TADEUSZ KLIMOWICZ

Pożar serca - 2

16 smutnych esejów o miłości, o pisarzach rosyjskich i ich muzach

2005

 

(...)

 

 

Mój towarzysz dziewczyna

WŁADIMIR MAJAKOWSKI

 

 

OSOBY

adimir Majakowski (1893-1930) - poeta, dramaturg; trybun rewolucji.

Ludmiła (1884-1972) i Olga (1890-1949) Majakowskie - siostry Władimira Majakowskiego; kapłanki w świątyni jego pamięci.

Sofia Szamardina (1894-1980) - słuchaczka tzw. kursów Biestużewowskich; w czasie pierwszej wojny światowej była siostrą miłosierdzia, po rewolucji pracowała w aparacie partyjnym.

Maria Dienisowa (1897-1943) - rzeźbiarka; bohaterka Obłoku w spodniach Władimira Majakowskiego.

Elza Triolet, z domu Kagan (1896-1970) - młodsza siostra Lili Brik; pisarka francuska; jej pierwszym mężem (1918-1922) był oficer Andre Triolet, drugim (od 1928) - Louis Aragon.

Lila Brik, z domu Kagan (1891-1978) - z zawodu muza; żona (1912-?) Osipa Brika; kochanka Władimira Majakowskiego i wielu innych.

Osip Brik (1888-1945) - krytyk literacki, teoretyk sztuki; mąż (1912-?) Lili Brik.

Elly [Jelizawieta] Jones, z domu Ziberg (1904-1985) - pochodząca z Baszkirii sprzedawczyni kosmetyków; amerykańskie lekarstwo na miłość Władimira Majakowskiego.

Natalia Briuchanienko (1905-1985) - absolwentka Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Moskiewskiego; redaktorka w Gosizdacie; rosyjskie lekarstwo na miłość Władimira Majakowskiego.

Tatiana Jakowlewa (1906-1991) - modystka; paryskie lekarstwo na miłość Władimira Majakowskiego.

Wieronika Połonska (1908-1994) - aktorka; moskiewskie lekarstwo na miłość Władimira Majakowskiego.

 

Zostaliśmy - czytamy w parawspomnieniach Walentina Katajewa - we trójkę: współtowarzysz, kluczyk i ja. Rozumieliśmy, że królewicza nic już nie może uratować; że zabije go alkohol albo po prostu, sam nie wiedząc, co robi, powiesi się, o czym często mówił będąc pod wpływem wódki.

Cóż mogliśmy zrobić? Przekleństwo losu. [...].

- Komandor to całkiem inna sprawa. Komandor nigdy... - powiedział współtowarzysz. - Ma całkiem inny charakter. Jest prawdziwym człowiekiem, budowniczym nowego świata... rewolucjonistą...

Przytaknęliśmy: Komandor nigdy... *[W. Katajew, Z diamentów wieniec, tłum. K. Gałczyńska, Warszawa 1989, s. 162. Rozszyfrujmy: współtowarzysz - Nikołaj Asiejew, kluczyk - Jurij Olesza, królewicz - Siergiej Jesienin, Komandor - Władimir Majakowski.]

Mylili się. Komandor - podobnie, jak królewicz; podobnie, jak tysiące innych obywateli socarkadii - sam zadecydował o czasie i miejscu swego odejścia. Pod koniec lat dwudziestych XX wieku odnotowano w Rosji Radzieckiej tak duży wzrost liczby samobójstw, że partia nakazała utajnić wstrząsające dane statystyczne. Władze lokalne natychmiast zrozumiały, iż targnięcie się na własne życie jest źle widziane i dlatego nawet w tajnych raportach zmniejszano liczbę tego typu zgonów (najczęściej zaliczano je do kategorii "nieszczęśliwych wypadków"). Obowiązywał też zakaz publikacji na ten temat, a jeśli już pisano - to traktując odebranie sobie życia jako "zachowanie dewiacyjne". "Socjalizm - stwierdzono w jednej z broszur - podniósł życie i szczęście człowieka do poziomu najwyższej wartości, wydając nieubłaganą wojnę wszystkiemu, co stoi na przeszkodzie w realizowaniu tej zasady. W takich warunkach samobójstwo znalazło się poza normami moralnymi społeczeństwa".

Śmierć zapitego Siergieja Jesienina - w oczach ideologów marksistowskich: człowieka z marginesu politycznego, społecznego i obyczajowego - była wielokrotnie zapowiadana, oczekiwana i pożądana (memento: tak kończy bohema); śmierć Władimira Majakowskiego - w obowiązującej mitologii: człowieka z marmuru i żelaza - była nieeleganckim dysonansem, towarzyskim nietaktem, zdradą najszczytniejszych haseł ("Osądzamy bezmyślny, nieuzasadniony postępek Majakowskiego. Głupia, małoduszna śmierć. Nie możemy zdecydowanie nie zaprotestować przeciw jego odejściu z życia, jego dziwacznemu końcowi"), zgrzytem w kampanii promującej nowy produkt / nowy świat (jak nagły zgon aktora reklamującego margarynę zamieniającą serce w dzwon) i katastrofą dydaktyczną (nie tak mieli umierać bogowie pionierów i komsomolców). Do znudzenia więc powtarzano (i brzmiało to wiarygodnie) opinie o zabójczym przepracowaniu, narastającym przemęczeniu, stresujących utarczkach z krytykami, co doprowadziło - jak zauważył Michaił Kolcow - do chwilowego osłabienia "psychiki poety społecznika i rewolucjonisty". Dzięki temu prostemu zabiegowi (przypisaniu posągowi słabości zwykłych śmiertelników) za jedynie słuszną uznano teorię impulsywnego naciśnięcia na spust i - co najważniejsze - uniemożliwiono oficjalne wysuwanie hipotez alternatywnych oraz głębsze penetrowanie biografii zmarłego. A w niej pozornie najważniejsza, bo najwcześniejsza, była inicjacja polityczna - pod koniec roku 1907 lub na początku 1908 Majakowski wstąpił do bolszewickiej frakcji Socjaldemokratycznej Partii Robotników Rosji (SDPRR). Już jednak 28 marca 1908 roku młody konspirator wpadł w ręce policji w pomieszczeniu podziemnej drukarni. Przez następnych kilkanaście miesięcy był śledzony i jeszcze parokrotnie zatrzymywany. Po kilku tygodniach czy miesiącach był zwykle zwalniany i oddawany pod nadzór rodziców. Ostatecznie jego sprawa została zamknięta w styczniu 1910 roku. I przyszedł czas na dwie inne inicjacje - najczęściej przemilczane w podręcznikach dla radzieckiej dziatwy - artystyczną i seksualną.

Pierwszą możemy bez większych kłopotów usytuować w czasoprzestrzeni życia Władimira - w roku 1911 dostał się do Szkoły Malarstwa, Rzeźby i Architektury, gdzie poznał Dawida Burluka, który dojrzy w nim artystę, który uczyni go poetą, który wprowadzi go na kubistyczne salony (czy raczej: do zadymionych kawiarni), z którym wkrótce będzie podpisywać manifesty futurystyczne. O szczegółach tej drugiej inicjacji historia milczy. Poprzestańmy więc na świadectwie Burluka: "Wrażenia, jakie wyniosłem z pierwszych spotkań z Wołodią Majakowskim, były to: jego chęć zaimponowania męskością, siłą, zwycięstwami erotycznymi. We wczesnej młodości W. W. był mało wybredny, gdy chodziło o przedmioty zaspokojenia jego namiętności".

Poczet kobiet w poety "mięsie rozkochanych" *[Z wiersza W. Majakowskiego Bluza franta (1914): "Kobiety, w moim mięsie rozkochane, / dziewczyno, która patrzysz na mnie jak na brata, / obrzućcie mnie, poetę, uśmiechami - / niby kwiaty naszyję je na bluzę franta!" (tłum. S. Pollak).] otwiera Sonia Szamardina. Jesienią trzynastego roku przyszła na wieczór poezji futurystycznej, prezentacji dokonał Korniej Czukowski, nocą wszyscy pojechali do znanej petersbursko-piotrogrodzkiej kawiarni literackiej "Bezpański Pies" ("Brodiaczaja Sobaka") *[Niekiedy "Bezpańskiego Psa" (działał w latach 1912-1915) nazywa się kabaretem literackim.]. "Nikt mi już nie był potrzebny, - pisała we wspomnieniach - nikt nie był zajmujący. Piliśmy we dwoje jakieś wino i Majakowski recytował mi wiersze". O jej względy zabiegał również król ówczesnych poetów rosyjskich. Gdy wyjeżdżała do Mińska, obaj przyszli pożegnać ją na dworcu - kubofuturysta Majakowski podarował fiołki, egofuturysta Siewierianin - niebieskie róże. Wybrała fiołki. Zakwitł romans, przed którego konsekwencjami lojalnie ostrzegano (najgoręcej, targany wyrzutami sumienia, Czukowski) niewinną i lekkomyślną panienkę. Po kilku godzinach zwiędły jego kwiaty, po kilku miesiącach jego uczucia, pozostała zaawansowana ciąża do przerwania.

Tej samej jesieni poznała Majakowskiego Elza Kagan. Ją też - jak wszystkie przed nią i po niej - uwiodła magia jego głosu. Recytowane przez Majakowskiego wiersze przyprawiały słuchaczki o zawrót głowy. Swoich uczuć nie ujawniały wprawdzie tak ostentacyjnie, jak kilkadziesiąt lat później nastolatki słuchające "The Beatles", ale pomiędzy nimi a poetą powstawał ponadczasowy magnetyzm erotyczny. "Nie zwracałam żadnej uwagi - pisała Elza - na to, że jest poetą. I nagle tego wieczoru jak gdyby mnie obudzono, jak gdyby zapalono jaskrawe światło, olśniło mnie [...]".

I były inne zauroczenia - Maria Dienisowa, siedemnastoletnia Gioconda ("A ja wiedziałem jedno, / że jesteś Giocondą / którą należy skraść" - Obłok w spodniach, tłum. J. Tuwim) poznana w 1914 roku w Odessie; malarka Tonią (zagrała późniejszy epizod, w roku 1917), po której pozostało tylko imię i pamięć o samobójczej miłości ("Tonia wyskoczyła przez okno, nie wiem, w którym roku"). I była miłość największa - siostra Elzy, Lila.

17 grudnia 1911 roku uszczęśliwiony Osip Brik pisał do rodziców: "Zostałem narzeczonym [po sześciu latach znajomości - T K.]. Moją narzeczoną jest, jak już się domyślacie, Lila Kagan. Kocham ją do szaleństwa; zawsze kochałem. A ona mnie kocha tak, jak - wydaje się - jeszcze żadna kobieta na świecie nie kochała. Nie możecie sobie wyobrazić, drodzy tato i mamo, w jakim zadziwiającym, szczęśliwym nastroju teraz się znajduję". Trzy miesiące później, 26 marca, odbył się ślub. W 1913 roku na uroczystym wieczorze, wydanym na cześć powracającego z emigracji znanego symbolisty Konstantina Balmonta, Lila zobaczyła Władimira po raz pierwszy, ale w jego kosmosie zaistniała dopiero dwa lata później. "Z Wołodią - czytamy w jej wspomnieniach - zapoznała mnie moja siostra Elza w Małachowce latem 1915 roku".

On: natychmiast stracił dla niej głowę i ofiarował jej swoje serce.

Ona: była mile połechtana gestem, o który Salome sama musiała zabiegać.

"On: potężny [189 cm. - T. K.], barczysty, bryłowaty, wielka głowa, wielkie ręce, donośny głos. Włodzimierz Majakowski, genialny poeta rosyjski, jeden z największych w XX wieku. A dla niej - po prostu Szczeniak, zdrobniale Szczen, Scen. Zamiast pisać, czasami się to imię rysuje.

Ona: drobna, szczupła, nerwowa, ogromne zielone oczy, wspaniała lawina rudych włosów. Aktorka, plastyczka, kobieta o rzadkiej inteligencji i uroku. Lila Brik. Dla niego - Lilątko, Lilasek, Liluś, Kić - i właścicielka jeszcze tuzina imion, jakie jej nadał. Spośród kobiet, które przeszły przez życie poety, ukochana najprawdziwiej, najgwałtowniej, najczulej.

Było tak: w połowie lipca 1915 roku Majakowski ukończył poemat Obłok w spodniach. W kilka dni później poznał literata i wydawcę Osipa Brika - oraz jego żonę. Brik wydał Obłok. Ale stała się rzecz dziwna. Poemat, osnuty na tle przeżycia, związanego z jedną kobietą - został zadedykowany innej. Marię [Dienisową - T. K.] z Odessy zasłoniła Lila. Zasłoniła na długo, na zawsze, na całe, pełne burz i porywów, życie aż do tragicznego finału.

Przeżyli razem piętnaście lat".

On: dla niej zaczął życie od nowa (porzucona Elza pisała: "Napiszesz jeszcze do mnie? Byłoby wspaniale! Czuję się samotna i nikt mi nie jest drogi, chociaż Ty nie zapominaj, kochany, zawsze Ciebie pamiętam i kocham"), "[...] ostrzygł swoje długie włosy, zdjął na zawsze swoją żółtą bluzkę i swój frak, włożył zwyczajne palto i nawet sprawił sobie laskę. L[ila] J[uriewna] pomogła mu wstawić nowe zęby [...]".

Ona: oczekiwała banalnego flirtu, przelotnego romansu i była zmęczona, znużona, rozdrażniona jego nieustanną adoracją (w Jak się miały sprawy pisała: "Wołodia nie po prostu zakochał się we mnie - on napadł na mnie, to był napad. Dwa i pół roku nie miałam ani chwili spokoju - dosłownie").

To w tym czasie Majakowski próbuje popełnić samobójstwo ("W 16. roku wczesnym rankiem obudził mnie dzwoniący telefon. Cichy głos Majakowskiego: «Zastrzelę się, żegnaj, Lilik». Krzyknęłam: «Poczekaj na mnie», coś narzuciłam na szlafrok, stoczyłam się ze schodów, błagałam, popędzałam, biłam woźnicę po plecach. Majakowski otworzył mi drzwi, na jego stole leżał pistolet. Powiedział: "Strzeliłem, zaciął się, drugi raz nie spróbowałem, czekałem na ciebie»"), a Lila - być może pod wpływem tego dramatycznego (albo, jak kto woli: melodramatycznego) wydarzenia próbuje znaleźć w swoim życiu miejsce dla zakochanego poety.

Na początek - tak przynajmniej twierdzi we wspomnieniach i nie mam najmniejszych wątpliwości, że kłamie - zaproponowała mężowi separację ("Fizycznie O. M. nie był moim mężem od 1916 r., a W. W. - od 1925 r."), co zostało przyjęte podobno ze zrozumieniem (w to akurat jestem skłonny uwierzyć), następnie zakochała się w Majakowskim i już z czystym sumieniem mogła w 1918 roku poinformować Osipa o swoim nowym wybranku. "Z Osią - pisze Lila - nigdy więcej nie byliśmy blisko fizycznie, tak, że wszystkie plotki o «trójkącie», «miłości we troje» itp. - zupełnie nie odpowiadają prawdzie. Kochałam, kocham i będę kochać Osie bardziej niż brata, bardziej niż męża, bardziej niż syna. O takiej miłości nie czytałam w żadnych wierszach, w żadnej literaturze. [...]. Ta miłość nie przeszkadzała mojej miłości do Wołodi. Na odwrót: możliwe, że gdyby nie Osia, nie kochałabym Wołodi tak mocno. Nie mogłam nie kochać Wołodi, skoro tak kochał go Osia. Osia mówił, że dla niego Wołodia - to nie człowiek, lecz wydarzenie. Wołodia w wielu sprawach zmienił myślenie Osi [...] i nie znam bardziej wiernych sobie, bardziej kochających się przyjaciół i towarzyszy".

Z całą pewnością panowie siebie zaakceptowali ("Drogie i niezwykłe Lilątko! - pisał Majakowski pod koniec marca osiemnastego roku - Nie choruj, na miłość boską. [...]. Kocham Ciebie, słoneczko moje miłe i ciepłe. Całuję Ośkę") - połączyła ich po pierwsze literatura, po drugie ideologia i po trzecie kobieta. A jesienią 1918 roku, to już po czwarte, także wspólne mieszkanie. Wszyscy troje przeprowadzili się wówczas z Piotrogrodu do Moskwy i zamieszkali na jakiś czas w jednej kommunałce (na drzwiach pojawiła się wizytówka: "Brikowie. Majakowski"), realizując chyba najpełniej ideę życia w komunie oraz parę innych pomysłów Czernyszewskiego. W zgodnym początkowo stadle zapanowała, jak na idyllę przystało, semantyka zwierzęca: Majakowski był Szczeniakiem (Szczen, Szczenik, Szczeniatka), Lili - Kotkiem (Kisa / Kicia, Kisik, Kisit), a Osip - Kotem (Kis, Kislit, Kes) *[W kilku pracach odnalazłem wyraźne sugestie, że Osip Brik darzył gorącym homoseksualnym uczuciem Majakowskiego, co tłumaczyłoby jego przyzwolenie na wspólne zamieszkanie z kochankiem żony. Stłoczeni we troje w małym pokoiku odnajdywali wciąż nowe odcienie miłości. A więc źle zapisana w pamięci Rosjan kommunałka zbliżała jednak ludzi.]. Nowi lokatorzy moskiewskiej kommunałki na pewno dużo i chętnie ze sobą rozmawiali (Szczeniak z Kotkiem o miłości, Szczeniak z Kotem o estetyce i tylko nie wiem, o czym Kotek z Kotem), ale jeszcze chętniej do siebie pisywali (Szczeniak do Kotka o miłości, Kotek do Szczeniaka o wierności, Szczeniak do Kota o literaturze, Kot do Szczeniaka o sztuce i tylko niewiele wiem o zawartości korespondencji Kotka i Kota).

Najczęściej, najgoręcej i, niestety, najinfantylniej wyznawał miłość Szczeniak. Poeta, który zrewolucjonizował lirykę rosyjską, posługiwał się w Dzienniku dla Liczika oraz w dziesiątkach listów naiwnie pensjonarskim, rozbrajająco tradycyjnym, zaskakująco konserwatywnym i archaicznym językiem uczuć:

"128. Myślę tylko o Liliku. Cały czas słyszę «oczka bolą». Strasznie kocham. Tęsknię. Najchętniej bym wrócił.

309. Dzieciaku, jadę, całuję, kocham. [...].

321. «Oczka bolą». Kochana. *[Kłopoty ze wzrokiem Liii wywołane były powszechnym w latach tzw. komunizmu wojennego głodem.]

350 Piję herbatę i kocham.

430. Tęsknię za Licziką.

540. Myślę tylko o Kiśce.

630. Kisik, kocham" (Dziennik dla Liczika prowadzony w pociągu relacji Moskwa-Piotrogród), "Drogi mój, miły mój, ukochany mój, ubóstwiany mój Lisku! [...]. Nie zapominaj o mnie, na miłość boską, kocham Ciebie milion razy więcej niż wszyscy pozostali razem wzięci. [...]. Kochaj mnie, dziecinko. [...]. Całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, całuję, i całuję" (26 października 1921), "Każdego ranka przychodzę do Osi i mówię: «Smutno, bracie Kito, bez Lisiczki», a Ośka mówi: «Smutno bracie Szczen, bez Kociczki»" (28 listopada 1921),

Dla Ciebie

Lisiczko droga

Lisiczko wspaniała

Lisiczko piękna

Lisiczko cudna

Lisiczko dziecinko

Lisiczko zadziwiająca

Lisiczko kotku

Lisiczko kiciu

Lisiczko słoneczko

Lisiczko Ryżyku

Lisiczko koteczku

Lisiczko buzio

Lisiczko słodka

Lisiczko czarująca

Lisiczko zachwycająca

Lisiczko malutka

Lisiczko śliczna

Lisiczko urzekająca

Lisiczko wstrząsająca

Lisiczko fantastyczna

Lisiczko gwiazdeczko

Kocham was

Szczen (19 grudnia 1921).

 

Na takie listy czekała i nie doczekała się Lika Mizinowa; rozważnej i nieromantycznej (czy raczej: nieczułostkowej) Lili Juriewnie znacznie bliższa byłaby konwencja zaproponowana kiedyś właśnie przez Czechowa, a do której tak chętnie nawiązywał współcześnie Daniił Charms, na przykład w liście do Tamary Lipawskiej (5 grudnia 1930): "Droga Tamaro Aleksandrowno, Kocham Panią. Wczoraj nawet chciałem Pani to powiedzieć, ale Pani powiedziała, że na czole mam zawsze jakąś wysypkę i poczułem się niezręcznie. Ale potem, kiedy jedliśmy rzodkiew, pomyślałem: «No dobrze, mam brzydkie czoło, ale przecież Tamaroczka też nie jest boginią». Ale tak pomyślałem tylko dla uspokojenia. A w rzeczy samej jest Pani boginią - wysoka, zgrabna, mądra, odrobinę przewrotna i całkowicie niedoceniona!"

Tak więc w listach Lili pisanych do Władimira z Rygi jest miłość, jest zazdrość, są dobre rady (to wtedy, gdy współadresatem jest Osip), są lęki i kłamstwa, ale nie ma "majakowskiej" egzaltacji: "Posyłam wam 10 puszek szprotek, 3 pudełka kaszy owsianej, 4 funty herbaty, 2 funty kawy, 1 funt kakao, 5 funtów czekolady, 2 funty cukierków. Nie przegapcie paczki i pilnujcie, żeby wszystko w niej było. Owsiankę gotuje się na mleku: 2 1/2 szklanki mleka na szklankę kaszy" (20 października 1921), "Kochany mój szczeniaku! Nie płacz z mego powodu. Kocham Ciebie strasznie mocno i na zawsze! Przyjadę na pewno! Przyjechałabym teraz, gdyby nie było wstyd. Czekaj na mnie! Nie zdradzaj!!! Okropnie tego się boję. Jestem Ci absolutnie wierna [ale kłamczucha -T. K.]. Są wprawdzie wielbiciele, ale mnie nikt ani trochę się nie podoba. Wszyscy oni w porównaniu z Tobą - to głupcy i potwory! [...]. W ogóle nie piję! Nie mam ochoty. Jednym słowem, byłbyś ze mnie zadowolony. Z nerwami bardzo wypoczęłam. Przyjadę dobra" (koniec października 1921).

Przyjechała. Wypoczęta. Dobra. Kochająca. I wciąż nie monogamiczna. Kilkanaście miesięcy później, pod koniec 1922 roku, między Władimirem a Lilą "[...] doszło do scysji, w której wyniku postanowili, na zasadzie umowy wzajemnej, rozstać się na dwa miesiące. U podstaw konfliktu leżały bardzo trudne w owym czasie do rozstrzygnięcia i bolesne kwestie postawy osobistej, stosunków obyczajowych. Równo dwa miesiące - od 28 grudnia 1922 do 28 lutego 1923 - Majakowski spędził w «dobrowolnym więzieniu», w swoim pokoju w zaułku Łubiańskim, prawie z nikim się nie widując, wychodząc z domu jedynie w interesach. W owych miesiącach powstał poemat O tym [...]".

Niektórzy biografowie (m.in. Galina Katanian) rozpatrują ten konflikt w kategoriach sztuki wysokiej - tragedii greckiej albo telenoweli brazylijskiej: Władimir kochał Lilę i był o nią zazdrosny, ale ona go nie kochała; Lila kochała Osipa i była o niego zazdrosna, ale on jej nie kochał; Osip kochał Jewgieniję Sokołową (która była jego sekretarzem literackim), ale ona... (tu akurat nie ma pewności: czy był o nią zazdrosny i czy ona go kochała). W tym tak wyrafinowanym opisie relacji interpersonalnych wiarygodnie brzmi, moim zdaniem, tylko jedno stwierdzenie: "Władimir kochał Lilę i był o nią zazdrosny". Reszta to fiction, literatura (gdzieś pomiędzy Pulp Fiction a Literaturą).

Tak naprawdę, to tych troje (ich troje?) w 1918 roku podjęło zgodnie decyzję o przystąpieniu do Gry (w Życie, w Uczucie, w Szczęście) opracowanej przez Kotka i wymagającej przestrzegania kilku zaledwie nieskomplikowanych reguł oraz jednakiego w niej zaangażowania: Osip - traktujący "dość obojętnie erotyczną stronę miłości" (w jednej ze swoich opowieści zamieścił deklarację: "Nic nas nie łączy. Jesteśmy komunistami, a nie mieszczanami i jakiekolwiek dramaty małżeńskie są u nas, mam nadzieję, niemożliwe") - usunie się w cień i poświęci się pracy naukowej, publicystycznej, literackiej; Lila z Władimirem nawiążą niezobowiązujący romans i jak bohaterowie de Laclosa chętnie będą się wikłać w inne mniej lub bardziej niebezpieczne związki. W powojennej Europie i - z innych oczywiście powodów - w porewolucyjnej Rosji powstał bowiem sprzyjający klimat dla "erotycznych eksploracji".

W latach 1917-1921 w Petersburgu i Moskwie ukazało się wiele skandalizujących tekstów (w roku 1920 m.in. Michaiła Kuzmina i Aleksieja Riemizowa), a za sprawą NEP-u ożyły na krótko niektóre atrybuty bezpowrotnie wydawałoby się utraconego raju. "Ostatnie mody moskiewskie... - pisał wnikliwy obserwator tamtejszych obyczajów Henryk Korab-Kucharski w 1923 roku - Jest to tytuł bolszewickiego żurnału dla dam sowieckich. Z niego co tydzień czerpać mogą te panie iście paryskie pomysły do nowych sukienek i kapeluszy. I przyznać trzeba, że wygląda to wcale nieźle. Jeżeli mężczyźni zachowali swój dawniejszy wygląd świeżo zdemobilizowanych bandytów, to natomiast stworzyła się już nowa arystokracja kobieca. Panie komisarzowe nauczyły się już udawać damy z tym samym powodzeniem, z jakim córka stróża staje się elegancką kokotą. Damy bolszewickie noszą jedwabne pończochy, naszyjniki z pereł, manikurują się, kupują kwiaty na Pietrowce, po czym z miłą zalotnością umieją się oglądać i pokazywać nóżkę, wsiadając na powrót do szykownej automobilowej karety. Oczywiście takich dam i takich karet jest jeszcze niedużo, bardzo niedużo. Inne, pozostałe Rosjaneczki wprowadziły jako ostatnią modę (nie paryską tym razem) noszenie króciutkich białych skarpetek, co zresztą też czasami może nie być brzydkie". To również wtedy - czego już być może polski podróżnik nie dostrzegł - przypomniano na chwilę o erotycznym statusie bielizny damskiej. Dawniej, w latach dziesiątych, była wyłącznie biała (niekiedy o żółtym lub kremowym odcieniu), najczęściej z batystu (ale też z tiulu, szyfonu, madapolamu) i tylko panie o podejrzanej reputacji lub ekscentryczki wkładały jedwabną. Pierwsza wojna światowa zabiła gorset i w porewolucyjnej Rosji dystyngowane damy na próżno (nawet dodając wieczorową suknię z dekoltem albo smoking po mężu) usiłowały je zamienić na bazarach na chleb. Nepmani swoim nepżonom i nepkochankom ofiarowywali nową bieliznę i, najczęściej, nowe kreacje. Już jednak w latach trzydziestych zapanował postrewolucyjny, pruderyjny ascetyzm. W żurnalach wolno było prezentować jedynie koszule nocne, biustonosze (zgodnie z obowiązującymi normami) szyto w jednym fasonie, w bieliźnie męskiej niepodzielnie królowały wzory wojskowe. Często też spodenki i koszulki (czyli trusiki i majki) - wychowanie przez sport - traktowano jako rodzaj odzieży uniseksulanej. Podobno sanitariuszki rosyjskie, które w ostatnich dniach wojny jako pierwsze weszły do bunkra Hitlera, zainteresowała przede wszystkim garderobą Ewy Braun. "Z wrzaskami radości - jak relacjonował Johannes Hentschel, szef obsługi technicznej bunkra - kobiety wróciły, wymachując przynajmniej tuzinem biustonoszy oraz innymi częściami koronkowej bielizny i oddaliły się na koniec z widocznym zadowoleniem".

Trzeba jednak przyznać, że już w połowie lat dwudziestych zaczął się zmierzch radzieckiej belle epoque. Aron von Załkind w książce Rewolucja a młodzież (1924), pod hasłem To każdy powinien wiedzieć!, sformułował w dwunastu punktach zasady obowiązujące w politycznie poprawnych kontaktach erotycznych: " 1. Nie należy zbyt wcześnie rozpoczynać życia płciowego w środowisku proletariatu", "2. Niezbędna jest wstrzemięźliwość płciowa przed ślubem [...]", "5. Stosunku płciowego nie należy powtarzać zbyt często", "6. Nie należy często zmieniać partnerów płciowych. Jak najmniej różnorodności płciowej", "8. Przy każdym stosunku płciowym zawsze należy pamiętać o możliwości poczęcia dziecka [...]", "9. Dobór płciowy powinno się budować w oparciu o linię klasową [...]. Do relacji miłosnych nie należy wprowadzać elementów flirtu, zalotów, kokieterii [...]", "10. Nie ma miejsca na zazdrość", "11. Nie wolno uciekać się do perwersji płciowej", "12. Klasa [społeczna] ma prawo w obronie celów wytyczonych przez rewolucję ingerować w życie płciowe swoich członków. Płciowość powinna zostać we wszystkim podporządkowana klasowości". Inny autor, A. Timofiejew, w broszurze Na co powinna zostać skierowana energia płciowa młodzieży: Przystępne ujęcie (1926) zauważył, że "czysto fizyczny pociąg płciowy jest niedopuszczalny z rewolucyjno-proletariackiego punktu widzenia" i dodał, iż ideałem młodzieży radzieckiej, jej wzorcem osobowościowym powinien zostać "[...] wielki rewolucjonista i najskromniejszy pod względem płciowym, wielki uczony i wspaniały łyżwiarz, ani przez chwilę nie odpoczywający społecznik i znakomity szachista - Władimir Iliicz Lenin". To dlatego, dodam na marginesie, tak chętnie zakładane w latach trzydziestych parki miejskie miały na swój sposób pobudzać wyobraźnię erotyczną i jednocześnie proponować najbardziej pożądane dla niej ujście (m. in. poprzez dobór rzeźb utrzymanych w poetyce kiczu totalitarnego) - w ciężkiej pracy fizycznej.

Na szczęście dla Liii i Władimira (Osip konsekwentnie podążał śladami "wspaniałego łyżwiarza") partia w latach dwudziestych jeszcze tolerowała zachowania seksualne inne od tych zalecanych przez broszury i ich romans wciąż podsycała stała obecność innych kobiet i mężczyzn. Poeta i muza opowiadali więc sobie o kolejnych swoich flirtach, nowych przygodach, jednorazowych uczuciach i tylko podejrzenie o próbę ukrycia przez niego poważniejszego związku wzbudził jej protesty: "Wołodik, Julia Grigoriewna Ljenar opowiedziała mi o tym, jak się upijasz do wymiotów i jak jesteś zakochany w młodszej Ginzburg, jak się do niej kleisz, jak chodzisz i jeździsz z nią w czułych pozach po ulicach. Wiesz, jaki mam do tego stosunek. Za dwa tygodnie będę w Moskwie i będę udawać, że o niczym nie wiem. Ale żądam: żeby wszystko, co może mi się nie spodobać, zostało ostatecznie skończone. Żeby nie było ani jednego telefonu itp. Jeśli to wszystko nie zostanie wykonane w najdrobniejszych szczegółach - zostanę zmuszona rozstać się z Tobą, czego nie chcę, ponieważ kocham Ciebie. Świetnie wywiązujesz się z umowy: «nie upijać się» i «czekać». Ja, do tej pory, dotrzymałam jednego i drugiego. Co będzie dalej - zobaczymy. Straszna swołocz ta Julia Grigoriewna! Zła baba! Nie chciałam znać prawdy i o nic nie pytałam. Nie martw się! Jeśli jednak mimo wszystko mnie kochasz, to zrób wszystko tak, jak tego żądam i zapomnijmy. Całuję Cię. Lila". Majakowski udzielił natychmiast skrupulatnych wyjaśnień: "Rzecz jasna nie będę się chwalił, że żyję jak pustelnik. Bywam w gościach i w teatrach, i spaceruję, i odprowadzam. Ale nie ma żadnego romansu, nie ma i nie było". Oczywiście, że był. Nie, były. Jego - z Zinaidą Ginzburg. I jej, w tym samym czasie, w Rydze - z Michaiłem Alterem.

Jej listu nie pisała zazdrość (bo tej musi towarzyszyć miłość), ale obawa przed narażającym ją na śmieszność porzuceniem lub - co gorsza -porzuceniem dla innej. Nie żądała wyłączności do ciał swoich mężczyzn, chciała mieć na własność jedynie ich serca. Na długiej liście podbojów erotycznych Liii znalazł się w roku 1920 Nikołaj Punin, w przyszłości mąż Anny Achmatowej. "[...] Powiedziałem jej - zanotował w dzienniku - że interesuje mnie tylko fizycznie i że jeśli jest gotowa tak mnie rozumieć, będziemy się widywać, niczego więcej nie chcę i nie mogę [Punin był żonaty - T K.]; jeśli zaś się nie zgadza, to proszę ją, żeby zrobiła tak, abyśmy się nie widywali. «Nie zobaczymy się» - pożegnała się i odwiesiła słuchawkę". Przyszło to jej z łatwością, ponieważ wiedziała, że są inni (że jest Majakowski) i będą inni - nie hamletyzujący i gotowi na wszystko. Przyszło to jej z łatwością, ponieważ wiedziała o nas wszystko. "Mężczyźnie - zwierzała się - należy wmówić, że jest znakomity albo wręcz genialny, ale że inne tego nie rozumieją. I pozwalać mu na to, na co nie pozwala się mu w domu. Na przykład palić albo jechać dokąd zechce. No a reszty dokonają ładne pantofle i jedwabna bielizna". Jako nastolatka miała romans z korepetytorem i zrozpaczeni rodzice wywieźli ją do mieszkającego w Katowicach stryja, którego zresztą natychmiast uwiodła. Poabortowe powikłania uczyniły ją bezpłodną. Teraz więc - gdy nie musiała myśleć o środkach antykoncepcyjnych czy zamartwiać się niechcianą ciążą - często radziła życzliwie znajomym paniom: "Najlepiej zawierać znajomość w łóżku" (Kilka lat później Anais Nin, kochanka między innymi Henry'ego Millera, powie: "Trzy czwarte życia spędzam w łóżku"). Podobno jedynym mężczyzną, który w latach dwudziestych oparł się wdziękom Brik był znany reżyser Wsiewołod Pudowkin. Podobno bardzo ją to zabolało.

