Gazeta Wyborcza - 14-04-1993
Terrorysta w
piaskownicy
Piotr Bratkowski
Poetycka
"bibLioteka bruLionu" to pomieszanie sztuki z infantylną kontestacją
Boję się, że poetycka "bibLioteka brulionu", której dziewięć
pierwszych tomów ukazało się ostatnio, stanie się jedynie przedmiotem paru
felietonowych migawek czy pedagogicznych połajanek. A jeśli tak się stanie, to
nie tylko za sprawą lenistwa krytyków i konserwatyzmu polskiego establishmentu
literackiego. Także na skutek swoistej strategii przyjętej przez twórców
"bibLioteki", którzy działają tak, jakby to, czego udało im się
dokonać, postanowili natychmiast zmarginalizować.
Duch kolektywu
Dziewięć tomów "bibLioteki" zostało wydanych w identycznych
okładkach. Fioletowy karton przecięty jest czarno-białą fotografią, na której
widoczny jest fragment twarzy autora danego tomiku. Nie zawsze wyraźny: Jacka
Podsiadły, którego dobrze znam, nigdy nie rozpoznałbym na podstawie tego
zdjęcia. W dolnym prawym rogu każdej okładki jest napis "brulion". I
nigdzie nie ma nazwiska autora ani tytułu książki. Te informacje ukryte są w
środku.
Przyznam, że nie wiem, jak została zorganizowana dystrybucja tych książek. Czy
trzeba kupować całość, czy też wolno kupić sobie tylko niektóre tomiki, np.
Podsiadły, Marcina Świetlickiego lub Marcina Sendeckiego? Jeśli wybór jest
dozwolony, wyobrażam sobie, jak zachwyceni tym pomysłem edytorskim są
księgarze, zmuszeni wertować dziewięć identycznych książeczek, zanim trafią na
tę, którą żąda klient.
Bo to nie jest przypadek, to jest pomysł. Jakiś czas temu, pod tytułem
"Przyszli barbarzyńcy", ukazała się antologia wierszy poetów z kręgu
"brulionu". Tam z kolei - co wspaniale utrudniało lekturę - nie było
nazwisk poetów przy poszczególnych wierszach. Zostawały rozszyfrowane dopiero
na końcu książki. A zatem mamy tu do czynienia z konsekwencją: tak jak w
radykalnych kołach literackich porewolucyjnej Rosji lat 20., ktoś chce tu
wypromować ducha twórczości kolektywnej.
To, że jest to pomysł cokolwiek nieświeży - a i chyba od swego poczęcia niezbyt
pożywny - to pół biedy. Gorzej, że w tym konkretnym przypadku jest on akurat
pozbawiony sensu w stopniu wyjątkowym.
Zdarzają się sytuacje historyczne, bywają poetyki, w ramach których wystąpienia
grupowe (choć grupowość niekoniecznie musi zakładać półanonimowość uczestników)
wzmacniają siłę wyrazu poszczególnych poetów. Do dziś wiele osób pamięta
zbiorowy wieczór autorski poetów "pokolenia '68", który odbył się
dwadzieścia lat temu w warszawskim Domu Literatury. Ale tamto pokolenie pisało
zbiorowe manifesty, miało bardzo jasne (może - w fazie młodzieńczej - aż nazbyt
jasne) poglądy na temat powinności literatury i poetyk, tym powinnościom
służących. W wierszach Zagajewskiego, Barańczaka, Kornhausera, Krynickiego czy
Bierezina z tamtego okresu chodziło - żeby rzecz ująć nieco po prostacku - z
grubsza o to samo; w rozmaitych zbiorowych wystąpieniach te wiersze wzajemnie
dodawały sobie siły.
