Życie
z dnia 2002-06-07
Cezary
Michalski
Trzynaście lat
później
Polska transformacja ustrojowa, zamiast stabilnej demokracji,
wydała z siebie nową walkę klas
W trzynaście lat po
symbolicznym przełomie 4 czerwca 1989 roku polska polityka demokratyczna
jest martwa. Jako pierwsze z państw Europy Środkowej, które razem
rozpoczynały drogę do demokracji, dopracowaliśmy się systemu realnie
jednopartyjnego. SLD jest dziś jedyną partią zdolną do rządzenia, nic
zatem dziwnego, że realne życie polityczne zaczyna pomału przenosić się do
jej wnętrza, a realna polityka polska staje się pomału polityką jej
frakcji. Silna opozycja, owszem, istnieje, ale jest to opozycja
świadomie antysystemowa. Samoobrona, bo o niej myślę (LPR wydaje się na
dzisiaj formacją mniej rozwojową), wypromowała się na roszczeniach wobec
państwa i lęku przed modernizacją. Trudno zatem uwierzyć, że natychmiast
po wygranych przez siebie wyborach będzie umiała (nawet jeśli postanowi
tak jej lider) nauczyć się odpowiedzialności za państwo. W przypadku
skrajnej destabilizacji państwa możliwy jest jeszcze wariant wielkiej
koalicji SLD-Samoobrona. Populistyczne rezerwy Sojuszu pozostają
niewykorzystane, a Andrzej Lepper, w chwili próby, może się okazać dla
Leszka Millera wygodniejszym partnerem w rządzeniu niż Aleksander
Kwaśniewski. Zamiast rozwiązywać lub choćby opisywać problemy, które
wypromowały Leppera, znaczna część polskich elit wybrała strategię znaną
pod nazwą reductio ad Hitlerum. Stosują ją komentatorzy,
autorzy okładek. Tyle że reductio ad Hitlerum już w Polsce
nie działa, szczególnie na obecny i potencjalny elektorat Samoobrony.
Nowa walka klas
Zacznijmy od przypomnienia kilku banalnych prawd.
Polityka musi być prowadzona w poczuciu odpowiedzialności za całą
wspólnotę. Państwo nie może zaspokajać wyłącznie roszczeń nieudaczników i
starać się zniszczyć tych, którym się powiodło. Jednak państwo nie może
również wyłącznie osłaniać tych, którym się powiodło, i służyć do
trzymania pod butem nieudaczników. Takie formuły państwa owszem były, ale
rzadko istniały długo i szczęśliwie. Tylko państwo nieudolne (bez względu
na ustrój) wybierało reprezentowanie roszczeń jednej części społeczeństwa
przeciwko drugiej, po czym degenerowało się i upadało. Czasem owa boska
dekadencja trwała dłużej, czasem krócej, ale zawsze była tylko dekadencją.
W Polsce zwycięża obecnie nowa polityka klasowa. Podział na tych,
którym się powiodło, i nieudaczników. Reprezentanci tych, którym się
powiodło, sądzą, że są konserwatystami, czasem tak o sobie mówią. Jednak z
konserwatyzmu przyjęli i zrozumieli wyłącznie elitaryzm. Dla mnie
osobiście szczególnie zabawny jest elitaryzm i pogarda dla
"ksenofobicznego motłochu" w wykonaniu tych, którzy przed trzydziestu laty
wkraczali w polskie życie polityczne jako represjonowani marksiści czy
trockiści. Ale także ci politycy czy biznesmeni centroprawicy, których
sukcesy ograniczają się do założenia trzyczęściowych garniturów, nie
wyglądają zbyt poważnie. "Nowi konserwatyści" widzą w rosnących masach
nieudaczników wyłącznie śmiertelnego wroga, a nie problem, który trzeba
jak najszybciej rozwiązać. Reprezentanci nieudaczników są z kolei
piętnowani jako populiści. I rzeczywiście są populistami. W tych, którym
się powiodło, widzą głównie wrogą elitę, którą sami mogliby zastąpić. Ale
ani jedni, ani drudzy nie potrafią zbudować lub choćby zaprojektować
państwa, które poczuwałoby się do odpowiedzialności za całą wspólnotę
polityczną.