A Majakowski - bo to jego dopadł pożar serca, bo to ona ma "serce w żelazie" (Lileczko! To zamiast listu, tłum. S. Pollak) - z każdym dniem coraz gorzej znosił obecność wciąż nowych mężczyzn u boku (tego też był pewien) kobiety swego życia. Miał dość już gry, w której przegrywał z uczuciem, o które wcześniej siebie nie podejrzewał - z niemodną, mieszczańską, burżujską zazdrością. Miał dość już gry, w której ukochaną musiał się dzielić z innymi. Był zmęczony jej sadomasochistycznymi pomysłami - "Kiedyś przyznała się: «Lubiłam uprawiać miłość z Osią - opowiada współczesny poeta rosyjski Andriej Wozniesienski - (tu LJB, jak to często bywa z damami, delektując się, użyła nieprzyzwoitego czasownika). Zamykaliśmy wtedy Wołodię w kuchni. Wyrywał się, chciał do nas, skrobał po drzwiach i płakał». Potem przez pół roku nie mogłem przychodzić do jej domu. Wydawała mi się monstrum. Ale Majakowski kochał taką. Z pejczem" *[To Wozniesienskiemu wyjaśniła, że zdradzała Majakowskiego, ponieważ był "fatalnym kochankiem".]. Cierpiał i pewnie błagał boga Wojujących Bezbożników o amnezję, o to, by Flash back nie przynosił obrazów jej kochanków, ale jego modlitwa nie została wysłuchana. Niezawodna pamięć nie pozwalała zapomnieć o życiu erotycznym Liii, a natrętna wyobraźnia - żywiąca się "podejrzeniami, zazdrością i wściekłością" - nie pozwalała zasnąć.

Tak doszło w 1922 roku do wspomnianej już grudniowej "scysji", w której padły słowa poety o potrzebie stałości uczuć i wierności. Za próbę buntu zapłacił aresztem domowym. "Dziś pierwszy luty - pisał do Lili - Minęło 35 dni. To przynajmniej z 500 godzin ustawicznego myślenia...". Nie dotrzymywał zresztą danego słowa - podchodził pod jej dom, chował się na schodach, podkradał się pod drzwi, przekazywał listy, posyłał kwiaty, książki i prezenty o nieskomplikowanej symbolice (np. ptak w klatce). I pisał O tym (1923).

Po dwóch miesiącach skruszony (ale nie wyleczony z zazdrości) poeta powrócił na łono rodziny Brików. Znów byli razem i wspólnie spędzili lato 1923 roku - ostatnie takie lato - w Niemczech. Pierwsze wydanie dopiero co napisanego poematu zostało zaopatrzone w znakomite zdjęcia (wykorzystujące technikę fotomontażu) wykonane przez Aleksandra Rodczenkę, na których pojawia się Lili (m.in. w piżamie). Jak bowiem na dwudziestowiecznego artystę przystało, Majakowski dzielił się swoją prywatnością z tysiącami czytelników (dziś sprzedałby milionom w jakimś kolorowym tygodniku).

Twórcy rosyjscy już zresztą w latach dziesiątych opuścili na dobre wieżę z kości słoniowej i wmieszali się w tłum. Autor poematu O tym nie był więc tu wyjątkiem, ale on jako jeden z pierwszych docenił komercyjny wymiar sztuki. Świetnie zatem sobie radził w rzeczywistości nepowskiej (której skądinąd szczerze nienawidził), układając (tworząc?) "agitki gospodarcze", czyli teksty reklamowe. Był zapewne najbardziej wziętym ówczesnym copywriterem rosyjskim. W 1923 roku zapraszał na przykład do robienia zakupów w GUM-ie (Gławnyj iniwiersalnyj magazin / Centralny Dom Towarowy: "Tomu niestraszen moroz złowieszczij, kto kupit w GUMie tiopłyje wieszczi" / "Ten na straszny mróz nie złorzeczy, kto kupi w GUM-ie ciepłe rzeczy"), korzystania z usług Mosselpromu (dla którego wymyślił swój najbardziej znany slogan reklamowy, taki na miarę cukru, który krzepi albo "Coca Coli", która to jest to: "Nigdie kromie kak w Mosselpromie" / "Zawsze to robię w Mosselpromie") i konsumowania wyrobów Riezinotrustu (smoczków -"Łuczszych sosok nie było i niet - gotow sosat' do starosti let" / "Gdy smoczki te ssą Twoje usta - to nawet starość nie jest pusta", gumowych zabawek, opon, kaloszy - "Dożdik-dożd', wpustuju ljosz, ja nie wyjdu biez gałosz. S pomoszczju Riezinotriesta mnie wiezdie suchoje miesto" / "To co, że deszczyk zmoczył szosę - ja przecież mam swoje kalosze. Gumowy Truście, mój wspaniały - wracam do domu suchy cały"), zachęcał do palenia określonych gatunków papierosów ("Nami ostawlajutsia ot starogo mira tolko papirosy «Ira»" / "Ze starego świata nasza lira opiewa tylko papierosy «Ira»", "Wsie kurilszcziki wsiegda i wiezdie otdajut priedpocztienije «Krasnoj zwiezdie»" / "Wszyscy palacze zawsze i wszędzie okazują względy «Czerwonej Gwieździe»"), ale też jedzenia masła, chleba, ciastek, makaronu, czekolady, cukierków.

We wrześniu 1923 roku został niesłusznie oskarżony i aresztowany Aleksandr Krasnoszczekow - prezes Prombanku, wiceminister finansów (według ówczesnej nomenklatury: zastępca narkomfina), od roku kochanek Lili. Szloch rozpaczy czy skowyt utraty były jej obce. Zapomniała o nim wcześniej od Majakowskiego przeżywającego któreś tam deja vu. Następny rok upłynął niewiernej kochance na podróżach. Cztery miesiące, od lutego do maja, spędziła w Londynie, Berlinie i Paryżu, gdzie wspólnie z siostrą prowadziły dziennik randek i "rozrywek", wymieniały uwagi o kochankach (Elza przy innej okazji o panu M.: "Nie odnosił wśród kobiet sukcesów tenora, był całkowicie pozbawiony czegoś pikantnego, nieczystego, uwodzicielskiego i dwuznacznego, co kobiety tak lubią" *[Zazdrościł Jesieninowi umiejętności zdobywania względów kobiet. W Majakowskim (w jego poezji?, w jego głosie?) zakochiwały się natomiast kilkunastoletnie panienki (np. szesnastoletnia Natalia Samonienko poznana w 1924 roku w Kijowie czy studiująca w Charkowie Natalia Chmielnicka).]).

Lila i Władimir kiedyś sobie obiecali, że gdy jedno z nich przestanie kochać, to uczciwie o tym poinformuje partnera. Wiosną 1925 roku znużona nieustanną, pozbawioną "dwuznaczności" adoracją poety Brik napisała, że już wygasła w niej miłość. Nie darowała też sobie komentarza jakoś tam ją usprawiedliwiającego, rozgrzeszającego: "Wydaje mi się, że Ty również kochasz mnie dużo mniej i za bardzo męczyć się nie będziesz". Myliła się. Po jej wyznaniu Majakowski - jak czynili to, od romantyzmu poczynając, wszyscy porzuceni kochankowie świata - wyruszył w podróż (długą, najdłuższą - do Meksyku i USA), by zapomnieć. Zapomnienie, na krótko, znalazł w ramionach urodzonej w Rosji Elly Jones. Po wcześniejszych związkach niegdysiejszego futurysty z kobietami pozostawały wiersze, po tym - urodzone 15 czerwca 1926 roku dziecko *[Majakowski przebywał w Stanach Zjednoczonych od 27 lipca do 28 października 1925 r.]. Z matką i córką spotkał się dwa lata później we Francji. Po dwóch dniach spędzonych wspólnie w Nicei Majakowski już sam powrócił do Paryża i nie odpowiadał na wysyłane do niego listy. "Pan - pisała Jones 8 listopada 1928 roku - przecież własną wątrobę gotów jest oddać psu - a my prosimy o tak niewiele. Przecież my też jesteśmy zwierzętami, z nogami, z oczyma! Zapewniam, niepospolite - tyle że nie w klatce. I strasznie dla naszego spokoju chcemy wiedzieć, że o nas się myśli - no bodaj raz na miesiąc [...] proszę o nas pomyśleć!".

Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych Majakowski, jak przed siedmiu laty, zamieszkał wspólnie z Brikami. Dziwne, że zdecydował się na ten krok także teraz, kiedy z jego relacji z Lili zniknął seks. Może dlatego, że wciąż ją kochał i liczył na reanimację jej uczuć; a może dlatego, żeby przekonać samego siebie, że mieszkając z nią, umie bez niej żyć.

To wtedy poznał Natalię Briuchanienko ("Oka w Gosizdacie nie ma na kim zawiesić, oprócz towarzyszki Briuchanienko"), którą nazywał Natałoczka (natomiast w kręgu znajomych nazywano ją Junoną). Znajomym przedstawiał: "Mój towarzysz dziewczyna". Ona była oddana całym swoim studenckim sercem Wielkiej Sprawie i bywała zakłopotana eleganckim ubiorem poety, wykwintnymi restauracjami, drogimi hotelami, taksówkami. Całym tym nepmańskim szykiem. "Latem 1927 roku - wspomina Galina Katanian - Majakowski był na Krymie i na Kaukazie z Nataszą Briuchanienko. Były to stosunki, że tak powiem, upublicznione i wszyscy byliśmy przekonani, że się pobiorą. Ale się nie pobrali... Wyjaśnienie tego odnalazłam w 1930 roku, kiedy po śmierci Władimira Władimirowicza porządkowałam jego archiwum. Z daczy w Puszkinie Lila pisała: <<Wołodio, zewsząd dochodzą do mnie słuchy, że zamierzasz się żenić. Nie rób tego...»" *[Lila nieustannie powtarzała, że Wołodię innej kobiecie może tylko wypożyczyć, ale nie oddać. Z tymi, które - jej zdaniem - chciały się poważniej zaangażować w związek z Majakowskim przeprowadzała rozmowy ostrzegawcze (np. z Jeleną Siemionową). Odejście poety (pomijając wszystkie inne aspekty) oznaczało przecież drastyczne obniżenie standardu życiowego rodziny Brików.].

Sama nawiązała w tym czasie (1926) romans z młodym, obiecującym reżyserem Lwem Kuleszowem i gdy dowiedziała się o próbie popełnienia samobójstwa przez jego żonę (była nią znana aktorka Aleksandra Chochłowa), to wyraziła szczere zdumienie: "Szurę powstrzymano na progu samobójstwa, dosłownie złapano za rękę. Jaki miała powód?". Pół wieku później pozna odpowiedź na to pytanie. Teraz jest zbyt zaniepokojona gwałtowną erupcją uczuć swojego lokatora. Już nie do niej i już nie do Natałoczki, ale do znacznie groźniejszej rywalki.

Jesienią 1928 roku Majakowski wyjechał do Paryża, po drodze miał się zatrzymać w Berlinie. Lila, jak zawsze w takich razach, sporządziła listę zakupów: "W BERLINIE: Kostium robiony na drutach nr 44 ciemnoniebieski (nie przez głowę). Do tego wełniany szal na szyję i jumper, do noszenia z krawatem. Pończochy bardzo cienkie, nie za bardzo jasne (na wzór). Drrr... [tak wtedy nazywano zamki błyskawiczne - T K.] - 2 krótkie i jeden długi. Ciemnoniebieską i czerwoną lustrynę. W PARYŻU: 2 ciekawe wełniane suknie z bardzo miękkiego materiału. Jedna bardzo elegancka, ekscentryczna z krepy-żorżety na spodzie. Dobra byłaby wielobarwna, pstra. Najlepiej z długim rękawem, ale można też gołą. Na powitanie Nowego Roku. Pończochy. Korale (jeśli jeszcze się nosi, to niebieskie). Rękawiczki. Bardzo modne drobiazgi. Chusteczki do nosa. Torebkę (można w Berlinie tanią, w K. D. W). Perfumy Rue de la Paix, Mon Boudoir i co Ela [siostra, Elza - T K.] powie. Nieco więcej i różnych. 2 op. pudru. Kredka Brun do oczu, kredka Haubigant do oczu. SAMOCHÓD: najlepiej kryty [z dachem, nie kabriolet - T. K.] - conduite interiere - z kompletem części zapasowych, z dwoma kołami zapasowymi, z tyłu waliza. [...]. Maskotkę na tylne okienko. Zegarek nakręcany raz w tygodniu. Rękawiczki samochodowe. Wszelkie możliwe drobiazgi stroju automobilowego, jeśli będzie samochód".

A w Paryżu Majakowski poznał przy jakiejś okazji Tatianę Jakowlewą (i to dla niej zapomniał na zawsze o Elly Jones i na chwilę *[Na dłużej nie pozwalały jej kolejne listy i telegramy: "Szczeniaczku! Y-yy-yyy-yy-yy!..!..!.. Włosaczu! Yyyyyyy-y-y-y!!! Czyżby miało nie być autka!", "Proszę, przywieź autko!!!!!!!!!!!! (koteczka)", "Zanim kupisz samochód, skontaktuj się ze mną telegraficznie, gdyby to nie było «Renault» i nie «Buick»", "Telegrafuj sprawy automobilowe. Całuję. Twoja Kicia". ] o wymarzonym przez Lilę "Renault"), która wyjechała z Rosji trzy lata wcześniej i początkowo próbowała zrobić karierę w filmie, ale ostatecznie została modystką. "To ja - pisała jeszcze po latach przerażona Elza Triolet (jak zareaguje Lila?) - zapoznałam Majakowskiego z Tatianą. [...]. Tatiana zajmowała się podówczas robieniem kapeluszy. Była młoda i ładna - urodą krótkotrwałą, ale w okresie swego rozkwitu robiącą duże wrażenie. Była bardzo wysoka, miała długie nogi i ręce. [...]. Majakowski z miejsca w niej się zakochał. Odwoził ją potem taksówką do domu i od razu w taksówce padł na kolana. Tatiana nie była z kamienia, na jedno tylko nie chciała przystać: żeby jechać z Majakowskim do Rosji, jak się tego domagał". Jakowlewa zabiegała o reputację modernistycznej modliszki pożerającej kochanków (na początku lutego 1929 roku pisała do matki: "Mam tu reputację femme fatale"), ale była co najwyżej salonowym wampem na miarę słodkich lat dwudziestych: "Mam teraz masę dramatów. Gdybym nawet zechciała być z M., to co stałoby się z Ilią, oprócz niego jest jeszcze 2. Zaklęty krąg". Ostatecznie wyszła za mąż za jakiegoś wicehrabiego i wyjechała z nim do Polski, gdzie urodziła córkę.

To był jedyny przypadek, kiedy Brik poczuła się naprawdę zdradzona, ponieważ wiedziała, że to miłość. Nie romans, nie flirt, nie przygoda, lecz miłość. Co gorsza, poczuła się też porzucona jako muza, ponieważ teraz Jakowlewej zostały zadedykowane nowe wiersze:

 

Tyś jedna

    tego, co ja,

        wzrostu

stańże

    brew przy brwi,

        po prostu

daj mi

    o wieczorze owym

opowiedzieć

    ludzkim słowem.

(W. Majakowski, List do Tatiany Jakowlewej, tłum. A. Stern)

 

Po śmierci poety Lila spali wszystkie listy pisane do niego przez Tatianę, a teraz - w 1929 roku - mocno zaniepokojona zrobiła wszystko, by jedyną francuską zdobyczą jej osobistego trubadura było nowe " Renault".

Niczego nieprzeczuwający Majakowski - ani dylematów tamtej pani z Paryża, ani zabiegów tej pani z Moskwy - bywa na wyścigach konnych, flirtuje z ładną aktorką, występuje 10 czerwca 1929 roku na II Zjeździe Związku Wojujących Bezbożników i przygotowuje się do swojej jesiennej wyprawy po złote runo do Francji. Ale pewnego dnia, może na hipodromie między trzecią a czwartą gonitwą, niedoszły argonauta zrozumiał, że zakochał się w dopiero co poznanej ładnej aktorce. Zaskoczony, jeszcze się waha, jeszcze śle do Tatiany-modystki telegramy (niemal codziennie, ostatni 3 sierpnia) i listy (ostatni 5 października), jeszcze przypomina o sobie niedzielnymi różami, jeszcze myśli o spotkaniu i jeszcze oczywiście nie wie, że tym razem nie otrzyma opiewanego przez siebie czerwonego paszportu. Wiele wskazuje na to, że to zaborcza Lila (jej ówczesnym kochankiem był Jusup Abdrachmanow) - pozostająca w dobrych stosunkach z Jakowem Agranowem i innymi czekistami *[Oboje Brikowie byli współpracownikami tajnej policji (OGPU, NKWD). Jej legitymacja służbowa miała nr 15073, jego - 24541.] - miała swój wpływ na podjęcie tej szokującej dla prawomyślnego poety decyzji i że to Lila wyreżyserowała jego spotkanie z młodą, ładną aktorką Wieroniką Połonską. Dla przyjaciół Norą.

"Zapoznaliśmy się - czytamy we wspomnieniach Nory, "tej małej kinematografistki" (jak nazwał ją Wiktor Szkłowski w liście z 15-16 kwietnia 1930 roku do Jurija Tynianowa) - 13 maja 1929 roku w Moskwie na Wyścigach. Zapoznał nas Osip Brik... Po pewnym czasie, kiedy spacerowaliśmy po mieście, Majakowski zaprosił mnie do siebie... Zaczęłam codziennie bywać u niego na Łubiance... W teatrze nigdy mnie nie widział, chociaż ciągle się wybierał. W ogóle nie lubił aktorów, a zwłaszcza aktorek, i mówił, że mnie lubi za to, że się nie zgrywam i że nie ma we mnie nic aktorskiego... W tym okresie byłam w nim chyba najbardziej zakochana. Pamiętam, że bardzo mnie wtedy bolało, że on nie myśli o dalszej formie naszego współżycia. Gdyby wtedy powiedział, że chce, żebym z nim została na zawsze - byłabym szczęśliwa... Zimą pojechaliśmy pewnego razu jego samochodem do miejscowości Pietrowsko-Razumowskoje. Było strasznie zimno, skostnieliśmy i żeby się rozgrzać, wysiedliśmy z wozu, biegaliśmy po zaspach, tarzaliśmy się w śniegu. Włodzimierz był bardzo wesoły... W drodze powrotnej z tej wycieczki po raz pierwszy usłyszałam od niego słowo «kocham»... Ale niebawem nastrój Majakowskiego bardzo się zepsuł. Był czymś poważnie zatroskany, dużo milczał... Zrobił się bardzo gderliwy i chorobliwie zazdrosny. Uprzednio spoglądał na mojego męża z całkowitym spokojem. Teraz zaczął robić sceny zazdrości, czepiał się, pochmurniał... Otrzymałam dużą rolę w sztuce Nasza młodość. Dla mnie, początkującej młodej aktorki, rola w MCHAT-cie była ogromnym wydarzeniem i bardzo zapaliłam się do roboty... Majakowski przeczytał całą moją rolę i oznajmił, że jest obrzydliwa, a sztuka pewnie też. Sztuki co prawda nie czytał i nie ma zamiaru, na przedstawienie także się nie wybiera. I w ogóle nie powinnam być aktorką, powinnam rzucić teatr... Nasze stosunki przybierały coraz bardziej nerwowy charakter. Często nie potrafił się opanować przy obcych i brał mnie na stronę, żeby się rozmówić... Moja pozorna obojętność doprowadzała go do szału. Często bywał natarczywy, a nawet okrutny. Dosłownie wszystko wzbudzało jego zdenerwowanie i podejrzliwość, z powodu zupełnych drobiazgów irytował się i czepiał. Coraz bardziej kochałam, ceniłam i rozumiałam go jako człowieka i nie wyobrażałam sobie życia bez niego, pędziłam do niego, a kiedy przychodziłam i znowu zaczynały się wzajemne bóle i krzywdy, chciałam od niego uciekać... A tu na początku roku 1930 [wtedy dowiedział się o zamążpójściu Jakowlewej - T K.] Majakowski zażądał, żebym rozwiodła się z Janszynem, została jego żoną i odeszła z teatru. Odwlekałam decyzję. Powiedziałam Włodzimierzowi, że zostanę jego żoną, ale nie teraz... Jestem przekonana, że to nie nasze stosunki wzajemne przyczyniły się do złego humoru Włodzimierza Władimirowicza i jego tragicznej śmierci. Nasze niesnaski to jedna z całego kompleksu przyczyn... Wydaje mi się, że ten rok zaczął się dla Majakowskiego niepowodzeniami... Uważam, że ja i to, co było między nami - to była dla niego jakby słomka, której się chwytał". I jeszcze - w tych wspomnieniach spisanych w 1938 roku - elegancko dodała, że "[...] sama obok olbrzymiej postaci Majakowskiego nie przedstawiam żadnej wartości", i jeszcze przywołała te najbardziej traumatyczne doświadczenia: "W tym czasie byłam z nim w ciąży. Przerwałam ją, miało to wielki wpływ na moją psychikę, ponieważ zmęczyły mnie kłamstwa i podwójne życie, a tu odwiedzał mnie w szpitalu Janszyn...".

Świat jest pełen nieszczęśliwie zakochanych poetów, niewiernych muz, ciężarnych kochanek. Życie, jak się okazuje, dysponuje zaledwie paroma trywialnymi scenariuszami zachowań. Historia miłości według postfuturysty Majakowskiego miała również między innymi swój oberiutowski wariant i w latach trzydziestych, na innej oczywiście płaszczyźnie semantycznej, pojawiła się w dzienniku Daniiła Charmsa: "Proszę Boga, by sprawił, że Alisa Iwanowna zostanie moją żoną. Ale widać Bóg nie uznał tego za konieczne. Niech się dzieje Wola Boska we wszystkim. Widzę, jak Alisa Iwanowna wymyka się ode mnie. O Boże, niech się dzieje Twoja Wola we wszystkim. Amen" (13 lutego 1933); "Z Alisą Iwanowna widywaliśmy się dosłownie codziennie. Wciąż bardziej i bardziej zakochiwałem się w niej i 1 lutego powiedziałem jej o tym. 3 lutego siadłem u stóp Alisy i położyłem jej na kolanach głowę. Cudnie pachniała. I zakochałem się ostatecznie. 7 lutego zaczęliśmy się z Alisą całować. [...]. 13 lut[ego] Alisa nie pozwoliła się pocałować. [...]. 14 lut[ego] Alisa była u mnie. Całowaliśmy się. Pocałowałem jej nogę. Alisa była bardzo miła. [...]. 15 lutego. [...]. Całowaliśmy się bardzo namiętnie" (18 lutego 1933); "Pod koniec lutego Alisa jakoś tak była u mnie. Długo rozmawialiśmy. Wyjaśniło się, że kocha Piotra Pawłowcza i żyje z nim" (3 marca 1933); "Jakże się często mylimy! Byłem zakochany w Alisie Iwanownie, dopóki nie dostałem od niej wszystkiego, czego żąda od kobiety mężczyzna. Wtedy przestałem kochać Alisę. Nie dlatego, że się nasyciłem, zaspokoiłem swą namiętność i temu podobne. Nie, po prostu dlatego, że poznawszy Alisę jako kobietę, dowiedziałem się, że jest kobietą nieinteresującą, w każdym razie na mój gust. A potem dostrzegłem w niej także inne przywary. I wkrótce przestałem ją zupełnie kochać, wtedy właśnie, kiedy mnie pokochała. Dosłownie uciekłem, wyjaśniając jej, że odchodzę, ponieważ kocha Piotra Pawłowicza. Niedawno dowiedziałem się, że Alisa wyszła za mąż za Piotra Pawłowicza. O jakiż byłem rad!" (10 września 1933); "Boże! Co się dzieje! pogrążam się w ubóstwie i rozpuście. Zgubiłem Marinę. Boże, uratuj ją! Boże uratuj moją nieszczęsną, drogą Marinę" *[Marina Malić (1913) - druga żona Daniiła Charmsa. Po śmierci męża wydostała się z oblężonego Leningradu na okupowany Północny Kaukaz. Wywieziono ją do Niemiec. Stamtąd wyjechała do Paryża, a następnie do Ameryki Południowej. Wyszła za mąż za rosyjskiego emigranta i ostatecznie osiedliła się w Wenezueli. Pierwszą żoną Charmsa była Ester Rusakowa (1909-1943) - aresztowana w 1937 roku, trafiła do łagru i tam zmarła.] (kwiecień 1937); "Marina pojechała [...] do Nataszy. Zdecydowała się rozwieść ze mną. Boże dopomóż uczynić wszystko bezboleśnie i spokojnie. Jeśli Marina wyjedzie ode mnie, to ześlij jej, Boże, lepsze życie od tego, które wiodła ze mną" (12 maja 1937); "Bardzo ją kocham, ale jak okropnie być żonatym. Męczy mnie «płeć». Tygodniami, niekiedy miesiącami nie znam kobiety" (26 maja 1938).

18 lutego 1930 roku Majakowski pożegnał się z Brikami wyjeżdżającymi za granicę. To było ich ostatnie spotkanie. Jeszcze wysłali do siebie telegramy. Też ostatnie. On, że kocha, tęskni i całuje; ona (wyraźnie poirytowana): "Proszę wymyślić nowy tekst do telegramów. Ten nam się znudził" *[Wysłała jeszcze jedną depeszę (o holenderskich tulipanach), ale Majakowski już wtedy nie żył.]. Wiadomość o jego samobójstwie zastała Lilę w Amsterdamie i to nie ona, lecz niedoceniana przez nią Połonska była świadkiem ostatnich godzin życia poety.

 

13 kwietnia w ciągu dnia nie widzieliśmy się - pisze Wieronika - Zadzwonił w porze obiadowej i zaproponował, żebyśmy pojechali na Wyścigi. [...]. Zapytał, co będę robiła wieczorem. Powiedziałam, że zaproszono mnie do Katajewa, ale nie pójdę i nie wiem jeszcze, co będę robiła. Wieczorem mimo wszystko pojechałam z Janszynem do Katajewa. Włodzimierz Władimirowicz już tam był, bardzo posępny i pijany. Na mój widok powiedział:

- Byłem pewien, że pani tu będzie!

Byłam na niego zła, że przyjechał mnie szpiegować. A on się złościł, że oszukałam go i przyjechałam... Zaczęliśmy pisać do siebie w jego notesie. Niejedno znalazło się tam niemiłe słowo, znieważaliśmy się wzajemnie, znieważaliśmy się głupio, przykro, niepotrzebnie. [...]. Oznajmił, że zaraz w obecności wszystkich powie Janszynowi, co nas łączy. Był bardzo grubiański, robił wszystko, żeby mnie obrazić. [...]. Wyjął rewolwer. Oświadczył, że się zastrzeli. Groził, że mnie zabije. Kierował na mnie lufę. Zrozumiałam, że moja obecność wprawia go tylko w coraz większe rozdygotanie. Zaczęłam się żegnać. Za mną pociągnęli inni.

 

I jeszcze raz ten sam wieczór, ale widziany oczyma gospodarza:

 

Moja pamięć nic prawie nie zachowała z ważniejszych wydarzeń tego wieczoru oprócz dużej dłoni Majakowskiego, jego nerwowo poruszających się palców. Były stale na moich oczach, z boku, przede mną, machinalnie zanurzały się w futrze niedźwiedzim i szarpały je, skubały, wyrywały pęczki suchych brunatnych włosów, podczas gdy oczy skierowane były przez stół na Norę Połonską - ostatnią jego miłość - zupełnie młodziutką, prześliczną blondyneczkę z dołeczkami na różowych policzkach, w obcisłej dżersejowej bluzce z krótkimi rękawkami - także bladoróżowej, co nadawało jej wyglądu raczej młodej sportsmenki, mistrzyni ping-ponga w zawodach młodzieżowych, niż aktorki MCHAT-u z trupy pomocniczej. [...].

Z nieco nieśmiałym uśmiechem pisała na kartonikach wydartych z bombonierki odpowiedzi na kartki Majakowskiego, które on ruchem gracza w ruletkę rzucał od czasu do czasu do niej przez stół i czekając na odpowiedź szarpał brudnymi paznokciami zakurzoną niedźwiedzią skórę [...].

Tekturowe kwadraciki latały przez stół ponad miską z pierogami tam i z powrotem. Wreszcie z bombonierki nic nie zostało. Wtedy Majakowski i Nora przeszli do mojego pokoju. Odrywając skrawki papieru od czego się dało, kontynuowali błyskawiczną wymianę zdań, przypominającą cichy pojedynek na śmierć i życie.

On żądał. Ona nie zgadzała się. Ona żądała - on się nie zgadzał. Odwieczna miłosna gra.

 

Po raz pierwszy widziałem zakochanego Majakowskiego. Zakochanego jawnie, otwarcie, namiętnie. W każdym razie wydawało mi się wtedy, że jest zakochany. Być może, po prostu był chory i nie panował nad sobą. Całe mieszkanie zasypane było kawałeczkami kartonu, strzępkami kartek i wściekle zmiętych papierków. Szczególnie dużo ich było w koszu pod biurkiem.

 

Rankiem następnego dnia Majakowski przyjechał taksówką (nie swoim "Renault", bo osobisty kierowca miał wychodne) po Wieronikę i zabrał ją do siebie, do mieszkania na Łubiance. Aktorka spieszyła się, nie miała dla niego czasu. "Siedziałam na kanapie - relacjonowała - Usiadł przy mnie na podłodze i płakał. Zdjęłam z niego płaszcz i kapelusz, głaskałam po głowie, starałam się go uspokoić... Zaczął szybko chodzić po pokoju. Prawie biegał. Domagał się, żebym od tej chwili, bez jakichkolwiek tłumaczeń wobec Janszyna, została z nim tutaj, w tym pokoju... Mam też natychmiast porzucić teatr. [...]. Włodzimierz Władimirowicz nalegał, żeby wszystko stało się natychmiast albo wcale. Jeszcze raz odpowiedziałam, że tak nie mogę. [...]. Wyszłam, zrobiłam kilka kroków do drzwi frontowych. Rozległ się wystrzał. Ugięły się pode mną nogi, zaczęłam krzyczeć i miotać się po korytarzu, nie mogłam się zmusić do wejścia do pokoju. Zdawało mi się, że minęło bardzo wiele czasu, zanim zdecydowałam się wejść. Ale widocznie weszłam po chwili: w pokoju unosił się jeszcze obłoczek dymu od wystrzału. Włodzimierz Władimirowicz leżał na dywanie, z rozrzuconymi ramionami. Na piersi miał małą krwawą plamkę" *[Niemal nazajutrz po śmierci, zaczęto mówić o tym, że poetę zastrzelono. Zwolennicy tej teorii podają różne wersje zdarzeń, ale zgodnie twierdzą, że zabójstwa dokonali ludzie z Łubianki. Podobno w końcu września 1964 roku Połonska krążyła od redakcji do redakcji z nową wersją swoich wspomnień. A więc rankiem tego dnia przyjechała z Majakowskim do jego mieszkania na Łubiance. Taksówkarz czekał na nią - spieszyła się na próbę w teatrze o 10.30. Wieronika obiecała Majakowskiemu, że odejdzie od męża i pojechała do MCHAT-u. Z teatru wróciła na Łubiankę pieszo. W bramie zderzyła się z młodym człowiekiem w butach z cholewami. Tknięta złym przeczuciem wbiegła do mieszkania na trzecim piętrze. Władimir Władimirowicz już nie żył.  Ostatnio przeprowadzone badania (m.in. przez specjalistów z zakresu medycyny sądowej) odrzucają jednak te kusząco brzmiące hipotezy. ].

Zastrzelił się 14 kwietnia 1930 roku, w poniedziałek, o dziesiątej piętnaście z rewolweru otrzymanego kiedyś w prezencie od Agranowa. Zostawił list noszący datę 12 kwietnia, który opublikowano dopiero po trzydziestu pięciu latach:

 

Do wszystkich!

Nie przypisujcie nikomu winy za moją śmierć i, proszę, nie plotkujcie. Nieboszczyk okropnie tego nie lubił.

Mamo, siostry i towarzysze, wybaczcie - to nie sposób (innym nie radzę), ale nie mam wyjścia.

Lila - kochaj mnie.

Towarzyszu Rządzie, moja rodzina - to Lila Brik, mama, siostry i Weronika Witoldowna Połonska.

Jeżeli zatroszczysz się dla nich o jaką taką egzystencję - dziękuję.

Zaczęte wiersze proszę oddać Brikom, oni się połapią.

Jak to się mówi

    historia skończona

strzaskała się

    łódka miłosna

        o byt.

jesteśmy ze sobą

    Więc co nam

po czczych wypominkach

    bólów i krzywd?

Tym, co zostają - życzę szczęścia.

Włodzimierz Majakowski.

 

Już pod podpisem dodał kilka zdań (takie postscriptum) skierowanych do "towarzyszy wappowców" oraz Władimira Jermiłowa i prosił (znalazcę listu?, "wszystkich"?) o przeznaczenie dwóch tysięcy rubli, które znajdują się w biurku na zapłacenie zaległych podatków *[List trafił do folkloru i wkrótce żebracy śpiewali w pociągach: Towarzyszu rządzie, zlituj się nad moją mamą I białą lilią, siostrą. W szufladzie leżą dwa tysiaki, Niechaj inspektor finansowy ściągnie, A ja sobie spokojniutko umrę.].

Wiersz, który znalazł się w liście pożegnalnym, to autocytat, ale z pewnymi zmianami. W tak zwanym drugim wstępie do poematu Na cały głos (w innych przekładach: Pełnym głosem, lato 1929) Majakowski pisał:

 

Dochodzi druga.

    Pewno

    śpisz w najlepsze.

Droga mleczna

    noc

        srebrną Oką poi.

Nie spieszno mi.

    Błyskawicami depesz

po cóż cię budzić mam

    i niepokoić.

Jak to się mówi:

    zawalona sprawa.

Miłosna łódka

    rozbiła się o byt.

Wszystko już jasne.

    Po cóż więc zestawiać

listę

    wzajemnych

        przykrości i krzywd.

(W. Majakowski, Na cały głos. Z drugiego wstępu do poematu, tłum. A. Włodek)

 

Niestety polskie przekłady (znane mi są dwa) sprawiły, że mniej widoczne stały się tak czytelne w oryginale różnice.

List:

Kak goworiat -

    "Incydient ispierczen",

lubownaja łodka

    razbiłas' o byt.

Ja s żyzn'ju w rasczotie,

    i nie k czemu pierieczen'

wzaimnych bolej,

    bied

        i obid.

 

Poemat:

Uże wtoroj. Dołżno byt', ty legła.

W noczi Mleczput' - sieriebrianoj Okoju.

Ja nie spieszu, i mołnijami tielegramm

Mnie niezaczem tiebia budit' i biespokoit'.

Kak goworiat -

    "Incydient ispierczen",

lubownaja łodka

    razbiłas' o byt.

