kontynentu. Dziś usamodzielniającą się Unię postrzegają jako - mówi
Aleksander Smolar Dochodzimy do sedna sporu. Polska chce widzieć w
Ameryce partnera i sojusznika, Francja widzi w niej rywala i konkurenta. Kim
jest więc Ameryka dla Europy - konkurentem czy sojusznikiem? 11 Września 2001
Aleksander Smolar: Odróżnijmy formę od treści. Forma wypowiedzi Chiraca
jest nie do przyjęcia. Nie sądzę, aby mógł sobie pozwolić na taki popis
arogancji, żeby nie powiedzieć - pogardy, w stosunku do jakiegokolwiek państwa
afrykańskiego. Europa i Francja są bardzo wrażliwe na wszystko, co mogłoby
przypominać czasy kolonializmu. Paradoksalnie, z psychologicznego punktu
widzenia Chirac pozwolił sobie na taki wybryk wobec naszej Europy dlatego, że
nie czuł zahamowań, które rodzi nieczyste sumienie.
Wyskok Chiraca ma dobrą i złą stronę. Dobrą, bo zmusi Francuzów - miejmy
nadzieję - do przemyślenia historii i geografii Europy. Polska i inne kraje
naszego regionu mogą się mylić, ale są to państwa suwerenne, które na własne
konto podejmują często trudne decyzje. Zła strona dotyczy nas - poczucie
skandalu i krzywdy zwalnia nas od przemyślenia konsekwencji przystąpienia do
Unii i obecnej skomplikowanej koniunktury międzynarodowej, w której musimy
podejmować decyzje. Mam poczucie, że sprzyja to infantylizacji naszej
polityki.
Jednak poza oburzeniem formą nikt nie wydaje się zainteresowany głębszym
sensem słów Chiraca. Odczytać zaś w nich można świadectwo utraty złudzeń
co do możliwości budowania Europy politycznej i obronnej razem z krajami
naszej części Europy. Nie sądzę, aby rozszerzenie Unii zostało
storpedowane - np. poprzez ogłoszenie, że powaga sprawy wymaga narodowego
referendum. Przy obecnym stanie francuskiej opinii publicznej skutek byłby łatwy
do przewidzenia. Sądzę, że trzeba myśleć o konsekwencjach bardziej długofalowych,
związanych z możliwie szybką krystalizacją w Paryżu i Berlinie - pod wpływem
konfliktów ostatnich miesięcy - nowej koncepcji Unii Europejskiej.
Zacznijmy od początku: dlaczego dialog między Polską i Francją
przypomina rozmowę gęsi z prosięciem?
- By zrozumieć psychodramę w stosunkach polsko-francuskich, trzeba się cofnąć
w czasie. Polska zawsze miała wobec Francji wielkie oczekiwania oraz pewien
sentyment. Ale w wieku XX w świadomości zbiorowej i emocjach Polaków następowało
stopniowe przeorientowywanie się na Stany Zjednoczone. Było to częściowo
związane z masową emigracją do Ameryki. Dla odzyskania przez Polskę
niepodległości ważne było 14 punktów deklaracji prezydenta Woodrowa
Wilsona w 1918 r. Przede wszystkim zaś Polacy pamiętają rolę odegraną
przez USA w czasie II wojny światowej i w czasach zimnej wojny. Podział na
dwa bloki sprawił, że alternatywą dla ZSRR nie była Europa ani tym
bardziej Francja, lecz Ameryka.
Lata 90. to okres wielkich polskich sukcesów - również jeśli chodzi o zbliżanie
się do Europy Zachodniej - i zarazem, paradoksalnie, narastającego uczucia
rozczarowania. Dotyczyło ono całej Europy Zachodniej, ale wyrażało się
przede wszystkim - słusznie czy nie - w emocjonalnych pretensjach do Francji.
Polacy oczekiwali od Europy unijnej objęcia nas braterskim uściskiem, bo oto
odnaleźli się rozdzieleni dotąd "bracia". Tymczasem zaczęły się
żmudne negocjacje księgowych. W polskim stereotypie entuzjazm romantyków
zderzył się z chłodem buchalterów. Jakież przeciwieństwo w porównaniu z
rokowaniami w sprawie NATO, gdzie dominował tak bliski nam język wartości:
walka o wolność, demokracje przeciwko tyranom, dyktatorom, terrorystom. To
NATO stało się uosobieniem naszych niedzisiejszych tęsknot za Europą i
Zachodem. NATO zaś to Ameryka! A właśnie dzięki niej znaleźliśmy się w
Pakcie.
Potem ze strony Francji nastąpiły różne działania, które drażniły
polską wrażliwość. Przecież to prezydent Chirac złożył w 1996 r.
obietnicę, że Polska znajdzie się w Unii w 2000 r., czym rozbudził nasze
nierealistyczne nadzieje.
- To samo powiedział Helmut Kohl, ale do niego nikt nie miał pretensji.
