Życie
z dnia 2001-05-10
Cezary Michalski
Mesjasz
bezpaństwowców
Andrzej Towiański
Naród pozbawiony własnego państwa i normalnych instytucji nie mógł
mieć także normalnego życia religijnego
Dlaczego
Andrzej Towiański, litewski mistyk religijny, przybysz znikąd, mógł zostać
potraktowany poważnie przez najwybitniejsze postacie Wielkiej Emigracji?
Dlaczego ludzie tacy jak Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki czy generał
Skrzynecki, nie potrafili ujrzeć w Towiańskim tego, kogo bez trudu
dostrzega w nim dzisiaj Krzysztof Rutkowski czy Jarosław Marek Rymkiewicz,
to znaczy jakiejś skarlałej wersji Rasputina, używającego pięknej
"księżniczki izraelskiej" Ksawery Deybel do otępiania zmysłów ofiar
Mistrza? (Należy tutaj zauważyć, że Rymkiewicz, autor bez porównania
poważniejszy od Rutkowskiego, wybrał dla swojej opowieści o demonicznym
Mistrzu Andrzeju formę powieściowej fikcji, a nie pracy
historycznoliterackiej). Pytanie o głębsze, niż tylko terapeutyczne,
przyczyny akceptacji Towiańskiego przez część Wielkiej Emigracji nie było
jednak aż tak niezwykłe u progu naszego wieku, w czasach Mariana
Zdziechowskiego czy Stanisława Brzozowskiego. Zdziechowski, zamiast
demaskować seksualne instrumentarium Towiańskiego, będące także dla nas
głównie domeną literackiej plotki nawet jeśli przyjmuje ona formę prac
polonistycznych, zajmował się źródłami i analizą idei, jakie Towiański
proponował ludziom Wielkiej Emigracji, a także wpływem jaki owe idee miały
na konkretne dzieła i na kształt całego polskiego mesjanizmu. Stanisław
Brzozowski jednoznacznie rozstrzygnął w "Legendzie Młodej Polski", na
korzyść Towiańskiego, porównanie pomiędzy nim a jego najwybitniejszymi
uczniami: Mickiewiczem i Słowackim. Uznał powagę dyscypliny duchowej, jaką
proponował Towiański. Potraktował też poważnie kategoryczny nakaz
"przeparcia myśli przez ciało"; ponawianą przez Mistrza Andrzeja zachętę
do sprawdzania wiarygodności słów i zamiarów jego romantycznych uczniów,
poprzez konkretne ćwiczenia duchowe i wybory etyczne. Ta propozycja była,
zdaniem Brzozowskiego, bardziej wartościowa dla jednostek i zbiorowości
niż dramatyczna i nieco rozchełstana duchowość polskiego Romantyzmu i
neoromantycznej Moderny. Współczesny język mówienia o Towiańskim, jako
o Rasputinie pozbawionym tajemnicy, pojawia się natomiast w tekstach Jana
Władysława Dawida, poczciwego socjalisty, dawnego przyjaciela Stanisława
Brzozowskiego, którego ten, po zerwaniu, nazwie "umysłem płytkim". Na
łamach "Krytyki" Dawid, z właściwą sobie bezpośredniością, w następujących
słowach zamykał sprawę Mistrza Andrzeja: "Do niedawna piszący o Towiańskim
różnili się co do tego tylko, czy był on więcej wariatem czy szarlatanem.