S toboj my w rasczotie,

i nie k czemu pierieczen'

wzaimnych bolej,

    bied

        i obid.

 

Wieronikę Połonską zatrzymano w mieszkaniu poety i przesłuchiwano przez cały dzień (na pytania czekistów musiała zresztą odpowiadać jeszcze przez kilka następnych dni, ale zawsze zwalniano ją na wieczorne spektakle). Dzięki temu nie musiała się wsłuchiwać w odgłosy dochodzące z pokoju zmarłego. "W dniu jego śmierci - pisze Jurij Olesza - kiedy wieczorem już zebraliśmy się wszyscy [...], nagle z jego pokoju doleciały do nas głośne stuki, nawet bardzo głośne, bezceremonialnie głośne: wydawało się, że tak można rąbać tylko drzewo. Okazało się, że dokonywano otwarcia czaszki, wyjmowano mózg. Wsłuchiwaliśmy się w ciszę pełną grozy. Potem z pokoju wyszedł mężczyzna w białym fartuchu, w butach - ni to służący, ni to jakiś pracownik służby zdrowia, słowem, ktoś dla nas wszystkich obcy. Człowiek ten niósł misę okrytą białą chustą, nieco uniesioną w środku, tworzącą niby piramidę, jakby ten żołnierz w butach i fartuchu niósł wielkanocną paschę. W misie leżał mózg Majakowskiego" *[zg poety przewieziono do utworzonego w 1928 roku Instytutu Mózgu. Prowadzono w nim badania nad strukturą tego organu wydobytego z ciał "wybitnych jednostek" (Kujbyszewa, Kirowa, Gorkiego, Kalinina, Lenina, Stalina). Próbowano znaleźć potwierdzenie dla tezy, iż ideologia komunistyczna jest "najwyższym stadium ewolucji ludzkości".].

We wtorek dotarli do Moskwy Brikowie i Lila natychmiast zajęła się "porządkowaniem" archiwum zmarłego (jeden ze współczesnych zanotował: "L.J. Brik w roboczym gabinecie Majakowskiego porządkuje jego papiery"). Następnie wymusiła na Połonskiej wycofanie się z listy rodzinnej poety (przypominam: "Towarzyszu Rządzie, moja rodzina - to Lila Brik, mama, siostry i Weronika Witoldowna Połonska") i dlatego w uchwale Rady Komisarzy Ludowych z 23 lipca 1930 roku O uwiecznieniu pamięci tow. Władimira Władimirowicza Majakowskiego nazwisko aktorki już się nie pojawiło.

Pogrzeb odbył się w czwartek. Zgodnie z obowiązującą bolszewicką hierarchią funeralną ciało zasłużonego dla rewolucji twórcy powinno zostać przewiezione do krematorium na lawecie, ale ponieważ Majakowski popełnił samobójstwo - trumnę (za krótką, ciało zostało do niej wciśnięte) ustawiono na ciężarówce udekorowanej przez wybitnego przedstawiciela konstruktywizmu Władimira Tatlina. Za kierownicą usiadł znany reportażysta Michaił Kolcow. W ceremonii pożegnania nie uczestniczyli przywódcy partyjni, nie było też Wieroniki Połonskiej.

Tego samego dnia do tego samego krematorium przywieziono zwłoki J. Antenowej i jej czteroletniej córki. Wielbicielka poezji autora O tym na wieść o jego śmierci zabiła dziecko i siebie. Kilka dni później rozeszła się w Moskwie pogłoska o samobójstwie Brik. Fałszywa. Mężczyzna, dla którego to zrobi, dopiero miał się urodzić.

Motywy samobójczej śmierci były stale obecne w poezji Majakowskiego ("A serce rwie się pod wystrzał, / a gardłu majaczy się brzytwa" - Człowiek, 1916-1917), a myśl o samobójstwie towarzyszyła mu obsesyjnie przez całe życie. "Te stałe rozmowy o samobójstwie! - użalała się Lila - To był terror" *[W recenzji wydawniczej Pożaru serca bardzo interesującą uwagę na ten temat poczynił prof. Józef Smaga: "Obsesja samobójcza poety jest faktem bezspornym, obserwowanym u niego bardzo wcześnie w wielu tekstach i sytuacjach. J. Karabczijewski w znakomitej, choć niezwykle stronniczej książce, problem bagatelizuje. Ciekawe, iż przyszli samobójcy (Majakowski w stosunku do Jesienina czy Karabczijewski wobec Majakowskiego) jakoś nie mają zrozumienia dla samobójców «spełnionych».]. W młodości podobno dwukrotnie grał w rosyjską ruletkę i niektórzy sądzą, że tym razem był to kolejny seans (poetyka listu pożegnalnego, tylko jedna kula w bębnie rewolweru) tej spopularyzowanej przez romantyków gry z losem. Gdyby się powiodło można byłoby zacząć od nowa gromadzenie nieszczęść, stresów. Rosyjska ruletka - twierdzi Grigorij Czchartiszwili - odegrałaby tu rolę mistycznego oczyszczenia, katharsis.

A więc czternastego kwietnia sięgnął po broń nie dlatego, że wyszła z pokoju Połonska, ale dlatego, że Lili go nie kochała, że czystość jego rewolucji zbrukały NEP i partyjna biurokracja, że nie odniosła sukcesu wystawa upamiętniająca jubileusz jego pracy twórczej, że nie było przy nim Brików, że wyszła za mąż Jakowlewa, że zerwał z REF-em, że zachorował na grypę i zaczęły się zabójcze dla trybuna rewolucji kłopoty z gardłem, że bez większego powodzenia wystawiono Łaźnię, że nie otrzymał paszportu na kolejny wyjazd, że miał poczucie niemocy twórczej, że przygasła jego magiczna gwiazda charyzmatycznego hipnotyzera tłumów, że miał coraz większe kłopoty ze zdrowiem psychicznym (mania prześladowcza, podejrzliwość, chorobliwe przestrzeganie czystości, patologiczna pedanteria, hipochondria) i że wreszcie (przepraszam za magiel) - jak zanotował to skrupulatnie w swoim dzienniku 28 maja 1930 roku Michaił Priezient - "Mówi się, że w liście do Olskiego [...] Majakowski pisał, że stał się impotentem i dlatego, iż nie może zaspokoić potrzeb Połonskiej kończy ze sobą".

Tak naprawdę warte przytoczenia są trzy diagnozy - wszystkie postawione przez panie: "Przez dwanaście lat Majakowski-człowiek zabijał w sobie Majakowskiego-poetę, w trzynastym roku poeta wstał i zabił człowieka. Jeśli w tym życiu było samobójstwo, to nie tam, gdzie je widzą, a trwało ono nie przez mgnienie, gdy spuszczał kurek, lecz przez dwanaście lat życia. Żaden carski cenzor nie rozprawiał się tak z Puszkinem, jak Włodzimierz Majakowski sam ze sobą. [...]. Żył jak człowiek, a umarł jak poeta" (Marina Cwietajewa); "Jesienin mógł nie popełnić samobójstwa i mógł zginąć na zesłaniu na Syberii (jak Klujew), mógł się ustatkować (jak Marienhof) albo «schytrzyć się» (jak Kusikow), mógł umrzeć przypadkiem (jak Popławski), mogła uratować go wojna, zmiana polityki literackiej w ZSRR, miłość do kobiety, wreszcie - przyjaźń z tym, do którego zwraca się w wierszu z 1922 roku, najczulszym ze swoich wierszy [Ukochany mój, podaj mi rękę... - T.K.] [...]. Jego koniec nie był nieuchronny. Cwietajewa, przeciwnie, szła ku temu przez całe życie, przez imaginacyjną miłość do męża i dzieci, przez opiewanie Białej Armii, przez garb, który tak dumnie niosła, przez pogardę dla tych, co jej nie rozumieli, poczucie krzywdy skrywane pod maską wyniosłości, przez całą klęskę swych porywów i efemeryczność ról, które dla siebie wymyślała. Role bowiem były zmyślone, a rapiery z tektury, tylko krew była mimo wszystko prawdziwa. Równie nieuchronne było samobójstwo Majakowskiego. Zgodzą się z tym być może ci nieliczni, którzy uważnie i w całości przeczytali ostatni tom jego utworów, gdzie znalazły się stenogramy z dyskusji literackich z lat 1929-1930 między RAPP-em (i MAPP-em) a Majakowskim, autorem (nie ukończonego) poematu Pełnym głosem" (Nina Bierbierowa); "Majakowski miał trzy miłości - Lilę, rewolucję i Lenina, i wszystkie trzy miłości były bez wzajemności: Lila zdradzała go, z kim się dało, rewolucja - z biurokracją, Lenin - z Nadsonem..." (Maria Rozanowa - żona Andrieja Siniawskiego - odpowiadając na pytanie studentów Sorbony w 1993 roku).

Nawiasem mówiąc, losy dwudziestowiecznych twórców "przydeptujących gardziel swojej pieśni" *[W. Majakowski, Pełnym głosem, tłum. A. Ważyk.] są mutacjami właściwie jednej biografii. Tadeusz Drewnowski pytany o przyczyny śmierci autora Pożegnania z Marią odpowiedział: " - Był to cały splot przyczyn, ale dwie są niewątpliwe. Pierwsza to podłoże psychotyczne. Borowski, jeszcze zanim znalazł się w Oświęcimiu, próbował popełnić samobójstwo. Po Oświęcimiu nasilają się stany depresyjno-maniakalne, i te próby się powtarzają. [...]. Drugi powód związany jest z tym, że Borowski znalazł się w opresji politycznej, w osaczeniu [...]".

Chciałbym jednak wierzyć, że Majakowski, przystawiając lufę rewolweru do piersi, czuł się przede wszystkim odtrąconym kochankiem, a nie ideowym frustratem. Od pijanych Fadiejewów są mi bliższe biedne Lizy i wyczekujące na swój pociąg Anny.

Do Francji Tatiana Jakowlewa powróciła z Polski już sama, przeprowadziła rozwód i później została żoną Alexa Libermana, w latach sześćdziesiątych-siedemdziesiątych dyrektora artystycznego miesięcznika "Vogue". Zmarła w USA.

Trzy lata po śmierci Majakowskiego Wieronika Połonska rozwiodła się z Janszynem. Nie zrobiła wielkiej kariery. "Oglądałem w tych dniach - pisał 18 maja 1930 roku Michaił Priezient - na scenie Teatru Artystycznego [MCHAT-u - T K.] W.W. Połonską i nie zrozumiałem Majakowskiego".

Po śmierci Władimira z Brikami zamieszkał "czerwony dowódca" Witalij Primakow (Lila w 1933 roku do Osipa z Berlina: "Ściskam Cię i całuję, i ubóstwiam, i kocham, i cierpię. Witalij śle pozdrowienia i ściska") - jedyny mężczyzna, z którym przeżywała orgazmy i jedyny, którego nie zdradzała; po jego śmierci (został aresztowany i rozstrzelany) pojawił się Nikołaj Głazkow; po nim następni. Lila była mężatką cztery razy (z całą pewnością "prawdziwe" było pierwsze małżeństwo, wszystkie kolejne związki były zapewne konkubinatami). Listę jej oficjalnych towarzyszy życia otwiera Osip Brik (który po rozwodzie z Lilą powtórnie się ożenił), zamyka Wasilij Katanian, dla którego przestała pić. Po samobójstwie poety pretendowała nie tylko do roli jedynego przewodnika po jego biografii (musiała tu rywalizować z Olgą i Ludmiłą Majakowskimi), ale też interpretatorki jego twórczości. Gdy w 1950 roku pojawił się pierwszy tom monografii Wiktora Piercowa Majakowski. Życie i twórczość, to napisała 350-stronicowy komentarz (w całości prawdopodobnie nigdy niepublikowany) zwany w kręgach badaczy Anty-Piercowem. Potem przestano ją zauważać, nie wolno było o niej wspominać, próbowano ją usunąć z życia autora Łaźni, największa miłość jego życia nagle zdematerializowała się (np. znikła ze zdjęć). Wszystko to dlatego, jak zauważa Jurij Nagibin, że "[...] Majakowski nie mógł kochać Żydówki. Powinien był kochać przepiękną kobietę rosyjską Iwanową". Po latach szczęśliwie powróciła na swoje miejsce na fotografiach i w biografiach niegdysiejszego kochanka.

Ostatnią namiętnością tej niestarzejącej się kobiety był "[...] znany reżyser filmowy, człowiek oryginalny i utalentowany. Szczerze się zachwycał zdumiewającą kobietą, po prostu był nią oczarowany, ale, oczywiście, nie mógł odpowiedzieć pełną wzajemnością, tym bardziej że w tym czasie kobiety - nie tylko stare, ale też młode - przestały go interesować..." Gdy skazano go za homoseksualizm na cztery lata łagru, to Lila Juriewna wysyłała mu kawę, koniak, czekoladę z paryskich paczek siostry. Za sprawą jej zabiegów zwolniono go rok wcześniej. Brik zamówiła w znanej firmie siedem cudownej piękności sukienek. Sądziła, że tym razem w ciągu tygodnia go uwiedzie. Reżyser przyjechał. Gorąco podziękował za pomoc. I po kilku dniach odjechał, nie obejrzawszy nawet wszystkich kreacji starszej pani. Po jego odjeździe załamała się. Na domiar złego upadła i doznała skomplikowanego złamania kości biodrowej. W tym wieku może to oznaczać śmierć, ale znajomi twierdzą, że gdyby Lili na tym zależało, to znalazłaby w sobie dość sił, by żyć. Wciąż zresztą czekała na powrót reżysera, który pisał pełne współczucia listy, ale nie przyjeżdżał. Któregoś dnia straciła więc wszelką nadzieję i nie chciała już żyć. Popełniła samobójstwo z miłości.

W pożegnalnym liście poleciła rozsypać swoje prochy w Pieriediełkinie. Padły też tam słowa o ostatniej miłości - do "Wasi" (czyli Wasilija Kataniana). Napisanie każdego kolejnego słowa przychodziło jej z coraz większym trudem, to dawał o sobie znać powtórzony za Marilyn Monroe nembutal. Ostatnie litery były już prawie nieczytelne.

Dwanaście lat później zmarł Serge Paradżanow *[Serge (Sarkis, Siergiej, Serhij) Paradżanow (1924-1990) - ormiański reżyser filmowy (Cienie zapomnianych przodków, Kwiat granatu / Barwy granatu) i malarz; trzykrotnie aresztowany i więziony (1947, 1971, 1982); w akcie oskarżenia z roku 1971 obwiniono go m.in. o homoseksualizm (do legendy przeszło zdanie: "Siergiej Paradżanow zgwałcił członka KPZR") i skazano na 4 lata łagru (przebywał w zonie na Ukrainie). Gdy czasopismo "Tieatr" opublikowało po raz pierwszy w Rosji Zmartwychwstanie Majakowskiego (wcześniej ukazało się w Monachium), to oburzony Paradżanow wszystkiemu zaprzeczył i napisał do redakcji: "Lila Juriewna - najwspanialsza z kobiet, z którymi zetknął mnie los - nigdy nie była we mnie zakochana [...]. Nasze stosunki były zawsze czysto przyjacielskie. [...] Nie było żadnych specjalnych sukienek na spotkanie ze mną [...]". ]. Jej ostatnia, nieodwzajemniona miłość.

 

 

Jest taka miła i rozkoszna. I pulchna

MICHAIŁ BUŁHAKOW

 

OSOBY

Michaił Bułhakow (1891-1940) - prozaik, dramaturg.

Wiera (1892-1972), Nadieżda (1893-1971), Warwara (1895-1954), Nikołaj (1898-1966), Iwan (1900-1969) i Jelena (1902-1954) Bułhakowowie - rodzeństwo Michaiła Bułhakowa.

Tatiana Łappa (1892-1982), primo voto Bułhakowa, secundo voto Kiselhof pierwsza żona (1913-1924) Michaiła Bułhakowa.

Lubow Biełosielska-Biełoziorska (1895-1987), primo voto Wasilewska, secundo voto Bułhakowa - druga żona (1925-1932) Michaiła Bułhakowa.

Jelena Nuhrenberg (1893-1970), primo voto Niejołowa, secundo voto Szyłowska, tertio voto Bułhakowa - trzecia żona (1932-1940) Michaiła Bułhakowa.

 

Ta historia zaczyna się od kokainy wąchanej latem 1913 roku przez studenta medycyny uniwersytetu kijowskiego.

Nie, wcześniej była rodzina profesora akademii duchownej Afanasija Bułhakowa, którego dom pachniał na pewno uczonością, solidnością, lampką oliwną, świeżo wypastowanymi podłogami i niedzielnymi obiadami. Zblazowany pierworodny Michaił, kontestując świat ojca (oczywiście na miarę ukraińskiej metropolii końca pierwszej dekady dwudziestego stulecia), odkrywał - jak późniejsi hipisi - inne zapachy. Owoców zakazanych. Romansów (nie romansików czy flirtów) i narkotyków (nie soft, lecz hard).

Przed kokainą była więc jeszcze dziewczyna, szesnastoletnia gimnazjalistka poznana w 1908 roku, która do szaleństwa (co znaczyło tu: do przerwania ciąży) zakochała się w starszym o rok buntowniku. No i żeby najbliższych mocniej zabolało - był ślub. 26 kwietnia 1913 roku w kijowskiej cerkwi Nikoły Dobrego Tatiana Łappa i Michaił Bułhakow zostali małżeństwem. Pod koronami obiecali sobie (ona wtedy jeszcze tak niewiele wiedziała o jego poczuciu humoru), że dopiero śmierć ich rozłączy. "Welonu - relacjonowała panna młoda - oczywiście nie miałam, sukni ślubnej również - wszystkie pieniądze, które przysłał ojciec, na coś wydałam. Mama przyjechała na ślub - przeraziła się. Miałam spódnicę z płótna, plisowaną, mama kupiła bluzkę. Ślubu udzielał nam o. Aleksander [...]" *[Pieniądze na "coś", zostały wydane na przerwanie ciąży.]. Oboje, ku rozpaczy rodzicielek (jego ojciec zmarł w 1907 roku), byli programowo "lekkomyślni" i mieli za nic wszystkie mieszczańskie świętości. W ich nieprzewidywalnym życiu z dnia na dzień - dzień po dniu mógł się powtórzyć tylko lombard, dokąd odnosili wciąż te same trzy przedmioty: ślubne obrączki i złoty łańcuszek. W 1916 roku Michaił ukończył wreszcie medycynę i we wrześniu podjął pracę w szpitalu w miejscowości Nikolskoje na Smoleńszczyźnie. Tam latem następnego roku znów sięgnął po narkotyki. Podobno uzależniła go niewinna szczepionka przeciwko błonicy. "Muszę złożyć hołd temu - zapisuje w dzienniku główny bohater autobiograficznej Morfiny (1927), doktor Polakow - kto pierwszy wydobył z makówek morfinę. To prawdziwy dobroczyńca ludzkości. [...]. W pierwszej chwili czuje się coś jakby lekki dotyk w okolicy karku. Dotyk ten jest coraz cieplejszy, szerzy się, rozrasta. W następnej chwili przez mózg przepływa niespodziewanie chłodna fala, po czym nadchodzi niebywała jasność umysłu i wybuch aktywności. Ustępują absolutnie wszystkie przykre odczucia" (tłum. A. Sarachanowa). Do wspólnych odlotów do sztucznych rajów Bułhakow namawia żonę, ale Tatiana odmawia. Przerażona mężowskimi objawami głodu narkotycznego (depresją i jeszcze straszniejszą agresją, kiedy próbuje ją zastrzelić) po raz kolejny przerywa ciążę (zabieg przeprowadził osobiście mąż) i pokornie objeżdża okoliczne apteki w poszukiwaniu morfiny. Przełożeni pozbywają się oczywiście młodego lekarza, ale z pozytywną opinią, w której wyliczono, że przeprowadził: "Jedną amputację biodra, trzy amputacje palców u nóg, osiemnaście zabiegów usunięcia ciąży, cztery obrzezania, trzy porody kleszczowe, trzy odwrócenia płodu, jedno ręczne usunięcie łożyska, dwa usunięcia kostniaków i tłuszczaków, jedną tracheotomię; ponadto dokonywał zaszywania ran, nacinania wrzodów i guzów ropnych, przeprowadził dwa nakłucia jamy brzusznej, nastawienia zwichniętych członków,- raz pod narkozą usunął odłamki kości strzaskanych w wyniku postrzału".

Wiosną 1918 roku, już w Kijowie, Michaił zerwał z nałogiem. Może dzięki żonie (z nią zerwie później), która stopniowa dodawała do morfiny wodę destylowaną i po jakimś czasie narkotyk w ogóle zniknął ze strzykawki. Może za sprawą oglądanych filmów - w 1918 roku, w ogarniętej wojną domową Rosji wyprodukowano ich 150 i żaden z nich nie opowiadał o rewolucji - które widzów wzruszały i czyniły lepszymi (taka na przykład Miłość zbezczeszczona, zdławiona, roztrzaskana, albo taki na przykład Pomięty i rozdeptany kwiatek wonny). A może za sprawą psychodelicznych wydarzeń, których był świadkiem (niekiedy mimowolnym uczestnikiem) w latach 1917-1920. W felietonie opublikowanym w 1923 roku w emigracyjnym dzienniku "Nakanunie" (Berlin) Bułhakow doliczył się w swoim rodzinnym mieście "czternastu przewrotów", z których dziesięć "przeżył osobiście". Mieszkańcom Kijowa dane więc było przeżyć (nie wszystkim oczywiście): rewolucję lutową (1917), przejęcie władzy przez ukraińską Radę Centralną (przełom października i listopada 1917), zajęcie miasta przez oddziały czerwonych (26 stycznia 1918), powrót Rady Centralnej wspieranej przez wojska koalicji austro-niemieckiej (1 marca 1918), odsunięcie przez Niemców od władzy Rady Centralnej i ogłoszenie na zjeździe rolników - odbywającym się w cyrku - hetmanem Ukrainy Pawła Skoropadskiego (29 kwietnia 1918), obalenie Skoropadskiego przez wojska Ukraińskiej Republiki Ludowej pod dowództwem atamana Semena Petlury (14 grudnia 1918), zajęcie miasta przez Armię Czerwoną (5 lutego 1919), powrót oddziałów ukraińskich (31 sierpnia 1919, godziny ranne), wkroczenie jednostek generała Nikołaja Briedowa (wchodzących w skład ochotniczej armii Zbrojnych Sił Południa Rosji dowodzonej przez generała Antona Denikina, 31 sierpnia 1919, godziny popołudniowe), odzyskanie stolicy Ukrainy przez Armię Czerwoną (14 października 1919), wycofanie się Armii Czerwonej (16 października 1919) i wejście białych, wkroczenie czerwonych (14 grudnia 1919), wspólne zajęcie miasta przez oddziały polskie i ukraińskie (7 maja 1920), znalezienie się naddnieprowskiej metropolii (12 czerwca 1920) - tym razem na kilkadziesiąt lat - w rękach Armii Czerwonej. Wszyscy mobilizowali młodych mężczyzn, wszyscy chcieli mieć w swoich szeregach młodego lekarza. On sympatyzował z białą gwardią i gdyby nie ciężka choroba, to prawdopodobnie znalazłby się, jak jego młodsi bracia, na emigracji *[Michaił, jak już wspomniałem, był najstarszy z rodzeństwa. Po nim przyszli na świat: Wiera (primo voto Dawydowa), Nadieżda (primo voto Ziemska), Warwara (primo voto Karum; gdyby rodzice byli konsekwentni, nazwaliby ją Lubow), Nikołaj, Iwan i Jelena (zdrobniale: Lola, po mężu Swietłajewa). Dzieje rodziny Bułhakowów stanowią gotowy materiał do sagi o losach inteligencji rosyjskiej po 1917 roku. Mąż Warwary Leonid Karum (1888-1968), w wojnie domowej walczył po stronie białych, w 1929 został aresztowany i zesłany do Nowosybirska, Warwara podążyła za nim i zmarła w tamtejszym w szpitalu psychiatrycznym, po roku 1925 nie utrzymywała kontaktów z bratem - obrażona za sposób przedstawienia jej męża (jako Siergieja Talberga) w Białej gwardii. Nikołaj Bułhakow po wojnie domowej znalazł się na emigracji, ukończył medycynę na uniwersytecie w Zagrzebiu, po studiach został asystentem na katedrze bakteriologii, w roku 1929 przeniósł się do Paryża, pracował m. in. w Instytucie Pasteura, za osiągnięcia naukowe otrzymał Legię Honorową. Iwan Bułhakow trafił do Bułgarii (założył tam orkiestrę rosyjską), a następnie przeniósł się do Paryża, gdzie utrzymywał się z gry na bałałajce w restauracji rosyjskiej, a poza tym komponował i pisał ociekające kiczem wiersze, które jednak podobno wzruszały Michaiła.].

Zimą 1920 roku Bułhakow zachorował na tyfus. Uratowała go żona, która na kijowskich bazarach zamieniała kolejne cząstki swego złotego łańcuszka na żywność i leki. Kiedy Michaił odzyskał przytomność, to miał jej za złe, że nie wywiozła go z wycofującymi się na Krym białymi. A przecież takiej podróży, jako lekarz musiał sobie z tego zdawać sprawę, nie przeżyłby. Na domiar złego wtedy też chyba we Władykaukazie, w dwudziestym albo w dwudziestym pierwszym roku, zdesperowana Tatiana musiała sprzedać ich obrączki. To był zły omen. To był początek końca ich małżeństwa.

Dochodzi do pierwszego rozstania: ona - wyjeżdża do Moskwy, on - początkowo jest pochłonięty planami ucieczki z bolszewickiej Rosji (Tyflis-Batumi-Konstantynopol), ale 28 września 1921 roku pojawia się nieoczekiwanie pod cerkwią Wasyla Błogosławionego, a nie Hagia Sophią. Wkrótce zapuka do drzwi zaskoczonej Tatiany ("Kiedy przyjechałam do Moskwy, zrozumiałam, że z Miszą się więcej nie zobaczę i że powinnam odnaleźć mamę i siostrę"). Wkrótce znów zamieszkają razem. Na dwa, może trzy lata.

Ich małżeństwo reanimował komunizm wojenny. Wspólnie łatwiej można było przeżyć pierwsze, te najgorsze, głodne tygodnie i poczuć smak nieznanych wcześniej radości. "[...] W tym miesiącu - pisał do matki - już jakoś z Tasią jadamy, mamy zapas kartofli, ona zreperowała sobie pantofle, zaczynamy kupować drzewo itp. [...]. Taśka szuka pracy ekspedientki, co jest bardzo trudne [...]. Biedna Taśka musi wychodzić ze skóry, gniotąc ziarna żyta obuchem od siekiery i szykując obiady z byle czego. Ale to zuch kobieta!".

Jednak po długich miesiącach rozpaczliwej szamotaniny kraju z bolszewicką ekonomiką do Rosji triumfalnie wkroczył NEP ze swoją obietnicą poranka, ze swoimi czerwońcami i swoimi krótkimi miesiącami bardzo małej stabilizacji, a do Bułhakowa napłynęły pierwsze honoraria potwierdzające jego wyjątkowość, a za nimi pierwsze wielbicielki jego talentu. I wtedy Michaił Afanasiewicz rozejrzał się i zauważył, że tych pań do pławienia się w blasku jego sławy jest za dużo. O jedną.

Zrozumiał więc, że jego małżeństwo nie ma najmniejszych szans na przetrwanie NEP-u. W Nowej (nowej!) Polityce Ekonomicznej nie było miejsca na stare sentymenty i przedwojenne żony. A pani Tatiana była jak najbardziej demode: pachniała prowincją, środkami dezynfekującymi i traumatyczną przeszłością. Pani Tatiana była Kopciuszkiem, któremu nie dane było zostać księżniczką. Pani Tatiana była - co tu kryć - po prostu niekompatybilna. Została więc najpierw lojalnie uprzedzona: "Miej na względzie, że jeśli spotkasz mnie na ulicy z damą, udam, że ciebie nie znam". Spotykała i poznawała, ale dostała kolejną szansę - w ich mieszkaniu zaczęła bywać pewna Luba, która jak najbardziej była trendy (uczyła Tanie fokstrota), miała światowe maniery i dlatego Michaił zaproponował:

- Niech Luba mieszka z nami.

- Jak to? W jednym pokoju?

- Ale przecież nie ma gdzie mieszkać.

Małostkowa Tatiana ("bo to zła kobieta była") nie wiedzieć dlaczego nie zgodziła się i postawiła męża w sytuacji bez wyjścia. Doszło do kilku rozmów w atmosferze niekoniecznie wzajemnego zrozumienia i do podjęcia jednej decyzji niekoniecznie wspólnej: "W kwietniu, w 1924 roku mówi: «Rozwiedźmy się, tak mi będzie wygodniej, dlatego że służbowo muszę się spotykać z kobietami...»" [...]. Mówi: «Żebyś nie była zazdrosna»". Nie przeczę - jestem zazdrosna. Mówi, że jest pisarzem, i że jest mu potrzebne natchnienie, a ja na wszystko powinnam patrzeć przez palce. Tak że i skandale były, i w fizjonomię go raz gwizdnęłam. I rozwiedliśmy się"; "Rozwiedliśmy się w kwietniu 1924 roku. «Wiesz, mi jest po prostu wygodniej mówić, że jestem kawalerem. A ty się nie martw - wszystko zostaje po staremu. Po prostu rozwiedziemy się formalnie». - «To znaczy, że znów będę Łappa?» - spytałam. «Tak, a ja Bułhakowem». Ale nadal mieszkaliśmy razem na Bołszoj Sadowoj...".

A w jego sercu mieszkała już od początku 1924 roku "wspaniała kobieta, wysportowana i niezależna" Luba. Urodzona w rodzinie szlacheckiej pod Łomżą Lubow Jewgieniewna Biełoziorska.

Po wojnie domowej znalazła się wraz z mężem Ilią Wasilewskim (1883-1938) na emigracji we Francji (przebyła drogę wielu tysięcy Rosjan: Odessa-Konstantynopol-Marsylia-Paryż). Występowała jako tancerka w stołecznych kabaretach (min. w Folies-Bergere), współpracowała z prasą emigracyjną. Znad Sekwany przeniosła się na krótko nad Sprewę, by ostatecznie w 1923 roku powrócić do kraju. "[...] Wasilewska -wspominał pisarz Jurij Slozkin - przypatrywała się wszystkim mężczyznom, którzy mogliby pomóc w budowaniu jej przyszłości. [...]. Bułhakow nawinął się w samą porę". Dla niej więc NEP także oznaczał nową politykę matrymonialną: w 1924 roku rozwiodła się ze swoim pierwszym mężem i była otwarta na propozycje Michaiła Afanasiewicza.

We wrześniu zamieszkali już razem. W swoim dzienniku autor Białej gwardii znów jest zakochany, szczęśliwy i - jak zawsze - rozbrajająco szczery: "To okropnie głupie, zważywszy na moje zamierzenia, ale wydaje się, że jestem w niej zakochany. Pewna myśl mnie intryguje. Czy przy każdym urządziłaby się tak przytulnie, czy tylko ja zostałem potraktowany wyjątkowo?" (noc z 27 na 28 grudnia 1924), "Przerażająca sytuacja: jestem z każdym dniem bardziej zakochany w swojej żonie. Jaka szkoda: przez dziesięć lat odżegnywałem się od swojego... Że niby kobiety, to tylko kobiety. A teraz posuwam się nawet do lekkiej zazdrości. Jest taka miła i rozkoszna. I pulchna" (3 stycznia 1925).

W tym czasie "Rossija" zaczęła publikować jego Białą gwardię. W 1925 roku, pod koniec zimy, Bułhakow pojawił się na Bołszoj Sadowoj i ofiarował eks-żonie egzemplarz czasopisma z pierwszą częścią powieści. Tatiana Nikołajewna otworzyła i przeczytała na pierwszej stronie: "Książkę tę dedykuję Lubow Jewgieniewnie Biełoziorskiej". Po latach zwierzała się Czudakowej: "Mimo wszystko się dziwię. - powiedziałam mu - Zdaje się przeżyliśmy to wszystko razem... Przez cały ten czas siedziałam obok ciebie, kiedy pisałeś, grzałam ci wodę. Wieczorami czekałam na ciebie...". On podobno odpowiedział: "Poprosiła mnie. Obcemu człowiekowi nie mogę odmówić, a swojemu - mogę...". Na to pani Łappa, zwykle daleka od teatralnych gestów, rzuciła mu czasopismo pod nogi.

Po rozwodzie z Bułhakowem Tatiana Łappa była przez niemal dziesięć lat z pediatrą Aleksandrem Krieszkowem, a tuż po drugiej wojnie światowej wyszła za mąż za adwokata Dawida Kiselhofa.

Biełoziorska triumfowała, ale jeszcze nie wiedziała, że odniosła pyrrusowe zwycięstwo, że scenariusz jej małżeństwa będzie tylko sequelle'm poprzedniego związku Bułhakowa i że ona też oberwie od życia po łappkach. "Zdecydowaliśmy się pobrać" - pisze we wspomnieniach - i pobrali się 30 kwietnia 1925 roku "[...] w jakimś odpychającym lokalu ZAGS-u w Głazowskim (obecnie ul. Łunaczarskiego) pierieułku [,..]". A potem przez kilka niedługich lat byli jeszcze szczęśliwi i ona oswajała się z odziedziczoną po Tatianie rolą muzy: "Mieszkamy w powykrzywianej oficynie na podwórku domu nr 9 przy Obuchowa, obecnie Czystym, pierieułkie. [...]. Swój dom nazywamy gołębnikiem. To nasze pierwsze wspólne ognisko. Gołębnik miał szczęście: tutaj powstała sztuka Dni Turbinów, opowieści fantastyczne Fatalne jaja i Psie serce (nawiasem mówiąc, mnie poświęcone)".

Bułhakow, jak na gentlemana przystało, nie zapominał o swojej ex. "Pomagał jej trochę finansowo - twierdzi dobrze poinformowana Marietta Czudakowa - czasem nietaktownie przekazywał pieniądze przez drugą żonę [...], ale mógł powiedzieć: «W tym miesiącu nic ci nie dam, musiałem zapłacić za skrobankę Luby». Nie chciał mieć dzieci, uważał, że ma złe geny" *[Ojcowskie uczucia budziła w nim najmłodsza siostra, Jelena. Kiedy zakochał się w niej podobno stawiający pierwsze kroki na arenie literackiej Walentin Katajew, to oburzony Michaił Afanasiewicz wycedził: "Trzeba mieć środki, żeby się żenić". Tę oczywistą dla Bułhakowa prawdę wyartykułowała dziś w jednej ze swych piosenek grupa "Leningrad": "Kogda niet dienieg - niet lubwi" / "Bez pieniędzy nie ma miłości".].