Polacy bardzo boleśnie odebrali też fakt, że na szczycie w Nicei (grudzień
2000 r.), kiedy to Francja przewodziła Unii, próbowano przyznać Polsce
mniejszą liczbę głosów niż Hiszpanii, która ma mniej więcej tyle samo
mieszkańców. Tyle że główni francuscy negocjatorzy mówili mi, że ten
pomysł był autorstwa Niemców. Ostatecznie delegacja niemiecka nie tylko się
od niego odcięła, ale wystąpiła w roli obrońców Polski przeciwko
Francji.
W Polsce pamięta się też dobrze wielkoduszną propozycję Chiraca złożoną
Putinowi w Soczi w lipcu 2002 r., by mieszkańcy Kaliningradu udający się
przez Polskę do Rosji zwolnieni byli z obowiązku wizowego. Chirac nie
konsultował się ani z nami, ani z Litwą.
- Spójrzmy na problem od strony francuskiej. Francja przyjęła z entuzjazmem
odzyskanie przez Polskę niepodległości i upadek ZSRR. Przy dzisiejszych
pretensjach do Francji zapomina się, że w 1980 i 1981 r. nie było na
Zachodzie drugiego takiego kraju, który manifestowałby równie silną
solidarność z Polską - od prawicy, dla której Polska była siostrzanym,
wzorcowym krajem chrześcijańskim, aż po niekomunistyczną lewicę, która
widziała w "Solidarności" fascynujący ruch robotników. Dla
jednych i drugich pokojowe, wolnościowe aspiracje Polaków zbiegły się z głęboką
rewizją całej tradycji rewolucyjnej, do której Francuzi byli silnie przywiązani.
Byłem wtedy emigrantem politycznym w Paryżu. Miałem kontakty od Pałacu
Elizejskiego po związki zawodowe i wszędzie widziałem niesamowitą
fascynację, zainteresowanie Polską. Z Francji płynęła poważna pomoc
humanitarna i pomoc materialna dla opozycji.
Zgoda, ale jakże odmiennie zachowywały się ówczesne elity polityczne.
Prezydent Valéry Giscard d'Estaing już wcześniej był zauroczony Gierkiem,
a po Sierpniu '80 niechętnie wypowiadał się o "Solidarności".
Prezydent Mitterrand jako pierwszy po stanie wojennym przerwał izolację PRL
i spotkał się z gen. Jaruzelskim, wprowadzając go tylnymi drzwiami do Pałacu
Elizejskiego.
- Polska pamięć potoczna jest selektywna. Generał de Gaulle w czasie wizyty
w Polsce w 1967 r. rzucił w obecności Gomułki szokujące hasło o Europie
od Atlantyku po Ural - próbował zdestabilizować podziały zimnej wojny i
szukał w ówczesnej Polsce sojusznika! To nie było realistyczne, ale w
oczywisty sposób służyło interesom Polski.
De Gaulle wołał po polsku w Zabrzu, niedawnym Hindenburgu: "Zabrze -
najbardziej polskie z polskich miast!". Trochę przesadził.
- To nie było zdanie o historii, lecz polityczna deklaracja o nienaruszalności
polskich granic. Trzeba pamiętać, że w tak ważnej dla Francji Republice
Federalnej stanowisko to było wówczas nie do przyjęcia. Dziś, kiedy się
ma do Francji tyle pretensji, warto pamiętać o roli Mitterranda w 1989 r.,
gdy powiedział twardo Kohlowi, że Niemcy muszą uznać formalnie granicę na
Odrze i Nysie. Oczywiście, leżało to w interesie Francji, która - tak jak
i Wielka Brytania - bała się, że zjednoczone Niemcy zdestabilizują Europę.
Gdy Mitterrand przyjmował Jaruzelskiego, odbyła się w Paryżu duża
demonstracja protestacyjna. "Le Monde" opublikował też, podobno po
raz pierwszy w swej historii, list otwarty do prezydenta Francji. Ja,
emigrant, dość brutalnie potępiłem w nim Mitterranda. On zaś patrzył na
Polskę jako na duży kraj w centrum Europy, w którym z nadania Moskwy rządzą
komuniści. Jaruzelski to był realny władca Polski i jak na dyktatora nie
najgorszy. Ale Laurent Fabius, własny premier i pupil Mitterranda, mówił
publicznie o wzburzeniu, jakie ta decyzja w nim wywołała.
Ameryka wprowadziła sankcje gospodarcze wobec PRL, podjęła ofensywę
dyplomatyczną, ustanowiła dzień solidarności z Polską...
- Tak, w kategoriach symbolicznych zrobiła wiele i dla samopoczucia dużej części
polskiego społeczeństwa to było ważne. Zapewne wcześniej, gdyby
wykorzystano doniesienia pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, który uprzedzał
o przygotowaniach do stanu wojennego, można było zrobić więcej. Ale z
takich czy innych powodów nic nie uczyniono.
Co tu dużo mówić - stosunek całego Zachodu do Polski był wówczas
dwuznaczny. Zachód był zadowolony, że problem rozwiązano polskimi rękoma,
że nie było masowego przelewu krwi i że Europa nie uległa destabilizacji.
