TW "MATRAT" i jego raporty

 

 

 

Bogusław Kopka

Grzegorz Majchrzak

Operacja »POETA«

SŁUŻBA BEZPIECZEŃSTWA NA TROPACH CZESŁAWA MIŁOSZA

2007

 

(...)

 

Wśród agentów bezpieki szczególnie wyróżniał się tajny współpracownik "Matrat", który stale towarzyszył nobliście podczas jego podróży po kraju. Bez wątpienia należał on do najcenniejszych konfidentów SB rozpracowujących środowiska literackie (w latach 70. brał udział w działaniach przeciwko Kazimierzowi Brandysowi i Jackowi Bierezinowi). Na początku lat 80. zamierzano go wykorzystać - bez większego powodzenia - w rozpracowaniu "Tygodnika Solidarność". Prowadzący TW "Matrata" oficerowie operacyjni zawsze wysoko oceniali jego kompetencje - "Źródło sprawdzone, nie występują symptomy dekonspiracji w środowisku" *[W charakterystyce konfidenta z maja 1976 r. możemy o nim przeczytać: "Lat 31, narodowość polska, obywatelstwo polskie, bezpartyjny, wykształcenie niepełne wyższe (słuchacz Studium Dziennikarskiego UW), publicysta, literat, zam. w Warszawie. Pozyskany do współpracy w 1967 r., do 1974 r. na kontakcie Departamentu IV, od 1974 r. przejęty przez Wydział IV Departamentu III. Współpracuje z pismami literackimi »Kultura«, »Literatura«, »Nowy Wyraz« oraz społeczno-politycznymi i środowiskowymi (m.in. »Polityka«, »Nowy Medyk«, »Tygodnik Demokratyczny«). W dotychczasowej współpracy wykorzystywany do penetracji środowiska młodych twórców i publicystów oraz do wykonywania recenzji i analiz porównawczych. Źródło sprawdzone, nie występują symptomy dekonspiracji w środowisku. Reprezentowane cechy charakterologiczne - takie jak - wrodzona wysoka inteligencja, posiadana wiedza zawodowa i ogólna łatwość nawiązywania kontaktów i prowadzenia rozmów, pewien dorobek twórczy (3 książki, drobne utwory literackie, szereg recenzji i felietonów) predestynują do wykonania powierzonego zadania. W czerwcu br. formalnie zostanie przyjęty w poczet członków Oddziału Warszawskiego ZLP."; Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, IPN 0222/336, t.l, s. 72-73. Wymieniony w dokumencie Departament IV MSW zajmował się inwigilacją Kościoła katolickiego, z kolei Wydział IV Departamentu III kontrolował zakłady opieki zdrowotnej, instytucje kulturalne, szkolnictwo i wyższe uczelnie.].

Oficerem prowadzącym "Matrata" był por. Stefan Jończyk, inspektor Wydziału IV Departamentu III MSW. W stanie wojennym funkcjonariusz ten zajmował się intelektualistami wspierającymi opozycję. To właśnie on był "opiekunem" Gustawa Holoubka i Marty Fik w czasie, gdy byli oni poddawani tzw. działaniom nękającym.

 

 

1981, 7 czerwca, [Warszawa] - Donos tajnego współpracownika o pseudonimie "Matrat" przyjęty przez inspektora Wydziału IV Departamentu III Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Stefana Jończyka

Źródło: [TW] "Matrat"

7.06.1981 r.

Na spotkanie Czesława Miłosza w klubie "Stodoła" wydrukowano i rozprowadzono tysiąc zaproszeń. Obecnych było na sali mniej więcej 1200-1500 osób. Podczas gdy "na czarnym rynku" zaproszenie kosztowało tysiąc złotych, było wiele osób, które gotowe byłyby zapłacić tę cenę. Liczący kilkaset osób tłum nie dostał się do wnętrza, wystawiono dla nich na zewnątrz trzy monitory, przez które transmitowano na zewnątrz przebieg spotkania.