Z całą pewnością wyżej od biologicznej stawiał zawsze prokreację artystyczną. Bułhakow okresu "biełoziorskiego" już nie był dobrze zapowiadającym się pisarzem - on już był świetnym prozaikiem i był znakomitym dramaturgiem. Tyle, że nie do końca spełnionym, bo rzadko drukowanym i niechętnie wystawianym. Z własnej zresztą winy - budowniczym nowego społeczeństwa nie byli potrzebni niezaangażowani, demobilizujący prześmiewcy i daltoniści mylący dobrą czerwień ze złą bielą. 7 maja 1926 roku przeprowadzono rewizję w mieszkaniu autora Powieści teatralnej i skonfiskowano między innymi jego dziennik noszący samobójczy tytuł Pod butem. Kilka tygodni później (24 czerwca), pełen jeszcze naiwnych złudzeń Michaił Afanasiewicz wystosował prośbę do przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych Rykowa: "Siódmego maja bieżącego roku przedstawiciele OGPU dokonali u mnie rewizji (nakaz 2287, akta nr 45), podczas której zabrano mi, co zostało odnotowane w protokóle, następujące moje rękopisy mające dla mnie ogromną wartość intymną: nowela Psie serce w 2 egzemplarzach i Mój dziennik (trzy zeszyty). Usilnie proszę o ich zwrot". Po jakimś czasie chyba zwrócono, ale - co najważniejsze - nie ukarano nieznającego umiaru, bezczelnego nadawcy. Wtedy, w połowie lat dwudziestych, takie scenariusze wciąż jeszcze były możliwe.

Na szczęście niechęć władz rekompensowały Bułhakowowi rosnące zastępy panien i pań - bo wtedy zakochiwano się w pisarzach i śpiewakach operowych, jak wcześniej w rycerzach i kawalergardach, a później w aktorach filmowych, muzykach rockowych, sportowcach i ochroniarzach - które się w jego obecności realizowały (czy raczej, on je realizował) i raz po raz łamały dla niego serce. Rozgoryczona Biełoziorska pisała we wspomnieniach: "Przychodziły też dziewczątka literackie. Mnie, zdarzało się, ledwie się kłaniały, jako że widziały we mnie przeszkodę na drodze do swego ewentualnego szczęścia. [...]. Jednocześnie z wciąż rosnącą popularnością M. A. jako pisarza, narastało zainteresowanie nim ze strony kobiet, z których wiele (nomina sunt odiosa) przejawiało aż nazbyt dużą natarczywość...". A niemniej urażony jej siostrzeniec nie omieszkał dodać, iż "[...] w opinii współczesnych Michaił Afanasiewicz lubił i potrafił zalecać się do kobiet, poznając je, prędko się zapalał i równie prędko chłódł, co stwarzało dodatkowe trudności w życiu rodzinnym".

Musiał więc nadejść taki dzień, a może taka noc, kiedy Bułhakow kolejny raz rozejrzał się egzystencjalnie po swoim życiu i przeżył deja vu. Znów się rachunek nie zgadzał. Znów tych pań do pławienia się w blasku jego sławy było za dużo. Znów o jedną.

Tamtego dnia albo tamtej nocy wreszcie sobie uświadomił, że żona nr 2 nie rozumie go od pewnego czasu, ponieważ - jak pięknie pisze Marianne Gourg - "wesoła, ekstrawertyczna, przedsiębiorcza, obdarzona odwagą, optymizmem i niebywałą energią, Lubow Jewgieniewna nie była w stanie ocenić głębi kryzysu duchowego i egzystencjalnego, w jakim znajdował się jej małżonek". Teraz już - to wtedy też, tamtego dnia albo tamtej nocy, spłynęła na niego ta urzekająca w swej prostocie prawda - "wsparcie duchowe" zawdzięczał Jelenie Siergiejewnie Szyłowskiej, to ona była "[...] jego powiernicą, inspiratorką i ostoją. Urzekająca, obyta towarzysko, bliska środowisku teatralnemu [...]".

W 1918 roku dwudziestopięcioletnia Jelena Nuhrenberg (ros. Niurienbierg) wyszła za mąż za Jurija Niejołowa, adiutanta dowódcy 16 armii N. Sołoguba. W jej sztabie służył Jewgienij Szyłowski (1889-1952), któremu spodobała się piękna Helena i to on sprawił, że nieszczęsnego adiutanta przeniesiono z Frontu Zachodniego na Południowy. Bez żony oczywiście. Następnie przeprowadzono rozwód (1920) i we wrześniu 1921 roku pani Niejołowa została panią Szyłowską. Urodziła mu dwóch synów (Jewgienija-juniora, 1921-1957 oraz Siergieja, 1926-1975) i była świadkiem błyskawicznej kariery nowego męża w Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej (w 1928 roku został szefem sztabu Moskiewskiego Okręgu Wojskowego w stopniu komdiwa, czyli - by pozostać przy tradycyjnym nazewnictwie - generała-lejtnanta).

Okazało się jednak, że ani kolejne awanse męża i wciąż nowe naszywki na kołnierzyku jego munduru *[W tym czasie w Armii Czerwonej zamiast tradycyjnych epoletów (powróci się do nich w 1943 roku) używano naszywek, na których przy pomocy figur geometrycznych (trójkątów - szeregowi i podoficerowie, kwadratów - oficerowie młodsi, prostokątów - oficerowie starsi i rombów - najwyżsi oficerowie i dowódcy) oznaczano stopnie wojskowe. Komdiw (skrót od słów: komandujuszczij diwizijej I dowodzący dywizją) Jewgienij Szyłowski miał zatem na swoim kołnierzyku dwa romby.], ani standard życia wyższy od przeciętnego, ani pozornie udane życie rodzinne nie pozwalały Jelenie zapomnieć o wszechobecnej, zabójczej nudzie bliźniaczo podobnych do siebie dni. Czuła się podle w towarzystwie tych wszystkich owianych bolszewicką mitologią herosów-czerwonych dowódców (krasnych komandirow), tych wszystkich kombrigów, komdiwów, komkorów i ich towarzyszek życia mylących konserwatorium z fabryką konserw. Dusiła się w gorsecie małżonki komdiwa, żony swojego męża. "Nie lubię o tym ani myśleć, ani też mówić - zwierzała się Oldze Bokszanskiej, swojej siostrze, w liście napisanym zaledwie dwa lata po ślubie (październik 1923) - ale dzisiaj dopadła mnie taka chwila. Czasem mi się zdaje, że jeszcze mi czegoś brak. Wiesz, jak kocham moich Żeniów, co znaczy dla mnie mój malec, ale mimo to czuję, że takie ciche życie rodzinne nie jest do końca w moim guście. Czy dokładniej, niekiedy ogarnia mnie taki nastrój, że nie wiem, co się ze mną dzieje. Nic mnie w domu nie interesuje, pragnę życia, nie wiem, dokąd mam uciec, ale bardzo chcę. Tylko nie myśl, iż jest to wynikiem jakichś nieporozumień domowych. Nie, nigdy ich nie było w czasie naszego życia. Po prostu, myślę, budzi się we mnie moje dawne «ja» z miłością [do] życia, gwaru, ludzi, spotkań itd., itd. Najbardziej w świecie chciałabym, żeby moje życie osobiste - malec, Żenia duży - nadal pozostało przy mnie, a oprócz tego, żebym miała jeszcze coś w życiu, właśnie tak, jak Ty masz teatr". Przez kilka następnych lat poczucie osaczenia przez rutynę musiało narastać i nawet urodzenie drugiego syna (ale przecież jeszcze jednego, kolejnego) nie odmieniło jej życia. I gdy już na dobre pogodziła się z losem kobiety, jak Emma samotnej i jak Anna nieszczęśliwej, to w ostatni dzień karnawału poszła do znajomych.

Był rok 1929, była zima, był koniec lutego, był wieczór, były bliny i był nieznajomy, którego już po chwili traktowała jak dobrego znajomego i do którego zwracała się - bo etykieta tak chce - "Michaile Afanasiewiczu", ale którego najchętniej nazywałaby "Michaiłem" albo "Misza". Po godzinie wiedziała już, że jest tym mężczyzną, przy którym nie musiałaby czytać Flauberta i Tołstoja. Po dwóch - najpierw ich serca i oczy, potem nic nieznaczące dla postronnych gesty i wreszcie na koniec, już przy pożegnaniu, ich usta wyznały sobie miłość. Zakochała się w jego uwodzicielskiej inności, w jego niekoszarowym poczuciu humoru. Zakochał się w jej seksapilu, w jej umiejętności słuchania i w jej zachwycie nad jego twórczością. "Byłam po prostu żoną generała-lejtnanta Szyłowskiego - pisała później o tym spotkaniu - wspaniałego, najszlachetniejszego z ludzi. Byliśmy, jak to się mówi, szczęśliwą rodziną: mąż, zajmujący wysokie stanowisko, dwóch cudownych synów. W ogóle wszystko było dobrze. Ale kiedy spotkałam Bułhakowa przypadkiem w pewnym domu, zrozumiałam, że to jest mój los. [...]. To była szybka, niezwykle szybka, w każdym razie z mojej strony, miłość na całe życie".

A jednak jeszcze chcą ratować swoje małżeństwa, jeszcze chcą być rozsądni i odpowiedzialni. Sądzą, że gdy przestaną się widywać, to zabiją tę miłość. Banał.

Dwadzieścia miesięcy później spotykają się przypadkiem na ulicy i powtarzają słowa wszystkich kochanków świata: "Nie mogę bez Ciebie żyć" (on), "Ja też" (ona). Banał.

Umawiają się, spotykają się. Banał.

O ich romansie dowiadują się Biełoziorska i Szyłowski. Banał. Cała reszta niekoniecznie już jest taka banalna.

Lubow zareagowała spokojnie - od jakiegoś czasu miała pomysł na życie bez Michaiła (i nie był to bynajmniej Klub Byłych Żon założony wspólnie z Tatianą Łappą), Jewgienij wpadł w szał - zawalił się jego świat. Odnalazł Bułhakowa i "w czasie rozmowy [...], nie mogąc się opanować, wyciągnął pistolet. Bułhakow zbladł i powiedział (Jelena Siergiejewna przekazywała jego cichą, wstrzemięźliwą intonację): «Chyba nie będzie Pan strzelać do bezbronnego. Pojedynek - proszę bardzo!»" Ale to był rok 1931, a nie 1837 i zdradzani mężowie już nie musieli niczego udowadniać sobie i światu.

W spotkaniach kochanków następuje kolejna dłuższa przerwa. Wypełnia ją dramatyczna korespondencja w trójkącie: Bułhakow - Szyłowski - Jelena. Wszystko się rozstrzygnęło we wrześniu 1932 roku. "Drogi Jewgieniju Aleksandrowiczu - pisał szóstego Bułhakow do Szyłowskiego - spotkałem się z Jelena Siergiejewną na jej prośbę i wyjaśniło się dlaczego. Kochamy się równie mocno jak w przeszłości. I chcemy się pobrać". Nie wiedział, że adresat - już pogodzony z odejściem żony - trzy dni wcześniej wysłał list do teściów: "Drodzy Aleksandro Aleksandrowno i Siergieju Markowiczu! Kiedy otrzymacie ten list, my z Jelena Siergiejewna już nie będziemy mężem i żoną. Chciałbym, żebyście Państwo dobrze zrozumieli, co się wydarzyło. Ja o nic Jeleny Siegiejewny nie obwiniam i uważam, że postąpiła słusznie, i uczciwie. Nasze małżeństwo, tak szczęśliwe w przeszłości, dotarło do swego naturalnego kresu. Wyczerpaliśmy siebie, każde dając drugiemu to, do czego było zdolne i w przyszłości (nawet, gdyby się nie rozegrała cała ta historia) byłoby monotonnie, wspólne życie bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej, wzajemnej potrzeby jego kontynuowania. Skoro w Lusi zrodziło się poważne i głębokie uczucie do innego człowieka - to postąpiła słusznie, nie czyniąc z tego ofiary".

I jeszcze ostatnia wspólna decyzja: starszy syn pozostanie z ojcem, młodszy - odejdzie z matką.

Rozwód Bułhakowów orzeczono 3 października 1932 roku. Następnego dnia podczas jakiegoś zebrania w MCHAT-cie Bułhakow skreślił kilka słów do Wasilija Sachnowskiego: "Poufne. Pilne. O 3 3/4 żenię się w Zagsie. Proszę mnie zwolnić za 10 minut". No i ożenił się 4 października 1932 roku. Może już nie tolerował seksu pozamałżeńskiego?

Jelenie początkowo zapowiedział: "A Luba zamieszka z nami!" (te chłopięce marzenia Mistrza o hurysach Margaritach!), ale po spotkaniu (bodaj ostatnim - 20 października 1932 roku) z kolejną ex, do której miłość przeminęła wraz z NEP-em, już nie powracał do tego pomysłu. "Porozmawialiśmy - wspominała, koloryzując oczywista, Lubow - Mój Boże! Jaka to była rozmowa. Biedny chłopiec... Ale wszystko zrozumiałam. Łzy lały się między jego palcami (Twarz zakrył rękoma)". Pewne jest natomiast to, że nie zamieszkała z nowożeńcami, że zniszczyła listy pisane do niej przez Bułhakowa i że to nie ona, a Jelena zostanie Małgorzatą.

Tymczasem - dodam dla porządku - w 1931 roku towarzysz Szyłowski szczęśliwie dla siebie został przeniesiony na mniej eksponowane stanowisko kierownika katedry w Akademii Sztabu Generalnego i ominęły go represje, które sześć lat później dotknęły wielu wyższych dowódców Armii Czerwonej (m.in. Tuchaczewskiego, Jakira i Bluchera). A może zresztą powód był zupełnie inny: po rozwodzie z Jeleną ożenił się z Marianną, córką stalinowskiego faworyta i przy okazji wziętego pisarza hrabiego Aleksieja Tołstoja. W roku 1937 żona Marianna mogła odegrać rolę glejtu, polisy ubezpieczeniowej na życie.

Michaił Bułhakow też nie podzielił losu innych znanych pisarzy (Klujewa, Mandelsztama, Pilniaka czy Babla) i choć zaszczuty, to jednak przeżył lata trzydzieste bez aresztowania, Łubianki, przesłuchań, tortur, Kołymy, łagrów. Wiadomo, kiedy zmarł, gdzie zmarł i co było przyczyną śmierci. Jak na stalinowską Rosję, to dużo. Trzeba było mieć dużo szczęścia i dobrze notowanego anioła stróża. Takiego, jak Jelena Nuhrenberg.

Od 1 września 1933 roku pani Bułhakowa zaczęła prowadzić dziennik, któremu najwyraźniej patronowała Anna Dostojewska. Tamta pisała o "biednym Fiedi", ta o "biednym Miszy". Obie w swoich codziennych notatkach usunęły się w cień, obie apoteozowały męża i obie były bardzo dyskretne. Jelena, chyba nieświadomie, wręcz powtarzała gest swojej wielkiej poprzedniczki - zamazywała tuszem fragmenty listów pisanych do niej przez Michaiła Afanasiewicza (niekiedy pozostawały nieistotne strzępy myśli, słów, zdań: "Przestań biegać po rynku za ogórkami i jajami!! Siedź w cieniu!", 19 czerwca 1938; "Wczoraj w nocy otrzymałem Twoją widokówkę z 6-go i w niej czegoś nie zrozumiałem [...]", 8 sierpnia 1938). Powodowała nią - o tym warto pamiętać - nie tylko pruderia. Pojęcie prywatności korespondencji było obce moralności komunistycznej, a było tyle gorących serc, niecierpliwych rąk i służbowych oczu gotowych przyłapać autora listu na zdradzie Josifa Wissarionowicza S., partii i narodu. "Słyszałem - pisał świadom tego wszystkiego Bułhakow do żony (15 czerwca 1938) - że miałaś w zwyczaju palić listy. Jeśli teraz zrezygnowałaś z tego zwyczaju, to w każdym razie mam nadzieję, że moje epistoły nie leżą na kredensie obok jajek?".

Bułhakowa cierpliwie znosiła mężowskie neurozy, depresje, lęki i wcale nie wyimaginowane poczucie zagrożenia (13 października 1934: "U M. A. źle z nerwami. Lęk przestrzeni, samotności") i próbowała za wszelką cenę - to nie figura retoryczna - zapewnić odrobinę kruchej normalności w oceanie masowego szaleństwa (1 stycznia 1937: "Nowy Rok witaliśmy w domu. [...]. Daj Boże, żeby 1937 rok był szczęśliwszy od minionego!", 1 kwietnia 1937: "A w dzień [...] nadeszło zaproszenie na bal maskowy do ambasady amerykańskiej, urządza córka ambasadora. Jakże to niewiele ma wspólnego z naszym nastrojem!").

To dzięki niej ("troskliwej i subtelnej pani domu") "życie prywatne pisarza jest szczęśliwe", mają "prawdziwy dom", "założone i utrzymane we wzorowym porządku archiwum", "prowadzą dość ożywione życie towarzyskie".

Potomni docenili jej heroiczne poświęcenie, mozolne starania, codzienną krzątaninę i Jelena "[...] stała się częścią legendy o Bułhakowie". Niemal nazajutrz po jego zgonie.

Śmiertelna choroba po raz pierwszy dała o sobie znać 14 sierpnia 1939 roku. Tego dnia u powracającego z Gruzji pisarza nastąpiło gwałtowne pogorszenie wzroku. Kolejny atak nastąpił miesiąc później, 11 września w Leningradzie. Diagnoza potwierdziła najgorsze przypuszczenia chorego - nerczyca (zespół nerczycowy nefroza). Mężczyźni z rodu Bułhakowów (m.in. ojciec Michaiła) umierali na nią dobiegając pięćdziesiątki.

W lutym czterdziestego roku zaczęło się odliczanie ostatnich dni życia oślepłego, przykutego do łóżka autora Mistrza i Małgorzaty. Żegna się z najbliższymi, prosi najmłodszą siostrę o odnalezienie pierwszej żony, którą podobno "[...] chciał poprosić [...] przed śmiercią o przebaczenie. Ale Tatiany Nikołajewny już nie było w Moskwie".

Zaglądają do niego przyjaciele i wrogowie. Odwiedził go też Walentin Katajew, którego przed laty zniechęcał do ożenku ze swoją siostrą.

 

Powiedział jak zwykle:

- Jestem stary i ciężko chory.

Tym razem nie żartował. Rzeczywiście był śmiertelnie chory i jako lekarz doskonale o tym wiedział. Miał wymęczoną, ziemistą twarz. Ścisnęło mi się serce.

- Niestety, nic innego nie mogę zaproponować - powiedział, wyciągając zza okna butelkę zimnej wody.

Stuknęliśmy się i wypiliśmy po łyku. Z godnością znosił swoją biedę.

- Niedługo umrę - powiedział beznamiętnie.

Zacząłem mówić to, co zwykle mówi się w takich sytuacjach, przekonywać, że jest przewrażliwiony, że się myli.

- Mogę nawet powiedzieć, jak to będzie - przerwał mi. - Będę leżał w trumnie i kiedy zaczną mnie wynosić, zdarzy się tak: ponieważ schody są wąskie, więc moją trumnę zaczną przekręcać i jej prawy róg uderzy w drzwi Romaszowa, który mieszka piętro niżej.

Stało się, jak przepowiedział. Róg jego trumny uderzył w drzwi Borysa Romaszowa... .

 

10 marca 1940 roku Bułhakowa zapisała w dzienniku: "16.39. Misza zmarł". Od tej chwili przez trzydzieści lat będzie Wdową, którą Anna Achmatowa umieści - m.in. obok Nadieżdy Mandelsztamowej - w gronie "wzorowych". Tych, które nie pozwalały Rosji zapomnieć o zmarłym mężu i jego twórczości.

"Misza" pozostał na stale obecny w życiu Jeleny Siergiejewny. To jemu wciąż wyznawała miłość w listach (i nazywała je Listami na tamten świat): "Dzisiaj widziałam Ciebie we śnie. Miałeś takie oczy, jakie były zawsze, kiedy mi dyktowałeś: duże, niebieskie, błyszczące, patrzące przeze mnie na coś widoczne tylko Tobie jednemu. Były nawet jeszcze większe i jeszcze bardziej wyraziste niż w życiu" (Taszkient, 13 lutego 1943). To z myślą o nim pisała do Stalina: "Umierając, Bułhakow nakazał mi napisać do Was, mocno wierząc, że zechcecie podjąć i podejmiecie decyzję o prawie do istnienia na półce z książkami utworów Bułhakowa" (7 lipca 1946) i to Michaił Afanasiewicz dostarczał jej wciąż nowych powodów do dumy: "[...] Grób Miszy często wywołuje taki zachwyt, że dzwonią do mnie nieznajomi i mówią o tym [...]. Długo nie urządzałam grobu, po prostu sadziłam wszędzie kwiaty, a naokoło mogiły posadziłam cztery grusze, które wyrosły przez ten czas na cudowne, wysokie drzewa, tworzące zielone sklepienie nad mogiłą" *[Dalej następuje opis odnalezionego bloku granitowego, który kiedyś leżał na grobie Nikołaja Gogola. Na życzenie wdowy wyryto napis: "Pisarz Michaił Afanasiewicz Bułhakow. 1891-1940".] (list do Nikołaja Bułhakowa, brata Michaiła, 16 stycznia 1961). To dla dobra męża i literatury rosyjskiej została kochanką Aleksandra Fadiejewa.

Sekretarz Związku Pisarzy Radzieckich ZSRR (naprawdę taką oficjalną nazwę nosiła ta organizacja) odwiedził ciężko chorego Bułhakowa 11 listopada 1939 roku i wyszedł zapewne zauroczony żoną umierającego. Nie wiem, kiedy zostali kochankami, ale wiem, że już nimi byli we wrześniu 1941 roku. Po wybuchu wojny z Niemcami autor Młodej gwardii, jak wielu innych pisarzy rosyjskich (ale jedynie on był VIP-em - członkiem Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików)) został korespondentem wojennym i gdy jesienią 1941 roku powrócił z frontu do Moskwy, to nieoczekiwanie dla wszystkich zniknął na tydzień. Jego sprawą musiało się zająć się Biuro Polityczne WKP(b):

 

Uchwała Politbiura KC WKP(b) o ukaraniu AA. Fadiejewa

23 września 1941 r.

[...]

Na polecenie Sekretariatu KC WKP(b) Komisja Kontroli Partyjnej rozpatrzyła sprawę sekretarza Związku Pisarzy Radzieckich i członka KC WKP(b) tow. Fadiejewa AA. i stwierdziła, że tow. Fadiejew AA. po powrocie z delegacji na front otrzymał zadanie od Informbiura, nie wykonał go i przez siedem dni pił, nie wychodząc do pracy, ukrywając miejsce swojego pobytu. W trakcie wyjaśnienia ustalono, że pijaństwo odbywało się w mieszkaniu artystki Bułhakowej.

 

Mniejsza o styl anonimowego autora (anonimowych autorów?) uchwały, mniejsza o błędne nazwanie Bułhakowej "artystką" i mniejsza o karę wymierzoną uzależnionemu od alkoholu pisarzowi (nagana). Ważny jest tu sam fakt wspólnego spędzenia tygodnia przez pana F. i panią B.

Zrodziła się też plotka, że Jelena może jeszcze nieco wcześniej (może nawet za życia męża), a może nieco później została kochanką mężczyzny, który kochał dzieci, przyjaźnie się uśmiechał, był właścicielem uwodzicielskich wąsów i mówił po rosyjsku z zabawnym gruzińskim akcentem. "Gdyby nagle ktoś mówił takie rzeczy o poetce Annie Achmatowej, nie uwierzyłabym w to - twierdzi Marietta Czudakowa - ale gdyby dotyczyło to Jeleny Siergiejewny, odpowiedziałabym co innego, a mianowicie: gdyby nagle pojawiła się możliwość zostania kochanką Stalina, nie namyślałaby się ani chwili, gdyby to miało poprawić sytuację pisarza. W tamtych czasach wiele kobiet nie miało żadnych zahamowań, niektóre wręcz marzyły o tym, by związać się ze Stalinem". O tym, że sekretarzowi generalnemu, jak wcześniej cesarzowi, kobieta z kindersztubą nie powinna odmawiać, wiedziała cała Rosja. Byli też tego świadomi, jak sądzę, i Bułhakow, i Puszkin. I oczywiście ich małżonki.

Jest takie żartobliwe rosyjskie powiedzonko, które mówi o tym, że można kogoś pokochać do postielnoj stiepieni, czyli do sytuacji łóżkowej. Ten bon mot w interpretacji Jeleny Siergiejewny zyskał inny, tragiczny wymiar - miała w sobie tyle miłości do Michaiła Afanasiewicza, że dla jego dobra (czy bardziej patetycznie: dla dobra sprawy) zostawała kochanką innych mężczyzn. "Żona Bułhakowa - raz jeszcze oddaję głos Czudakowej - była kobietą bez skrupułów. Mówię to z całą odpowiedzialnością, ponieważ dobrze ją znałam. Była osobą znaną, silną, interesującą, głęboko uczciwą. Sama mi jednak powiedziała: «Marietto, aby opublikować Miszę, musiałam ze wszystkimi pójść do łóżka»". Bo te największe miłości wymagają największych poświęceń - są więc albo po grób (jednego lub obojga kochanków), albo aż po łóżko (kogoś trzeciego).

Tak trudno teraz sobie wyobrazić, że Szyłowska mogła nigdy nie poznać Bułhakowa, nie zakochać się w nim, nie wyjść za niego za mąż i nie zostać przykładną wdową. A przecież, gdyby w latach dwudziestych nie została tajnym współpracownikiem OGPU (które w następnym dziesięcioleciu przekształcono w NKWD), albo gdyby otrzymała inne zadanie do wykonania, to karnawał roku 1929 żegnałaby w towarzystwie innego obiektu. Ani ona, ani jej przełożeni nie przewidzieli jednak w przyjętym scenariuszu, że z czasem miłość służbowa ustąpi miejsca autentycznemu uczuciu.

Zakochana agentka (a imię jej - Mata, a second name jej - Hari) Jelena Siergiejewna - zgadzam się z Czudakową - uratowała Bułhakowa. Miała być aniołem śmierci, a została aniołem stróżem i siostrą miłosierdzia zarazem.

Nie wiem, czy Michaił Afanasiewicz - któremu finansowo marnie się wiodło w latach trzydziestych - zastanawiał się chociaż przez chwilę, jak jego żona zdobywa pieniądze na futra, drogą odzież, markowe obuwie, flakony drogich perfum ("Guerlain", "Chanel"), wystawne przyjęcia, czyli na dostatnie życie na poziomie niedostępnym dla większości Rosjan i dlaczego NKWD toleruje ich kontakty z cudzoziemcami (zwłaszcza dyplomatami amerykańskimi). Może uznał, że są takie pytania, których lepiej nie zadawać. Tym bardziej gdy odpowiedź na nie jest taka oczywista i taka bolesna.

Po jego śmierci pani Nuhrenberg-Niejołowa-Szyłowska-Bułhakowa przeżywała gorsze i lepsze chwile. Przez jakiś czas podobno nawet cierpiała nędzę, kiedy bezpieka zrezygnowała z jej usług. Dokarmiała ją wtedy znana aktorka Lubow Orłowa (1902-1975; Świat się śmieje, Cyrk, Wołga-Wołga), o której ktoś dowcipnie powiedział, że to "Marlena Dietrich plus władza radziecka".

Jelena Siergiejewna zmarła w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku - doprowadziła do wydania (mocno ocenzurowanego) Mistrza i Małgorzaty. Umierała zresztą, jak na postać z metafizycznej powieści męża przystało, parokrotnie. Według pięknej, romantycznej legendy na spotkanie śmierci wyruszyła trojką w noworoczną noc (1970). Przeziębiła się. Przyplątało się zapalenie płuc. Dla tych, którzy pamiętają, że zmarła 18 lipca, pozostaje wersja mniej romantyczna, ale prawdziwa. Zaproszoną ją do Mosfilmu na pokaz fragmentów świeżo ukończonej ekranizacji sztuki męża Ucieczka. W sali było duszno. Starsza pani źle się poczuła. Syn zawiózł ją do domu, gdzie zmarła.

Nie żyje też już Tatiana Łappa, i Lubow Biełosielska-Biełoziorska nie żyje, i nie żyją wszystkie panie podkochujące się w Bułhakowie. I tylko dwie obrączki ożywają co jakiś czas na palcach nowych właścicieli.

 

 

Pani mnie skompromitowała

OSIP MANDELSZTAM

 

OSOBY

Osip Mandelsztam (1891-1938) - poeta.

Nadieżda Mandelsztam, z domu Chazina (1899-1980) - żona (1922-1938) Osipa Mandelsztama.

Olga Hildebrandt-Arbienina (1897-1980) - aktorka Teatru Aleksandryjskiego; malarka.

Olga Waksel (1903-1932) - poetka; miłość Osipa Mandelsztama.

Maria Pietrowych (1908-1979) - poetka; tłumaczka; burzliwa miłość (bez wzajemności) Osipa Mandelsztama.

Natalia Sztempiel (1908-1988) - nauczycielka języka rosyjskiego; ostatnia miłość Osipa Mandelsztama.

 

Dwie ikony, dwie legendy dwudziestowiecznej literatury rosyjskiej, dwa radzieckie życiorysy, dwoje ludzi uwikłanych w spór z Czasem. On - poeta represjonowany przez reżim; artysta, który w ostatnich latach życia poznał wszystkie kręgi piekła totalitaryzmu: aresztowanie (w maju 1934 i w maju 1938 roku), chorobę psychiczną (czająca się w murach Łubianki), samobójstwo (kiedy los zadrwił z człowieka skaczącego ze szpitalnego okna i zamiast śmierci ofiarował powrót do równowagi psychicznej), zesłanie, łagry, śmierć. Ona - przez szesnaście lat jego żona i przez czterdzieści dwa lata wdowa po nim,- kustosz jego twórczości ("Do 1956 roku pamiętałam wszystko - i prozę, i wiersze..."), która "[...] przez dziesiątki lat żyła w nieustającej ucieczce, przemierzając zapadłe kąty i prowincjonalne miasteczka wielkiego imperium, osiedlając się w coraz to nowym miejscu, by na pierwszy sygnał niebezpieczeństwa znowu się poderwać. Status osoby wyjętej spod prawa stawał się stopniowo drugą jej naturą. Będąc niewielkiego wzrostu i drobnej budowy, z biegiem lat jeszcze bardziej kurczyła się i wysychała, jak gdyby próbując zmienić się w coś nieważkiego, w coś, co w chwili ucieczki dałoby się łatwo ukryć w kieszeni. Nie posiadała dosłownie żadnego dobytku -żadnych mebli, dzieł sztuki, biblioteki. [...]. W okresie największej prosperity końca lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych, najcenniejszym przedmiotem w jej jednopokojowym mieszkaniu na peryferiach Moskwy był wiszący w kuchni na ścianie zegar z kukułką".

Oboje urodzeni w latach dziewięćdziesiątych należeli do generacji szczególnie chętnie kwestionującej zastany porządek społeczny i bardzo sceptycznie traktującej świat cnót wiktoriańskich oraz przypisanych do nich wartości mieszczańskich. Jednak neoklasycysta i akmeista Osip Mandelsztam - głęboko wierzący w ponadczasowy ład estetyczny - pozostawał raczej obojętny na głoszone przez dekadentów hasła immoralizmu (chociaż na swoich Wyspach Szczęśliwych nigdy nie unikał owoców zakazanych), prowokacje obyczajowe futurystów, późniejsze happeningi oberiutów czy schizofrenię porewolucyjnej rzeczywistości rosyjskiej (w szalonych latach dwudziestych ukazała się książka, w której cenzura zakwestionowała pisownię słowa "Bóg"; zamiast zniszczyć cały skład, zaproponowano w erracie: "Bóg należy czytać bóg"). Natomiast młodsza od niego o osiem lat Nadieżda Chazina była już typowym dziecięciem dwudziestego wieku, pobierającą pospieszne korepetycje z życia między wojennym rokiem czternastym a rewolucyjnym siedemnastym, które uczyniły ją kobietą wyzwoloną i otwartą na głębokie przemiany obyczajowe. W 1919 roku doszło więc do spotkania dwudziestoośmioletniego mężczyzny ostentacyjnie manifestującego swoje nostalgiczne przywiązanie do niemodnych ("przedwojennych") uczuć (w wierszu Tristia pisał: "Zgłębiłem już naukę rozstawania", tłum. K.A. Jaworski) i dwudziestoletniej kobiety chętnie epatującej najbliższych swoim wyemancypowaniem ("Szczerze mówiąc, nie wierzę w miłość bez łóżka [...]"). Tak różni - bo na tym polega magia miłości, bo do męczeństwa i świętości (co może irytować niektórych hagiografów) prowadzi wiele dróg - uczyli się siebie nawzajem. Chazina z całą pewnością zawdzięczała przyszłemu mężowi kolejne stopnie wtajemniczenia w świat sztuki, a Mandelsztam jej - możliwość lepszego poznania siebie, zrealizowania ukrytych w podświadomości marzeń erotycznych i tłumionych wcześniej popędów. Dzięki temu w ich związku, w ich modelu zachowań szacunek dla obrosłej w mity i konwencje tradycji (Ars poetica) nie wykluczał karnawalizacji gestów i słów w sytuacjach intymnych (Ars amatoria).

Przed poznaniem Nadieżdy życie intymne poety przebiegało pod znakiem anielskiej niewinności utrzymanej w konwencji soft. Wiemy, że w roku 1913 Osip podkochiwał się w Łarisie Reisner (1895-1926), ale uwiódł ją trzy lata później inny poeta - Nikołaj Gumilow, mąż Anny Achmatowej. A Mandelsztam w tym samym czasie - w romantycznej czarnomorskiej scenerii - "został oślepiony, porażony [...] urodą" trzynastoletniej Olgi Waksel. Piękna lolitka pochodziła ze szlacheckiej rodziny, grała na skrzypcach i fortepianie, pisała wiersze (wielki wpływ na rozwój jej talentu poetyckiego miały letnie miesiące lat 1916-1917, które spędziła u Maksimiliana Wołoszyna w - tak dobrze znanym także Marinie Cwietajewej - Koktebelu na Krymie), malowała, świetnie znała języki obce (francuski, angielski i niemiecki). Podobno była miłością życia Mandelsztama, na pewno (jak wcześniej Reisner) była miłością platoniczną. To dlatego Nadieżda mogła dumnie obwieścić: "Przede mną o niczym nie miał pojęcia. To ja go nauczyłam".