Dlaczego poszło tak łatwo
Nowy podział klasowy
zwycięża z dwóch powodów. Pierwszy jest obiektywny. Zaczątki wolnego rynku
- bo trudno nazwać polski kapitalizm polityczny rozwiniętą gospodarką
wolnorynkową - doprowadziły do pojawienia się wyrazistych interesów
grupowych. Interesy są tym wyrazistsze, a konflikty między nimi tym
ostrzejsze, że rozgrywają się na tle odziedziczonego po Peerelu
niedorozwoju cywilizacyjnego i powszechnej pauperyzacji społeczeństwa.
Nowe interesy i konflikty społeczne w oczywisty sposób musiały
nadwątlić poczucie wspólnoty Polaków-katolików, sympatyków "Solidarności",
a nawet dawnych członków PZPR. Charakterystyczny dla wszystkich
peryferyjnych zaczątków wolnorynkowego kapitalizmu twardy język
neoliberalny, absolutyzujący jednostkowe i grupowe interesy ekonomiczne
jako jedyne byty rzeczywiste i warte pielęgnowania, wchodzi w silny
konflikt z językami wspólnotowymi: nacjonalizmem, katolicyzmem - w jego
wymiarze nauczania społecznego - oraz z marksizmem, który w swojej
odmianie reformistycznej bez wątpienia także zachowywał elementy
wspólnotowe. Wybitny filozof Alasdair McIntyre, przechodzący bez oporu
pomiędzy marksizmem i tomizmem w poszukiwaniu elementów do swego
komunitarystycznego i niechętnego neoliberalizmowi bricolage’u, jest dowodem nie wprost, ale mocnym, na sytuacyjną bliskość
katolicyzmu i marksizmu, także w kontekście ich sporu z liberalizmem
peryferiów. Innym jednak powodem, dla którego nowy podział klasowy
zniszczył polską wspólnotę polityczną tak szybko i tak głęboko, było
zachowanie polskiej inteligencji i to ze szczególnym uwzględnieniem
znacznej części starej inteligencji solidarnościowej. Młodsza inteligencja przyznająca się - zwykle na własną
zgubę - do solidarnościowego dziedzictwa chciała czasem mówić i działać
trochę inaczej. Ale tworzone przez nią instytucje były szybko niszczone w
duchu ejdżystowskiej (od angielskiego słowa age, czyli wiek)
solidarności starszych panów, bez względu na to, czy byli to starsi
panowie z solidarnościowej prawicy, lewicy czy centrum. Za próbami zbyt
"populistycznego" opisania sceny politycznej (eksperymentowaliśmy z nimi
także na łamach "ŻYCIA") tak samo nie przepadali i nie rozumieli ich:
Lesław Maleszka, Tadeusz Mazowiecki czy Jerzy Buzek. Klerkowskie czy
eksperckie (oba te pojęcie oznaczają wykonywanie trochę innych funkcji)
elity inteligenckie, zamiast łagodzić lub choćby opisać ów nowy podział
klasowy, zabijający politykę, same z zapałem przystąpiły do walki klas.
Pragnęły za wszelką ceną znaleźć się po stronie tych, którym się powiodło.