Tu natomiast mamy do czynienia z sytuacją odwrotną. Siłą poetów, którzy
zadebiutowali na łamach "brulionu" (i tych, których to pismo z czasem
przygarnęło), jest fakt, że każdy z nich proponuje odrębny świat. Nie
dostrzegam żadnych punktów wspólnych pomiędzy Sendeckim a Jakubem Ekierem;
Świetlickim a Pawłem Filasem; Podsiadłą a Dariuszem Brzoskiewiczem. No, może
poza jednym: wszyscy ci poeci, a także Krzysztof Jaworski, Marcin Baran i
Grzegorz Wróblewski negują poezję, opartą na systemie powinności
społeczno-obywatelskich, na martyrologicznym etosie antykomunistycznej opozycji
i oporu wobec stanu wojennego. Ekspresja indywidualnej wolności, wiara w
niepowtarzalność własnych światów wewnętrznych jest w nich stokroć silniejsza
od tradycyjnych ciągot pedagogiczno-społecznikowskich.
Takich indywidualistów nie bierze się do wojska, a jeśli już ktoś wpada na tak
poroniony pomysł, to nie robi z nich wspólnego plutonu. Bo to się nie może
udać: w fioletowych mundurkach każdy z nich traci, a i walczyć wspólnie nie
będą, bo każdy - to nie jest zarzut - za bardzo zapatrzony jest w siebie.
Błędem jest nie tylko próba zunifikowania tych poetów; błędem jest w ogóle
jednoczesne wypuszczenie na rynek tych książek. Każda z nich (no, może prawie
każda) zasługuje na osobną, spokojną lekturę. Świetlicki, Sendecki czy Ekier
nie dowartościowują się wzajemnie jak niegdyś poeci "nowej fali". Oni
się wzajemnie zagłuszają.
Duch prowokacji
Oczywiście - na to, co napisałem, jest gotowa odpowiedź: to tylko taka
prowokacja.
Doceniam znaczenie prowokacji w sztuce, zwłaszcza gdy sztuka ma podobną
skłonność do zastygania jak w Polsce ostatnich kilkunastu lat. Doceniam
znaczenie prowokacji w historii pisma "brulion", choć dostrzegam
zarazem ich postępujące wyjałowienie.
Prowokacja jest potrzebna, gdy chce się zwrócić na siebie uwagę. Promocją
"bibLioteki" zainteresowało się nawet główne wydanie telewizyjnych
"Wiadomości", co jest wydarzeniem niezwykłym i świadczyłoby, że
prowokacja okazała się skuteczna. Częścią tej promocji był happening, w ramach
którego autorzy "bibLioteki" palili pod Pałacem Kultury własne
książki. Dzięki telewizji tzw. szeroka publiczność mogła obejrzeć poetę Pawła
Filasa, niezbornie i bez wielkiego entuzjazmu wyjaśniającego, że "palimy
własne książki, zanim spalą je inni". Wyjaśnienie było cokolwiek
pozbawione sensu, bo w naszej kulturze palenie książek jest powszechnie
przestrzeganym tabu. Dotyczy to nawet książek najgorszych.
Szczeniacki wygłup jest jednym ze sposobów funkcjonowania w kulturze. Dodaje
jej pikanterii, czasem zmusza do krytycznego spojrzenia na samego siebie.
Dzięki szczeniackiemu wygłupowi na poetów "brulionu" zwrócił uwagę
widz "Wiadomości", zazwyczaj nie zainteresowany poezją. Zwrócił uwagę
i zapewne doszedł do wniosku, że skoro decydują się na szczeniacki wygłup, są
bandą oszołomów, których na nic więcej niż szczeniacki wygłup nie stać.
A ja patrzyłem na to z rosnącym zażenowaniem. Bo lubię, kiedy szczeniaki robią
szczeniackie wygłupy. Nie lubię natomiast, gdy ktoś coś przede mną udaje. Nie
mogę patrzeć na 50-letniego wokalistę Rolling Stonesów, multimilionera Micka
Jaggera, gdy po tonach wtartych w siebie kosmetyków i zapewne wielu operacjach
plastycznych wbiega na scenę i chce mi wmówić, że jest nastolatkiem, głodnym
sukcesu "wściekłym". I tak samo nie mogę patrzeć na
trzydziestoletnich, inteligentnych, wrażliwych i bardzo utalentowanych
mężczyzn, gdy wciskają na siebie za ciasne krótkie spodenki i udają, że są
piętnastolatkami obchodzącymi właśnie święto wagarowicza.