Było to tak. Był Kijów. Była wiosna. Były bzy. "Już w pierwszy wieczór [...] łatwo i po wariacku - wspominała po latach nauczycielka swoją pierwszą lekcję - zbliżyliśmy się. Za swoją datę uważaliśmy pierwszego maja dziewiętnastego roku, chociaż potem wypadło nam żyć w rozłące przez półtora roku. W tamtym okresie nie czuliśmy się ze sobą związani [...]". Dla porządku dodajmy: była też wojna domowa (stąd wspomniane rozstanie), miasto wielokrotnie przechodziło z rąk do rąk (tamtego wieczoru należało do czerwonych), a kochanków mijał na ulicy rówieśnik Mandelsztama - młody lekarz mobilizowany przez każdą z walczących stron - Michaił Bułhakow. Dużo, dużo później Nadieżda stwierdziła patetycznie (i zapewne szczerze): "Moje życie zaczyna się od spotkania z Mandelsztamem", ale wtedy, w 1919 roku, to on boleśniej przeżył pożegnanie. "Dziecko moje drogie! - pisał - [...] Błagam Boga, żebyś usłyszała, co powiem: dziecinko moja, bez Ciebie nie mogę i nie chcę, jesteś całą moją radością, kochana moja [...]. Stałaś się mi tak bliska, że cały czas rozmawiam z Tobą, wołam Cię, żalę się Tobie. O wszystkim, o wszystkim, mogę powiedzieć tylko Tobie. [...]. Cieszę się i dziękuję Bogu za to, że dał mi Ciebie. [...]. Nadiusza! Gdybyś się tu teraz pojawiła - z radości bym zapłakał. Zwierzaczku mój, wybacz mi! Pozwól czółko Twoje pocałować - wypukłe dziecięce czółko. Córeczko moja, siostro moja, uśmiecham się Twoim uśmiechem i głos Twój słyszę w ciszy".

Zimę przełomu lat 1919/1920 spędzał poeta u Maksa w Koktebelu. Był - niczym uwielbiani przez niego Rzymianie - bardzo dzielny: już nie docierał do niego głos ukochanej i już wyznawał miłość pewnej Mai.

Kiedyś - wspomina Wołoszyn - zasiedział się w jej pokoju. Było już po północy. Gospodyni chciała się pożegnać i położyć spać, ale Mandelsztam zrobił jej scenę: "Pani mnie skompromitowała. Teraz już jest po północy. Przesiedziałem u pani bez przerwy osiem godzin. Wszyscy myślą o nas... Ryzykuję utratę reputacji jako mężczyzna". A w listopadzie 1920 roku poznał (przypominam: "W tamtym okresie nie czuliśmy się ze sobą związani") Olgę Hildebrandt-Arbieninę, aktorkę Teatru Aleksandryjskiego (kochał się w niej również Nikołaj Gumilow, zdradzał z nią Michaiła Kuzmina młody pisarz Jurij Jurkun).

Nadieżda całą winą za epizod krymski obarczyła oczywiście gospodarza ("Nie lubię powszechnie uznawanych pieszczochów i bożyszcz w rodzaju Wołoszyna, fałszywych mędrców i proroków dla histeryczek mających kłopoty z życiem miłosnym. W wianku i w białym kaftanie, nazywanym tuniką, Wołoszyn chodził po Koktebelu otoczony wielbicielkami"), ale na szczęście pamięć o nie tak znów odległych kijowskich nocach sprawiła, że Odyseusz powrócił do swojej Penelopy, by już razem z nią wyruszyć w dalszą wędrówkę. Miało być romantycznie - kochankowie sami w przedziale pociągu pędzącego z Kijowa do Moskwy; było romantycznie inaczej - małżonkowie sami w przedziale pociągu wlokącego się z Kijowa do Moskwy. Jak się bowiem okazało, wspólnie spędzić noc w czerwonym Orient Expressie mogą jedynie kobieta i mężczyzna tworzący podstawową komórkę społeczną i dlatego "[...] musieliśmy wpaść do ZAGS-u [marzec 1922 - T. K.]. Ślubny papierek zgubiliśmy w oka mgnieniu, ledwie zdążyliśmy dojechać do Moskwy. [...]. Nie przywiązywaliśmy żadnego znaczenia do rejestracji małżeństwa, bo też sam ten akt nic nie był wart".

Zamieszkali ostatecznie w oficynie tzw. Domu Hercena na Bulwarze Twerskim 25 w pomieszczeniach, które świadczyły o tym, że lokatorzy albo nie radzą sobie w nepowskiej rzeczywistości (jak zresztą w każdej innej), albo też świadomie nie uczestniczą w radzieckiej mutacji wyścigu szczurów. Sama Nadieżda ich ówczesne ubóstwo tłumaczyła wyłącznie względami natury światopoglądowej (związanej z wyborem określonej filozofii życiowej), a nie ekonomicznej. To była cena - tłumaczyła - jaką płacił twórca w połowie lat dwudziestych za swoją nieobecność wśród budowniczych i piewców nowego ustroju, "oficjalna izolacja jeszcze się nie zaczęła, ale on sam się potrafił odizolować". Nieskory do ascetyzmu, rezygnował więc stopniowo ze swoich małych pragnień, pożądań, namiętności: ciepła południa, dobrze uszytego garnituru, butelki wytrawnego wina do obiadu, słodyczy, "rumianej bułeczki" i podobnych wyrzeczeń oczekiwał od żony. "[...] Mandelsztam - pisała we wspomnieniach - nie szczędził sił, żeby poskromić pragnienie [swojej towarzyszki życia - T. K.] urządzenia domu i marzenie, żeby było u nas jak u wszystkich. Prawdę mówiąc, trzymał mnie krótko, a ja odczuwałam przed nim lęk, ale nie dawałam tego po sobie poznać i wciąż próbowałam może nie zniknąć, ale wymknąć się bodaj na godzinkę... Znał mnie na wylot i łatwo czytał w moich myślach. Co w tym zresztą trudnego: jakież myśli może mieć dwudziestoletni głuptas! Przypominam sobie nędzne marzenia moje i kobiet mego pokolenia: domek czy raczej pokój w mieszkaniu komunalnym, kupka czerwońców - chociaż na tydzień do przodu, pantofelki i dobre pończochy. Kobiety, mężatki i sekretarki, wszystkieśmy miały bzika na punkcie pończoch" *[Motyw podporządkowania mężowi jest tu stale obecny: "Na Mandełsztama nie miałam nigdy najmniejszego wpływu [...]", "W Moskwie nie zdążyłam się nawet obejrzeć, jak mnie schwytał na arkan i okiełznał [...]", "Spoglądałam na wszystko oczyma Mandelsztama [...]". Warto też dodać, że autor Kamienia czuł się obco nawet w kręgu twórców potencjalnie sobie najbliższych: w mieszkaniu Bułhakowów (gosposia, bona) i na pieriediłkinowskiej daczy Pasternaków dostrzegł nadmierne przywiązanie do "burżuazyjnego" standardu życia.]. Osip, jak wszystko na to wskazuje, ostatecznie przekonał Nadieżdę. "Pokój, w którym mieszkał - duży i jasny - był zupełnie pusty - zanotował Nikołaj Czukowski (syn znanego także w Polsce Kornieja), który latem 1922 roku odwiedził Mandelsztama - Ani stołu, ani łóżka. W rogu stał duży, wysoki, drewniany kufer z otwartym wiekiem, a przy otwartym na oścież oknie stało jedno wiedeńskie krzesło. Na parapecie leżała kupka tytoniu. Zaproponował mi zrobić skręta i zapalić".

Wprawdzie zaskoczony Czukowski - według utartej opinii, tak powinien wyglądać pokój samotnego mężczyzny - zdawał się nie pamiętać o żonie gospodarza (stąd znamienne przejęzyczenie już w pierwszym zdaniu i posłużenie się liczbą pojedynczą), ale Mandelsztamowie mieszkali oczywiście razem. Więcej szczęścia miał opuszczający Rosję Gieorgij Iwanow, kiedy w sierpniu 1922 roku zajrzał na Bulwar Twerski, by pożegnać się z zaprzyjaźnionym poetą. Co prawda on także zastał tylko Osipa, ale za jakiś czas rozległy się na korytarzu czyjeś kroki. "To Nadia" - zaanonsował mąż. Tymczasem drzwi otworzył młody mężczyzna w brązowym garniturze, krótko ostrzyżony, z papierosem w ustach. Wyciągnął rękę do Iwanowa i wyraził radość ze spotkania: "Dzień dobry, George! Od razu pana poznałam". Skonsternowany gość - podobno po raz pierwszy zobaczył tak ubraną kobietę - długo nie mógł ukryć swego zakłopotania. Najwyraźniej zatem nic nie wiedział ani o tendencjach we współczesnej modzie damskiej (chłopczyce w spodniach stawały się nieodłącznym elementem europejskiego pejzażu kulturowego), ani tym bardziej o dyskretnie przemilczanym biseksualizmie właścicielki brązowego garnituru, która swoją inność zaakceptowała w wieku piętnastu-szesnastu lat.

Początkowo, jak wszystko na to wskazuje, Mandelsztam podejmował próby uczynienia z ich małżeństwa przykładnego związku dwojga wiernych sobie heteroseksualistów. Żonę kochał miłością zaborczą i podobnego zaangażowania, podobnego demonstrowania uczuć oczekiwał od niej. Pisała o tym zarówno Nadieżda w swojej Drugiej księdze ("Mandelsztam zupełnie nie rozumiał, skąd biorą się moje pragnienia, których on nie ma. Chciał, żebym zawsze czekała na niego i tylko na niego jednego [...]", "Istniało dla niego pojęcie «żona» i twierdził, że żona powinna być jedna", "[...] Całe życie dążył do tego, żebym urządziła mu scenę, powalczyła o niego, wszczęła awanturę, zaczęła wrzeszczeć", "Natychmiast przerywał każdą próbę z mojej strony ruszyć się, podjąć pracę, a tym bardziej zarabiać. Gniewał go najmniejszy przejaw samodzielności [...]"), jak i - nieznająca zapewne wszystkich podtekstów - Anna Achmatowa (o której Nadieżda z wrodzonym wdziękiem nie omieszkała napisać, że "[...] nie znosiła żon pisarzy a zwłaszcza żon poetów"): "Latem 1924 roku Osip Mandelsztam przyprowadził do mnie (Fontanka 2) swoją młodą żonę. [...]. Od tego dnia zaczęła się moja przyjaźń z Nadiuszą i trwa do dziś. Osip kochał Nadię niewiarygodnie, nieprawdopodobnie. Kiedy wycinano jej wyrostek robaczkowy w Kijowie, nie wychodził ze szpitala i cały ten czas mieszkał w klitce szpitalnego portiera. Nie puszczał Nadi od siebie ani na krok, nie pozwalał jej pracować, szalał z zazdrości i prosił ją o radę w sprawie każdego słowa w wierszach. W ogóle niczego podobnego w swoim życiu nie widziałam".

Częsta jednak nieobecność pani Mandelsztam w ich moskiewskim mieszkaniu świadczyłaby o tym, że mężowi nie udało się wywalczyć wyłączności praw do jej libido. Na szczęście - dla siebie, dla Nadieżdy, dla ich małżeństwa - Osip zupełnie przypadkowo, po blisko dziesięciu latach, spotkał Olgę Waksel. Teraz żona poczuła się zagrożona: "W środku stycznia 1925 roku Mandelsztam spotkał na ulicy [nieprawda, do spotkania doszło już jesienią 1924 roku - T. K.] i przyprowadził do mnie Olgę Waksel [...]. Olga zaczęła codziennie przychodzić do mnie i spod mego nosa zabierała Mandelsztama. [...] Mandelsztam był naprawdę zakochany i niczego wokół siebie nie zauważał. To była jego jedyna [nieprawda - T. K.] namiętność w ciągu naszego wspólnego życia, ale wtedy poznałam, czym jest zerwanie". Gdy okazało się, że już nie ona jest muzą i nie jej są dedykowane nowe wiersze (we wspomnieniach jest wspaniałomyślna: "Boli mnie, że są, ale szanuję prawo Mandelsztama do własnego, zamkniętego przede mną świata, zachowałam je na równi z innymi") to zainscenizowała - według najlepszych wzorców zaczerpniętych z tandetnej literatury - melodramatyczne odejście: "[...] Zadzwoniłam do T, żeby przyszedł po mnie, spakowałam walizkę - przydało się, że praczka przyniosła bieliznę - i przygotowałam się do wyjazdu. Na stole leżał pożegnalny list, że odchodzę do T i że nigdy «do Ciebie nie wrócę»". Podobno właśnie wtedy wrócił nieoczekiwanie (dla kogo?) do domu Mandelsztam, nie dopuścił do odejścia żony i obiecał, że zerwie z Olgą.

Triumfująca Nadieżda nie wiedziała, że to Waksel podjęła wcześniej taką decyzję. Na ostatnie spotkanie została zaproszona do jakiegoś hoteliku. W pokoju stał stół nakryty do kolacji, w kominku płonęło drewno. Nie uległa romantycznemu nastrojowi. Powiedziała poecie, że już nie będzie u nich bywać. Błagał ją na kolanach o zmianę decyzji ("setny raz przekonywał, że nie może beze mnie żyć"). Wyszła i nigdy już nie pojawiła się u Mandelsztamów. Było to w marcu dwudziestego piątego roku. A potem w memuarach napisała: "Był wielkim poetą i pechowcem w życiu".

Olga bardzo źle znosiła życie. Była naznaczona piętnem śmierci. Kiedyś na Newskim Prospekcie spotkała ją znajoma i patrząc na suknię Waksel, powiedziała: "Takie kołnierzyki przestaną być modne...". Usłyszała w odpowiedzi: "A ja dożyję tylko do trzydziestki. Dłużej nie będę". Rewolucja przerwała jej edukację w pensjonacie dla szlachetnie urodzonych panien (w Smolnym?). Podjęła naukę w technikum budowlanym, a potem pracowała jako markarz na budowie, korektor w wydawnictwie, modelka, kelnerka w "Astorii". Zakochał się w niej wice-konsul Norwegii - młodszy od niej Christian Wistendal (Wistendahl?). 28 września 1932 roku wyjechała z nim do swojej nowej ojczyzny. Pisała stamtąd do matki w Leningradzie: "Dom jest bardzo piękny. Całuj Aśkę [syn z pierwszego małżeństwa z Arsienijem Smołewskim - T K.]. Otaczaj go opieką. Lutik". Była jesień. Czas życiowych katastrof, czas coraz tragiczniej odczuwanego osamotnienia. Najgorsza pora roku dla cierpiącej na depresję Waksel. 26 października 1932 roku w samo południe strzeliła sobie w usta. W ostatnim wierszu pisała:

 

Do końca, szczerze zapłaciłam

Za radość spotkań, pana spojrzeń czułość,

Za pana usta piękne, miasto pełne bólu,

Za postarzałą twarz - tak miłą.

A teraz pan wypije gorycz łez mych

W noce bezsenne wylanych powoli...

Z wersami mymi niech się pan mozoli,

I każdy wiersz domyśli, dojrzy, zmieli.

Zbyt ciasny raj, gdzie życie swoje trawię;

Zbyt słodkie jady, które ciągle zjadam.

Każdego dnia przerastam siebie sama

I cuda widzę - we śnie i na jawie,

Lecz to, co kocham - nie dla mnie, choć kusi,

I tylko jedno mogę: spać na zawsze

Lekko i jasno - ze spokojem patrzę,

Lekko i jasno: odejść i nie wrócić...

(O. Waksel, Do końca, szczerze zapłaciłam..., tłum. P. Fast)

 

Mąż zmarł na atak serca półtora roku później. Miał 31 lat. Wiadomość o śmierci Olgi dotarła do Mandelsztamów dopiero w 1935 roku. Zupełnie przypadkowo. Nadieżda najpierw posmutniała, ale już po chwili - spoglądając czule na męża - rzuciła: "Lutik, Lutik!.. Nikomu nie potrafiła odmówić". Osip nigdy się nie dowiedział, że zmarła też pisała wiersze.

Po burzliwych miesiącach wyczerpującej walki o mężczyznę, w której tak naprawdę chodziło o potwierdzenie własnej wartości, triumfująca kobieta w brązowym garniturze udała się dla poratowania zdrowia na Krym. Poza domem spędziła kilkanaście miesięcy (październik 1925 -grudzień 1926), czytając wieczorami do poduszki listy. Pisane przez jednego z najwybitniejszych poetów dwudziestowiecznych. Ckliwe, sztubackie, infantylne - jak te wysyłane przez Puszkina, Majakowskiego, Pasternaka. A więc miłosne: "Kochana ptaszyno! [...]. Kocham Cię, zwierzaczku mój, tak jak nigdy - nie mogę bez Ciebie - chcę do Ciebie... i będę u Ciebie..." (luty 1926), "Kochana moja, słyszę Twój oddech, gdy śpisz i mówisz przez sen - jestem zawsze z Tobą. Kocham Ciebie delikatną moją. Pan z Tobą, przyjaciółko moja. Bądź wesoła, żoneczka ma. Twój mąż, niania, Twój Okuszka głupi" (luty 1926), "Nadionko, kiedy wypowiadam Twe imionko, wesoło mi. Jesteś moja. Kocham Cię, jak pierwszego, prapierwszego dnia. Łatwo mi się oddycha, kiedy myślę o Tobie. Wiem, że to Ty nauczyłaś mnie oddychać. Jak pobiegnę do Ciebie pod górę. Teraz przecież mogę i pod górę biegać" (luty 1926), "Nadieńko moja. Byłem z Tobą. Wesoło mi. Tak, aniele mój: będziemy razem, zawsze razem i Bóg nas nie zostawi. Całuję Cię, szczęście moje. Twe czółko na mnie spogląda. [...]. Całuję. Twój, kochana. Twój Niania" (prawdopodobnie 5 marca 1926).

W roku 1926 dopadła Osipa Mandelsztama impotencja twórcza (wiersze miały powrócić w październiku trzydziestego roku w Tyflisie, w drodze powrotnej z Armenii), pozostało mu więc jedynie pisanie czułych słówek w kolejnych listach (np. 24 lutego 1930: "Kochany mój pisklaczku, Nadik malutki! Ciężko mi bez Ciebie, ale wstyd mi się skarżyć. To nic, kochana") i poszukiwanie wciąż nowych doznań erotycznych. Pogodzony już z homoseksualizmem żony (zapewne wziął sobie do serca jej dewizę życiową: "Jestem pewna jednego: nie można żyć razem, jeśli został zagubiony wewnętrzny związek [...]"), uczynił go ważnym elementem nowych praktyk seksualnych - teraz kobietom, które pożądał proponował grę miłosną we troje. "Kiedyś spóźniłam się na tramwaj - pisze powszechnie dziś ceniona literaturoznawczyni i memuarystka Emma Gerstein - i zostałam u nich na noc. [...]. Tego wieczoru Osip Emiliewicz stał się nieoczekiwanie agresywny, zaczął mnie niedwuznacznie napastować, podczas gdy Nadia mocno roznegliżowana skakała naokoło, nie zapominając jednak czujnie i wyczekująco obserwować, co nastąpi dalej. Ale dalej nic nie nastąpiło. Moja obojętność, brak reakcji, całkowita niechęć do uczestniczenia w tej grze, rozgniewały nie na żarty Osipa Emiliewicza". Mniej więcej po roku doszło do podobnej sceny: znów odjechał ostatni tramwaj, znów nieplanowany wcześniej nocleg, znów podniecony gospodarz i znów "nie" gościa. Zniecierpliwiona kolejną jej odmową, Nadieżda zaczęła opowiadać o ich wspólnej znajomej, "potrafiącej nocą zachować się przyzwoicie". Jeszcze przy innej okazji poeta zaproponował zaszokowanej tym podobno Emmie seans sadomasochistyczny. Sobie wyznaczył w nim rolę oprawcy, jej - ofiary, a żonie (w której życiu intymnym ważną rolę odgrywał także voyeuryzm, podglądactwo) - obserwatora chłonącego rozgrywające się wydarzenia.

Zarówno wyrastające z klimatów modernizmu fantazje erotyczne Osipa, jak i marzenia Nadieżdy o małżeństwie we troje były z całą pewnością kolejnymi parafrazami dobrze już znanej w Europie idei menage a trois. Takie związki (nie mające wiele wspólnego z banalnymi trójkątami) zyskały w Rosji popularność - zwłaszcza w kręgach artystycznych - już w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego stulecia (Dmitrij Mierieżkowski - Zinaida Gippius - Dmitrij Fiłosofow) i przetrwały rewolucję (Osip Brik - Lila Brik - Władimir Majakowski).

Od mniej więcej trzydziestego roku w rozmowach (na razie tylko w rozmowach) Mandelsztamów pojawia się temat OGPU. Wtedy bowiem ich znajomy, Boris Kuzin, opowiedział o tym, jak to odmówił współpracy z tajną policją. Jego postawa zaimponowała zwłaszcza Nadieżdie, której ideałem stała się w tym czasie (może pod wpływem poezji męża) Rzymianka gotowa podążyć za swym ukochanym na śmierć. Odtąd w ich związku miłosnej egzaltacji miała towarzyszyć obywatelska, a pani Mandelsztam parokrotnie, przy różnych okazjach, namawiała Osipa do popełnienia - wzorem starożytnych - samobójstwa (już we dwoje). Ale on wciąż nad piękną i wzniosłą śmierć przedkładał pospolite i trywialne życie. Tym bardziej że w roku 1933 raz jeszcze się zakochał.

Znów szczęśliwie - znów bez wzajemności. Wybranką jego serca została wysoko ceniona poetka i tłumaczka, piękna i pełna gracji Maria Pietrowych. Przez rok zabiegał o względy rozczarowanej swoim pierwszym małżeństwem młodej kobiety (rozwiodła się w 1934 roku), przez rok toczył walkę o jej serce z Lwem Gumilowem (1912-1992, synem Anny Achmatowej i Nikołaja Gumilowa) i - co było przeżyciem ekscytująco perwersyjnym - własną żoną (nie wierzcie Nadieżdzie, gdy pisze: "Raz czy dwa wyszedł z domu i powitałam go klasycznym gestem: rozbiłam talerz i powiedziałam: «Ona lub ja»..."). Osip był dumny, że rywalizuje z dużo młodszym od siebie mężczyzną, dzieckiem cenionego przez siebie poety i usatysfakcjonowany tym, że Maria z dobrze mu znaną obojętnością reaguje także na zaloty jego żony. To Mandelsztamowie, a nie ona, dążyli do podtrzymania za wszelką cenę tej znajomości i to Mandelsztamowie, a nie ona, robili wszystko, by spędzić wspólnie noc.

Jakiś czas później Pietrowych, a w zasadzie to najpierw jej poezja, wywarła wielkie wrażenie na Aleksandrze Fadiejewie, ale tym razem historia potoczyła się już według innego scenariusza.

Dla poety i jego żony nie miało to już żadnego znaczenia - w nocy z 16 na 17 maja 1934 roku Osip Emiliewicz Mandelsztam został aresztowany i skazany na trzy lata zesłania. Zgodnie ze starą rosyjską tradycją i w Czerdyniu, i w Woroneżu towarzyszy mu - jak wcześniej dekabrystom ich żony - Nadieżda, jego ostatnia nadzieja. Już nie wiotka żona-kochanka, lecz mężna żona-opiekunka próbująca jeszcze odwrócić bieg zdarzeń. Tam, w Woroneżu, jej mąż pisze swoje najlepsze wiersze i najczulsze listy (jak ten z początku stycznia 1936: "Nadik kochany, moja nowo narodzona przyjaciółko. [...]. Jeszcze wiele, wiele będę Ciebie niańczył, jak dawniej, prawdziwie, chronić, cieszyć... Nadik malutki, przyjdź do mnie..."), ona - kolejne podania i prośby (np. 4 sierpnia 1936 do Niny Grin, wdowy po znanym pisarzu Aleksandrze: "Konsekwentnie milczy Związek Pis[arzy] R[adzieckich], pracy nie ma, choroba. Jedno, co pozostaje, to pomoc przyjaciół i oto, o co proszę: w Moskwie i w Leningradzie teraz nikogo nie ma. Ale w Koktebelu na pewno wypoczywają jacyś pisarze. Proszę pojechać do Koktebelu. Jeśli są tam jacyś poeci - pomogą Osi. Ani jeden poeta nie odmówi"). Oboje czują się dobrze w narzuconych im przez los rolach. On - poezja poszukiwań egzystencjalnych. Ona - proza codziennej egzystencji.

We wrześniu trzydziestego szóstego roku do ich woroneskiego mieszkania nieoczekiwanie powróciła normalność. Miała na imię Natalia, była nauczycielką języka rosyjskiego i była ciekawa, jak wygląda znany jej z lektur poeta: "Nadieżda Jakowlewna przyjęła mnie nieco zdumiona [...] i wprowadziła do pokoju. Osip Emiliewicz stał na środku pokoju i spoglądał na mnie z ciekawością". Ciekawość obojga została zaspokojona, oględziny wypadły pomyślnie i dwudziestoośmioletnia Natalia Sztempiel została zaakceptowana przez panią Mandelsztam w roli antidotum na stany depresyjno-lękowe męża. Już wtedy, podczas tej pierwszej wizyty Nieznajomej, Nadieżda (gdy minęło zdumienie) zrozumiała, że finał jest nieuchronny - tak niewiele młodych kobiet przekraczało próg ich domu, tak niewielu żywych klasyków znała prowincjonalna rusycystka. Sobie wyznaczyła rolę akuszerki rodzącej się miłości.

Z opublikowanych pół wieku później wspomnień i autobiografii 45 Natalii - nb. zupełnie pozbawionych wątków intymnych - wyłania się sielankowy mikrokosmos (bez kłótni i zazdrości), w którym dwie zaprzyjaźnione kobiety chronią geniusza przed złowrogą rzeczywistością: "Wiele spacerowaliśmy, szczególnie wtedy, kiedy nie na długo wyjeżdżała do Moskwy Nadieżda Jakowlewna. Osip Emiliewicz bardzo za nią tęsknił i pisał do niej wspaniałe listy. Oto jeden z nich [...]", "Zostałyśmy (Nadieżda Jakowlewna i ja) porwane na orbitę wewnętrznego, natężonego życia Osipa Emiliewicza i żyłyśmy nim, jego wierszami. Nowe wiersze były świętem, zwycięstwem, radością"; "Bardzo przywiązałam się do Mandelsztamów. Dla mnie Nadieżda Jakowlewna i Osip Emiliewicz byli całkowicie nierozłączni. Nie mogłam ich sobie wyobrazić osobno i które z nich kochałam bardziej - nie wiem", "Dobrze pamiętam lato 1937 roku, biały wysoki dom w cienistym sadzie, gdzie mieszkała wtedy Emma Grigoriewna Gerstein [....]. Przyprowadził mnie tu Osip Emiliewicz Mandelsztam. Staliśmy przy stole i [...] piliśmy wytrawne wino, zakąszając serem. Osip Emiliewicz był ożywiony. To były pierwsze miesiące «wolności». W maju 1937 roku pozwolono Mandelsztamowi opuścić Woroneż. [...]. Osip Emiliewicz i Nadieżda Jakowlewna zamieszkali na lato w Sawiełowie. W czasie letnich wakacji pojechałam do nich. [...]. Znalazłam potrzebną ulicę i dom; w oknie zobaczyłam Osipa Emiliewicza. Tajemniczo podniósł palec do ust, milcząc wyszedł do mnie, pocałował i wprowadził do domu. Nadieżda Jakowlewna też się ucieszyła", "Pół nocy wędrowaliśmy z Osipem Emiliewiczem wzdłuż brzegu Wołgi. Nadieżda Jakowlewna nie poszła z nami. Osip Emiliewicz opowiadał mi, jak żyli przez te dwa miesiące po wyjeździe z Woroneża, recytował wszystkie nowe wiersze. Wydaje mi się, że było ich dziesięć czy jedenaście", "Nadieżda Jakowlewna wysłała nas na targ po mięso. Pomysł ten był dość fantastyczny. Wtedy w ogóle nie zajmowałam się gospodarstwem, mięsa nigdy nie kupowałam, surowe mięso budziło we mnie wstręt. Osip Emiliewicz w tych sprawach nie był mądrzejszy ode mnie. Dość długo chodziliśmy wzdłuż straganów, na których leżały kawałki mięsa [...], nie wiedząc, co kupić. Osipa Emiliewicza ta czynność najwyraźniej znudziła i nie zauważyłam, jak zniknął. [...]. Podchodzę, stoi rozpromieniony obok jakiejś kobiety, która sprzedaje woskowe kaczęta: czerwone, zielone, żółte. «Kupmy je wszystkie». Problem z mięsem został rozwiązany".

"Słowa, słowa, słowa", które pozwoliły przemycić opowieść o Niej (Nadieżdzie) - często nieobecnej ("Wiele spacerowaliśmy, szczególnie wtedy, kiedy nie na długo wyjeżdżała do Moskwy Nadieżda Jakowlewna"), pochłoniętej dokuczliwą codziennością ("Nadieżda Jakowlewna wysłała nas na targ po mięso") i o Nas (Natalii i Osipie) - zakochanych, beztroskich ("Problem z mięsem został rozwiązany"), konspirujących ("Tajemniczo podniósł palec do ust, milcząc wyszedł do mnie, pocałował i wprowadził do domu"), wymykających się ukradkiem (por. też list Mandelsztama z 4 maja 1937 roku do żony: "Wczoraj nocą uciekłem od mamy [teściowej - T K], jak Hiszpanka od starej duenii. O 12 zapukali do okna Natasza i jej Boris. Mama spała. Wykradłem się i poszliśmy do Bristolu. Boris zamówił na troje kotlet wieprzowy, trzy pomarańcze i butelkę bordeawc. Pomarańczę przyniosłem mamie i położyłem pod poduszkę"), połączonych nocą ("Pół nocy wędrowaliśmy z Osipem Emiljewiczem wzdłuż brzegu Wołgi. Nadieżda Jakowlewna nie poszła z nami").

W tym związku to ona postawiła wszystko na jedną kartę - swoją teraźniejszość (ostatecznie porzuciła męża) i swoją przyszłość (za zakazaną miłość do skazanego z paragrafu 10, punkt 10 - "agitacja antyradziecka" - można było zapłacić życiem); dla niego to nie była odpowiednia pogoda na wielkie uczucie - nie chciał i nie mógł porzucić żony (pisał 7 maja 1937 roku do Nadieżdy: "Wczoraj nadszedł Twój list z 4-go, dziś z 2-go. [...]. Jeśli będziemy żyć - naucz mnie angielskiego. [...]. Nadieńko, od listu lżej: zaczynam paplać i uśmiechać się. Czekam na Ciebie, moja żono, moja córko, mój przyjacielu, prędzej, prędzej. Twój niania"), no i życie po Łubiance miało już inny smak (z listu z 10 kwietnia 1937 roku do szwagra Jewgienija Chazina: "W Woroneżu jesteśmy całkowicie izolowani. Od 13 znajdziemy się bez środków do życia, to znaczy herbaty, chleba, kaszy, jajecznicy. Nie ma od kogo pożyczyć").

W 1938 roku, podczas ferii zimowych, Natalia odwiedziła mieszkających wówczas w Kalininie Mandelsztamów. Zapamiętała nastrój pogodzenia się z losem i to, że Osip - w zbyt obszernym, szarym garniturze ofiarowanym bodaj przez Walentina Katajewa - był zaabsorbowany podwijaniem nieustannie opadających nogawek ("Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że można je obciąć i podszyć"). To było ich ostatnie spotkanie.

Wiosną poeta, zupełnie nieoczekiwanie, otrzymał z Litfondu (Funduszu Literackiego) skierowanie do sanatorium. Tam poznał pewną miłą panią z władz komitetu rejonowego partii i zaproponował jej (oczywiście tej pani, a nie partii) spędzenie nocy we troje. Towarzyszka zaproszenie przyjęła, przyszła, wzięła aktywny udział w tym kolektywnym przedsięwzięciu. Dla Mandelsztamów było to ostatnie tango. Albo valćik na rozloućenou. 3 maja 1938 roku Osip został powtórnie aresztowany, a Nadieżda żyła potem przez jakiś czas z poczuciem winy, że mogła to być reakcja na czyjś donos informujący o tamtej nocy (tamtych nocach?) i miała żal do Berii (19 stycznia 1939 roku napisała do niego list), że ją pozostawiono na wolności. Miała rację - w pruderyjnej stalinowskiej Rosji to byłby dobry powód do uwięzienia (jak zresztą każdy inny), ale myliła się - bo zamiast przywoływania paragrafów mówiących o obrazie moralności, sięgnięto po dobrze już znany pięćdziesiąty ósmy. Winę podsądnego wyceniono tym razem na pięć lat łagrów i w pierwszych dniach września trzydziestego ósmego roku znalazł się w transporcie zeków opuszczających Moskwę.

Kilka tygodni później, 22 października, Nadieżda Mandelsztam pisze tekst, który wprawdzie nazwała listem (niewysłanym) do męża, ale jest to raczej utrzymany w określonej konwencji stylistycznej kiczowaty erotyk, którego odbiorcami stali się wszyscy czytelnicy jej Drugiej księgi:

"Nie wiem, gdzie jesteś. Czy mnie usłyszysz. Czy wiesz, jak kocham. Nie zdążyłam Tobie powiedzieć, jak Ciebie kocham. Nie umiem teraz też tego powiedzieć. Mówię tylko: Ciebie, Ciebie... Jesteś zawsze ze mną, i ja - dzika i zła, która nigdy nie umiała po prostu zapłakać - płaczę, płaczę, płaczę. To ja - Nadia. Gdzie jesteś? Żegnaj. Nadia".

Zachował się też list (wysłany) Osipa Mandelsztama - prawdopodobnie napisany między 20 a 30 października 1938 roku, prawdopodobnie we Władywostoku, prawdopodobnie ostatni - do swego brata Aleksandra: "Z Moskwy, z Butyrek etap wyjechał 9 września, przyjechaliśmy 12 października. Ze zdrowiem bardzo źle, jestem skrajnie wycieńczony, schudłem, jestem prawie nie do poznania, ale wysyłać rzeczy, produkty i pieniądze - nie wiem, czy jest sens. Spróbujcie jednak. Bardzo marznę bez rzeczy. Kochana Nadieńko, czy żyjesz, gołąbeczko moja? Ty, Szura, napisz mi o Nadi natychmiast. Tu jest punkt tranzytowy. Do Kołymy mnie nie wzięli. Chyba tu przezimuję. Kochani moi, całuję Was. Osia". Ostatni wiersz już został napisany, ostatni list już został wysłany i poeta zmarł. Prawdopodobnie - bo "nie opłakała ich Elektra / nie pogrzebała Antygona" (Z. Herbert, Wilki) - 27 grudnia. Na "paraliż serca i arteriosklerozę", jak podano oficjalnie. Wiadomość o śmierci męża dotarła do rodziny w styczniu 1939 roku. "Nadieżda Jakowlewna - pisze Natalia Sztempiel - poinformowała mnie o tym w liście. Mój Boże, jak ja płakałam! Nigdy nie płakałam tak gorzko. Wtedy opłakiwałam go jako człowieka. Nie myślałam o nim jako poecie [...]. Nie mogłam sobie wyobrazić Osipa Emiliewicza bez Nadieżdy Jakowlewny... Był taki bezradny w życiu. [...]. Zrozumiałam, że straciłam przyjaciela [...]", a Woroneż "[...] bez Mandelsztama stał się dla mnie martwy".