13 grudnia 1981 r. kanclerz Helmut Schmidt był w Berlinie Wschodnim - nie
odwołał swojej wizyty i razem z NRD-owskim szefem partii komunistycznej
Honeckerem wyrażał zadowolenie, że Polacy załatwili to sami. Willy Brandt,
będąc w Polsce jeszcze w drugiej połowie lat 80., odmówił spotkania z
przywódcami "S". Zgodził się na rozmowę z Tadeuszem Mazowieckim
i paroma jeszcze intelektualistami związanymi z "Solidarnością"
wyłącznie jako z "intelektualistami katolickimi"! On, szef międzynarodówki
socjalistycznej!
- Lata 90. były dla Francji okresem dramatycznie trudnym. Paradoksalnie,
Francuzi to jeden z narodów, który przegrał zimną wojnę. Znikły bowiem
czynniki, które pozwalały na prowadzenie subtelnej polityki wynoszącej
Francję daleko ponad jej realny potencjał demograficzny, ekonomiczny,
polityczny i militarny.
Począwszy od tego, że dzięki geniuszowi gen. de Gaulle'a zasiadała w
gronie zwycięskiej wielkiej czwórki, choć sama przegrała II wojnę.
- Ktoś powiedział, że Francja to Republika plus polityka zagraniczna.
Problem obecności i roli Francji w świecie, jej wielkości, odgrywa w
zbiorowej wyobraźni Francuzów niesłychanie ważną rolę. Niemcy, gdy chcą
coś ironicznie powiedzieć o nich, mówią: la Grande République - Wielka
Republika. Strategii wielkości służyła decyzja o budowie własnej bomby
atomowej. Z pełną świadomością, że może ona odegrać wobec arsenału dwóch
mocarstw co najwyżej rolę zapłonu, ale zapłonu, który mógłby wywołać
wielki pożar!
Ważnym elementem polityki Francji były też jej związki z Niemcami, które
wymagały odważnej decyzji o przezwyciężeniu przeszłości. W styczniu świętowano
40-lecie traktatu elizejskiego, który kładł fundament pod uprzywilejowane
stosunki między obu państwami i ich wieloletnią dominację w integrującej
się Europie. Ważnym wymiarem ambicji mocarstwowych Francji była też
gaullistowska polityka fundamentalnego sojuszu, ale też wycinkowych
konfrontacji z Ameryką. De Gaulle nie miał antyamerykańskich fobii, ale uważał,
że zagrożeniem dla wielkości Francji i Europy jest całkowita amerykańska
dominacja. I zgodnie z tradycją francuskiego realizmu, sięgającego czasów
kardynała Richelieu i po drodze Talleyranda, Paryż grał na wszystkich możliwych
instrumentach, by wywyższać Francję - nie uciekając od kokietowania
Kremla, by tworzyć przeciwwagę dla Ameryki, aby uciec od ubezwłasnowalniającej
logiki dwóch bloków. De Gaulle wycofał Francję z NATO, gdy Waszyngton odmówił
równoprawnych w nim stosunków. Paradoksalnie, był nawet przeciwny Europie
federalnej, ponieważ uważał, że jedynym "federatorem" Europy mogą
być Stany Zjednoczone.
Ale stosunek Francji do Ameryki nie poddaje się prostym uogólnieniom. W
momentach krytycznych Francja zawsze stała u jej boku. De Gaulle bezwarunkowo
poparł Kennedy'ego w czasie kryzysu kubańskiego. Podobnie Mitterrand wsparł
Reagana w latach 80. w czasie kryzysu związanego z rakietami SS 20 i
pershingami - pojechał do Bonn, by w Bundestagu zmierzyć się z ówczesną
falą niemieckiego pacyfizmu. Pod tym względem Chirac zdaje się zrywać z tą
elastyczna częścią dziedzictwa de Gaulle'a. Idzie na konfrontację ze
Stanami w sprawach dla Waszyngtonu obecnie zasadniczych.
A zatem upadek muru w sposób oczywisty zburzył fundamenty misternej
polityki francuskiej?
- Z chwilą końca podziału świata na dwa bloki Francja nie mogła już
rozgrywać drugorzędnych konfliktów między Rosją a Ameryką. O broni
nuklearnej mówi się dziś głównie przy okazji zagrożeń, jakie może
stworzyć w rękach terrorystów czy "państw bandyckich". A do tego
Niemcy, nie będąc już zakładnikiem Kremla, który kontrolował NRD,
wyzwoliły się spod politycznej kurateli Francji. Do władzy doszło nowe
pokolenie, które nie ma kompleksów przeszłości. Francja straciła nagle
podstawowe atuty, jakimi dysponowała. Na dodatek w polityce wewnętrznej była
do ostatnich wyborów paraliżowana - zwłaszcza jeżeli chodzi o aktywność
międzynarodową - przez długi okres cohabitation.
Imperialne braki miał rekompensować Francji projekt europejski. Jak mawiał
de Gaulle: "Nie jesteśmy już imperium, dlatego musimy prowadzić mocną
politykę, bo nie będąc imperium i nie prowadząc mocnej polityki - będziemy
niczym".