W rzeczywistości, z punktu widzenia rozwijającej się dzisiaj psychologii
religii, jest Towiański zupełnie wyraźnym typem i żadnych szczególnych
zagadek nie przedstawia". Wybitny historyk literatury, profesor Konrad
Górski, obwiniał z kolei Towiańskiego o to, że przez niego poloniści i
uczniowie gimnazjów nie otrzymali drugiego "Pana Tadeusza", a także
kolejnych części "Dziadów" do czytania i analizowania. Takie ujęcie sprawy
pomijało jednak punkt widzenia samego Adama Mickiewicza, który uznał, być
może nie bez podstaw, że po napisaniu pierwszego kompletu "Dziadów" i
pierwszego "Pana Tadeusza" sam ich autor, niszczący swoje życie osobiste,
dręczący psychicznie Celinę, a następnie odwożący ją do "domu zdrowia"
(jak po orwellowsku nazywano podówczas zakłady dla obłąkanych), ma już
prawo, a nawet obowiązek pomyśleć o losach własnej duszy. Wróćmy
jednak do naszego bohatera. Andrzej Towiański, urodzony 1 stycznia 1799
roku jest prawie rówieśnikiem Mickiewicza. Jak pisze we wstępie do pism
Towiańskiego inny niespodziewany obrońca powagi towiańszczyzny, wybitny
historyk literatury Stanisław Pigoń: "Towiański należał do pokolenia,
które zrodzone w pierwszych latach po rozbiorach, przejęło w siebie całą
siłę żywotną zduszonej niepodległości". Ten litewski Rasputin był też
zupełnie znośnie wykształcony. Na Uniwersytecie Wileńskim uczęszczał na
wydział literatury i sztuk wyzwolonych. Tuż przed ukończeniem studiów
zrezygnował z dalszej nauki, podejmując pracę w wileńskim sądzie, ale ta
decyzja szybszego wejścia w dorosłe życie nie odróżnia go w niczym od
takiego na przykład Czesława Miłosza, który też studiów na Uniwersytecie
Wileńskim nie ukończył i też lubił pomistycyzować (oczywiście wyłącznie w
esejach i wyłącznie w granicach zdrowego rozsądku). Miał też Towiański
za sobą nie do końca nieudaną próbę literacką. Zupełnie nieźle orientował
się w modnych prądach estetycznych. Znał i lubił muzykę Beethovena. Inna
ofiara Mistrza Andrzeja, Seweryn Goszczyński, tak wspomina w swoim
pamiętniku jedną z rozmów z Towiańskim: "był tam dotknięty Schiller i
Goethe, klasyczność i romantyczność, doskonale określone czym się różnią".
Można zatem powiedzieć, że był Towiański nieźle, choć jedynie po
dyletancku (co nie wyróżniało go zresztą spośród większości polskich
romantyków) zorientowany we współczesnej sobie kulturze. Nawet pierwsze
mistyczne widzenie, w czasie którego objawił mu się zarys Sprawy Bożej,
stało się dla niego zaledwie wyzwaniem, okazją do sprawdzenia czy jest
rzeczywiście wystarczająco silny, aby podołać temu, co uznawał za misję
powierzoną mu przez Najwyższego. Przez kolejne lata Towiański bowiem nie
nauczał, nie mistycyzował, ale - jak znowu mówi nieoceniony Pigoń - "po
staremu pracował", a swoje obowiązki urzędowe i rodzinne wypełniał "na
wysoką miarę prawdziwego, czynnego chrześcijaństwa". Przełomem jest dla
niego rok 1830. Obserwuje powstanie listopadowe, jego klęskę i widzi
przerażające konsekwencje tej klęski dla duszy Polaków. Kiedy w lipcu
1840 roku pojawia mu się Matka Najświętsza wskazując wyciągniętą ręką
Francję, ten nie ścigany przecież za udział w żadnym spisku
czterdziestolatek rezygnuje z urzędu, pakuje cały swój dobytek i wyrusza
na Zachód, aby leczyć dusze polskich emigrantów. A najwrażliwsze
postacie Wielkiej Emigracji są już wtedy gotowe, śladem Konrada z
"Dziadów", nazywać Boga carem. A w każdym razie dialektyka "Wielkiej
improwizacji" zostaje już uruchomiona. Polskich emigrantów trapi bowiem
pytanie: czy można wierzyć w Boga, czy można się zwracać do Boga po upadku
Powstania Listopadowego? To oczywiście moja własna parafraza zdania "Czy
można wierzyć w Boga po Holocauście", wypowiedzianego dużo później i przez
kogoś zupełnie innego, może bardziej dotkniętego przez Boga. Jednak
niezdolność do odpowiedzi na to pytanie dręczy także Polaków-katolików z
Wielkiej Emigracji. Nasza religijna formacja, zbudowana zwykle na mniej
lub bardziej przekonującej odmianie teodycei (obrony Stwórcy i próby
wytłumaczenia obecnego w świecie zła), rzadko wytrzymuje próbę cierpienia,
cierpienia niezrozumiałego, na zdrowy rozum niezawinionego. Dużo łatwiej
przychodzi nam recytować księgę Hioba w otoczeniu całej rodziny, przy
zastawionym stole i zapalonych świecach. W jakim stanie duchowym
znajdowali się w dziesiątym roku wygnania najwybitniejsi intelektualiści
emigracyjni? Poloniści, mający do Mistrza Andrzeja pretensje o nienapisane
poezje Mickiewicza, lubią dzisiaj wiele mówić o poniżającej grze
emocjonalnej, jaka toczyła się pomiędzy Towiańskim i jego uczniami.