To właśnie Natalii wdowa przekazała na przechowanie część rękopisów zmarłego twórcy ("Już po wojnie, kiedy Nadieżda Jakowlewna przyjechała do mnie do Woroneża, [...] oddałam jej wszystko, co miałam [...]"), a sama - chroniąc się przed aresztowaniem - rozpoczęła wieloletnią tułaczkę. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych była lektorką języka angielskiego w kilku prowincjonalnych uczelniach, w 1956 roku otrzymała stopień kandydata nauk filologicznych (odpowiednik polskiego doktora nauk humanistycznych) na podstawie rozprawy Funkcje biernika w klasycznej poezji angielskiej, w czasie chruszczowowskiej odwilży podjęła pierwsze próby ponownego włączenia poezji męża do dziejów literatury rosyjskiej. "Przyszłość - relacjonuje w pierwszej części wspomnień - widział [Aleksiej Surkow, ówczesny sekretarz generalny Związku Pisarzy Radzieckich - T. K] w różowych barwach: obiecał, że załatwi mi przeniesienie do Moskwy, wraz z pokojem i zameldowaniem - i zaczął mówić o wydrukowaniu spuścizny Mandelsztama... Poprosił, żebym na początek złożyła wniosek o rehabilitację. Spytałam, co by się stało, gdyby nie było wdowy po Mandelsztamie - kto wówczas złożyłby taki papierek? - ale nie upierałam się. Po krótkim czasie otrzymałam zawiadomienie o rehabilitacji w drugiej sprawie, z r. 1938; i kobieta-prokurator podyktowała mi wniosek odnośnie rehabilitacji w sprawie z r. 1934: «podsądny napisał wiersz, ale nie zajmował się jego rozpowszechnianiem...» Wniosek był rozpatrywany w czasie wypadków węgierskich i otrzymałam odpowiedź odmowną. Surkow postanowił nie zważać na odmowę i wyznaczył komisję do spraw spuścizny. Otrzymałam za głowę zamordowanego pięć tysięcy rubli i podzieliłam je między ludzi, którzy pomagali nam w r. 1937. Taki jest u nas rytuał powrotu do życia pisarzy, którzy zginęli w obozach. Kolejny etap stanowi publikowanie ich dzieł". Do tego była jednak jeszcze daleka droga - w Rosji utwory zebrane Osipa Mandelsztama mogły się ukazać dopiero w okresie pieriestrojki (oczywiście wcześniej wydawano je wielokrotnie na emigracji).

Gdy już Nadieżda Mandelsztam mogła bezpiecznie osiąść w stolicy, jej mieszkanie stało się archiwum (w napisanym pod koniec 1966 roku, a opublikowanym szesnaście lat później, Moim testamencie pisała: "W naszych czasach przechowywanie rękopisów nabrało szczególnego znaczenia - to był akt, psychologicznie bliski poświęceniu - wszyscy rwą, palą i niszczą papiery, a ktoś troskliwie przechowuje wbrew temu wszystkiemu garstkę ludzkiego ciepła"), muzeum (Josif Brodski: "To jego wiersze, a nie jego samego, starała się uchronić od zapomnienia. To po nich, a nie po nim, przez czterdzieści dwa lata nosiła wdowią żałobę. [...]. Nadieżda Mandelsztamowa była wdową po kulturze i myślę, że pod koniec życia bardziej kochała swojego męża niż w dniu ich ślubu"), opiniotwórczym salonem literackim, jedną z niewielu enklaw kultury niezależnej. Zasięgano jej rady, liczono się z jej opiniami i dla wielu stała się - na równi z Anną Achmatową czy Lidią Czukowską -niekwestionowanym autorytetem moralnym, arbiter elegantiarum w czasach powszechnego upadku obyczajów. I konsekwentnie, rok po roku, wznosiła Świątynię Pamięci, ponieważ zrozumiała, iż "jeśli istnieje jakiś substytut miłości, to jest nim pamięć. A więc zapamiętywanie przywraca intymność". Sobie Wdowa wyznaczyła rolę hierofanta *[przen. osoba wtajemniczająca, wprowadzająca w tajniki czegoś.] i najwyższej kapłanki przeprowadzającej nielicznych wybrańców (np. Nikitę Struvego) przez kolejne kręgi wtajemniczenia, która w chwilach zwątpienia przypominała sobie prawdopodobnie pewną rozmowę z autorką Różańca: "Zdumiona ilością staruszków uciekających od starych żon, [...] zapytałam Achmatową: czy i mnie porzuciłby Ośka?... Oczywiście, odpowiedziała bez wahania. Żenia [Jewgienija - T. K.] Pasternak też się uważała za niezastąpioną, a przecież Boris ją rzucił... Według jej teorii, mężczyzna, po przeżyciu siedmiu lat z kobietą, ubożeje i ucieka".

Budziła też emocje. Napisano o niej - i była to opinia w kręgu ludzi dobrze ją znających powszechna - że wprawdzie "i jako osoba, i jako pisarka była ona dziełem pary poetów - Osipa Mandelsztama i Anny Achmatowej [..]", że "strofy obojga poetów stawały się stopniowo częścią niej samej, jej mentalności", ale sama "[...] szczerze wierzyła, że przewyższała oboje rozumem i nie tak wiele ustępowała, jeżeli w ogóle ustępowała talentem. Być może była jej potrzebna taka kompensacja za ból, okropności, poniżenia wcześniejszego życia". Nawet niezwykle życzliwa wdowie Czukowska, wyrzuciła z siebie: "W niej wszystko jest pociągające, interesujące, mądre; jedno mnie tylko przejmuje niepokojem - jej pragnienie zostania za wszelką cenę zastępcą Boga na ziemi, papieżem", a Josif Brodski dodał: "Jeśli czegoś jej nie dostawało, to pokory. [...]. Była okropnie uparta, apodyktyczna, chimeryczna, przykra i przewrażliwiona; jej poglądy bywały często nieprzemyślane albo oparte na zasłyszanych pogłoskach". To właśnie dlatego w Drugiej księdze - jak zauważono ostatnio - z taką konsekwencją dążyła do "[...] subtelnego, dobrze dozowanego rozcieńczenia w prawdzie nieprawdy [...]".

Na szczęście, jak przypuszczam, w otoczeniu Nadieżdy Mandelsztam znaleźli się wyłącznie ludzie dobrze wychowani i nie było wśród nich aroganta, który wykrzyczałby jej prosto w twarz, co o niej się myśli i mówi (nb. większość z przytoczonych przeze mnie sądów została zapisana już po jej śmierci). A poszukiwanie "prawdy" ("i tylko całej prawdy") w tekstach Nadieżdy Mandelsztam trąci naiwnością lub złą wolą, ponieważ, po pierwsze, mistyfikacja - i wszystkie inne gry z odbiorcą - jest wpisana w poetykę wspomnień, dzienników, pamiętników i, po drugie, zapomniano o zastrzeżeniu poczynionym przez autorkę Drugiej księgi: "Pragnę mówić prawdę, tylko prawdę, ale całej prawdy nie powiem. Ostatnia prawda pozostanie ze mną - nikomu, oprócz mnie nie jest potrzebna".

 

 

Jak się panu żyje z inną?

MARINA CWIETATEWA

 

OSOBY

Marina Cwietajewa (1892-1941) - poetka.

Siergiej Efron (1893-1941) - mąż (1912-1941) Mariny Cwietajewej.

Ariadna (Ala) (1912-1975), Irina (1917-1920), Gieorgij (Mur) (1925-1944) Efronowie - dzieci Mariny Cwietajewej i Siergieja Efrona.

Anastasija Cwietajewa (1894-1993) - siostra Mariny Cwietajewej.

Piotr Jurkiewicz (1889-1968) - pierwsza miłość Mariny; mężczyzna jej życia.

Sofia Holliday (1896-1935) - aktorka.

Sofia Parnok, vel Parnoch (1885-1933) - poetka; kobieta życia Mariny Cwietajewej.

Jurij Zawadski (1894-1977) - aktor, reżyser; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Boris Biessarabow (1897-1970) - znajomy Mariny Cwietajewej; mężczyzna jej życia.

Emilij Mindlin (1900-1981) - literat; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Abram Wiszniak (1895-1943) - wydawca; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Aleksandr Bachrach (1902-1987) - krytyk literacki; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Mark Słonim (1894-1976) - krytyk literacki, redaktor naczelny ukazującego się w Pradze pisma "Wola Rossii"; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Konstantin Rodziewicz (1895-1988) - towarzysz broni Siergieja Efrona; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Boris Pasternak (1890-1960) - poeta, prozaik; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Rainer Maria Rilke (1875-1926) - poeta; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Nikołaj Groński (1909-1934) - poeta, zginął tragicznie w paryskim metrze; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Anatolu Steiger (1907-1944) - poeta; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Jewgienij Tagier (1906-1984) - historyk literatury; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Nikołaj Wiliam-Wilmont (1901-1986) - germanista; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

 

Była nieuleczalnie chora na miłość. Była narkomanką, która musiała wyznawać miłość, która miłości wszystko podporządkowała, która spalała się w każdym uczuciu, by odrodzić się w następnym, i która całą prozę życia zepchnęła na margines poezji. Niewolnica miłości i poezji. Marina Cwietajewa.

W eseju j Puszkin, napisanym w setną rocznicę śmierci poety, opowiedziała o swoich wrażeniach sprzed lat, gdy po raz pierwszy oglądała fragmenty opery Eugeniusz Oniegin:

 

- Co ci się najwięcej podobało, Musiu? - matka po skończonym przedstawieniu.

- Tatiana i Oniegin. [...].

- Jak idiotka - ma sześć lat i zakochała się w Onieginie!

Myliła się. Nie w Onieginie się zakochałam, ale w Onieginie i Tatianie (i może w Tatianie trochę bardziej), w nich obojgu razem, w miłości. I nic potem nigdy nie napisałam nie zakochawszy się jednocześnie w dwojgu (w niej trochę bardziej), nie w nich dwojgu, ale w ich miłości. W miłości.

 

Dziesięć lat później podjęła pierwsze próby wykreowania własnego świata intymnych przeżyć na miarę Puszkinowskich bohaterów. Zdjęcia mówią, że nie należała do kobiet zniewalających urodą. Musiała cierpieć, gdy okazało się, że jej największa rywalka - młoda Achmatowa -udanie wykreowała własny wizerunek kobiety fatalnej i że w roku 1914 znaczny rozgłos zdobyły jej dwa portrety (pędzla Natana Altmana i Olgi Della-Wos-Kardowskiej). Twarz Cwietajewej była pospolita, niewywołująca jakichkolwiek dekadencko-symbolistycznych skojarzeń u modnych i wziętych malarzy. "Mama - pisała po latach życzliwie, pod dyktando serca Ariadna - była średniego, raczej niewysokiego wzrostu, o regularnych, wyraziście zarysowanych, ale nie ostrych rysach twarzy. Nos miała prosty, z niewielkim garbkiem i pięknymi, wyrazistymi nozdrzami, właśnie wyrazistymi, szczególnie dobrze wyrażającymi i gniew, i pogardę. Zresztą wszystko w jej twarzy było wyraziste i wszystko - figlarne, i usta, i ich uśmiech, i rozstawienie brwi, i nawet uszka, malutkie, niemal bez płatków, delikatne i czujne, jak u fauna. Oczy jej miały ten rzadko spotykany jasno jaskrawozielony kolor, który nazywa się rusałczany i który nie zmienił się, nie zmatowiał i nie wyblakł do samej śmierci. W owalu twarzy długo zachowało się coś dziecięcego, jakaś bardzo młodzieńcza okrągłość. Jasnoblond włosy wiły się miękko i niedbale - wszystko w niej było bez upiększeń i upiększenia były jej niepotrzebne. Mama była szeroka w ramionach, wąska w biodrach i talii, zgrabna i przez całe życie zachowała i figurę, i gibkość podrostka. Ręce miała nie kobiece, a chłopięce, nieduże, ale bynajmniej nie miniaturowe, mocne, twarde przy uścisku dłoni, z dobrze rozwiniętymi palcami, nieco kwadratowymi na koniuszkach, o szerokich, lecz pięknokształtnych paznokciach". Sama Marina - aż nadto świadoma swojej fizycznej niedoskonałości (kolor oczu czy kształt paznokci nie były najwyraźniej wystarczająco skutecznym lekiem na zapomnienie o rzeczywistych czy urojonych skazach wyglądu zewnętrznego) - zapamiętała siebie jako "[...] małą brzydulę o zbyt wielkiej głowie i krótko obciętych włosach, która się nikomu nie podobała [...]". Szesnastolatka już wprawdzie nie chciała być jak jej rówieśniczki (ostentacyjny brak troski o swój wygląd), ale jeszcze cierpiała jak one, jeszcze swemu życiu próbowała nadać powszechnie obowiązujący rytm, jeszcze poszukiwała w oczach mężczyzny akceptacji. Akceptacji nie dla swojej urody, nie dla swojego wyglądu, lecz dla swojej Inności.

Lato 1908 roku spędziła w towarzystwie o kilka lat starszego Piotra Jurkiewicza. W romantycznej scenerii, w czasie wspólnych spacerów padały zapewne słowa, których on już po chwili nie pamiętał i wyznania przez niego niewypowiedziane, lecz przez nią usłyszane. Były być może pocałunki, do których on nie przywiązywał znaczenia, a ona widziała w nich magiczne znaki zapowiadające nieznane. Był banalny, wakacyjny flirt, któremu jej wyobraźnia nadała wymiar mistyczno-zmysłowej iluminacji. W liście z 22 czerwca 1908 roku wyznała mu: "Chcę do Pana pisać otwarcie i nie wiem - zapewne bzdury. Oswoiłam się z Panem przez tych parę dni i czuję do Pana zaufanie, nie wiem dlaczego". A po trzech tygodniach jeszcze dodała: "A jednak dziwię się sobie, że pierwsza podeszłam do Pana".

Temu modelowi zachowań - gdzie słowo "otwarcie" i gest "pierwsza" są najważniejsze - pozostanie Cwietajewa wierna do końca życia. I odtąd też jej wyznaniom miłosnym będą stale towarzyszyć listy, które pisała "[...] nie tylko z doraźnej potrzeby komunikowania się z ludźmi w konkretnych życiowych sprawach, choć te właśnie często bywały bezpośrednim powodem korespondencji. Jej obfitość oraz intensywność świadczyły o niebywale silnym pragnieniu istnienia w słowie również poza profesjonalnie uprawianym pisarstwem. W języku, w słowie pisanym żyła tak, jak inni żyją w czasie i przestrzeni. Piszę, więc jestem - zdawała się mówić, wysyłając te niezliczone sygnały, nieustannie potwierdzające jej zakotwiczenie w życiu, jak gdyby lękała się, że coś, czego doświadczyła, a nie opisała, ulegnie zniszczeniu". Listy te, zdaniem Jadwigi Szymak-Reiferowej, mają "[...] szczególną wewnętrzną dramaturgię, zwłaszcza, gdy korespondencja ciągnie się latami oraz tam, gdzie odzwierciedlają się erotyczne fascynacje autorki, a taki podtekst ma większość listów, których adresatami są mężczyźni".

Jej zachowanie wtedy, w czerwcu i lipcu 1908 roku, można by w pierwszym odruchu uznać za przejaw pensjonarskiej egzaltacji, gdyby nie to, że przez następnych trzydzieści kilka lat z uporem powtarzała wciąż tę samą klasę w szkole uczuć. Nigdy siebie nie zdradziła, nigdy nie zabiła w sobie spontaniczności i tej szczególnej wrażliwości egotycznego artysty-dziecka (jak wielbiona przez nią Maria Baszkircewa), nigdy nie zapomniała o pierwszym pocałunku, nigdy nie opuściła magicznej krainy Piotrusia Pana i nigdy nie dorosła do rutyny pustych słów i gestów. Wtedy też - podejmując nieudaną próbę samobójczą - poznała smak śmierci. W kalendarzu jej serca pozostał na zawsze rok 1908.

Swojego przyszłego męża Marina Cwietajewa spotkała trzy lata później, 5 maja 1911 roku w Koktebelu (na Krymie), gdzie oboje byli gośćmi znanego poety i malarza Maksimiliana (dla przyjaciół - Maksa) Wołoszyna. Marzycielka, wychowana w kulcie Napoleona i Orlątka, dojrzała w niczym niewyróżniającym się Siergieju Efronie bohatera z dziewczęcych lektur i stanowczo za późno zrozumiała, iż nie należy już do mężczyzn, którzy "[...] mieli w sobie coś ojcowskiego, odwieczny strach, że zabłądzimy, przestraszymy się, gdzieś na zakręcie usiądziemy i będziemy płakały [...]" *[Rodzina Siergieja to jedno wielkie pasmo nieszczęść - dziewięcioro dzieci (w tym przyszły mąż Mariny), troje z nich zmarło bardzo wcześnie; ojciec należał do "Narodnej Woli" (uczestniczył m.in. w zabójstwie prowokatora, ale po zamachu wycofał się z działalności politycznej); matka należała do partii eserów, aresztowano ją, gdy Siergiej miał 12 lat (spędziła w więzieniu na Butyrkach około roku, skąd wypuszczono ją za kaucją), cierpiała na halucynacje; w 1909 roku zmarł ojciec, w 1910 zmarł w tragicznych okolicznościach najmłodszy syn - Konstantin (podobno nie planował samobójstwa, ale prowadził grę, w której los okazał się sprytniejszy od niego); na wiadomość o jego śmierci powiesiła się matka; Siergiej chorował na gruźlicę.], lecz do tej neurotycznej generacji, która w partnerkach wywoływała jedynie odruchy opiekuńcze, a jeśli wzbudzała uczucia - to tylko macierzyńskie. Jego dziennik był jeszcze jednym głosem straconego pokolenia przełomu wieków. "Mówi się - pisał w nim Efron - że dzienniki prowadzą jedynie samotni ludzie [...]. Czuję się samotny mimo otaczającej mnie miłości. Samotny jestem ja, moje najskrytsze myśli, moje rozumienie życia i ludzi".

Po ślubie, który odbył się 27 stycznia 1912 roku, Cwietajewa (w zasadzie nie posługiwała się nazwiskiem męża i tylko on na podarowanej jej 1 lutego książce Knuta Hamsuna umieścił dedykację: "Marinie Efron pierwszy prezent od Sierioży") ku zaskoczeniu wielu swych znajomych zmieniła się: schudła, zaczęła się troszczyć o garderobę, kilkakrotnie zmieniała uczesanie oraz - co najważniejsze - zyskała tak upragnioną pewność siebie i poczucie własnej wartości. W tym związku to ona dominowała, to ona zadecydowała, że się pobiorą, to ona narzuciła mu swoje przesiąknięte romantyzmem poglądy na życie i traktowała go, zdaniem bliskich, raczej jak syna niż męża. W lutym 1912 roku prawie równocześnie ukazały się ich książki: dobrze przyjęty tomik poezji Mariny Latarnia czarnoksięska i niezauważone na poły autobiograficzne Dzieciństwo Siergieja, który bohaterką ostatniego rozdziału - siedemnastoletnia Mary, "duża dziewczynka w niebieskiej bluzie marynarskiej" - uczynił żonę. Efron zapowiadał się na niezłego prozaika, ale był pozbawiony tej odrobiny szaleństwa pozwalającej na odnalezienie własnego miejsca w literaturze i dlatego też obcowanie z wielkim twórcą - a w zasadzie, to pozostawanie w jego cieniu - tak łatwo zabiło w nim artystę. Został przytłoczony przez Marinę. Już w czasie podróży poślubnej (Włochy, Francja, Niemcy) okazało się, jak wiele ich dzieli, jak różne są ich światy. Kiedy więc 29 marca 1912 roku zgorszony Siergiej donosił siostrze: "W wagonie na dziesięć par całowało się dziewięć. I to jest dla nich najważniejsze w życiu!", to już wiemy, kim była ta dziesiąta para i jak czuła się adorowana (ale dyskretnie), całowana (ale niepublicznie) Marina. Dedykowane mu wiersze (jest ich około dwudziestu) - jak na relacje między nimi przystało - są całkowicie pozbawione erotyki, nie mieszczą się w nurcie tradycyjnej liryki miłosnej, "nie ma w nich - jak zauważyła Wiktoria Szwiejcer - ani namiętności, ani zazdrości, ani zwyczajowych wyznań miłosnych". Niebudząca i niechcąca budzić pożądania kobieta ma tylko jedną prośbę:

 

Nie przeszkadzaj mi się dziwić,

Bądź w sekrecie małym chłopcem -

I dopomóż mi pozostać,

Dzieckiem małym, chociaż - żoną.

(M. Cwietajewa, Z bajki - do bajki, tłum. P. Fast)

 

Powszechnie jednak sądzono, że są szczęśliwym małżeństwem i narodziny córki Ariadny (5 września 1912) uznano za jeszcze jedno potwierdzenie tej opinii. Nikogo nie dziwiło też, iż wciąż - tak miało pozostać na zawsze - zwracają się do siebie "Pan" i "Pani" (rosyjskie: "Wy"), ponieważ ta forma grzecznościowa świadczyła wyłącznie o przywiązaniu rodziny rosyjskiej do tradycji, a nie o stopniu bliskości dwojga ludzi. Tym bardziej że Cwietajewa przy każdej okazji powtarzała niezmiennie te same magiczne zaklęcia wyznań miłosnych. "Mój mąż - pisała 7 marca 1914 roku do niegdysiejszego męża Apolinarii Susłowej Wasilija Rozanowa - ma 20 lat. Jest niezwykle i szlachetnie piękny. [...]. W Sierioży połączyły się - wspaniale połączyły się - krew żydowska i rosyjska. Jest cudownie uzdolniony, mądry, szlachetny. [...]. Sieriożę kocham nieskończenie i na wieki. [...]. Nigdy nie mogłabym kochać kogoś innego [...] Tylko przy nim mogę żyć, tak jak żyję - zupełnie wolna. Nikt - prawie nikt! - z moich przyjaciół nie rozumie mojego wyboru. Wyboru! Boże, jakbym to ja wybierała!". Tak naprawdę, jestem tego pewien, pisała ten list do siebie i siebie - a nie Rozanowa (myśliciela, któremu nawiasem mówiąc nieobcy był antysemityzm) - chciała przekonać o rozlicznych zaletach męża. Już po kilku miesiącach, już w lipcu, miało się okazać, jak bardzo nieudany był ten seans autohipnozy.

To wtedy zafascynowana starszym bratem męża, Piotrem, wyznała mu w liście z 10 lipca miłość: "Przychodzę - i mówię zupełnie nie o tym, nie tak. Proszę słuchać, moja miłość jest lekka. Nic Pana nie zaboli, nie będzie też nudno. Pogrążam się cała w tym, co kocham. Kocham samą miłością - całą sobą - i brzózkę, i wieczór, i muzykę, i Sieriożę, i Pana. Miłość rozpoznaję po smutku bez nadziei, po zachłystującym się «ach!» [...]. Pana pierwszego pocałowałam po Sierioży". Tak właśnie rozpoczęła się jej wędrówka w poszukiwaniu kolejnych doznań pozwalających zapomnieć o coraz trudniej akceptowanej trywialności oficjalnego związku. Całowanie ust śmiertelnie chorego na gruźlicę (Piotr zmarł 28 lipca), dotykanie jego ciała było nowym doświadczeniem, dostarczało wcześniej nieznanych, mocnych wrażeń, nabierało wymiaru transcendentalnego. A zrozpaczony Siergiej - niemal natychmiast po wypowiedzeniu wojny Rosji przez Niemcy (19 lipca) - zgłosił się na ochotnika do wojska. Trafił tam jednak później, w znacznie bardziej dramatycznych dla siebie okolicznościach. W październiku bowiem na szczęście dla siebie, na szczęście dla sztuki i na nieszczęście dla Siergieja Efrona Cwietajewa została przedstawiona, pachnącej perfumami "White Rose", poetce Sofii Parnok.

W Rosji na początku dwudziestego stulecia wciąż wprawdzie obowiązywał system wartości patriarchalnych, związane z nim zakazy i tabu *[6 grudnia 1895 roku Anton Czechow pisał do Aleksieja Suworina: "Pogoda w Moskwie dobra, cholery nie ma, miłości lesbijskiej też nie ma... Brrr!! Wspomnienie o tego typu osobach wywołuje we mnie nudności, jakbym zjadł zgniłą sardynkę. W Moskwie ich nie ma - i cudownie".], ale w kręgach bohemy artystycznej tolerowano miłość homoerotyczną i twórcy - inaczej niż później, w czasach radzieckich - nie musieli ukrywać swoich odmiennych orientacji seksualnych (np. Michaił Kuzmin czy siostra Władimira Sołowiowa Poliksena). Jednak nawet w środowisku symbolistów łatwiej akceptowano męski homoseksualizm i zgodnie z kanonami moralności wiktoriańskiej pisano o "kobiecej czystości", o "sprzecznej z naturą" i "bezpłodnej" miłości lesbijskiej.

Trzydziestoletnia Parnok miała za sobą baśniowe dzieciństwo (po przedwczesnej śmierci matki podczas kolejnego porodu ojciec ożenił się ze znienawidzoną guwernantką-Niemką, która natychmiast wpisała się w archetyp złej macochy), debiut poetycki w 1907 roku (wydała pięć zbiorków wierszy: Wiersze 1916, Róże Pierii 1922, Łoza 1923, Muzyka 1926 i Pogłosem 1928), nieudane - trwające kilkanaście miesięcy (od września 1907 do stycznia 1909 roku) - małżeństwo z Władimirem Wolkensteinem, wybór prawosławia jako swojej nowej konfesji (była Żydówką) i wyspy Lesbos jako znak swojej inności (mając 16 lat nawiązała swój pierwszy romans - z Nadieżdą Polakową). Początkowo w atmosferze prowokacji obyczajowej, skandali towarzyskich - wszystko według schematu popularnych broszurek epigonów psychoanalizy - wyrównywała rachunki z człowiekiem, przez którego czuła się zdradzona. "W oczach ojca - pisała 23 czerwca 1906 roku do swojego przyszłego męża - jestem postrzeloną dziewczyną i nikim więcej. Mój sposób myślenia i gusty obrażają jego cnoty patriarchalne [...]". Później zrozumiała, że uczucia, jakie żywi do kobiet, nie mają już nic wspólnego z kontestacją czy dziewczęcym buntem i dlatego nie wierzę ani w jej kokieteryjne "niestety" ("nigdy, niestety, nie byłam zakochana w mężczyźnie") z listu do kompozytora Michaiła Gniesina (6 lutego 1910), ani w szczerość wyrażonej po mieszczańsku rok później skruchy: "Kiedy spoglądam wstecz na moje życie, to odczuwam zażenowanie, jak podczas lektury powieści bulwarowej... Wszystko, co jest mi wstrętne w dziele artystycznym, czego nigdy nie może być w moich wierszach, najwyraźniej jest we mnie i szuka wcielenia, i oto spoglądam na moje życie z grymasem wstrętu, jak człowiek z dobrym smakiem patrzy na obcy przejaw złego gustu" (list z 10 marca 1911 roku do swojej przyjaciółki Lubow Guriewicz). Z pruderią - zrozumiała to natychmiast - było jej nie do twarzy. I taką właśnie, pozbawioną maski, poznała ją autorka Albumu wieczornego.

Dopiero teraz, dzięki niej, Marina przeszła wszystkie stopnie wtajemniczenia erotycznego, poznała smak wielkiej namiętności i Sofia - jak na skandalistkę przystało - triumfalnie, z poczuciem wyższości rzuciła pod adresem Efrona: "Nie ty, młodzieńcze, odczarowałeś ją" (Strofy alcejskie). Upokorzony publicznym romansem swojej młodej żony z inną kobietą, doczekał się wreszcie w marcu 1915 roku skierowania w roli "brata miłosierdzia" do pociągu sanitarnego, który miał kursować na trasie Moskwa-Białystok (później Moskwa-Warszawa). Natomiast obie poetki - wciąż prowokując mieszczuchów (np. na przyjęciu u Rimskiego-Korsakowa siedziały objęte w pół i paliły na zmianę jednego papierosa) - wiosnę i lato 1915 roku spędziły razem, goszcząc między innymi przez czerwiec i lipiec u Wołoszyna w Koktebelu w towarzystwie zakochanego w Marinie Osipa Mandelsztama. Z tego okresu pochodzi list Cwietajewej do szwagierki Lili (Jelizawiety) Efron: "Sonia bardzo mnie kocha i ja ją kocham - to jest wieczne i od niej nie mogę odejść". Jeszcze marzyła o dziecku z ukochaną, jeszcze wierzyła, chociaż związek ten - wyjątkowo zresztą burzliwy (o czym już we wspomnianym liście nie było mowy) - był od samego początku, od tamtego październikowego dnia naznaczony piętnem niewierności i nieodległego melodramatycznego rozstania. Parnok była żądnym podbojów Don Juanem, w jej mało monogamicznym życiu stale były obecne kobiety, co wywoływało gwałtowne przypływy zazdrości u młodej kochanki. To nieuchronne wydarzyło się 5 lutego 1916 roku, kiedy Marina Cwietajewa niespodziewanie ją odwiedziła - zastała tam inną (może aktorkę Ludmiłę Erarską) i pewnie usłyszała, że to już koniec, że "Sonet już został dopisany, walc został dosłuchany / I docałowane są już usta" i że "Ustom przyjemnie być niczyimi". Porzucona - po kilku miesiącach zaszła w ciążę (żeby zranić tę, z którą dziecka mieć nie mogła; żeby zabić tę miłość) i pisała o Parnok z coraz większą nienawiścią, z jaką można pisać tylko o kimś, komu się zawdzięcza odkrywanie lądów nieznanych, kogo się idealizowało i ubóstwiało, a ten ktoś zawiódł i przestał być bogiem. Kogo się nadal mocno kocha. "To było tak - przypominała w liście do Michaiła Kuzmina swój pierwszy wyjazd do Petersburga w końcu 1915 roku i swoje pierwsze z nim spotkanie - Dopiero co przyjechałam. Byłam z pewnym człowiekiem, to znaczy, to była kobieta. - Boże, jak płakałam! - Ale to nieważne. No, jednym słowem, za nic nie chciała, żebym jechała na ten wieczór i dlatego szczególnie mnie namawiała. Sama nie mogła - bolała ją głowa - a kiedy boli ją głowa - a ją zawsze boli - jest nieznośna. [...]. A mnie głowa nie bolała - nigdy nie boli! - i strasznie nie chciałam zostać w domu [...]".

Po miłości, która miała trwać wiecznie, pozostały okruchy wspomnień i cykl Przyjaciółka składający się z siedemnastu wierszy powstałych między 16 października 1914 a 6 maja 1915 roku:

 

W wigilię rozłąki powtórzę,

Gdy miłość ustała,

Że ręce twe - władcze i duże -

Nad wszystko kochałam.

(M. Cwietajewa, Przyjaciółka, tłum. P. Fast)

 

Ale to Sofia Parnok - nie Cwietajewa - po latach, jesienią 1929 roku (wiersz Tyś młoda, długonoga! Z takim...), przywoływała ich przeszłość. Natomiast Marina wspomnienia pozostawiła za zamkniętymi w lutym drzwiami i odtąd swoje uczucia podporządkowała kategorii czasu teraźniejszego. "Kocham" i - czasami - "jestem kochana" stało się magiczną formułą, receptą (mało skuteczną) na życie. Demonstracyjnie odrzuciła w miłości czas przeszły i przyszły, a swoją inność przestała ukrywać za atrybutami przypisanymi w naszym kręgu kulturowym kobiecie pragnącej być zauważoną i zaakceptowaną (makijaż, garderoba). "Nie znałam kobiety - pisała o niej Maria Biełkina - którą równie mało obchodziłoby, jakie wywiera wrażenie, która równie mało wiedziałaby o arsenale kobiecych sztuczek i równie mało dbała o swój wygląd. Można było pomyśleć, że nawet nie zaglądała do lustra". Już nie chce być zdobywana, chce zdobywać.

Rok 1916 upłynął pod znakiem wciąż nowych podbojów. W marcu koił jej ból - urzekający umiejętnością platonicznego wyrażania uczuć - poeta Tichon Czurilin. Po nim byli inni: Osip Mandelsztam, Mawrikij Minc, Nikodim Płucer-Sarna. Temu pierwszemu "podarowała" (to jej określenie) Moskwę i parę wierszy, na które on (z powodu żony "niedawnej i zazdrosnej") nie mógł odpowiedzieć. Temu drugiemu, mężowi siostry *[Po nieudanym i krótko trwającym małżeństwie z Borisem Truchaczowem Anastasija Cwietajewa jesienią 1915 roku wyszła za mąż za Minca.], poświęciła jeden z najpiękniejszych swoich erotyków:

 

Jak dobrze, że pan nie jest chory na mnie,

Jak dobrze, że choruję nie na pana.

. . .

Podoba mi się, że pan, stojąc przy mnie,

Spokojnie obejmuje inną damę,

. . .

Dziękuję panu sercem mym i ręką,

Że pan - choć nie wie o tym wcale! -

Pokochał mnie za nocną mą udrękę,

Spotkania rzadkie ze mną wieczorami.

Za nasze nocne niespacery rzadkie,

Za słońca blask nad naszymi głowami -

I za to, że choruje pan nie na mnie

I za to, że jam chora nie na pana!

(M. Cwietajewa, Jak dobrze, że pan nie jest chory na mnie..., tłum. P. Fast, 1915)

 

A temu trzeciemu - zapewne kilka nocy.

Pragnąca zachować anonimowość znajoma Cwietajewej opowiadała: "Ja sama nie lubię kobiet, są zawistne, a ona nie była taka, nie zazdrościła, ona je kochała. U Sofii Parnok wciąż były historie z Sonieczką Holliday, która bardzo cierpiała, kiedy Sofia Parnok ją porzuciła [...]. O swoich romansach Marina nie opowiadała. [...]. To Asia [siostra Mariny - T. K.] mogła ze wszystkimi spać, i z mężczyznami, i z kobietami bez miłości. Marina nie była taka, kiedy nie kochała, nie dążyła do fizycznego zbliżenia. Oczywiście, miała romanse. I to wiele. I realne, i nie. [...]. Mnie Siergiej Jakowlewicz [Efron - T K.] nie interesował, choć był piękny, młody... Marina go kochała, oczywiście, ale gdy go nie było, zakochiwała się w innych [...]".