Jeśli to zatem miała być prowokacja, to była wprawdzie bez sensu, ale się
udała. Jednym z dowodów na to jest ten tekst.
"brulion" kontra "brulion"
Tak, dałem się sprowokować i napisałem ten tekst, zamiast zupełnie innego
tekstu, który planowałem napisać, gdy dostałem do ręki dziewięć książek z
"bibLioteki".
Chciałem napisać o mojej długoletniej przyjaźni z Marcinem Świetlickim. O tym,
jak w 1986 roku dostałem od nie znanego mi człowieka przesyłkę, zawierającą
garść wierszy, które mnie powaliły swoim pięknem i odmiennością od tego, jak
się wówczas pisało. O tym, jak chodziłem z tymi wierszami i bezskutecznie próbowałem
zainteresować nimi któreś z zaprzyjaźnionych pism (od "Powściągliwości i
Pracy" po... "brulion"). O tym, jak się cieszyłem, gdy Marcin
dostał w trzy lata później nagrodę tegoż "brulionu", a ja w pierwszym
numerze wznowionego "Po prostu" mogłem w końcu wydrukować te wiersze
i towarzyszący im własny szkic o poezji Świetlickiego. I jak się cieszyłem, gdy
o tych wierszach pisali Jarosław Marek Rymkiewicz, Julian Kornhauser, Marian
Stala... (tak w ogóle, Świetlickiego "odkrył" Bronisław Maj).
Chciałem napisać, dlaczego "Zimne kraje" Świetlickiego uważam za
najwybitniejszy, choć o kilka lat spóźniony, debiut poetycki w Polsce ostatnich
dwóch dekad.
Chciałem też napisać o Jacku Podsiadle: o tym, jak w ciągu kilkunastu miesięcy
można przeistoczyć się z człowieka pisującego alternatywno-WIP-owskie agitki w
wybitnego, niezwykle oryginalnego poetę. I o Marcinie Sendeckim: jego wiersz
"Tym razem obędzie się bez ofiar" to chyba najbardziej przewrotna,
gorzka i ironiczna przypowieść poetycka o upadku komunizmu w Polsce, a cała
poezja Sendeckiego stanowi szczególne wyzwanie dla krytyka. I o Grzegorzu
Wróblewskim, który kilkanaście lat temu pokazywał mi swoje pierwociny poetyckie
(pamiętam wiersz o piwie Warka, bo lubiłem wtedy takie tematy), a potem
wyemigrował, by teraz przypomnieć się ciekawą "Ciamkowatością życia".
Byłby to pewnie tekst o tym, że polscy klasycy wszelkich pokoleń nie będą mogli
nie dostrzec wyzwania, jakie stanowi tych kilka cienkich, w kilku przypadkach
spóźnionych książeczek. O tym, że okopana na swych pozycjach poezja polska
odtąd nie będzie już taka sama.
A zamiast tego piszę o jakichś fioletowych kartonach, niewyraźnych zdjęciach,
kłopotach księgarzy i wygłupach pod Pałacem Kultury. Owszem, dałem się
sprowokować, ale to twórcy "bibLioteki" zaproponowali ten poziom
dyskusji.
"brulion", gdy powstawał jako podziemne pismo, wniósł sporo zdrowego
powietrza do kultury polskiej lat 80. Na jego łamach ścierały się racje różnych
pokoleń i formacji - od Artura Międzyrzeckiego po Muńka Staszczyka z rockowej
grupy T. Love. Z równą bezwzględnością atakował urzędowych luminarzy co
napuszone, sztucznie wykreowane autorytety kultury podziemnej stanu wojennego.
Przyciągnął wielu tych, którzy nie chcieli być w żadnym intelektualnym wojsku,
którzy pragnęli myśleć niezależnie. A ponadto publikował wielu zdolnych poetów,
niepotrzebnych ani władzy, ani opozycji.