Przyjrzyjmy się jednak, jak zabawiały się największe emigracyjne umysły w
1840 roku, w Paryżu, nie znając jeszcze Mistrza Andrzeja, który kaptował
właśnie w Brukseli, dla Sprawy Bożej, jenerała Skrzyneckiego. Oto
jedna z najlepiej opisanych imprez emigracyjnych, zorganizowana na cześć
Adama Mickiewicza 25 grudnia 1840 roku. Uczestniczą w niej wszyscy wielcy
emigranci; ofiary historii, którym odebrano wszystko poza resentymentem i
wzajemnymi niechęciami: muzycy, malarze, politycy. Jest wieszcz Adam,
namaszczony już na wykładowcę College de France, wkraczający do kategorii
tych emigrantów, którym się powiodło, do kategorii, którą razem z nim
zajmują dzisiaj zaledwie Czesław Miłosz czy Leszek Kołakowski. Jest też
Juliusz Słowacki - kłębek kompleksów i resentymentu. Słowacki wykonuje
przed Mickiewiczem, którego nienawidzi, masochistyczny rytuał. Improwizuje
dla wielkiego Adama, mówiąc: "zwyciężyłeś mnie, ja lew konający padam ci
do nóg. Mówiłeś w >> Tadeuszu...<< o Wojskim co muchomory
zbierał, ja jestem muchomorem, zrób jak Wojski. Zerwij mnie...". I tym
podobne, niesmaczne raczej kawałki. Mickiewicz właściwie nie odpowiada
ambitnemu młodzikowi. Co prawda, w kilku pierwszych słowach własnej
improwizacji upokarza go od niechcenia, mówiąc o bezduszności jego poezji,
o tym, że "poetą być przecież nie można bez wiary i miłości". Ma to
oznaczać, że Słowacki owych przymiotów nie posiada. Później jednak wieszcz
zwraca się do ważniejszych gości. Woła do nich: "nie wierzyliście kiedym
na katedrę wstępował, że ja będę miał co powiedzieć, ale ja wiedziałem, że
potrafię przemówić, bo czy po francusku, czy po niemiecku, czy w innym
języku czuję, że mam światu co objawić". Później przedstawi się jeszcze
swoim słuchaczom jako wyróżnione narzędzie i głos Boga. Pod wpływem
improwizacji Mickiewicza jeden z uczestników owej niewesołej imprezy,
niejaki Ropelewski, dostał spazmów, które trwały całą noc i trzeba było
cyrulika wzywać, żeby go z tych spazmów wyciągać. Po zakończeniu
improwizacji Mickiewicza wszyscy rzucali się sobie z płaczem w ramiona.
Słowacki usiłował, bez powodzenia, rzucić się w ramiona Mickiewiczowi, ale
i tak następnego dnia nienawidził go tak samo jak przedtem. Takie były owe
niewesołe zabawy emigrantów, których, jeśli wierzyć portretowi
Towiańskiego–Rasputina, zepsuć i poniżyć miało dopiero uczestnictwo w
stworzonym przez wileńskiego mistyka Kole Bożym. W wigilię pierwszego
spotkania z Towiańskim Mickiewicz oddaje swoją żonę do zakładu nie tyle
leczącego, co opiekującego się psychicznie chorymi. Nie potrafi jej pomóc.