- Poprzez Unię Francja znajduje sposób na silną obecność w świecie, w którym
średnie i małe państwa odgrywają drugorzędną rolę. Francja realizowała
swą "wielkość" poprzez projekt Wspólnoty Europejskiej - jej
koncepcja i przywódcza rola Francji nie podlegają tutaj kwestii.To jest
przede wszystkim dzieło Jeana Moneta, Roberta Schumana i innych francuskich
polityków. Chociaż oczywiście Niemiec Adenauer czy Włosi De Gasperi i
Spinelli też odgrywali istotną rolę.
Ale była to wizja integracji państw europejskich na podstawie porozumień
międzyrządowych, a nie wizja jednego państwa europejskiego.
- To paradoks i obecnie wewnętrzna sprzeczność polityki Francji w Unii. Z
jednej strony Francja zazdrośnie strzeże prerogatyw narodowych tam, gdzie
chodzi o potęgę państwa - w sprawach polityki zagranicznej i w sprawach
bezpieczeństwa - a skoro tak, to nie może być tak naprawdę wspólnej
europejskiej polityki obronnej i zagranicznej, o którą Paryż skądinąd
zabiega. Nawet wymuszony na Berlinie kompromis w sprawie "dwóch
prezydentów" Unii (Rady i Komisji) w istocie miał sankcjonować
zasadniczą wagę porozumień między państwami członkowskimi i niezgodę na
federacyjną koncepcję bezpośrednich wyborów Rady przez obywateli UE. Z
drugiej jednak strony Maastricht i wprowadzenie euro - przyspieszające proces
gospodarczej i społecznej federalizacji Europy - to była wielka idea
francuska. Paryż narzucał Niemcom koncepcję europejskiej waluty, by te nie
mogły podporządkować sobie Europy za pomocą swojej marki.
Po okresie niemieckiego flirtu z Wielką Brytanią jesteśmy świadkami
odrodzenia się pary francusko-niemieckiej. Jak to rzutuje na stosunki w Unii?
- To zbliżenie było sukcesem Paryża i dowodem obecnej słabości Niemiec.
Trudno też przewidzieć, na ile będzie ono trwałe. Reszta Unii przyjęła
je z mieszaniną nadziei i niepokoju. Nadziei, ponieważ para ta nadawała w
przeszłości dynamizm Unii, która ma poczucie instytucjonalnego zastoju
niebezpiecznego w sytuacji wzrostu liczby członków z 15 do 25. Z kolei
niepokój budziły tendencje hegemoniczne Paryża i Berlina. Państwa małe
obawiają się dyrektoriatu wielkich, Londyn, Madryt i Rzym -
zmarginalizowania przez Niemcy i Francję. Odpowiedzią na te
francusko-niemieckie pomysły był list ośmiu napisany bez powiadomienia
Francuzów i Niemców. Manifestacja solidarności z Ameryką była w
kategoriach politycznych ilustracją słów sekretarza obrony USA Donalda
Rumsfelda, że poza Europą "starą" jest jeszcze "nowa",
alternatywna wobec osi Berlin - Paryż.
Polska nieufność do Francji bierze się stąd, że do dziś używa ona
Unii jako narzędzia swojej polityki globalnej.
- Nie przesadzajmy, wszyscy to robią. Niewątpliwie duch europejski w epoce
ojców-założycieli był bez porównania silniejszy. Ale przecież i wtedy
Niemcy potrzebowali Europy, by odnaleźć dla siebie miejsce w świecie, bo
nie mogli istnieć w pancerzu narodowym. Włosi poprzez Europę kończyli
proces unifikacji narodowej. Brytyjczycy wkraczali do Europy, by zabezpieczyć
swe interesy przed dominacją francusko-niemiecką i przycumować Stary
Kontynent do USA, Hiszpanie po śmierci gen. Franco chcieli wyjść z izolacji
i przyspieszyć modernizację kraju, kraje małe mogły w ramach unijnej
Europy przeciwstawiać się dominacji wielkich.
W obliczu radykalnej zmiany sytuacji geopolitycznej po 1989 r. Francji brak
było nowej wizji. Opierała się rozszerzeniu Unii o byłych satelitów ZSRR.
Dlaczego?
- Powiedzmy: nie wykazywała entuzjazmu, bo gdyby chciała rzeczywiście
zablokować rozszerzenie Unii, to pewnie by się jej to udało. Pamiętajmy,
że de Gaulle długo uniemożliwiał przyjęcie Wielkiej Brytanii. Powodów
braku entuzjazmu było kilka. Rozszerzenie Unii na Wschód oznaczało w oczach
Paryża przesunięcie centrum Europy ku Niemcom. Polityczna Francja uznała -
to dowód dekadencji francuskiej polityki - że Europa Środkowa jest
naturalnym zapleczem i sferą wpływów Niemiec. Paryż popełnił wobec
naszego regionu poważne błędy - nie szukał na przykład aktywnie
porozumienia z Polską. Więcej, Bonn, bojąc się na początku ubiegłej
dekady antyniemieckich reakcji w naszym regionie, chciało prowadzić wspólną
z Paryżem politykę wschodnią. Nic z tego nie wyszło. Paryż obawiał się
dominacji Niemiec, a z dzisiejszej perspektywy widać, że w istocie nasz
region politycznie związał się ściśle ze Stanami Zjednoczonymi!