A potem nadszedł kres komunizmu, zaś młodzi redaktorzy "brulionu"
robili się coraz starsi. I jak popularne przed laty dziecięce gwiazdy piosenki
przestraszyli się, że po mutacji nie będą już potrafili śpiewać tak pięknie,
jak niegdyś. Im starsi, w tym większą postanowili uciec dziecięcość. Wybrali
strategię skandalu, fascynacji wszelkim umysłowym śmieciem i kuriozum. Każda
największa brednia warta była publikacji w "brulionie", jeśli tylko
mogła zaepatować współczesnego "filistra". Tych, których wcześniej
przyciągnęli, teraz kolejno zrażali. I tak stali się sektą, z właściwymi sekcie
obsesjami i ograniczeniami myślowymi. Tyle tylko, że nadal publikowali dobre wiersze.
W okopach świętej subkultury
Gdy w grudniowej ankiecie "Gazety" Jerzy Pilch stwierdził, że
wybitnie utalentowanemu Marcinowi Świetlickiemu mniej zdolni koledzy nie chcą z
zazdrości wydać debiutanckiego tomu, potraktowałem to jako żart środowiskowy.
Nadal tak uważam. Mam natomiast nieco inne podejrzenie.
Może jest tak, że efekty prowokacyjnej strategii, zastosowanej przy promocji
"bibLioteki", zostały starannie przemyślane i zgodne są z intencjami
wydawców? Może właśnie miało być tak, że zuniformizowane okładki odstraszą
księgarzy, za to przyciągną uwagę krytyków, którzy nie zajrzą do środka i nie
zainteresują się tą poezją? Może nieudolna warszawska promocja serii (na dwa
dni przed jej terminem jeden z uczestników nie umiał mi powiedzieć, czy i gdzie
się odbędzie) miała zniechęcić tych, którzy mogliby rozreklamować
"bibLiotekę", a palenie książek pod Pałacem Kultury - utwierdzić
negatywny obraz całej inicjatywy?
Wiem, że te pytania zawierają elementy myślenia paranoicznego. Ale - posłużę
się porównaniem ryzykownym, lecz, jak sądzę, nie do końca niemiłym strategom
"brulionu".
Otóż w złotych latach zachodnioeuropejskiego terroryzmu, strategia lewackich
ideologów w rodzaju Andreasa Baadera opierała się na założeniu, że należy
prowokować kapitalistyczny system do ujawniania swego "prawdziwego",
a więc represyjnego oblicza. W tym celu dopuszczano się aktów, na które system
musiał odpowiadać przemocą.
"brulion" ma bardzo krytyczną - często nie bez racji - wizję
współczesnej, "dorosłej" kultury polskiej. Ale to przecież wykreowani
przez pismo poeci należą do tych, którzy w najbliższym czasie powinni wziąć za
tę kulturę odpowiedzialność, zmieniać jej oblicze. Może to niewygodne? Może
"bibLioteka" miała zostać odrzucona przez kulturę? Może miało to
pokazać jej prawdziwe oblicze udowodnić, że ta kultura jest niereformowalna,
impregnowana na nowe prądy? Pozostając poza obrębem kultury nie trzeba
podejmować żadnych wyzwań. Można żerować na jej słabościach, wyśmiewać
napuszoną stagnację. I z czystym sumieniem okopać się w enklawie wiecznie
młodzieńczej subkultury. Z zewnątrz okopów nie będzie widać, że ta zbuntowana
enklawa to wielka piaskownica. A broń rebeliantów to plastikowe grabki,
łopatki, foremki...
Marcin Baran, "Sosnowiec jest jak kobieta", s. 30; Dariusz
Brzóska-Brzoskiewicz, "Haiku", s. 40; Jakub Ekier, "Cały
czas" s. 30; Filas, "Grapefruity w naszych domach", s. 56;
Krzysztof Jaworski, "Wiersze", s. 40; Jacek Podsiadło, "Wiersze
wybrane", s. 80; Marcin Sendecki, "Z wysokości", s. 32; Marcin
Świetlicki, "Zimne kraje", s. 80; Grzegorz Wróblewski,
"Ciamkowatość życia", s. 48 bibLioteka, Warszawa-Kraków 1992.