13 kwietnia 1917 roku Cwietajewa urodziła córkę. "Najpierw - pisała - chciałam ją nazwać Anna (na cześć Achmatowej). - Ale przecież losy się nie powtarzają!" Po porodzie Marina jeszcze przez trzy tygodnie pozostawała w szpitalu. Pisała stamtąd listy do niespełna pięcioletniej (ale już czytającej) Asi. 16 kwietnia wyjaśniała: "Twoją siostrę Irinę przyniósł mi bocian - wiesz, taki duży, biały ptak z czerwonym dziobem, na długich nogach". Chorowita Irina z trudem chodziła, miała kłopoty z mówieniem. Głodne lata wojny domowej i komunizmu wojennego były zabójcze dla takich dzieci. Marina była fatalną matką, irytowały ją niedomagania córki ("[...] Nie było z nią ciekawie, jak z Alą, a potem z Murem, nie można było nią się pochwalić przed znajomymi") i przy pierwszej nadarzającej się okazji oddała ją do przytułku. Trafiły tam zresztą początkowo obie córki, jednak Ala zachorowała i znalazła się w szpitalu. Już nie wróciła do sierocińca, co uratowało jej życie. Irina zmarła tam w lutym 1920 roku. Może piętnastego, a może szesnastego. O jej śmierci Cwietajewa dowiedziała się przypadkiem i natychmiast winą za śmierć córki obarczyła siostry męża, którym zresztą wcześniej nie pozwoliła zaopiekować się chorym dzieckiem. 25 lutego pisała do Wiery Zwiagincewej, aktorki i poetki (a w przyszłości powiernicy Sofii Parnok): "Z ludźmi jest mi teraz źle, nikt mnie nie kocha, nikt - po prostu nikt mnie nie żałuje, czuję wszystko, co o mnie myślą, ciężko mi". Po latach Ariadna Efron zwierzała się znajomej na temat matki: "Jej stosunek do dzieci nie był macierzyński. Na Irinę brakowało sił. Mnie traktowała jak sobie równą, a Mura - jak matka-fanatyczka. W ogóle przecież lubiła młodych mężczyzn, a w jej namiętności do Mura było coś niezdrowego - freudowskiego".

W wojnie domowej Efron opowiedział się po stronie białych, z nimi też sympatyzowała Cwietajewa. Mąż walczący w przegranej sprawie "obozu łabędziego", mąż nieobecny - w styczniu 1918 roku przyjechał ukradkiem na kilka dni do Moskwy i 18 stycznia widzieli się po raz ostatni przed ponadczteroletnią rozłąką - znów stał się bohaterem (nieobecnych kocha się łatwiej) dziennika poetki. "Jeżeli Bóg - obiecywała zaginionemu w wojennej zawierusze - uczyni ten cud - pozostawi Pana wśród żywych, będę chodzić za Panem jak pies". Dwadzieścia lat później, 17 czerwca 1938 roku, myśląc już o powrocie do kraju w ślad za mężem i córką, dopisała na marginesie złożonego przyrzeczenia: "No i pójdę, jak pies (po 21 latach)".

26 listopada 1918 roku podjęła pracę w Ludowym Komisariacie do Spraw Narodowościowych. Wytrzymała tam pięć i pół miesiąca: "Próbowałam, żyły sobie wypruwałam - nic. Nie rozumiem. Nie rozumiem, czego ode mnie chcą... I, najważniejsze, nikt nie wierzy, że nie rozumiem, śmieją się... kropka w kropkę, jak w wieku piętnastu lat z algebrą (siedmiu - z arytmetyką). Pełne oczy i pusta kartka. To samo z krojem - nie rozumiem, nie rozumiem: gdzie w lewo, gdzie w prawo, w skroniach śruba, głowa jak z ołowiu. To samo ze sprzedażą na rynku, kiedyś z zatrudnieniem służącej, z całym moim stopudowym życiem ziemskim: nie rozumiem, nie mogę, nie wychodzi... wielka przysięga: nie będę pracować na posadzie. Nigdy. Choćbym miała umrzeć". Lata 1919-1920 poetka przeżyła jedynie dzięki pomocy innych. Z nieumiejętności radzenia sobie - jak pisze Saakianc - uczyniła cnotę. "Mój dzień: - pisała w końcu listopada 1919 roku - wstaję - górne okno ledwie szarzeje - chłód - kałuże - pył od piły - wiadra - dzbanki - szmaty - wszędzie dziecięce sukienki i koszulki. Piłuję. Rozpalam. Myję w lodowatej wodzie ziemniaki, które gotuję w samowarze... Samowar rozpalam gorącym węglem, który w tej właśnie chwili wyciągam z pieca... Potem sprzątanie... potem pranie, mycie naczyń: miska do mycia szklanek i prymitywny dzbanuszek bez rączki «do przedszkola»... Trasa: do przedszkola (Mołczanowka 34) zanieść naczynia, - Starokoniuszennym na Priczistienkę po zwiększoną [rację], stamtąd do stołówki Praskiej (na kartkę od szewców), z Praskiej (Sowieckiej) do byłego Generałowa - czy nie wydają akurat chleba - stamtąd znów do przedszkola, po obiad - stamtąd schodami dla służby, obwieszona dzbankami, menażkami i puszkami - ani jednego wolnego palca! i jeszcze przerażenie: czy nie wypadła z koszyczka torebka z kartkami?! - schodami dla służby - do domu. Od razu do pieca. Węgiel jeszcze się tli. Rozdmuchuję. Rozgrzewam. Wszystkie obiady - do jednego garnka: zupa jak kasza... Karmię i układam Irinę... Parzę kawę. Piję. Palę. O dziesiątej dzień się kończy. Niekiedy piłuję i rąbię na jutro. O jedenastej albo dwunastej też jestem w łóżku. Uszczęśliwiona żarówką przy samej poduszce, ciszą, zeszytem, papierosem, niekiedy - chlebem...".

Pod koniec lat dziesiątych Marina Cwietajewa - przypominam kłopoty z robótkami ręcznymi: a więc nie miała szans na zostanie Penelopą - poznała Jurija Zawadskiego i, oczywiście, zakochała się. To z myślą o nim, a może jeszcze bardziej o aktorce Sofii (Soni) Holliday - obie później rywalizowały o jego względy (to nic, że zakochanego w młodym poecie Pawle Antokolskim) - pisała swoje dramaty Feniks, Fortuna, Przygoda, Kamienny anioł. "Przede mną - wspominała poetka - malutka dziewczynka. [...]. Z dwoma czarnymi warkoczami, z dwojgiem ogromnych czarnych oczu, z płonącymi policzkami. Przede mną - żywy pożar. Płonie wszystko, płonie - cała... I spojrzenie z tego pożaru - takiego zachwytu, takiej rozpaczy, takie: boję się! takie: kocham!". Nieznajomych Holliday łatwo przekonywała, że ma czternaście lat i jej wierzono, bo niezwykle przekonująco grała narzuconą sobie rolę lolitki. W Opowieści o Sonieczce Cwietajewej czytamy: "Nigdy z nią nie całowałyśmy się: tylko witając się i żegnając. Ale często obejmowałam jej ramiona, w geście obrony, ochrony, starszeństwa..." *[Biografowie wymieniają jeszcze inne kobiety obecne w życiu Mariny Cwietajewej: Nadię Iłowajską, Asię Turgieniewą (żonę Andrieja Biełego), Tanię Kwaninę, Sałomeę Andronnikową.].

Zapewne też wtedy zapisała: "Męskie we mnie: Obawa przed obrażeniem pocałunkiem. Uczucie: zaufałeś mi, a ja - . Tak było z Wołodią Aleksiejewem [1892-1920, aktor - T K.], z którym ani razu - dlatego, że naprawdę mi zaufał. Uczucie - po pocałunku - haniebnego zwycięstwa, zawstydzającego triumfu. Nuda zwycięstwa. Nieumiejętność bycia kochaną: nie ma nic do roboty".

Wiosną 1920 roku w życiu Cwietajewej pojawił się malarz Nikołaj Wyszesławcew, w którym beznadziejnie i bez wzajemności zakochała się. Poświęciła mu 27 wierszy.

 

Jedni są z głazu, drudzy są z gliny -

A ja błyskam i srebrzę się cała!

Mój los - to zdrada, imię - Maryna,

Ja - morska piana niestała.

(M. Cwietajewa, Jedni są z głazu, drudzy są z gliny ..., tłum. J. Salamon)

 

W końcu listopada 1920 roku poznaje młodego, dwudziestoczteroletniego, poetę Jewgienija Łann-Łozmana, który przywiózł wiadomość od Maksa Wołoszyna z Krymu. Romans z młodym poetą trwa dwa tygodnie. Ośmioletnia Ala Efron prowadzi w tym czasie ożywioną korespondencję z Pra, matką Maksa. "Dzień za dniem przechodzą - pisze pod koniec listopada 1920 roku - niczym sobowtóry. Wiadomo, że Marina będzie rąbać cudze szafy i kosze, ja będę sprzątać pokoje. [...]. Do nas prawie nikt nie przychodzi. Prawdziwych przyjaciół nie ma. [...]. Marina sprzedaje francuskie książki. Żyliśmy dłuższy czas bez światła. W Moskwie źle się żyje, nie ma drewna. Rankami chodzimy na rynek. [...]. Wszyscy handlują. Marina nie umie handlować, albo ją oszukują, albo zrobi się jej kogoś żal i oddaje za darmo. Nasz dom jest cały rozwalony i stare są wszystkie suknie".

Pod koniec stycznia 1921 roku nowa i jak zawsze krótka fascynacja. Tym razem Boris Biessarabow, "18 lat, komunista. Bez butów. Nienawidzi Żydów" (list do Łann-Łozmana). I potem jak zawsze ogromne rozczarowanie przechodzące w niechęć, może w nienawiść: "Wsłuchuję się nie tylko w ból, ale także w młodego czerwonoarmistę (komunistę), z którym przyjaźniłam się przed Pańską książką, w którym widziałam i Rosję Radziecką i Świętą Ruś, a teraz widzę, że jest to po prostu zarozumiały stróż, a przepędzić nie mogę. Słyszę głupi, chamski śmiech i pokrzykiwanie: - «Ech, do diabła! Nie kapuję» - i czuję się znieważona do zlodowacenia, a nic nie mogę zrobić" (list do Wołkonskieg). I zaraz nienawiść przechodzi w nową fascynację, której tym razem na imię Emilij. Emilij Mindlin.

Ale rok dwudziesty pierwszy upływał poetce pod znakiem głębokiego, tym razem platonicznego (nie z jej winy) uczucia, "bezużytecznego pożaru" do dużo od siebie starszego, sześćdziesięcioletniego księcia Siergieja Wołkonskiego (1860-1939), wnuka znanego dekabrysty. "[...] Kochałam - pisała - [...] nie znoszącego kobiet. Z całą nieodpowiedzialnością, z całą żarliwością kochałam i wreszcie zdobyłam go - we władanie wieczne! Pokonałam uporem miłości. Kobiet nie nauczył się kochać, nauczył się kochać miłość!" On, jak opowiadał zgorszony ojciec Aleksandr Turincew (wcześniej sam nieźle zapowiadający się poeta), "wolał chłopców"; ona nieprzytomnie zakochana gotowa była złożyć mu w ofierze - zamiast siebie, przez niego niechcianej - "kogoś odpowiedniego", kogoś "pięknego i życzliwego", kogoś "takiego, jak Emilij Mindlin, z Krymu, 18 lat".

14 lub (jak podają współcześni, przywiązani do obowiązującego wcześniej w Rosji kalendarza juliańskiego) 1 lipca 1921 roku przekazano jej list od męża, który jak wielu jego towarzyszy broni odnalazł - po miesiącach tułaczki - przystań w życzliwej i przyjaznej wygnańcom z Rosji Czechosłowacji. Cwietajewa jest szczęśliwa. Natychmiast pisze odpowiedź. Wyznaje miłość. W brudnopisie. W kilku wariantach stylistycznych. Jedni dojrzą w tym zabiegu świadome studzenie uczuć i zabijanie ich spontaniczności, inni - troskę genialnej artystki, by "odpowiednie dać rzeczy słowo": "Jeśli ze szczęścia się nie umiera - to - [...] - ze szczęścia kamienieje. [...]. Skamieniałam. - Łzy - Łzy po trzech godzinach", "Mój Sieriożeńko! Jeśli ze szczęścia się nie umiera, to - w każdym razie - kamienieje. Skamieniałam. Ostatnie wieści o Panu [...]: Pański list do Maksa [Wołoszyna - T. K.]. Potem pustka. Nie wiem, od czego zacząć. -Wiem, od czego zacząć: od tego, czym zakończę: mojej miłości do Pana". Była jak zawsze szczera, wierzyła w każde swoje słowo i przez tych kilka godzin, kiedy pisała kolejne warianty listu, naprawdę kochała męża. Jednak miłość do niego zakleiła razem z listem w kopercie i natychmiast o niej zapomniała. Teraz znów kochała Wołkonskiego. A może już kogoś innego. Najmocniej, najczulej, najszczerzej.

Przez następnych kilkanaście miesięcy zdesperowany Siergiej Efron nakłaniał żonę do wyjazdu z Rosji Radzieckiej i wreszcie 11 maja 1922 roku opuściła ona z Ariadną Moskwę, by po czterech dniach dotrzeć przez Rygę do Berlina. Wśród osób ją żegnających nie było siostry - jak niejednokrotnie wcześniej, tak i teraz poróżnił je mężczyzna, o którego względy walczyły ze sobą. Wśród witających na dworcu berlińskim nie było męża. Spóźnił się. Trzy tygodnie. I dopiero, kiedy już 7 czerwca dotarł do Niemiec, to zrozumiał, że byłoby lepiej dla niego, gdyby Cwietajewa została w Moskwie. Tam nie spotkałaby Abrama Wiszniaka, redaktora wydawnictwa "Gielikon", z którym tu nawiązała - jak to elegancko określono - "przelotny romans". Gdyby to była cała prawda o tym związku, to Efron nie wyjechałby po dwóch tygodniach sam do Pragi, a my wszyscy bylibyśmy pozbawieni możliwości przeczytania kilku jej listów z przełomu czerwca i lipca: "Nie przeceniam Pana w swoim życiu - Jest Pan lekki nawet na mojej stronniczej (miłosiernej!, niesprawiedliwej!) wadze. Nawet nie wiem, czy jest Pan w moim życiu? W przestrzeni duszy mojej [...] - nie. Ale w tym: obok duszy, w jakimś między, w tym, co przedsenne, [...], tam Pan nie tylko jest, tylko Pan tam jest. (Teraz!)" (17 czerwca 1922); "Mój mały, takich listów do nikogo nie pisałam. Znam wszystko: i Pańską powierzchowność, i niepoważność, i pustkę (bowiem Pan jest - pusty), ale Pańska ziemska powierzchowność (wyrachowana wrażliwość na duszę innego) jest mi droższa od innych dusz" (19 czerwca 1922); "Moje dziecko (pozwoli Pan!) - mój chłopcze! Jeśli niekiedy nie odpowiadam wprost, to dlatego, że pewnych słów w pewnych ścianach nie znosi powietrze. (Ściany wszystko znoszą [...]"; "Być może powiesz mi: - Taka jak ja nie jest Ci potrzebna. I na to zgoda. Na jedno nie ma zgody - na kłamstwo. Chcę, żebyś kochał mnie całą, taką, jaka jestem. To jedyna możliwość (być kochaną - lub niekochaną). Czuję się Pańska, jak nigdy niczyja. Już nie boję się słów. [...] Mimo wszystko od Ciebie odejdę (z Ciebie - wyjdę). Odejdę od nieśmiałości, zakłopotania - o moim bólu nie będziesz wiedzieć. [...]. Przyciskam Twoją rękę do ust. Pisz do mnie. Pisz więcej. Będę spać z Twoimi listami, jak spałabym z Tobą. Potrzebuję od Ciebie czegoś żywego" ("20-go czerwca 1922 r., godz. 4.30 rano {a o 2 godz. rozstaliśmy się!}"); "Pan leży, wchodzę, siadam z brzegu, podnoszę do ust rękę, wtulam się, podziwiam, kocham. Za oknem - wielkie życie, obce, nic nas nie obchodzi, wszystko jest takie proste: Pan, ja. I cała noc przed nami. Opowiadam Panu jakieś nonsensy, śmiejemy się - nic miłosnego! - noc jest nasza, robimy, co chcemy. Ale noc jest jeszcze swoja, własna, z własnymi regułami, i oto - przez śmiech, dowolność, pianę - prawda: jedyna: usta do ust. Pan uroczo całuje (proszę zniszczyć moje listy), bez naciskania - delikatnie [...], wytrwale i ostrożnie, z każdą setną sekundy głębiej, jak człowiek, który chce pić - i nie od razu..." (26 czerwca 1922); "To wkrótce się skończy - przeczuwam to - odejdzie z powrotem, pod powieki, za usta - Pan nic nie straci, wiersze pozostaną. Zycie wspaniale rozwiąże zadała nie, nie grozi Panu ukrzyżowanie (niech mi Bóg wybaczy i Pańskie poczucie taktu - niestosowność porównania). Kochany! Poza miłymi marnościami: zazdrościami, czułościami, wiernościami - oto co, pod pustym niebem: Jest mi Pan drogi. Ale przy Panu nie mam czym oddychać. Wiem, że w ważnych godzinach życia (kiedy Pan nie będzie miał czym oddychać, jak zwierzę duszące się we własnym futrze) - mając za sobą męskie przyjaźnie, kobiece miłości i rodzinne świętości -przyjdzie Pan do mnie. Po swą nieśmiertelną duszę. A teraz - dobranoc" (9 lipca 1922).

Do Czechosłowacji wyjechała 31 lipca 1922 roku *[Kraj ten wypłacał wielu emigracyjnym twórcom rosyjskim stypendia (np. Marina Cwietajewa - 600 koron, według innych źródeł 1000 koron; Jewgienij Czirikow - 1200 koron; Wasilij Niemirowicz-Danczenko - 1500 koron; obiad w studenckiej stołówce kosztował 3,50). Na jednym z wieczorów organizowanych przez fednotę Czesko-Rosyjską Cwietajewa poznała Annę Teskovą (1872-1954). Tak zaczęła się ich wieloletnia znajomość. Między 15 listopada 1922 roku a 12 czerwca 1939 roku Cwietajewa napisała do niej 135 listów.], by tam w ciągu trzech lat przeżyć swoje najbardziej burzliwe romanse. Wcześniej przypuszczała - teraz już była pewna, że bez miłości nie potrafi tworzyć (a więc: żyć), że musi kogoś kochać i że musi powtarzać rytualne wyznania, gesty powitań i rozstań. "Jeśli ci dzisiejsi nie mówią «kocham» - pisała w eseju z roku 1934 - to ze strachu, po pierwsze, żeby się nie wiązać, po drugie, żeby nie dać za wiele; nie obniżyć własnej ceny. Z największego egoizmu. Tamci (my) nie mówili «kocham» zdjęci mistycznym strachem, bali się, że nazywając miłość zabijają ją, i głęboko przekonani, że istnieje coś wznioślejszego od miłości, nie chcieli tego pomniejszyć, powiedziawszy «kocham», powiedzieć za mało". Zawsze beznadziejnie zakochana, przypisywała partnerowi równie wielkie i romantyczne uczucie (a z reguły było inaczej) i gdy jej miłość po kilku tygodniach czy miesiącach gasła, sądziła, że On (jak w niedawnej przeszłości Wiszniak i w nieodległej przyszłości Bachrach, Słonim, Rodziewicz...) nie podniesie się po takim ciosie. A On zmęczony (znużony, znudzony, przerażony, zniecierpliwiony) jej zaborczością, prawdopodobnie oddychał z ulgą i powracał do kobiet o temperaturze uczuć nie przekraczającej 37 stopni. W jej życiu zaś pojawiał się ktoś następny, kogo znów kochała do szaleństwa pierwszą miłością. To był jej danse macabre, w którym fizyczna obecność obiektu pożądania nie była zresztą nieodzowna. Aleksanda Bachracha znała jedynie z publikacji, ale ten epistolarny romans (z bardzo zaskoczonym adresatem w tle) przebiegał wedle wszelkich praktykowanych przez nią reguł gatunku: w listach wyznawała mu miłość, w listach spędzała z nim noce i (już do szaleństwa zakochana w Konstantinie Rodziewiczu) listownie z nim zrywała. Było to tak. Początkujący, dwudziestojednoletni krytyk literacki opublikował recenzję Rzemiosła, tomiku wierszy znanej poetki emigracyjnej. Ona - pochłonięta w tym czasie listowną grą wstępną prowadzoną może z Aleksiejem Czabrowem, a może z kimś innym - odczytała jego tekst jako zaproszenie do wyznań miłosnych. Nieznanego sobie recenzenta uczyniła jeszcze jednym bogiem w swoim panteonie, jeszcze jednym herosem w swojej mitologii i 9 czerwca 1923 roku wysłała do niego pierwszy list. Te następne, sierpniowo-wrześniowe - pozostające najczęściej bez odpowiedzi przerażonego erupcją jej epistolarnych uczuć Bachracha - są, jak zawsze u Cwietajewej, neurotycznym zapisem kolejnych stanów (nadziei, rozczarowania, lęku, rozpaczy) kobiety zakochanej, jej "kroniką wypadków miłosnych": "[...] Nacierpiałam się w tym miesiącu. [...] Na żaden z moich ostatnich listów nie otrzymałam odpowiedzi [...]. Proszę przez sekundę być mną i zrozumieć, ani linijki, ani słowa, cały miesiąc, dzień za dniem, godzina za godziną. [...]. Bez przerwy o panu myślałam [...]. I odczuwałam taki ból utraty, taki żal za żywą moją duszę, taką gorycz, że - gdyby nie wiersze. O, tak tego chciałam: obcego i tępego ciała, bez duszy [...]. Przyjacielu, nie jestem malutką dziewczynką (chociaż z czegoś nigdy nie wyrosnę), parzyłam, parzyłam się, płonęłam, cierpiałam - wszystko było! - ale tak się roztrzaskać, jak roztrzaskałam się o Pana - nigdy o nikogo. [...]. W ostatnich dniach [...] odczuwałam wobec Pana żartobliwą pogardę, wiedziałam, że i na ten list Pan nie odpowie i z moich ust [...] już niepowstrzymanie wyrywało się: cham! [...]. Byłam o krok (wczoraj!) od innego człowieka - po prostu ust. Odprowadzałam go na dworzec, staliśmy w świetle księżyca, jego zimna jak lód ręka była w mojej, ręce nie rozstawały się, słowa pożegnania już się skończyły, patrzyliśmy, nie patrzyliśmy, i ja: «Gdyby...» i jakoś tak tracąc oddech... «Gdyby...» (teraz nie był taki duży księżyc.) i cichutko uwalniając rękę: «Dobranoc!» -Proszę mnie nie osądzać. Gdyby... Pan mnie znał (Zrozumiałby Pan, że Pana teraz nie kocham, kocham innego. 1932 r., natomiast w oryginale: 1923) Zrozumiałby Pan, że do ust tego miłego, czułego, wesołego, obcego człowieka popchnęła mnie po prostu - rozpacz. To było wczoraj, przed północą. Odjeżdżał ostatni pociąg". I jeszcze: "Nie jestem księgą przychodów i rozchodów, jestem samym rozchodem i samym kredytem" (27 sierpnia 1923); "Przecież ja się nie nadaję do życia. We mnie wszystko jest pożarem! Mogę być związana z dziesięcioma (niezłe «związki») naraz i każdego z najgłębszej głębi zapewniać, że jest - jedyny. A najmniejszego choćby odwrócenia głowy ode mnie - nie toleruję. To mnie boli, rozumie Pan? Jestem człowiekiem odartym ze skóry, a wy wszyscy macie pancerze. Wszyscy macie: sztukę, towarzystwo, przyjaźnie, rozrywki, rodzinę, powinności, ja zaś, do samej głębi, nie mam ni-cze-go. Wszystko tracę jak skórę, a pod skórą - gołe mięso albo ogień: jestem Psyche. Nie mieszczę się w żadnej formie, nawet w tej najobszerniejszej - moich wierszy! Nie mogę żyć. Wszystko nie jak u ludzi. Mogę żyć tylko we śnie, w zwykłym śnie, który się śni: oto spadam z czterdziestego piętra w San Francisco, jest świt, i ktoś mnie goni, jakiś obcy - i - od razu - całuję, zaraz zostanę zabita - i lecę. Nie opowiadam bajek, śnią mi się cudowne i straszne sny, z miłością, śmiercią, to moje najprawdziwsze życie, bez przypadkowości, jak fatum, w którym wszystko się spełnia" (10 września 1923);

 

Mój Drogi Przyjacielu, Niech Pan zbierze całą swoją odwagę i wysłucha mnie: coś się skończyło.

A teraz, najtrudniejsze już za nami, proszę słuchać dalej.

Kocham innego [Konstantina Rodziewicza - T. K.] - prościej, brutalniej i bardziej szczerze powiedzieć się nie da.

Czy przestałam Pana kochać? Nie. Pan się nie zmienił i nie zmieniłam się - ja. Zmieniło się jedno: moje skupienie aż do bólu na Panu. Nie przestał Pan dla mnie istnieć, to ja przestałam istnieć w Panu. Moja chwila z Panem dobiegła końca, pozostaje moja wieczność z Panem. [...].

Jak to się stało? [...]. Nie wiem. [...]. Co z tego wyjdzie - nie wiem. Wszystko jedno: bardzo boli. Wychodzę naprzeciw cierpieniu 54 (20 września 1923).

 

Dwa dni później (już dwa dni później? już dwa dni później!) pisze list do Konstantina Rodziewicza, swojej nowej miłości: "Arlekinie! - Tak Pana nazwałam. Pierwszy Arlekin w życiu, przez które przewija się niezliczona ilość Pierrotów! Po raz pierwszy kocham człowieka szczęśliwego i może po raz pierwszy szukam szczęścia, a nie strat, chcę wziąć, a nie dać, być, a nie zginąć!" Nigdy wcześniej nie pisano po rosyjsku z taką otwartością o seksie, nigdy wcześniej Rosjanka z taką naturalną prostotą nie pozbywała się tabuistycznego gorsetu pruderii: "Mój Arlekinie, mój Awanturzysto, moja Nocy, moje szczęście, moja namiętności. Teraz się położę i wezmę Ciebie do siebie. Najpierw będzie tak: moja głowa na Twoim ramieniu, coś mówisz, śmiejesz się. Przyciskam Twoją rękę do ust - zabierasz, nie zabierasz - Twoje usta na moich, głębokie dotknięcie - śmiech zamarł, słów - nie ma - i bliżej, i głębiej, i goręcej, i delikatniej - i zupełnie już nie do wytrzymania rozkosz, którą tak cudownie, tak cudownie, tak biegle przedłużasz. Przeczytaj i przypomnij sobie. Zamknij oczy i przypomnij sobie. Twoja ręka na mojej piersi - przypomnij sobie. Dotknięcie ustami piersi. [...]. Przyjacielu, cała jestem Twoja".

To był z całą pewnością mężczyzna jej życia, który ją najlepiej rozumiał ("Pan jest jedyny, który poprosił mnie o mnie całą, który mi powiedział: miłość - jest. Tak Bóg wchodzi do życia kobiet"), który obudził w niej odruchy wcześniej odrzucane jako zbyt sentymentalne, nauczył być po kobiecemu słabą i bezbronną ("Spałam dziś w Pańskim szlafroku. Nie wkładałam go od tamtego czasu, ale dziś poczułam się taka samotna i zrozpaczona, że włożyłam go, jako cząsteczkę Pana") i który być może był ojcem jej najmłodszego dziecka (tak twierdzi m.in. Wieronika Łosska).

Równie zachwycone były nim siostra Mariny ("Widziałam bohatera Poematu Góry - K. B. R. Takiego - właśnie takiego, jedynie z surowszą i ciemniejszą twarzą - wyobrażam sobie Andrieja Bołkonskiego. Ale ten człowiek był dotknięty skrzydłem polskiego chłodnego czaru. Niewysoki, delikatny") i - do czasu poślubienia go - Maria Bułgakowa (1898-1979, córka znanego filozofa Siergieja), która męża i jego kochankę wspominała raczej chłodno: "[...] Byłam zakochana w kochanku Mariny. Potem wyszłam za niego za mąż. To był człowiek amoralny [...], czarująca świnia [...], kompletna miernota [...]. Pewnego razu było mi bardzo przykro, już po naszym ślubie, gdy w jego kieszeni znalazłam przywołujący płomienny bilecik od niej. Zawsze tak postępowała. Jakież to obrzydliwe! [...] Wobec męża była okropnie grubiańska, ona zresztą w stosunku do wszystkich była grubiańska". Najbardziej obiektywną i wiarygodną, bo niezaangażowaną emocjonalnie, ocenę tego związku pozostawił Mark Słonim, pisząc, iż Rodziewicz "[...] był oszołomiony i przestraszony falą niepohamowania Mariny, która napłynęła na niego i uciekał przed burzą i grzmotami do cichej przystani burżuazyjnego życia i przyzwoitego małżeństwa".

Bachrachowi (jeszcze nie został zapomniany) Cwietajewa powierzyła na przełomie lat 1923/1924 rolę powiernika, w której czuł się znacznie pewnej niż w swoim wcześniejszym wcieleniu - "mrocznego obiektu pożądania". W październiku pisała więc o coraz wyraźniej uświadamianej sobie miłości do Borisa Pasternaka, a 10 stycznia już w czasie przeszłym i już chyba po raz ostatni o Rodziewiczu, bohaterze jej Poematu Góry i Poematu Końca: "W miłości są, mój drogi, kochani i kochający. I są jeszcze ci trzeci: kochankowie. On był kochankiem miłości. [...]. Z nim byłam szczęśliwa. (Nigdy o tym nie myślałam!). Z nim chciałabym mieć syna. (Nigdy się to nie zdarzy!)".

Już później, w liście do Wiery Bunin (1881-1961), żony noblisty, wyrazi też żal, że przed laty nie porzucając rodziny, dokonała fatalnego wyboru: "Być może (głupia byłam!) beze mnie byliby szczęśliwi: o wiele szczęśliwsi niż ze mną! Teraz mówię - z pewnością. Ale któż mógł mnie - wtedy przekonać?! Byłam tak pewna (a oni mi uwierzyli!), że jestem niezastąpiona, że beze mnie - umrą. A teraz jestem dla nich - szczególnie dla S., bo Ala już dawno mnie strząsnęła - ciężarem, karą boską.

Przecież żyjemy całkiem osobno. Mur? Odpowiem już postawionym znakiem zapytania. Nic nie wiem. Wszyscy oni chcą żyć, działać, spotykać się z ludźmi, «budować życie», choćby własne [...]".

Siergiej dużo wcześniej zrozumiał, że w życiu uczuciowym Mariny nie ma już dla niego miejsca, ale z jakąś masochistyczną pedanterią rejestrował przez wszystkie te lata niespokojny rytm serca żony.

 

Drogi Maksie - pisał do Maksimiliana Wołoszyna - Twój cudowny, serdeczny list otrzymałem już dawno, ale jakoś przez cały ten czas nie mogłem Ci odpowiedzieć. Jedynym człowiekiem, któremu mógłbym wszystko powiedzieć, jesteś oczywiście Ty, ale i do Ciebie trudno jest mi mówić. Trudno, ponieważ dla mnie w tej dziedzinie to, co powiedziane, staje się dokonane i chociaż nie żywię jakiejkolwiek nadziei, powstrzymywała mnie zwykła ludzka słabość. Wypowiedziane pociąga za sobą konieczność określonych działań i postępków z mojej strony, i tu gubię się całkowicie. Moja słabość, kompletna bezradność, ślepota M. oraz litość dla niej, świadomość beznadziejnego ślepego zaułka, w który zabrnęła, moja niezdolność, by pomóc jej w sposób zdecydowany i radykalny, niemożność znalezienia dobrego wyjścia - wszystko to sprawia, że znalazłem się w martwym punkcie. Wyszło tak, że każda droga z rozstajów może prowadzić do zguby.

M. jest człowiekiem namiętności: w znacznie większej mierze niż wcześniej - przed moim wyjazdem. Poddanie się od stóp do głów swojemu huraganowi - to dla niej konieczność, powietrze jej egzystencji. Kto tym razem wywołuje ów huragan - nie ma znaczenia. Prawie zawsze (teraz tak samo, jak wcześniej), a właściwie zawsze wszystko zbudowane jest na oszukiwaniu samej siebie. Wymyśla się człowieka - i zrywa się huragan. Jeżeli miałkość i ograniczoność sprawcy huraganu ujawniają się szybko, M. oddaje się równie żywiołowej rozpaczy. To stan, w którym ułatwione jest pojawienie się nowego sprawcy. Co - nieważne, ważne - jak. Nie istota, nie źródło, lecz rytm, szaleńczy rytm.

Dziś rozpacz, jutro zachwyt, miłość, oddawanie siebie bez reszty, a następnego dnia znów rozpacz.

I wszystko to przy przenikliwym, chłodnym (bodaj po wolteriańsku cynicznym) umyśle. Wczorajsi sprawcy poruszenia dziś zostają dowcipnie i złośliwie wyśmiani (prawie zawsze słusznie). Wszystko trafia do księgi. Wszystko zostaje spokojnie, z matematyczną precyzją, odlane w formułę. Aby napalić w olbrzymim piecu potrzebne są drwa, drwa i drwa. Zbędny popiół trzeba usunąć, jakość drew nie ma znaczenia. Dopóki ciąg jest dobry - wszystko przeistacza się w płomień. Gorsze drwa spalają się szybciej, lepsze - płoną dłużej.

Szkoda nawet mówić, że ja już dawno nie nadaję się na rozpałkę.

Kiedy przyjechałem na spotkanie M. do Berlina, już wtedy z miejsca poczułem, że niczego nie mogę jej dać. Kilka dni przed moim przyjazdem piec rozpalił ktoś inny [Abram Wiszniak - T. K.]. Nie na długo. Ostatnim etapem - najtrudniejszym dla mnie i dla niej samej - było spotkanie z moim przyjacielem z Konstantynopola i Pragi, człowiekiem całkowicie odległym od niej, z którego długo pokpiwała. Mój wyjazd na tydzień stał się zewnętrzną przyczyną nowego huraganu. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. Chociaż przyjaciół swoich poinformowała w listach.

Trzeba było w jakiś sposób skończyć z tym niedorzecznym wspólnym życiem, wypełnionym kłamstwem, nieudolną konspiracją itp. truciznami.

Tak też zdecydowałem. Zrobiłbym to wcześniej, ale bałem się ciągle, że wyolbrzymiam fakty, że M. nie może mnie oszukiwać etc.