Dziesięć dni po spotkaniu Mickiewicza, Towiański robi dla jego żony to,
czego nie umiał uczynić jej mąż - uzdrawia ją. Posłuchajmy nieufnego i
krytycznego świadka, który tak opisywał "uleczenie Celiny" w poufnym
sprawozdaniu przeznaczonym dla polskich księży w Rzymie: "wiele tu
dostrzegam naturalnego wpływu człowieka wyższego, moralnie wiele i duchowo
żyjącego i wypracowanego, który rozumiał przyczynę cierpienia tej kobiety
i potrafił jej pomóc... i oto od tego czasu jest zdrową, wesołą i
pobożną". Jak to możliwe, że ten litewski Rasputin rozumiał przyczynę
cierpienia Celiny, której nie był w stanie zrozumieć Mickiewicz? To nie
poniżanie wieszcza, który stworzył nowożytnych Polaków - ich język i ich
symbole. Warto jedynie zwrócić uwagę na fakt, że autorytet Towiańskiego,
jego władza na wielkimi emigrantami, były po części zasłużone, brały się z
wykonanej przez niego wcześniej długiej, psychicznej pracy nad sobą. Z
kolei już pierwszy tekst mistyczny Towiańskiego "Biesiada", to jeden z
najciekawszych polskich tekstów tego rodzaju. Znajdujemy tu neoplatońskie
hierarchie bytów, piękny obraz kolumn duchów ciemnych i jasnych
determinujących życie duchowe człowieka, jednak "rozstępujących się" w
momencie dokonywania przez nas wyborów etycznych. Jest wreszcie w
"Biesiadzie" dostosowana do potrzeb pysznych i nie rozumiejących
przychodzącego na nich cierpienia wieszczów polskich, zachęta do
samoupokorzenia, zawarta w obrazie Ziemi, jako świata najbardziej ze
wszystkich dotkniętego grzechem. Religijność Towiańskiego jest
rzeczywiście, co będą mu wypominać jego przeciwnicy, trochę rosyjska -
mroczna, pesymistyczna i ambiwalentna. Ale udaje się ją zaszczepić dumnym
Lachom wyłącznie dlatego, że ich własny zmysł religijny - zdolność
nadawania sensu życiu własnemu i własnej wspólnoty - pod wpływem
historycznej klęski zaczyna nieco szwankować. Powiedzieliśmy tu, z pewną
przesadą, o neoplatonizmie Towiańskiego. Jest to oczywiście neoplatonizm
wywodzący się raczej od Hermesa Trismegistosa i studiujących go adeptów
wiedzy tajemnej, niż od Plotyna i filozofów. Przy tych wszystkich
zastrzeżeniach "Biesiada" pozostaje jednak niemniej poważnym przykładem
gnostycyzującego pisarstwa, niż pisma Swedenborga, Hoene-Wrońskiego, czy
wielu intelektualnych liderów XIX–wiecznego odrodzenia europejskiej
ezoteryki. A ich nikt przecież nie poniża tak, jak naszego Mistrza
Andrzeja. Jest wreszcie problem narodowy. I pytanie, kto stał się
źródłem nieporozumienia związanego z politycznym interpretowaniem
nauczania Towiańskiego. W pismach Towiańskiego nie znajdujemy nazbyt wielu
wątków mesjanistycznych skupionych na idei narodu polskiego. Jednak jest
już tak, że kiedy my Polacy słyszymy o wyzwoleniu (choćby i najbardziej
duchowym), to staje nam zaraz przed oczami porządne powstanie, albo jakaś
wielka wojna, połączona ze zmianą warunków geopolitycznych. Może to stąd
wzięła się wśród Wielkiej Emigracji interpretacja nauczania Towiańskiego w
postaci geopolitycznych fantazji przywodzących na myśl pamiętnik