Ale jednak czy to nie wtedy powstała idea francusko-niemiecko-polskiego Trójkąta
Weimarskiego?
- To prawda - z inicjatywy ówczesnego szefa resortu spraw zagranicznych
Niemiec Hansa-Dietricha Genschera. Miał on dać Polsce poczucie bezpieczeństwa,
przynależności do Europy i klubu wielkich. Ale nie było żadnego pomysłu,
co z tym narzędziem zrobić. Polacy też nie potrafili go wykorzystać.
- O jednym z nich mówił wprost prezydent Mitterrand - chodziło o słabość
krajów naszego regionu. On uważał, że muszą minąć dziesiątki lat,
zanim będą one zdolne znaleźć swe miejsce w rozwiniętej Wspólnocie. Wystąpił
z koncepcją konfederacji europejskiej, która została natychmiast
potraktowana przez kraje aspirujące do Unii jako zagrożenie, jako wegetariański
substytut dla mięsa, jakim miała być prawdziwa integracja ze Wspólnotą
Europejską - bo w projekcie tym nie było miejsca na w miarę szybką
integrację gospodarczą. Ten pomysł zaczyna znów krążyć po Europie jako
sposób rozwiązania problemu krajów, które pozostaną poza Unią. Takie
rozwiązanie dopiero co sugerował na łamach "Le Monde" Bronisław
Geremek (26 lutego).
I jeszcze jeden, być może najważniejszy, powód francuskiej wstrzemięźliwości.
Kiedyś Giscard d'Estaing mówił o dwóch różnych wizjach kontynentu -
"Europy jako przestrzeni" i "Europy jako potęgi". W
pierwszym przypadku chodzi o Europę suwerennych państw, wspólnego rynku i
wspólnych praw. To była przez długi czas wizja brytyjska. "Europa jako
potęga", czyli wspólnota polityczna i militarna odgrywająca znaczącą
rolę w świecie, to wizja par excellence francuska. Francuska klasa
polityczna uważała i uważa, że rozszerzenie Unii o nowe państwa zmniejsza
szanse na Europę jako samodzielny podmiot w polityce międzynarodowej,
niezależny od Ameryki, chociaż jej przyjazny. Że nowe demokracje - z ich
potrzebą suwerenności, z brakiem tradycji wspólnoty europejskiej, z silnymi
związkami z Ameryką - będą rozsadzały projekt europejski bliski Paryżowi.
Joschka Fischer w czasie swojej pierwszej wizyty w Warszawie nie ukrywał, że
dopiero co słyszał w Paryżu, iż Polska jest koniem trojańskim Ameryki.
Hubert Védrine, ówczesny szef francuskiej dyplomacji, prywatnie mówił
gorzej, o ośle trojańskim.
Ale istnieje też po stronie Francji prozaiczna obawa o to, że francuski
podatnik będzie musiał sfinansować poszerzenie Unii, partycypować w
kosztach nadrabiania naszego zapóźnienia.
- To Niemcy płacą przede wszystkim. Manifestowany przez Chiraca wobec
prezydenta Kwaśniewskiego przed szczytem w Kopenhadze brak zrozumienia dla
polskich postulatów i jego odmowa spotkania z premierem Millerem w czasie
szczytu wynikały, myślę, z chęci obrony walącego się niemieckiego budżetu
przed presją Warszawy i dodatkowymi obciążeniami. To była troska
podyktowana nową fazą romansu francusko-niemieckiego, na który Chirac
chuchał i dmuchał.
Jeśli chodzi o finanse, to czasami pojawiały się zupełnie absurdalne
zarzuty, że np. Francja jest skąpa przy określaniu wysokości dopłat dla
polskich rolników. To Francuzi przecież byli w ogóle u źródeł przyznania
tych dopłat, które nie były przewidziane w Agendzie 2000 - budżecie
unijnym przyjętym w 1999 r. Oczywiście, byli w tym trochę zainteresowani,
bo chcieli utrwalić, szukając poparcia Polski, absurdalny model unijnej
polityki rolnej, który pożera 50 proc. budżetu UE ej ewolucji sytuacji i
modyfikacji w polityce jednej ze stron. Można jednak sporo uczynić niezależnie
od takiej zmiany. Musimy przezwyciężyć kompleks ofiary. Musimy pamiętać,
że państwa mają swoje interesy i nie zawsze muszą one być zgodne, również
w ramach Unii. Politycy francuscy często nie mogą zrozumieć, dlaczego nasze
stosunki z Niemcami są bez porównania lepsze niż z Francją, mimo że w
konkretnych sprawach negocjowanych przed Kopenhagą mieliśmy bez porównania
więcej konfliktów z Berlinem (problem zatrudnienia, ziemi i wiele innych) niż
z Paryżem. Nie rozumieją, jak wielką rolę odgrywały różne fakty z
przeszłości, o których wspominaliśmy. Ale Polacy - nie mówię o
specjalistach - nie dostrzegają często prawdziwych konfliktów czy zbieżności
interesów.
A co powinni zrobić Francuzi dla poprawy stosunków?