Ostatni incydent wydobył na jaw całe poprzedzające go pasmo podobnych. Poinformowałem więc M. o mojej decyzji rozejścia się. Przez dwa tygodnie szalała. Miotała się pomiędzy jednym a drugim. (Na ten okres przeprowadziła się do znajomych). Nie spała po nocach, schudła, po raz pierwszy widziałem ją w takiej desperacji. I wreszcie oznajmiła, że nie może mnie opuścić, ponieważ świadomość, że przebywam gdzieś tam w samotności, nie da jej ani minuty nie tylko szczęścia, lecz po prostu spokoju. (Niestety, wiedziałem, że tak właśnie będzie). Mógłbym być stanowczy, gdyby M. odchodziła do człowieka, któremu bym ufał. Wiedziałem jednak, że ten drugi (mały Casanova) po tygodniu porzuci M., a w jej stanie byłoby to równe śmierci.

M. zmierza do zagłady. Ziemia dawno już usunęła się jej spod stóp. Mówi o tym bezustannie. Gdyby nawet nie mówiła, dla mnie byłoby to oczywiste. Nieobecność tamtego podgrzewa jej uczucia. Wiem, że jest przekonana, iż utraciła swoje szczęście. Ma się rozumieć, do kolejnego rychłego spotkania. Żyje teraz wierszami do niego. W stosunku do mnie absolutna ślepota. Niemożność kontaktu, bardzo często rozdrażnienie, prawie złość. Jestem równocześnie kołem ratunkowym i kamieniem u szyi. Uwolnić jej od tego kamienia nie można, nie wyrywając jednocześnie ostatniej słomki, której się trzyma.

Moje życie jest ciągłą torturą. Przebywam we mgle. Nie wiem, co postanowić. Każdy kolejny dzień jest gorszy od poprzedniego. Przygnębiająca samotność we dwoje. Bezpośrednie poczucie życia zabijane jest przez litość i poczucie odpowiedzialności. Co godzinę zmieniam swoje decyzje. Może to po prostu moja słabość? Nie wiem. Jestem zbyt stary, żeby być okrutnym, i zbyt młody, żeby, będąc obecnym, być nieobecnym. Ale moje "dziś" jest jednym gniciem. Jestem do tego stopnia rozbity, że wszystko w życiu budzi moją odrazę, jak w ciężkiej chorobie. Jakieś takie powolne samobójstwo. Co robić? Gdybyś mógł z daleka wskazać mi właściwą drogę!.. ...Co robić? Długo to współżycie trwać nie może. Albo ja zginę [nieczytelne]. W życiu osobistym jest to stały pierwiastek destrukcji. Przez cały ten czas próbowałem delikatnie przygotować M. i siebie do mającego nastąpić rozstania. Ale jak to zrobić, kiedy M. ze wszystkich sił stara się o coś odwrotnego. Jest przekonana, że teraz, kiedy ofiarnie wyrzekła się swojego szczęścia, wykuwa moje. Starając się zachować pozorny kształt wspólnego życia, myśli, że mnie tym usatysfakcjonuje. Gdybyś wiedział, jakie to jest trudne i zagmatwane. Uczucie przygniatającego ciężaru nie opuszcza mnie ani na sekundę. Wszystko wokół mnie jest zatrute. Ani jednego silnego pragnienia - tylko ból. Utrata, która runęła mi na głowę, jest tym straszniejsza, że przez ostatnie lata, które przeszły na Twoich oczach, najbardziej, być może, żyłem Mariną. Tak mocno, prostolinijnie i niezachwianie ją kochałem, że bałem się jej śmierci.

M. stała się tak nieodłączną częścią mnie, że teraz, gdy staram się rozdzielić nasze drogi, odczuwam taką pustkę, stan takiego poszarpania wewnętrznego, że próbuję żyć z zaciśniętymi powiekami. Nie czuć samego siebie - to, być może, jedyne moje pragnienie. Złożoność sytuacji pogłębia jeszcze moja podstawowa cecha. Zawsze, od dziecka, uczucie "nie mogę inaczej" silniejsze było we mnie niż uczucie "tak chcę". Przewaga statyki nad dynamiką. Teraz cała moja statyka poszła do diabła. A w niej była cała moja siła. Stąd kompletna bezradność. Z przerażeniem oczekuję nadciągających dni i miesięcy. "Przyciąganie ziemskie" pcha mnie w dół. Ze wszystkich sił próbuję się wygramolić. Ale jak i dokąd?

Gdybyś był obok, wiem, pod wieloma względami udałoby Ci się pomóc M. Prawie nie rozmawiam z nią o tym, co najważniejsze. Ogłuchła na mnie i na moje słowa. Zresztą może nie o jej głuchotę chodzi, tylko o mnie samego. Ale o tym innym razem.

Tylko do Ciebie piszę ten list. Nikt jeszcze nic nie wie. (A może już wszyscy wiedzą). 22 stycznia 1924.

Ten list nosiłem chyba z miesiąc. Wciąż nie miałem odwagi wysłać. Dzisiaj - zdobywam się na nią.

Nadal żyjemy z M. razem. Uspokoiła się. A ja odłożyłem ostateczne rozwiązanie naszego problemu. Kiedy nie ma wyjścia, czas jest najlepszym nauczycielem. Nieprawdaż? Na szczęście jest dużo pracy, a to bardzo pomaga...

 

Po rozstaniu z Rodziewiczem Marina Cwietajewa szuka pociechy u (raz jeszcze) Aleksandra Bachracha i miłości u Marka Słonima. Miejsce Arlekina zajął w jej sercu Najdroższy i wszystko przebiegało według dobrze już znanego scenariusza. "Wyobrażała sobie - tłumaczył się we wspomnieniach Słonim - że mogę dać jej to wsparcie duchowe, zwłaszcza, że ja także w tym czasie rozstałem się z pierwszą żoną i w tym zbliżonym podobieństwie sytuacji osobistej M. I. dostrzegła rękojmię wzajemnego zrozumienia. Ale wtedy doszło do zderzenia naszych indywidualności, temperamentów i dążeń. Po pierwsze, jak zwykle, M. I. stworzyła sobie pewną iluzję: dojrzała we mnie wcielenie mocy ducha i wszelkich cnót, nie mając w istocie pojęcia o moim życiu osobistym, skłonnościach, namiętnościach i wadach. Takie bujanie w obłokach nie mogło trwać długo, a upadek, jak zawsze, przysporzył jej bólu i cierpień. Po drugie, wymagała od bliskich całkowitego oddania, bezwzględnego podporządkowania, wręcz ofiary, po czym chciała, aby złożył ją nie ktoś słaby, lecz silny, słabym by pogardzała".

Był to kolejny burzliwy związek Mariny Cwietajewej z łatwo przewidywalnym - bo zawsze takim samym - pozbawionym happy endu zakończeniem. (Siostrą rutyny trwania w związku z osobą niekochaną może być nuda cyklicznie powtarzających się rozstań). "A z "najdroższym" - pisała 6 listopada 1924 r. do swojej przyjaciółki, Olgi Czernowej-Kołbasiny (1886-1964) - pogodziłam się - przedwczoraj. [...] On był zwyczajny, otwarty, czuły, ludzki, ja - zwyczajna, otwarta, czuła, ludzka. [...]. Rozstaliśmy się przyjaźnie - nie bez lekkiego skowytu w sercu - Dlaczego wszyscy zawsze w stosunku do mnie mają rację??". Miesiąc później (3 grudnia) poetka nie miała już żadnych złudzeń: "Z «najdroższym» po Pani odjeździe widzieliśmy się dwukrotnie: raz, kiedy "godziliśmy się», drugi raz niedawno, w W[oli] R[ossii], w pośpiechu, przy ludziach, trzy minuty. Wyraźnie jest mi rad i wyraźnie jestem mu niepotrzebna [...]. Poślę mu na Nowy Rok ten wiersz, który posłałam Pani («Jak się panu żyje z inną...»). Niech sieknie po sercu albo smagnie po ambicji. Tego wieczoru przynajmniej nie będzie mu smakował jego «miał gipsowy»".

 

Próba zazdrości

Jak się panu żyje z inną?

Łatwiej, prawda? Pchnięcie wiosła

I - od brzegu? Z oczu zginął!

Szybko fala pamięć zniosła

 

O mnie, pływającej wyspie?

(O, nie po wodach - po niebie!)

Dusze, dusze! - siostry wyście,

Wam - miłośnicami nie być!

 

Jak się żyje ze zwyczajną?

Żoną? Świat - bez bóstwa - lepszy?

Królową z tronu strącając

(Samemu się go wyrzekłszy),

 

Jak się żyje - krząta - troszczy -

Dobiera się w korcu maku?

Myto wiecznej trywialności

Jak się spłaca mój biedaku?

 

"Konwulsji szarpiących tętno -

Starczy! Dom wynajmę nowy".

Jak się panu żyje z jedną

Z wielu - memu wybrańcowi!

 

Swojskie jadło, święty spokój -

Tak? - Triumfu nie powstrzymuj! -

Tylko... jak się żyje z kopią

Panu - któryś deptał Synaj!

 

Jak się panu żyje z obcą

Tutejszą, rajsko-pierwotną?

Jowiszowej lejcy chłostą

Nigdy czoła wstyd nie dotknął?

 

Jak się żyje - wstaje - wiedzie -

Śpiewa w chórze rannych ptaków?

Ból sumienia - rany wiecznej -

Jak się znosi, mój biedaku?

 

Jak też żyje się z towarem

Rynkowym? Marże - niemałe!

Po marmurze z gór Carrary

Jak się panu żyje z miałem

 

Gipsowym? (Wykuty w bryle

Bóg - i znów skruszony do cna!)

Jak się panu żyje z byle

Jaką - któryś Lilith poznał!

 

Nowalijką sezonową

Sytyś pan? Gdy czary prysły -

Jak się żyje z tuzinkową,

Ziemską, bez szóstego zmysłu?

 

No, szczerze: więc jednak szczęście?

Nie? W zapaści bez głębiny -

Jak się żyje, miły? Ciężej?

Czy tak samo - jak mnie z innym?

(M. Cwietajewa, Próba zazdrości, tłum. W. Woroszylski)

 

I jeszcze inni adresaci, i jeszcze inne listy. I kiedy po kilkunastu latach Cwietajewa przepisuje do zeszytu fragment kolejnego brudnopisu ("Nie chciałam do Pana pisać i nie myślałam o Panu [...]"), odrobinę zakłopotana dodaje nagłówek-komentarz: "Z listu (do kogo??)". Wprawdzie sumienni wydawcy ustalili po latach adresata (Mark Słonim), ale dopisek był niepotrzebny. Sądzę bowiem, iż listy miłosne - poczynając od tego do Piotra Efrona - traktowała Cwietajewa jako rodzaj ćwiczeń stylistycznych czy może raczej kolejny stopień wtajemniczenia w dążeniu do opanowania umiejętności zacierania granic między życiem a sztuką. Zazdrość wyrażana w liście oraz wiersz Próba zazdrości były dla niej elementami tego samego tekstu, którego bohaterowie są w tej samej mierze zarazem realni i fikcyjni. Ich personalia są dla poetki czymś umownym, do czego nie przywiązuje większej wagi. Zawartość zeszytów Cwietajewej nie pozostawia wątpliwości, że były to zachowania świadome i że można ją zaliczyć do osób, które Erich Fromm określał mianem narcystycznych, a więc niepotrafiących "[...] dostrzec realnego istnienia drugiej osoby, jako kogoś od niej odmiennego".

W jakiejś mierze dotyczyło to również kontaktów (listownych i osobistych) z reprezentującym podobny zresztą typ osobowości Borisem Pasternakiem. Był on stale obecny w świadomości czy może raczej w podświadomości Mariny Cwietajewej, która w jednym z grudniowych listów roku 1924 wyrzuciła z siebie: "Potrzebny mi jest Pasternak - Boris - na kilka niewieczornych wieczorów - i na całą wieczność. Jeśli mnie to ominie - vie et vocation manquees. Na pewno ominie.

A żyć z nim pewnie tak czy owak nie potrafiłabym - bo za bardzo kocham...". To na jego cześć chciała nazwać syna Borisem. "Borisem - pisała do Pasternaka 14 lutego 1925 roku - był przez dziewięć miesięcy w moim łonie i dziesięć dni na świecie, ale życzeniem S. (nie żądaniem) było, żeby nadać mu imię Gieorgij - ustąpiłam więc. Potem - ulga". Tak nawiasem mówiąc, to ochrzcił go w Pradze ojciec Siergij, czyli Siergiej Bułgakow.

Kilka miesięcy później został zamknęły czeski rozdział w życiu Mariny, Siergieja i Ariadny. 31 października o 10.54 poetka opuściła Pragę, by następnego dnia znaleźć się w Paryżu.

Zmieniały się miasta i kraje, ale poziom i warunki życia rodziny Efrona pozostawały bez zmian. Znajomych szczególnie irytowało kontestowanie przez Cwietajewą tych najbardziej elementarnych cnót mieszczańskich: "Marina sama niczego nie umiała zrobić. [...]. W ogóle Marina chodziła brudna, z brudnymi paznokciami, ręce miała pokaleczone i niemyte, wygrzebywała węgielki z pieca gołymi rękoma [...], ubierała się śmiesznie i bez ładu, strzygła się sama, w domu"; "W domu brud był okropny, smród i wszędzie niedopałki. Na środku pokoju stał ogromny kosz na śmiecie"; "Dom był zdumiewająco niechlujny i zaniedbany, było jakoś niekobieco. Było w tym wszystkim nawet coś z zapału i masochizmu: oto jaka jestem! Czarne od węgla paznokcie - wkładała węgiel do pieca rękoma. Jakieś mieszkanie bez progu, prosto z ulicy do przedpokoju. Herbata była słaba i niesmaczna podobna do tej, którą pijemy teraz w Moskwie, zupełnie jak siuśki"; "W domu panował zawsze straszliwy bałagan". Po jakimś czasie Marina miała już nawet pomysł na osiągnięcie stabilizacji finansowej, o czym 6 marca 1931 roku poinformowała zajmującą się działalnością filantropijną Raisę Łomonosowa (1888-1973): "I oto prośba. Przecież za 6-8 mies[ięcy] Siergiej] J[akowlewicz] na pewno będzie zarabiać (kinooperator). Ale - żeby jakoś dociągnąć - może opowie Pani o moim położeniu paru osobom, aby każda, co miesiąc coś dawała [...]. Właśnie, co miesiąc, żeby wiedzieć. W rodzaju stypendium. Nam czworgu na życie trzeba tysiąc franków [...]". Prośba oczywiście nie wzbudziła entuzjazmu i należy się zgodzić z późniejszą opinią księżnej Zinaidy Szachowskiej: "Historia literatury wymaga bezstronności i szacunku dla siebie. Listy i dzienniki starszych pisarzy pierwszej emigracji czytamy jak książkę skarg i zażaleń. Oni cierpią z powodu biedy i braku czytelnika. Skarżą się i Bunin, i Riemizow. Im wszyscy pomagali: i osoby prywatne, i organizacje, i państwa. Tak samo pomagano Cwietajewej. Niedostatek - jak u wszystkich: czytelnika masowego nie było. Z poezji nikt nie mógł wyżyć i nie wyżyje. Na przykład los G. Iwanowa można porównać z losem Francoisa Villona. Ale winić za to emigracji nie można. [...]. Krytyka być może była wobec niej okrutna, ale też i ona ich nie oszczędzała...".

Nie oszczędzała nikogo, kto próbował jej życie sprowadzić do kieratowego rytmu codziennej krzątaniny niedającej się pogodzić z wyznawanymi przez nią wartościami etycznymi i estetycznymi. Wkrótce po swoim pojawieniu się w nowej stolicy emigracji rosyjskiej (wcześniej na to miano zasługiwał raczej Berlin) wywołała małą sensację towarzyską, próbując nawiązać romans z Mirskim, o którym Natalia Rieznikowa (żona znanego pisarza Aleksieja Riemizowa) powiedziała, iż "[...] kobiet szczególnie nie cenił: miał raczej inne skłonności".

Ale rok 1926 upłynął poetce głównie pod znakiem trójkąta pocztowego z udziałem Pasternaka i Rainera Marii Rilkego, którego - niczym Bachracha - nigdy wcześniej nie spotkała i nigdy też nie miała spotkać. Już jednak w pierwszym liście (9 maja 1926) ogłuszyła go wyznaniem: "[...] Kocham Pana najbardziej na świecie" i zaproponowała przejście na ty; w następnym (13 maja) wysłała mu swoje zdjęcie ("Oto moje zdjęcie - z paszportu - jestem jaśniejsza i młodsza. Potem przyślę lepsze i zrobione całkiem niedawno, w Paryżu") i poprosiła o zrewanżowanie się; we wszystkich, z właściwą sobie finezją stylistyczną, wytwarzała nastrój zmysłowości (m.in. 2 sierpnia 1926: "I jeszcze, Rainerze, [....] - nie złość się, to przecież ja, ja chcę z Tobą spać - zasypiać i spać. [...]. Po prostu - spać. I nic więcej. Nie, jeszcze: wcisnąć głowę pod Twoje lewe ramię, a rękę - na Twoje prawe - i nic więcej. Nie, jeszcze: nawet w najgłębszym śnie wiedzieć, że to Ty. I jeszcze: słuchać, jak bije Twoje serce. I - całować je" *[W wydanej ostatnio w Polsce monografii - marnej skądinąd - Henri Troyata (Marina Cwietajewa. Wieczna buntownica, tłum. W Sadkowski, Warszawa 2004) korespondencja Cwietajewej jest cytowana w przekładach z języka francuskiego i efekty są opłakane. W wersji Wacława Sadkowskiego Marina z wdziękiem traktorzystki z powieści produkcyjnej wyznaje, jak to Poeta Poecie, Rilkemu: "Chcę się z tobą przespać [...]" (s. 151).]). Nie chciała dostrzec, że jej idol jest zmęczony i schorowany, że coraz trudniej ukryć mu zniecierpliwienie jej nadobecnością w jego mikrokosmosie uczuć i że poznana pod koniec dziewiętnastego wieku femme fatale Lou Andreas-Salome (ur. 1861 w Petersburgu, zm. 1937) wciąż miała pozostać największą miłością jego życia (to do tamtej pisał: "Przemierzałem ulice miasta, niosąc w ręku kilka róż... drżałem z pragnienia, by Cię gdzieś spotkać"). Ostatni list (z 7 listopada 1926), który dotarł do Rilkego przed śmiercią, zawierał pytanie dla Cwietajewej fundamentalne: "Czy mnie jeszcze kochasz?". Dla niego - już niewarte odpowiedzi. Zmarł 29 grudnia. A dwa dni później pogrążona w żalu po utracie korespondencyjnego kochanka pisze "list pośmiertny": "Kochany, uczyń tak, żebym często widziała Ciebie we śnie - nie, nie tak: żyj w moim śnie". I dużo, dużo później powiedziała przy jakiejś okazji: "Po Rilkem nikogo nie kochałam [...]".

Być może tym właśnie sercem, ale Cwietajewą miała ich przecież kilka. To pierwsze dyktowało listy do poety austriackiego, to drugie - do poety rosyjskiego (26 maja 1926: "[...] Żyję z Tobą od rana do nocy, wstając do Ciebie i do Ciebie się kładąc"), to trzecie biło zawsze dla kogoś, kto był mniej sławny i mniej utalentowany od Rilkego i Pasternaka, ale miał jedną wielką zaletę. Był obok. I był młody.

"Moim współtowarzyszem - pisała 10 kwietnia 1928 roku do swojej czeskiej przyjaciółki Anny Teskovej - jest rasowy 18-letni szczeniak, uczy mnie wszystkiego, czego się nauczył w gimnazjum (o, sporo!) - ja jego tego wszystkiego, co do zeszytu". Tak w jej życiu zaistniał Nikołaj Groński - utalentowany poeta, miłośnik długich spacerów, alpinista. Nastolatkowi schlebiało, że zabiega o niego dojrzała kobieta, wielka poetka, ale kiedy na początku 1931 roku zakochał się w swojej rówieśniczce, to demonstracyjnie zmienił dedykacje w wierszach pierwotnie poświęconych Cwietajewej.

Ona nigdy nie była prymuską na kursach życiowej mądrości, nigdy nie zależało jej na opinii innych i nigdy nie bała się narażenia na śmieszność. Na początku lat trzydziestych poznała w Paryżu znaną ze swych homoseksualnych skłonności Nathalie Barney (1876-1972), autorkę Myśli Amazonki (Pensees d'une Amazone, 1918). Uczucie pozostało wprawdzie platoniczne, ale zaowocowało esejem List do Amazonki, w którym padło fundamentalne dla zrozumienia postawy życiowej autorki Próby zazdrości stwierdzenie: "«Co powiedzą ludzie» nie ma żadnego znaczenia, nie powinno mieć żadnego znaczenia, ponieważ wszystko, co mówią, jest wypowiedziane ze złością, wszystko, co widzą, jest widziane złośliwie. Złym okiem zawiści, ciekawości, obojętności. Bóg? Raz na zawsze: Bóg nie ma czego szukać w miłości zmysłowej. [...]. Są rzeczy niewspółmierne: Chrystus i miłość zmysłowa". Przegrywała więc Cwietajewa w walce z czasem, z młodszymi od siebie rywalkami, niekiedy z córką, ale była gotowa zapłacić każdą cenę za prawo do kolejnych złudzeń.

Tak było latem 1935 roku. "Miałam tutaj - pisała do poznanej rok wcześniej Ariadny Berg (1899-1979) - młodego partnera do rozmów -młodszego ode mnie o dziesięć lat. [...] Wieczorem nie można było spacerować z powodu absolutnych ciemności, a w pokoju spał Mur. Siadywaliśmy więc na schodach, ja wyżej, on niżej, rozmawialiśmy - bardzo lubił wiersze - choć chyba nie tak bardzo, skoro z chwilą przyjazdu mojej córki [...] od razu przestał bywać, tzn. zaczął bywać z nią, natychmiast zastąpiwszy mnie, żywą, mnie - mnie pojęciem «Votre maman». Piszę o tym tak po prostu, bo wciąż jestem na szczycie schodów i schodzić nie mam zamiaru, może i chciałabym, ale to się nie uda. Sytuacja jest jasna: ona ma lat dwadzieścia, ja - czterdzieści, oczywiście, nie ja, ja nie mam żadnych lat, ale moje siwe włosy mają, [...] no i fakt, że ona ma - dwadzieścia. A do tego koci instynkt - «odbić» - łapką, niezauważalnie. Tam, gdzie to jest niemożliwe, ona nie bywa. Tutaj walka była z góry nierówna: wszystkie atuty i kompletny ich brak, bo przecież nie mam ani młodości, ani urody, ani nawet woli walki (podobania się), przeciwnie, tylko jedno pragnienie, by momentalnie zniknąć z pola bitwy: mnie tam nie było. Tam, gdzie mogła być inna (inna niż moja naga dusza), mnie nie było. Taka sama byłam, mając dwadzieścia lat. I tak samo wybierano tę drugą. Proszę nie myśleć, to nie jest rana. Daję słowo: nawet nie zadrapanie. Być może - malutka drzazga, którą najlepiej posmarować jodyną. Jestem bezgranicznie trzeźwa, aż do cynizmu. Zawsze wszystko z góry wiem i tym razem - też wiedziałam. (Jakie malutkie «wszystko»!). Skończyło się tym, że wczoraj (dziś wyjeżdżam), on całkiem oficjalnie zwrócił się do mnie z pytaniem, czy może zaprosić Alę (Votre filie) na pożegnalny obiad do restauracji [...]".

Tak było latem 1936 roku. Młody poeta (który to już? deja vu!) Anatolij Steiger, młodszy od Cwietajewej o piętnaście lat, trafił na leczenie gruźlicy do Szwajcarii i stamtąd wysłał do niej swój tomik wierszy Niewdzięczność z bardzo osobistym listem. Reakcja była natychmiastowa. "Epizod ten - pisze Jadwiga Szymak-Reiferowa - skończył się rozczarowaniem, jeśli nie upokorzeniem: adresat nie oczekiwał od niej tak gwałtownego odzewu na swoją prośbę o psychiczne wsparcie w trudnym momencie życia, tym bardziej zaś - takiej intensywności i bogactwa uczuć. Po prostu, jak to określiła córka poetki, nie wiedział, że swym pierwszym listem spowoduje lawinę". Po prostu, o czym Ariadna już nie wspomniała, był gejem (jeszcze jedno deja vu!), który poczuł się osaczony kobiecymi intymnościami. W ostatnim liście (30 grudnia 1936) pisała: "Przyjacielu, kochałam Pana jako poeta liryczny i jako matka. I jeszcze jako ja: nie sposób wyjaśnić". Spotkali się tylko raz - po jego przyjeździe do Paryża. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Steiger został kochankiem innego liryka - rówieśnika Mariny, Gieorgija Adamowicza (1892-1972). Zmarł na gruźlicę w 1944 roku.

Tak było pod koniec lat trzydziestych, już po ucieczce do Leningradu męża ściganego przez policję paryską za współudział w morderstwie politycznym. To wtedy dowiedziała się o jego współpracy z radziecką służbą bezpieczeństwa (NKWD) i, upokorzona, natychmiast zapragnęła zabić swój wstyd w jakimś podrzędnym hoteliku w ramionach dopiero co poznanego młodego mężczyzny. Nie wiedziała, że z Jurijem Iwaskiem - w przyszłości znanym wykładowcą literatury rosyjskiej - może spędzać jedynie platoniczne noce i dnie, przeżywać platoniczne orgazmy i wylewać platoniczne łzy. Jak wcześniej z Zawadskim, Wołkonskim czy Steigerem. Może - sama daleka od heteroerotycznej poprawności - tak utożsamiała się z ich seksualną innością. A może po prostu zawsze wiedziała (przeczuwała) i w tym wyzwaniu dla siebie, uwodzicielki, szukała dodatkowych podniet?

Tak było na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych, już po powrocie do kraju (18 czerwca 1939). Maria Biełkina w roku 1940 lub 1941 spotkała Marinę Cwietajewa w Klubie Pisarzy na ul. Worowskiego. Poetka w nabożnym skupieniu, w samotności przeglądała książki. To była taka romantyczna, wzruszająca poza, którą właściwie zinterpretowała obecna tam również tłumaczka Nina Jakowlewa. Okazało się, że scena ta została zainscenizowana dla oczu młodego poety (może Arsienija Tarkowskiego?), którym była zafascynowana. On wprawdzie się pojawił, ale w towarzystwie żony. Nie podszedł więc do Mariny i nie przywitał się.

W latach trzydziestych Cwietajewa czuje się kobietą zdradzoną przez miłość i poetką opuszczoną przez muzę. Ogarnia ją - może po raz pierwszy w życiu - uczucie bezsilności i przerażenie, że swoich najbardziej traumatycznych doświadczeń nie przełoży już na język poezji i nie wykrzyczy całemu światu. Uczy się więc, jak być niekochaną i, co może jeszcze straszniejsze, niebudzącą pożądania. A więc skazaną na impotencję twórczą. W 1934 roku pisze:

 

Dlaczego ludzie (mężczyźni) mnie nie kochali

Dlatego że nie kochałam ludzi.

Dlatego że nie kochałam mężczyzn.

Dlatego że nie mężczyzn kochałam, a dusze.

Nie ludzi, a wokół, nad, pod.

Dlatego że zbyt wiele dawałam.

Zbyt mało żądałam.

Niczego nie żądałam.

Zbyt wiele (wszystkiego) oczekiwałam - i nie dla siebie.

Zbyt cierpliwie oczekiwałam (gdy nie szli).

Nigdy się nie broniłam.

Zawsze wybaczałam.

 

Próbuje zrozumieć, oswoić i opisać tę nową dla siebie sytuację w listach - do Anny Teskovej: "Jest mi dobrze tylko ze starymi ludźmi - i z przedmiotami" (20 stycznia 1936) czy Ludmiły Wieprickiej (1902-1988): "Przez całe życie kochałam takich jak T.[agier] i przez całe życie byłam przez nich krzywdzona [...]" (9 stycznia 1940), "Tutaj, oprócz Pani, nikt mnie nie kocha, a bez tego jest mi chłodno i głodno, i bez tego (miłości) w ogóle nie żyję" - i z obsesyjną już częstotliwością w dziennikach, zeszytach, zapiskach nieprzeznaczonych do druku, brudnopisach. Jest jak zawsze lapidarna, błyskotliwa, prowokacyjna i aforystyczna: "Do każdego z ulicy podchodzę cała. I ulica się mści"; "Wszystkie kobiety dzielą się na takie, co są na utrzymaniu mężczyzn, i takie, co biorą ich na utrzymanie. Należę do tych ostatnich"; "Nie jest mi dobrze ani z dziewczętami, ani z kobietami: dziewczęta są dla mnie zbyt głupie, kobiety - zbyt przebiegłe (skryte)"; "Łatwiej mnie mieć, niż zrozumieć"; "Mężczyźni poszukują «namiętności», tzn. kogoś z temperamentem (namiętności duchowe im nie są potrzebne, w przeciwnym razie byłabym ja potrzebna) - albo urody - albo kokieterii - albo tego «ciepła» albo (dla żony) «czystości» (tej). Nie tej namiętności, nie tej urody, nie tej gry, nie tej czystości, które są we mnie. To wszystko jest, ale moje, indywidualne, w mojej transkrypcji i - dlatego - nierozpoznawalne. Albowiem szablonu tego całego poszukują, wspólnego mianownika".

Podejmuje jeszcze jedną rozpaczliwą próbę zakochania się. Chyba wie, że to jej pożegnanie z miłością. Jewgienij Tagier i Nikołaj Wiliam-Wilmont. O tym ostatnim mówiła, że przypomina Rilkego i pisała do niego listy po niemiecku (gotykiem). On pokazywał je znajomym, a swoją służącą (nie, w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich nie było służących, a więc - swoją pomoc domową / domrabotnica) pouczał: "Jeśli przyjdzie chuda staruszka - to mnie nie ma w domu".

Tę kwestię przytoczyła Achmatowa w rozmowie z Lidią Czukowską (23 maja 1942) i dodała: "[...] Jestem przekonana, że kobieta w miłości nie powinna być aktywna. Niczego oprócz wstydu z tego nie wynika". W świecie jednoznacznych sądów, prostych pytań i jeszcze prostszych odpowiedzi (wystarczy chociażby sięgnąć do koszarowych opinii wygłaszanych przez Aleksandra Turincewa: "My, mężczyźni, jesteśmy przecież huzarami... Zdobywamy kobiety... Przychodzimy - i odchodzimy, a one powinny na nas czekać... Ona zawsze chciała sama... A tego nie lubimy... Nie, nie była pociągająca jako kobieta..."; "Czy była lesbijką? Konkretnie nie, oczywiście. Było w niej pragnienie zdobywania. A fizycznie nie była lesbijką. Po prostu niezaspokojona baba"; "Zakochiwała się często i konkretnie. Miała niezliczone romanse. [...]. Traktowała miłość zupełnie jak mężczyzna. Wybierała, na przykład, sobie na kochanka jakąś miernotę i wysławiała ją. Był w niej ten męski pierwiastek") wyeksponowano szokujący wielu kontekst obyczajowy, pomijając niemal całkowitym milczeniem - na to jeszcze było za wcześnie - problem transseksualizmu. Najbliżej zrozumienia tego fenomenu była zresztą sama Marina Cwietajewa, która w liście do Ariadny Berg tak zdefiniowała swoje kłopoty z własnym "ja": "Moja matka chciała mieć syna Aleksandra, urodziłam się - ja, tyle, że z duszą (i głową?) syna Aleksandra, to znaczy - powiedzmy szczerze - skazana na męską nie-miłość i na miłość kobiet, bo mężczyźni nie umieli mnie kochać -a może ja ich również: ja kochałam aniołów i demonów, którymi oni nie byli - i swoich synów - którymi byli!" *[Przeżywająca podobne problemy Zinaida Gippius (nb. swoją poezję i prozę wydawała jako Zinaida Gippius, ale już w roli krytyka literackiego występowała pod męskim pseudonimem Anton Krajnij) pisała: "W moich myślach, moich pragnieniach, w moim duchu - jestem bardziej mężczyzną, w moim ciele - jestem bardziej kobietą. Ale jest to tak połączone, że nic nie wiem". Z kolei jej wypowiedź o gejach może posłużyć także za klucz do zrozumienia ich nieustannej obecności w życiu Cwietajewej: "[...] I za wygląd lubię niekiedy pederastów [...]. Podoba mi się tu iluzja możliwości: jakby aluzja do dwupłciowości, on wydaje się i kobietą, i mężczyzną. To jest mi strasznie bliskie".]. W ostatnich latach swego życia poetka jeszcze kilkakrotnie pisała o kłopotach z Psyche, o nieustannych zmaganiach z Erosem, o nieudanych próbach odnalezienia równowagi między płcią ciała a płcią mózgu (np.: "Zdaje się, wszystkich mężczyzn zamieniam w kobiety. Niechby, chociaż ktoś jeden mnie -z powrotem - na swoją [u góry dopisek: moją] płeć"), by swoje rozważania zakończyć tragiczną konstatacją: "Płeć w życiu ludzi - to katastrofa". Mogło być inaczej, gdyby nie zawiniła budowa genetyczna któregoś chromosomu. A tak, "istotnie, ta dwoistość psychiki - pisze Jadwiga Szymak-Reiferowa - była źródłem wielu porażek i zawodów w życiu emocjonalnym poetki, a z pewnością skomplikowała także jej kontakty towarzyskie i funkcjonowanie w kręgu powszednich spraw. Gdyby była mężczyzną, wiele kłopotów zwyczajnie by ją ominęło. Nie musiałaby gotować, prać, sprzątać, wykonywać czynności, których nienawidziła, ponieważ nie pozwalały jej pisać. Nie miano by jej za złe romansów, pasji, niestałości w uczuciach. Chwalono by za napór, energię, pracowitość, silną wolę. Gdyby była typem rozbrajającej słabej, bezbronnej kobietki, jej krótkowzroczność, brak orientacji w mieście, cała ta dziewiętnastowieczna niechęć do cywilizacji technicznej wzbudzałaby współczucie. A już z pewnością mogłaby pozostać sobą, z całym tym przemieszaniem żeńskich i męskich pierwiastków, gdyby była zamożna, wolna, niezależna". I głęboko nieszczęśliwa, dodajmy, bo nawet mała stabilizacja zabija wielkiego artystę, bo amputowanie pierwiastka dionizyjskiego zabiłoby w niej poetkę.

Po kolejnych rozczarowaniach pozostało już tak niewiele do zrobienia w 1941 roku. Jeszcze tylko 7 czerwca spotkanie z apolińską Achmatową. Jeszcze ewakuacja po wybuchu wojny do Jełabugi, konwulsyjne szamotanie się z życiem i wypatrzony 31 sierpnia gwóźdź, gotowy na przyjęcie ciała starzejącej się kobiety. Parę słów do syna. Jeszcze nieporadne (nie była przecież Penelopą) zawiązanie pętli.

I westchnienie ulgi, że to już.

Po kilku latach nikt w Jełabudze nie pamiętał, gdzie została pochowana ekscentryczna samobójczyni z Moskwy.








Tadeusz Klimowicz - Pożar serca - 3