Rzeckiego. Świadek poruszenia emigracyjnych umysłów w nawiedzonym przez
Towiańskiego Paryżu pisał: "ludzie biegają i mówią, że ponoć Polska ma
wolność odzyskać, bo Rosja ma się ku Konstantynopolowi, nastąpi nowy
rozkład krajów Europy, Belgia pójdzie na prowincję francuską, a król
belgijski na króla polskiego". To co emigranci uważali za przepowiednie
Towiańskiego nie pojawia się jednak w jego pismach. Na ile ośmielał ten
fałsz sam Towiański, bo był mu on potrzebny po to, by zbliżyć się do
emigrantów, tego nie wiemy. Ale im bardziej ufał on swoim uczniom, tym
wyraźniej mówił im, że Bóg nie koncentruje swojej uwagi na jednym
pokrzywdzonym narodzie, że wszystkie narody są pokrzywdzone przez ich
własny grzech. Nie ma większego upokorzenia dla ludzi zamkniętych we
własnym, narodowym cierpieniu, od znanych słów Towiańskiego: "Kto odegrał
wielki koncert (powszechnego zbawienia), cóż jemu zagrać jakąś małą
sztuczkę? Postawienie Polski to będzie już tylko sztuczka". Przecież
nawet najbardziej ortodoksyjny fragment III części "Dziadów", widzenie
Księdza Piotra, ukazuje Polskę wywyższoną (fakt, że na krzyżu) pomiędzy
narodami. A tutaj pojawia się człowiek mówiący, że życie duchowe jednostek
ważniejsze jest nawet od niepodległości i od narodowej dumy. Całe
szczęście, taki wybór nie zawsze w naszej historii był konieczny. Ale
emigranci z 1831 roku nie byli w stanie wskrzesić Polski, mogli co
najwyżej zgubić swoje dusze. O dziwo, Towiański okazuje się bardziej
od Mickiewicza stały w swoich poglądach. Ostatnie lata spędzi, tak jak
wcześniejsze, jako zdyscyplinowany mistyk pracujący z grupą uczniów.
Niektórym z nich pozwoli nawet iść do powstania styczniowego, nie po to
jednak, by walczyć, ale by ewangelizować powstańców. Tymczasem Mickiewicz
spędzi swoje ostatnie lata jako nieuleczalny rewolucjonista, angażujący
się w coraz radykalniejsze, a zarazem coraz mniej realistyczne polityczne
przedsięwzięcia. Oczywiście Towiański toczył przez całe życie walkę ze
swoją ambicją i pychą. Oczywiście ta walka została przez niego przegrana;
Mistrz Andrzej, w miarę upływu lat, kontaktował się z Najwyższym coraz
częściej i coraz bardziej bezpośrednio. Oczywiście towianizm był herezją,
a jej twórca powołał do istnienia zaledwie sektę. Jednak mówiąc o ogromnym
wysiłku, nawet wysiłku zmarnotrawionym, nie można bagatelizować jego
powagi. Oceniając Towiańskiego musimy mieć przed oczami późniejszy,
nihilistyczny wybór polskich rewolucjonistów, bohaterów "Płomieni"
Brzozowskiego, którzy nie będą już potrafili "wierzyć w Boga po Powstaniu
Listopadowym". Będą zatem mścili się na Nim za zbiorowe cierpienia, nie
umiejąc "przyjąć tych cierpień na siebie" (znowu posługujemy się językiem
Brzozowskiego, stylizowanym w tym akurat miejscu na żargon Koła Bożego);
zrozumieć ich związku z własnymi błędami i zaniechaniami własnej
wspólnoty. Myśląc o mrocznym fenomenie towiańszczyzny musimy zatem
pamiętać, że historia miała jeszcze do zaoferowania swoim ofiarom
rozwiązania dużo gorsze od propozycji złożonej najpyszniejszym duchom
Wielkiej Emigracji przez Mistrza Andrzeja.
|