- Po pierwsze, Francuzi często zapominają, że czasy imperium należą do
przeszłości, że Francja może być wielka tylko z całą Unią i że Polska
będzie jej ważną częścią. W ciągu ostatnich kilkunastu lat Polska była
dla wielu krajów naszego regionu przykładem skutecznego rozwoju, zdolności
klasy politycznej do utrzymania konsensu w sprawach najważniejszych. Także w
sprawie NATO i UE czekano na nasz głos. Z Polską trzeba będzie się liczyć.
I jestem przekonany, że francuska klasa polityczna bardzo szybko odrobi zaległą
lekcję geografii i historii. Być może wyskok Chiraca, prowokując szok, tę
naukę przyspieszy.
Co to znaczy, że Polska powinna przezwyciężyć kompleks ofiary?
- Oto przykład pierwszy z brzegu. Brałem ostatnio udział w konferencji w
Paryżu, podczas której jeden z prelegentów, chcąc wyjaśnić Francuzom
postawę Polski wobec USA i sprawy Iraku, przypomniał polską bezbronność w
1939 roku i francuskie "nie będziemy umierać za Gdańsk". Rozpętała
się burza. Po pierwsze, dowodzono, że Polacy bezzasadnie uczynili z
wypowiedzi niejakiego Marcela Déat, socjalisty, a później kolaboranta,
symbol postawy Francji. Po drugie, Francja i Anglia, udzielając Polsce
gwarancji, chciały odwieść Hitlera od projektowanego ataku. Nie powiodło
się, ale oba kraje, odpowiadając na agresję na Polskę, wypowiedziały
Niemcom wojnę. Niestety, Francja nie była wówczas w stanie skutecznie pomóc
Polsce i nawet, jak się wkrótce okazało, samej sobie. Tymczasem Waszyngton
uznawał Vichy i utrzymywał poprawne stosunki z jego rządem aż do 1941 r.;
przystąpił do wojny dopiero w wyniku ataku na Pearl Harbor.
Czy polski podpis pod listem ośmiu nie był decyzją podjętą zbyt
pochopnie?
- Mam ambiwalentny stosunek do tego listu, który był świadomym aktem
izolowania Niemiec i Francji w ich polityce wobec Iraku. Parę dni po przyjęciu
przez Piętnastkę wspólnego stanowiska w tej sprawie! Nie czekając choćby
czterech dni na wystąpienie amerykańskiego sekretarza stanu Powella przed
Radą Bezpieczeństwa z dowodami przeciw Irakowi. Rozumiem, że premier Miller
nie bardzo mógł odmówić złożenia podpisu. Nie można jednak zrozumieć
tego, że nie zdobył się na telefon do swojego "przyjaciela" Schrödera,
aby uprzedzić go o liście i decyzji Polski. Przed szczytem w Kopenhadze, gdy
potrzebne było poparcie Berlina, telefony dzwoniły często. Mogę sobie
wyobrazić rozmiary szoku w Berlinie po dekadzie duserów, nazywania Niemców
naszymi "rzecznikami", "adwokatami"... Nie usprawiedliwia
to oczywiście w żadnym razie reakcji Chiraca.
Po 11 września wydawało się, że napięcia europejsko-amerykańskie, a
zwłaszcza francusko-amerykańskie, zniknęły.
- Tak, jednak po fali totalnej identyfikacji z Ameryką i po tym, jak NATO,
powołując się na artykuł piąty traktatu waszyngtońskiego, zadeklarowało
gotowość udzielenia pomocy USA, szybko następuje wzrost tendencji
antyamerykańskich w europejskiej klasie politycznej. Podstawy ładu amerykańsko-europejskiego
opierały się na Pakcie Atlantyckim oraz na uznaniu i poparciu Ameryki dla
europejskiej integracji. Administracja Busha zakwestionowała w istocie oba
fundamenty transatlantyckiej bliskości. To USA dokonały praktycznej
likwidacji NATO, gdy w momencie próby przyjęły zasadę, że "misja
określa charakter koalicji", czyli że Waszyngton będzie dobierał
sobie partnerów niezależnie od tego, czy należą, czy też nie należą do
NATO. Zasadzie współodpowiedzialności za wspólne bezpieczeństwo
administracja Busha przeciwstawiła zasadę: "Czekajcie na nasz
telefon".
Równocześnie Waszyngton odnosi się z coraz większą nieufnością do
procesu integracji europejskiej. Było to widoczne już pod koniec
prezydentury Clintona, ale teraz niechęć jest otwarta, nieskrywana. W tej
perspektywie m.in. widzieć trzeba owo sławne już odróżnienie
"nowej" Europy od "starej", entuzjazm wobec listu ósemki
i później dziesiątki.
Skąd taka postawa?
- W wymiarze militarnym Europa jest karłem, ale porozumienie z Saint Malo z
grudnia 1998 roku między Wielką Brytanią a Francją zawarte z inicjatywy
bardzo proamerykańskiego Tony'ego Blaira - który chciał w ten sposób
ratować NATO - wzbudziło natychmiast niepokój i różne naciski
Waszyngtonu. Stany nie chciały niezależnego europejskiego potencjału
militarnego. W narastającej niechęci do Unii odgrywały również rolę
sprawy gospodarcze i finansowe. W wymiarze gospodarczym Europa jest potęgą i
konkurentem Ameryki, chociaż oczywiście pod wieloma względami jej nie dorównuje.
