Gazeta Wyborcza - 2011-06-13
Adam Leszczyński
Tresowanie inteligenta
Wykładowcy narzekają, że ich studenci zachowują się jak dzieci, nie rozumieją, czym jest przypis i plagiat, oraz mają elementarne braki w wiedzy. Może to oznaka kulturowej zmiany, którą przeoczyliśmy - zerwania z normami, które dla wykształconego jeszcze kilkanaście lat temu inteligenta są czymś oczywistym?
Historia pierwsza. Studenci profesora Marcina Kuli,
historyka z Uniwersytetu Warszawskiego, kończyli pisać kolokwium z historii
najnowszej. - Grupa była na tyle liczna, że nie mogłem nikogo znać osobiście"
- wspomina prof. Kula. "Po oddaniu swojej kartki student zapytał mnie:
"Panie profesorze, mnie męczy: kiedy był ten Katyń?". Ponieważ wzruszyłem
się, że jego męczy, a on sprawdzian już skończył, powiedziałem mu. Wtedy
on przez ławki wykrzyknął datę do jakiegoś kolegi, jeszcze piszącego - i
już go nie było. Zostałem w miejscu jak zamurowany - między wściekłością,
podziwem dla jego bezczelności i śmiechem z siebie samego.
Historia druga. Socjolog, wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim,
opisuje na Facebooku zdarzenie z prywatnej szkoły wyższej, w której zarabia
na życie: "Student złożył mi pracę licencjacką, która jest plagiatem
moich artykułów. W pierwszym akapicie dodał od siebie słowo: »bowiem«. Może
uznał, że jestem takim narcyzem, że dam mu ocenę celującą?". Socjolog
nie znalazł wśród znajomych na Facebooku wiele współczucia. "Każdego
dzisiaj dopada: epopeję mogłabym napisać" - zauważyła pod wpisem inna
znana warszawska socjolożka.
Zapytałem socjologa, dlaczego nie chce, żebym podał jego nazwisko.
"Niech będzie anonimowo. Dałem temu studentowi drugą szansę i zrobiłem
wykład o prawach autorskich" - odpisał.
Historia trzecia. Ćwiczenia z antropologii kulturowej na jednym z największych
uniwersytetów (tym razem nie w Warszawie). Mówi Marta, prowadząca zajęcia: -
Przyzwyczaiłam się już, że w 30-osobowej grupie nikt nie potrafi znaleźć północy
na mapie, a kiedy ktoś powie, że Inkowie mieszkali w Chinach, nikt go nie
poprawi. Ostatnio jednak mnie zaskoczyli. Po kolokwium mieli wypełnić ankietę,
w której mnie ocenią. Kiedy przeczytałam im pytania do kolokwium, jeden ze
studentów powiedział: "Niech pani zmieni pytania na łatwiejsze, bo inaczej
wystawimy pani bardzo złą ocenę".
Nie dała się i nie zmieniła pytań. Studenci wystawili jej złą ocenę. - Całe
szczęście, że dziekan zrozumiał sytuację - mówi Marta.
Chociaż przestałem uczyć na uniwersytecie sześć lat temu, mam wielu
przyjaciół i znajomych, którzy codziennie to robią - i od nich słyszę
nieustająco opowieści pełne grozy. Dobrze jest oczywiście zachować wobec
nich pewien dystans. Wykładowcy zawsze narzekali na studentów. Zawsze jednak w
następnym pokoleniu tajemniczym zrządzeniem losu znajdowali się znów wybitni
poeci, politycy czy wynalazcy.
Teraz jednak moi rozmówcy twierdzą coś szczególnego: że ich studenci są
inni niż nauczyciele pod bardzo szczególnymi i ważnymi względami. Że doszło
do kulturowej zmiany, którą przeoczyliśmy - radykalnego zerwania z normami,
które dla wykształconego jeszcze kilkanaście lat temu inteligenta są czymś
oczywistym.
Próbowałem zestawić pewną typologię tych różnic. Wynika z nich, że to
zerwanie dokonało się w trzech podstawowych sferach: norm zachowania w
sytuacji nauczyciel - uczeń (która była kiedyś częścią uczonej w domu i w
szkole kindersztuby); w podejściu do plagiatów i własności intelektualnej;
wreszcie w sferze tego, co elementarnie wykształconemu człowiekowi wypada
wiedzieć - bo jeśli się nie wie, to się kompromituje. Te trzy sfery zachodzą
na siebie. Zajmijmy się nimi po kolei.
Co studentowi wypada
Na stronie internetowej Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu
Warszawskiego można znaleźć "zasady studiowania" (www.antropologia.isns.uw.edu.pl/zasadystud.html).