To zupełnie zrozumiałe. Tylko że w ich wypadku ową ceną było zrzeczenie
się funkcji klerkowskich i eksperckich, jedynych, za których wykonywanie
społeczeństwo powinno intelektualistom płacić i ich szanować. Elity
inteligenckie i inteligenckie media przemilczały ewidentne patologie
polskiej transformacji, piętnowały tych, którym się nie powiodło, jako
ksenofobiczny i antysemicki "ciemnogród", zbierały się w totemiczne
wspólnoty w rodzaju "partii polskiej inteligencji" albo "partii ludzi
mądrych" (to określenia, które część zwolenników Tadeusza Mazowieckiego
nadawała sobie samym). Paweł Hertz w jednej z rozmów powiedział, że
nie potrafił poprzeć swoich przyjaciół zafascynowanych Mazowieckim m.in.
dlatego, że lubili nazywać się partią polskiej inteligencji, a nie ma
czegoś takiego jak upartyjnienie inteligencji. W Polsce symboliczne
upartyjnienie elit inteligenckich jednak nastąpiło. I to w sposób nader
skuteczny. Nawet ci, którzy wystąpili przeciwko niemu czuli brzemię
kompleksu, że są poza salonem. I często pod tym brzemieniem upadali. Nie
będę wymieniał nazwisk, nie jestem w końcu Marcinem Dominikiem Zdortem,
ale myślę o senatorach, posłach i najwyższych urzędnikach państwowych
Lecha Wałęsy, PC czy AWS, którzy prywatnie i publicznie wstydzili się, że
zabłądzili wśród "prawicowego motłochu" (byli przecież starymi
inteligentami, ich miejsce było w salonie, a więc dlaczego...? - w tym
miejscu ten czy ów wznosił bezradnie oczy ku milczącemu niebu, po czym
wpadał w regularną histerię). Ten wstyd miał swoje konsekwencje w
prowadzonej przez nich polityce. Nic nie poddaje się bowiem medialnej
obróbce łatwiej niż inteligenckie kompleksy.
Klerk walczy o swoje
Elity inteligenckie używały swojego eksperckiego czy klerkowskiego
autorytetu w obronie własnych interesów grupowych. Dlatego właśnie swój
autorytet tak szybko utraciły. Co jednak najważniejsze, ich błąd
przyczynił się do jeszcze głębszego spatologizowania wojny na górze, która
i bez tego nie była pomysłem najlepszym. Przeciwników politycznych chętnie
nazywano "populistami", "ciemnogrodem", mimo że wszystkie tak nazywane
formacje: pierwszy obóz Lecha Wałęsy, PC, AWS - były szerokimi koalicjami,
od centrum do prawicy, próbującymi w sposób demokratyczny - choć zwykle
nieudolny - zarządzać energią populizmu, a nie jej ulegać. Dzisiaj
rzeczywiście mamy już prawdziwych populistów, którzy nie próbują
modyfikować modernizacji tak, aby została zaakceptowana w Polsce, czyli na
peryferiach, ale wyrażają wyłącznie lęki antymodernizacyjne. Ci prawdziwi
populiści mają stu posłów w Sejmie, a w przyszłości będą ich mieli
więcej. Ale samozwańcza awangarda polskiej inteligencji nadal jest w
stanie obarczać za to winą wyłącznie przeciwników w wojnie na górze, nawet
jeśli owi przeciwnicy starali się przez większość czasu opóźniać nowy
klasowy podział i rozpad polskiej wspólnoty politycznej. Często nieudolne
i niestety zawsze kończące się klęską wysiłki Lecha Wałęsy, Jarosława
Kaczyńskiego, Mariana Krzaklewskiego, sprawiły, że całkowity klasowy
rozpad polskiej sceny politycznej na tych, którym się powiodło, i
zbuntowanych nieudaczników następuje dopiero teraz, blisko dziesięć lat
później.
Na razie bez szans
Dzisiaj Andrzej Lepper i Roman
Giertych (zauważam różnicę pomiędzy nimi i nie jest to wartościowanie,
tylko sytuacyjna analiza) nie wstydzą się przewodzenia nieudacznikom.
Uważają ich za ludzi albo przynajmniej sprawiają takie wrażenie.