Każdy uczestnik spotkania otrzymał pełny tekst przemówienia Cz. Miłosza w Sztokholmie (bez skrótów), podczas wręczenia mu Nagrody Nobla. Współorganizatorami spotkania - w sensie merytorycznym było Koło Młodych ZLP, którego przedstawiciele - P. Bratkowski oraz Krzysztof Kiełczyński usiłowali nadać spotkaniu charakter demonstracji politycznej, sprowokować Cz. Miłosza do wypowiedzi natury ideologicznej, dających się wykorzystać do krytyki "tendencji nacjonalistycznych w kulturze polskiej" całego okresu minionego trzydziestolecia. Podkreślić trzeba, że zamysł ten spalił całkowicie na panewce. Cz. Miłosz potraktował spotkanie jako wyłącznie literackie, typowe "spotkanie autorskie", podkreślając, iż jako długoletni profesor i wykładowca literatury uważa za swój obowiązek "spotkanie z młodzieżą".

Przemówienie inauguracyjne P. Bratkowskiego, w którym znalazły się akcenty "antyrządowe" przypominające o celowym wykreśleniu Miłosza z podręczników i publikacji, o poświęceniu wydawców podziemnych z "Nowej", dzięki którym był jednak obecny w świadomości, zostały przez publiczność przyjęte niechętnie. Podnosiły się głosy, że należy mu przerwać - przemówienie trwało zbyt długo, było młodzieńczo agresywne, powielało rzeczy znane i oczywiste. Miłosz absolutnie nie podjął pałeczki, rozpoczął bez komentarza odczytywanie wierszy z (prawdopodobnie) paryskiego wydania "Wierszy zebranych" (gruba książka w czerwonej oprawie), komentując niekiedy ich znaczenie. To znaczy - wyjaśniając kontekst historyczny, gdy mowa była np. o arianach, albo faktograficzny - gdy odczytywał z maszynopisu wiersze mające za przedmiot doświadczenia i realia z uniwersytetu w Berkeley. Wiersze odczytywane z maszynopisu nie znalazły się, jak mówił, w żadnym zbiorze - co znalazło później zabawne podsumowanie w wystąpieniu jednego z dyskutantów: "od wczoraj już istnieją w zbiorze wydanym przez »Krąg«, pozwalam sobie wręczyć panu jeden egzemplarz".

Obszerny wybór wierszy Miłosza, dwutomowy, wydany techniką powielaczową przez Wyd[awnictwo] "Krąg" sprzedano w dniu otwarcia wystawy poświęconej Miłoszowi w Muzeum Literatury za sumę 500 zł. "Krąg" jest najprawdopodobniej stosunkowo niedawno powstałym wydawnictwem, może studenckim.

Około godziny Cz. Miłosz czytał swoje wiersze, nadając całej imprezie charakter nudnego nawet spotkania poety z czytelnikami. Również podczas dyskusji unikał skrzętnie (i uniknął) wychodzenia poza krąg tego stereotypu. Dygresje, jakie czynił niekiedy podczas odczytywania wierszy (np. "Jak było", skomentował zdaniem "Ameryka jest krajem tragicznym, wbrew temu, co sądzą ci, którzy nigdy tam nie byli"), składają się na obraz starego, doświadczonego poety, steranego życiem, który z zadowoleniem wita możliwość przedstawienia swoich wierszy po polsku (wspomniał o tym na początku "najczęściej podczas spotkań przedstawiałem te wiersze w tłumaczeniach, rezygnując z rymów i asonansów"), ale nie czuje powołania do roli trubadura, "wieszcza narodowego" czy polityka. Na jakieś bardziej drażliwe pytanie: "Co sądzi o warunkach życia w kraju, rozwoju kultury itp." - odpowiedział, że nie ma prawa sądzić, nie ma swego zdania, może tylko słuchać, co ludzie w Polsce mają do powiedzenia. Nie ma więc zamiaru w ogóle wypowiadać się o polskich sprawach publicznych. Nie przyjmuje roli, jaką zamierza mu się (nie tylko podczas tego spotkania) narzucić.