Czego student nie powinien robić? Oto niewskazane sytuacje - jak zapewnia
anonimowy autor - wzięte z życia. I jest to, niestety, spisane całkiem serio:
"[Okazywanie] dowodów uczuć wyższych w formach niższych, czyli np.
siadanie w pierwszej ławce podczas wykładu i trzymanie »koleżanki« za udo,
podczas gdy ta operuje w okolicach (zapewne erogennych) ucha »kolegi« (! - to
b. neutralny opis); (...) - wdzieranie się na zajęcia siłą (sic!) po
terminie lub dlatego, że »się chce«, chociaż nie spełnia się wymogów;
(...) - »personel pozamiata«, czyli - niestety, coraz bardziej powszechne -
zostawianie po sobie śmieci i niewsuniętych na miejsce krzeseł w salach,
gdzie odbywają się zajęcia, śmiecenie na korytarzach, (...) - żądania
skracania listy lektur, spektakularne okazywanie zdziwienia, że należy je
czytać; - wkraczanie na wykład lub inne zajęcia po ich rozpoczęciu, bo ma się
akurat »pilną sprawę« do kolegi lub wykładowcy".
Marta, antropolożka: "Moi studenci nie wiedzą, jak napisać podanie albo
jak poprosić o przesunięcie egzaminu. Nie potrafią zwracać się do wykładowcy.
Zajęcia przypominają tresurę, a nie kontakt z dorosłymi ludźmi".
Co student może ściągnąć
Nikt nie wie, jak powszechne są plagiaty na polskich uczelniach - w pracach
rocznych, licencjackich i magisterskich.
- Nie ma badań - mówi dr Sebastian Kawczyński, z wykształcenia historyk,
prezes firmy Plagiat.pl sprzedającej system komputerowy służący do
wykrywania plagiatów.
Dr Kawczyński uważa, że szacunki dotyczące ściągania krążące po
polskich mediach pochodzą w większości od niego. On z kolei opierał się na
badaniach angielskich, w których co czwarty student przyznawał się do "kryptocytatów"
- czyli przepisywania fragmentów z cudzych prac bez podania źródła. Problem
jest światowy - a skoro u bardzo przestrzegających reguł Anglosasów jest tak
źle, to w Polsce raczej nie jest lepiej.
- To kwestia technologii. W dobie internetu bardzo łatwo znaleźć fragmenty
cudzych prac, wkleić i skompilować w całość - mówi Kawczyński. - Tu nie
tylko chodzi o ochronę własności intelektualnej, ale o samodzielną pracę,
której ma uczyć uniwersytet. Ściąganie jest jak doping w sporcie: daje ci
nieuczciwe fory.
Od akademickich wykładowców słyszę, że studenci często w ogóle nie
rozumieją, czym jest przypis i po co się go używa. Nie rozumieją, dlaczego
cytat trzeba wyróżnić cudzysłowem. Przecież internet jest gigantycznym kolażem
- zbiorem ścinków z różnych źródeł, po których można beztrosko
przeskakiwać - i tak traktują swoje prace.
- Dostaję pracę od studenta, wrzucam jedno czy dwa zdania w Google'a i już
wiem, skąd spisał - mówi warszawski historyk. - Kiedy im zwracam pracę, nie
wiedzą, z czym mam problem. Rozumieją tyle, że nie dostaną zaliczenia.
Co student powinien wiedzieć
Inny warszawski historyk opowiada: - Prowadzę wykład dla studentów trzeciego
roku historii. Mówię o opozycji demokratycznej. Pytam, czy ktoś słyszał o
KOR. Rękę podnosi jedna osoba. To nie Wyższa Szkoła Gotowania na Gazie! To
Wydział Historyczny Uniwersytetu Warszawskiego!
- Co wtedy robisz? - pytam.
- Zaciskam zęby i tłumaczę.
Za taką niewiedzą stoi coś głębszego niż niewydolna szkoła: rozsypanie
wspólnego uniwersum lektur i symboli, które kiedyś definiowały inteligenta i
pozwalały mu się porozumieć z innym człowiekiem ze swojej warstwy. Wykładowcy
trudno się odwołać do wspólnych lektur - poza szkolnym kanonem dosłownie
kilku książek - bo wie, że w grupie pojmą to może dwie osoby.
Kiedy słyszę opowieści o studentach, którzy nie potrafią znaleźć północy
na mapie, przypomina mi się mój powinowaty - 17-letni, bardzo bystry chłopiec
z prawniczo-lekarskiej rodziny, który już pilnie uczy się do matury (też
chce zostać lekarzem, a wie, że konkurencja będzie ostra). Pracuje bardzo dużo:
ma różne zajęcia dodatkowe, kółka. Prawie nie chodzi na imprezy i dzielnie
zakuwa weekendy. Chodzi do bardzo dobrej warszawskiej szkoły. I ten miły,
zdobywający same szóstki młody człowiek nie potrafi znaleźć na mapie Paryża.
Wie dużo różnych rzeczy, oczywiście. Ale ma równocześnie zadziwiające
luki w sprawach, które kiedyś uchodziły za elementarz.