W Stanach niepokój wywołało pojawienie się euro. Potęga Ameryki
finansowana jest przez cały świat, poprzez masowy napływ kapitału ze względu
na zaufanie do dolara. Jeżeli euro stanie się wiarygodną walutą dla
inwestorów zagranicznych, może to stworzyć poważne problemy dla budżetu
USA i finansowania ich potęgi militarnej.
Ameryka, która przez 50 lat ze względów geostrategicznych popierała
integrację Starego Kontynentu i była nawet u źródeł powstania Unii (plan
Marshalla zakładał współpracę państw, które chcą z niego skorzystać),
dziś usamodzielniającą się Unię postrzega jako zagrożenie dla swoich
interesów.
- Nie ma na to prostej odpowiedzi. Fundamentalnie Stany Zjednoczone są
Europie niezwykle bliskie. I wszelkie badania potwierdzają bliskość, jeżeli
nie tożsamość wartości po obu stronach Atlantyku. Bardzo wysoko lokują się
też wzajemne oceny na drabinie sympatii. Dotyczy to również Francji. Stany
i Europa mają też fundamentalnie tożsame interesy, jeżeli chodzi o ład międzynarodowy,
postęp demokracji i liberalizację rynku światowego. Wspólnym interesem
jest zwalczanie globalnych zagrożeń.
Są też obszary różnych zainteresowań. Centrum uwagi Stanów przesuwa się
ku Azji, Ameryce Łacińskiej i Bliskiemu Wschodowi. Dla Europy głównym
obszarem zainteresowań pozostanie Europa. Naszym zadaniem jest zwrócenie
unijnej energii i możliwości ku naszym wschodnim sąsiadom. Będą też
nieuchronnie istniały obszary konkurencji ekonomicznej i politycznej między
Stanami i Europą. Ameryka wypiera tradycyjne wpływy francuskie czy
brytyjskie z Afryki czy z Azji. Nie ma w tym nic złego. To gwarantuje większe
pole manewru słabszym krajom, o które toczy się konkurencja. Kraje byłego
Trzeciego Świata w wielu przypadkach dużo straciły na końcu zimnej wojny.
Spadło zainteresowanie nimi, a w konsekwencji i pomoc gospodarcza. Dopiero
teraz, wraz z pojawieniem się groźby masowego terroru i zagrożenia ze
strony "upadłych państw", Stany i cały Zachód zaczynają zwracać
większą uwagę na tę część świata.
Francja na tle Europy zawsze zajmowała wobec USA stanowisko bardziej
konfrontacyjne. Ale trzeba też widzieć, że od początku lat 90. Paryż
stopniowo wracał do struktur NATO. Z drugiej zaś strony tradycyjna francuska
polityka niezależności zdobywała coraz szerszy posłuch w Europie i w świecie
- wynik zmiany sytuacji globalnej. Zaryzykuję hipotezę, że będzie rosło
zapotrzebowanie na francuską postawę zasadniczej solidarności i w wielu
sprawach oporu wobec polityki Waszyngtonu (niestety, nie można tak nazwać
obecnej linii Chiraca). Jest to naturalna konsekwencja obaw, jakie rodzi w świecie
dominacja jednego kraju. Stany chcą całkowitej swobody działania i równocześnie
jednomyślnego poparcia sojuszników, gdy tylko ich potrzebują.
Jeśli hegemonistyczna polityka Ameryki się nie zmieni i będzie prowadzona
bez niuansów i szukania porozumień, stanie się to źródłem nieuchronnych,
narastających zadrażnień europejsko-amerykańskich. Siła rodzi
nieuchronnie próbę jej zrównoważenia. To nie jest moja oryginalna opinia,
to pogląd Kissingera i tysiąca innych realistów. Problem polega na tym, aby
przy naturalnym i, jak sądzę, nieuchronnym - ze względu na ewolucję obu
stron - autonomizowaniu się Europy pozostały wola i zdolność wspólnego
działania w sprawach zasadniczych. Na rzecz wspólnych wartości, przeciw
fundamentalnym wspólnym zagrożeniom.
Powróćmy do konsekwencji europejskich obecnej sytuacji.
- Jakkolwiek będzie wyglądać konstytucja europejska, rzeczywista Unia będzie
bardzo skomplikowaną konstrukcją o różnych poziomach i formach integracji.
Obawiam się, że dla Francji i Niemiec lekcja z obecnej sytuacji jest taka,
że oto pewna polityczna wizja Europy została pogrzebana. Dla wielu krajów
identyfikacja atlantycka jest znacznie silniejsza od europejskiej. Przy takim
spojrzeniu Europa jest w istocie redukowana do wymiaru cywilnego, może być
tylko europejskim społeczeństwem obywatelskim funkcjonującym w szerszych
politycznych i militarnych ramach wspólnoty euroatlantyckiej zdominowanej
przez Amerykę.
To jest wizja nie do przyjęcia dla części Europy, zwłaszcza dla Francji.