Nieudacznicy są im za to wdzięczni, bo rzeczywiście są ludźmi. Za to
elity postsolidarnościowe nie odzyskały jeszcze kontaktu z
rzeczywistością. I nie ukryją tego żadne międzypartyjne harce czy
przepływy. Obserwując radosne początki PO, można było mieć nadzieję, że
partia ta będzie się żywiła populizmem niezadowolonej klasy średniej. Ale
jej liderzy zapomnieli, że polska klasa średnia to nie dominujący
udziałowcy dużych sprywatyzowanych przedsiębiorstw i banków, ale wkurzeni
na oligarchię taksówkarze, drobni przewoźnicy z jedną ciężarówką,
handlarze straganowi, rolnicy z ambicjami, którzy ugrzęźli w niespłaconych
kredytach. Klasa średnia to ich ambitne dzieci, które, mimo ukończenia
"nowych wyższych uczelni" we Włocławku czy Koszalinie (w których często
chałturzą do utraty tchu profesorowie z Unii Wolności), mają zablokowane
wszystkie drogi społecznego awansu, poza drogą antysystemowego buntu.
Jak zatem widać, partią polskiej klasy średniej stała się Samoobrona.
To ona odwołuje się do wściekłych taksówkarzy, handlarzy straganowych,
rolników i ich dzieci. Poziom populizmu tej partii, tak samo jak rosnący
poziom poparcia dla niej, najlepiej pokazują, w jakim stanie jest dziś
polska klasa średnia. Platforma Obywatelska, mówię to z ogromnym
ubolewaniem, nie wyzwoliła się z ograniczeń solidarnościowej wojny na
górze i postanowiła być klasową partią tych, którym się powiodło. A taki
wybór, szczególnie w czasach dekoniunktury, skazuje tę partię na śmierć,
obawiam się, że szybszą niż trwające przez półtorej dekady dogorywanie
Unii Wolności (niech jej ziemia lekką będzie, bo to w końcu nie tylko
wiecznie pokrzykujący Aleksander Smolar, ale także Taylor, Bartoszewski -
ludzie zacni i godni najwyższych urzędów w niepodległym państwie). SLD
znajduje się dzisiaj po obu stronach nowej bariery klasowej. Ma w swoich
szeregach zarówno bankierów, jak też właścicieli prowincjonalnych salonów
tatuażu. W dziarskiego lidera Sojuszu wpatrzone są z nadzieją oczy wielu
nieudaczników, ale także oczy wielu inwestorów, obawiających się, nie bez
racji, że po nim już tylko potop. Właśnie przebywanie po obu stronach
bariery klasowej sprawia, że SLD jest jedyną partią zdolną do uprawiania
polityki. Nie sposób jednak nie zauważyć, że polski system polityczny
staje się w ten sposób ponownie systemem realnie jednopartyjnym. A system
jednopartyjny jest systemem zdegenerowanym, wywrotnym, niestabilnym.
Obywatele, czyli my, stają się zależni od kaprysów monopartii. Na razie
Miller zachowuje się w wielu sprawach dość odpowiedzialnie, ale na
starość, za czwartej czy piątej kadencji, może mu odbić, tak jak odbijało
Gomułce. I kto nas wtedy obroni? Media publiczne, na którymś ze swoich,
wówczas już, sześćdziesięciu kanałów? Słaba inteligencka opozycja,
pozbawiona pieniędzy i dostępu do mediów? Antysystemowi buntownicy z
Samoobrony i LPR? Państwo, które ma realnie jednopartyjny system
polityczny, a konflikty interesów rozgrywane są poza systemem lub na jego
marginesie, jest państwem chorym i niedemokratycznym. Taka właśnie jest
Polska w półtorej dekady po przewrocie ustrojowym 1989 roku. Może coś się
zmieni przy okazji wyborów samorządowych. Może PO i PiS stworzą jakiś
skuteczniejszy agregat polityczny. Na razie rośnie tylko poparcie dla
Samoobrony, co dowcipnie, na łamach swoich elitarnych gazet, skomentują
Ogórek i Majcherek. A zatem na razie nic się nie zmieni.
|