Taka niewiedza - słyszę od znajomych nauczycieli akademickich - już nie
kompromituje. Nie jest obciachem. Jeżeli zgred (niech będzie, że 30-letni)
zdumiewa się, że student nie wie, gdzie jest Paryż - młody człowiek najczęściej
nie rozumie, o co chodzi.
Demografia czy kultura?
Nie mogę tego, co napisałem podeprzeć żadnymi badaniami. Wszyscy moi rozmówcy
twierdzą jednak, że mówią o zjawiskach typowych i powszechnych - tyle że
nie wychwycą ich badania PISA, z których wynika, że polskie nastolatki są
coraz lepiej wyedukowane.
Najłatwiejszym wytłumaczeniem tej sytuacji jest demografia. W schyłkowym PRL
studiowało 10 proc. młodych Polaków. Teraz - połowa. O ile w latach 80. na
studia szły głównie dzieci inteligencji, teraz to w większości ludzie z
innych, gorzej wykształconych środowisk - w których się mniej czyta, często
zwraca się do siebie inaczej itd. Wykładowcy są inteligentami i są
przyzwyczajeni do norm - w tym także manier - swojej warstwy. Stąd konflikty.
Drugim wyjaśnieniem jest technologia: głównie internet, ale nie tylko.
Przekonuje mnie bardziej, bo wiem, że zjawisko dotyczy nie tylko Polski (a więc
nie jest wywołane tylko masowym awansem edukacyjnym po 1989 r., przewyższającym
wszystko, co kiedykolwiek w tej dziedzinie zrobił PRL).
W sierpniu 2010 r. "The New York Times" pisał o epidemii
internetowych plagiatów wśród amerykańskich studentów. Cytował antropologa
Donalda L. McCabe z Rutgers University, w którego badaniach - robionych
regularnie co rok - 40 proc. z 14 tys. studentów przyznało się do skopiowania
przynajmniej kilku zdań w swoich pracach pisemnych (skopiowania, nie
zacytowania). Równocześnie spadał odsetek tych, którzy uważali, że to
"poważne oszustwo" - z 33 proc. do 29 proc.
- Ponieważ nie idziesz do biblioteki, nie trzymasz w ręku książki, co uświadamia,
że "to nie należy do mnie" - mówił jeden z wykładowców pytanych
przez "Timesa". Gazeta cytowała też Susan D. Blum, antropolożkę i
autorkę książki o plagiatach, która uznawała to za świadectwo tego, że
zmienia się podejście do autorstwa tekstów - i przypominała, że tradycja
przywiązywania wagi do autorstwa tekstów została ukształtowana na Zachodzie
w czasach oświecenia. Jest więc wytworem historii, a nie daną przez Boga i
Opatrzność oczywistością. W XIX w. doszły do tego prawa chroniące własność
intelektualną. - Nasze pojęcia autorstwa i oryginalności narodziły się,
rozkwitały i być może zanikają - mówiła Blum.
Technologia też podsuwa odpowiedź, dlaczego studenci mogą nie wiedzieć,
gdzie jest Paryż. 20-latkowie nie znają świata bez internetu - bez Google'a i
Google Maps! - bez GPS i telefonów komórkowych. Papierowe mapy mogą być dla
nich tak anachroniczne jak dla starszego pokolenia liczydła. Kto jeszcze pamięta,
jak posługiwać się liczydłem?
Można oczywiście uważać, że technologia ludzi ogłupia. Warto jednak
wiedzieć, że ta myśl ma długą tradycję i dotychczas się nie sprawdziła.
Już 2400 lat temu w dialogu "Fajdros" stary wróg postępu i
wielbiciel wyidealizowanej przeszłości Platon pisał, że groźna sztuka
pisania doprowadzi ludzkość do upadku. "Ten wynalazek niepamięć w
duszach ludzkich posieje, bo człowiek, który się tego wyuczy, przestanie ćwiczyć
pamięć; zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz (...)
Uczniom swoim dasz tylko pozór mądrości, a nie mądrość prawdziwą. Posiądą
bowiem wielkie oczytanie bez nauki i będzie im się zdawało, że wiele umieją,
a po większej części nie będą umieli nic i tylko obcować z nimi będzie
trudno" (przekład Władysława Witwickiego).
Skoro jednak ludzie przetrwali wynalezienie pisma, może przetrwają też Google
Maps - i niekoniecznie będą od tego głupsi.
Normy akademickiego życia zmieniają się powoli i być może warto rozważyć
wprowadzenie dla wszystkich studentów obowiązkowego kursu etyki akademickiej -
gdzie mieliby powiedziane jasno, co to jest przypis i po co się go używa.
Wtedy, być może, wykładowcy nie cierpieliby tak bardzo, a tresowanie
inteligenta byłoby mniej bolesne - dla wszystkich.
Czy zmierzch inteligencji?