Innymi słowy, bardzo prawdopodobny jest głęboki podział Unii. Nie rozpad -
będzie ona nadal istniała - tyle że w jej ramach powstaną różne kręgi
identyfikacji. Warto przypomnieć, że nie tak dawno Jacques Delors proponował,
aby stworzyć jądro Unii złożone z sześciu pierwotnych członków Wspólnoty;
Giscard i Schmidt pisali o awangardzie złożonej z 11 państw współtworzących
"strefę euro"; Chirac mówił o "grupie pionierskiej" ściśle
powiązanej ekonomicznie oraz poprzez politykę obronną i zagraniczną. Dwaj
komisarze Unii, Niemiec Günter Verheugen i Francuz Pascal Lamy, dopiero co -
w styczniu - sugerowali powołanie federacji francusko-niemieckiej. Ta
ostatnia hipoteza wydaje mi się obecnie bardzo prawdopodobna. Gdzie my będziemy
w takiej Unii?
A jakie mamy możliwości wyboru?
- Możemy postawić na Niemcy i Francję, ożywiając zapomniany już niemal
Trójkąt Weimarski. Chociaż dzisiaj, również ze względu na świadomość
polskiej klasy politycznej, szanse na to wyglądają marnie. Ale trzeba o tym
myśleć, drążyć tę ideę, bo naszym wkładem w Trójkącie może być
reprezentowanie "Wschodu", nowych członków i państw małych.
Trzeba jednak być świadomym, że taki wybór musi oznaczać postawienie na
Unię nie w gadaniu, bo to jest najłatwiejsze! Dotychczas funkcjonowanie związku
Paryż - Berlin polegało na ciągłym poszukiwaniu kompromisów między dwoma
naturalnie różnymi projektami Unii. Ich poszukiwanie w ramach Trójkąta - z
Polską - mogłoby być silnym czynnikiem integrującym UE. Ale jeżeli jest
jakakolwiek szansa na taki scenariusz, to wymagać on będzie ogromnych wysiłków
ze strony Polski.
A może alternatywą są dla Polski państwa - jak je nazywam - "wielkich
peryferii": Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania? Co tu dużo mówić,
list ósemki jest wynikiem skoordynowanego działania tych właśnie krajów.
Czy rzeczywiście Polska może na nich opierać swoją pozycję w Unii? Czy
łączy je coś poza obecnym silnym proamerykanizmem (który w przypadku Włoch
i Hiszpanii może jutro zniknąć) i taktycznym sojuszem przeciw Niemcom i
Francji?
A może Polska mogłaby budować swoją pozycję na fundamencie solidarności
państw małych i nowych kandydatów do Unii? Z jakim projektem politycznym?
Na żadne z tych pytań nie słychać odpowiedzi.
Brak jest argumentów politycznych na rzecz dokonywanych wyborów, które
zdeterminują naszą sytuację w Unii. Tam, gdzie Polska ma być w świecie
realnym, a nie w świecie dętych komplementów o "najbliższym
sojuszniku w Europie". Poza posłaniem stu żołnierzy do Iraku Polska ma
parę spraw do załatwienia. Przede wszystkim w Europie.
A co powinniśmy zrobić w obliczu wojny?
- Musimy oczywiście poprzeć Amerykę ze względu na jej potęgę i jej
zrozumiałe, uzasadnione obawy obudzone 11 września. Powinniśmy poprzeć tę
wojnę jako mniejsze zło. Po to, by przeciwdziałać rozpadowi systemu międzynarodowego,
którego marnym, ale jedynym symbolem jest ONZ; w obronie NATO, które jest
dziś tym, czym jest, ale może znów odegrać pozytywną rolę w Europie czy
gdzie indziej; dla utrzymania koniecznych więzi Europy z USA. I może po
prostu kierując się logiką Małego Księcia, bohatera pięknej książeczki
Saint-Exupéry'ego. Król panujący na bezludnej planecie próbował zatrzymać
Małego Księcia. Na to ten odpowiedział: - Nie zakazuj mi, królu,
opuszczenia twojej planety, bo nie możesz temu zapobiec. Dla zachowania
autorytetu powiedz mi: "Odejdź, Mały Książę". Co też mądry król
uczynił.
Nie możemy zapobiec wojnie. Pacyfistyczne Niemcy i walcząca o utrzymanie
miejsca w polityce globalnej Francja prowadzą działania ariergardy. Miejmy
nadzieję, że operacje wojskowe zostaną przeprowadzone szybko i skutecznie;
że nie nastąpi destabilizacja Bliskiego Wschodu i że ogólnie cena tej
wojny dla świata nie będzie zbyt wysoka. Musimy poprzeć demokratyczną,
bliską nam Amerykę również dlatego, że ważne jest, aby jej potęga miała
oparcie nie tylko w sile, ale i w jak najszerszej międzynarodowej prawomocności.
Jak król w "Małym Księciu" innego wyboru nie mamy. Pamiętając
zarazem, że natychmiast potem powinniśmy się zająć naprawianiem tego, co
zostało w Europie zepsute, również z naszym skromnym udziałem. Trzeba będzie
wielkich wysiłków, żeby posprzątać.