Pytano go w dyskusji o stosunek do awangardy poetyckiej dwudziestego wieku, wyrażoną gdzieś w wierszu "tęsknotę do formy bardziej pojemnej". Odpowiedział, mówiąc o braku zaufania (własnego) do "literackości", "konstrukcji literackich", ogromnym wpływie, jaki wywarł na niego Oskar Miłosz. Pytano [go] o stosunek do Dostojewskiego, rolę "centrum" w stosunku do "prowincji" (kulturalnej, antyramię wyrażone w książce "Ziemia Ulro"). Przeważały pytania, w gruncie rzeczy, natury filologicznej i niekiedy o akcentach filozoficznych (zdanie poety, stosunek szczegółu i syntezy, uczestnictwa w życiu czy zgłębienie zagadek bytu), mogące stanowić swoiste "zaproszenie" do deklaracji natury światopoglądowej czy politycznej, ale Miłosz wywikływał się [sic!] zręcznie dowcipem lub [metaforą] literacką. Podkreślał swoją prywatność jako człowieka i poety, rozmawiał tylko na tej płaszczyźnie.

Kolejne pytanie studenta polonistyki brzmiało wprost: W "Zniewolonym umyśle" zawarł pan b[ardzo] krytyczną ocenę powieści "Popiół i diament", był to dla mnie szok. Jakie jest pańskie zdanie dzisiaj o tej książce? Było zawarte w tym pytaniu zaproszenie do oceny Andrzejewskiego, obrony tez zawartych w "Zniewolonym umyśle", oceny współczesnej literatury i kultury polskiej. Odpowiedź niemal dosłowna: "Myślę, że pan pamięta lepiej, co napisałem, bo ja swoich dawnych książek nie czytam". Znaczenie: nie wycofuję się z tego, co posiedziałem, ale nie mam zamiaru o tym mówić.

Sumując (dokładny tekst dyskusji przedstawiony zostanie w późniejszym terminie) pomimo prowokacyjnych pytań (szczególnie stawianych przez Bratkowskiego i Kiełczyńskiego, który chciał i sprowokować Miłosza do potępienia "nacjonalizmu polskiego" w kulturze), sugestii, aby naświetlił swój stosunek do Rosji, warunków życia w Polsce, emigracji itp. - konsekwentnie utrzymał przebieg wieczoru w tonie "prywatnej rozmowy poety o swoich wierszach". Na bezpośrednie pytanie, czy słusznie postąpił, wybierając emigrację, odpowiedział: "Przeszedłem tyle, że powinno mnie to zabić. Skoro nie zabiło, to widocznym pomogło (był to dowcip na zakończenie tej wypowiedzi). Ale w żadnym przypadku nie może to stanowić wzoru postępowania. Jestem, jak ten »Głupi Jasio«, który wybierał rozwiązanie mało sensowne. To, że mnie się udało, nie stanowi żadnego argumentu".

Tak więc uchylił się w gruncie rzeczy od problemu: słusznie czy niesłusznie postąpił, wybierając emigrację. Tak mu się ułożył prywatny los, na pewno nie jest to droga, którą zalecałby młodym ludziom.

Omówienie:

Organizatorzy spotkania m.in. P. Bratkowski i K. Kiełczyński twierdzą w rozmowach prywatnych, że są niezadowoleni z odpowiedzi Cz. Miłosza. Spodziewali się, że zaproponowane tematy polityczne podejmie w dyskusji. TW ps[eudonim] "Matrat" źródło sprawdzone i wiarygodne.

Przedsięwzięcia:

Wykorzystać w działaniach prowadzonych w ramach sprawy, a także do inf[ormacji] dziennej.

Inspektor Wydz[iału] IV Dep[artamentu] III MSW

por. Stefan Jończyk

 

 

 

1981, 22 czerwca - Informacja tajnego współpracownika "Matrat" pt. "Ocena pobytu Czesława Miłosza w Polsce" przyjęta przez inspektora Wydziału IV Departamentu III Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Stefana Jończyka

Źródło: TW ps[eudonim] "Matrat"

Warszawa, dn[ia] 22.06.1981 r.

Przyjął: S. Jończyk

Tajne spec[jalnego] znaczenia

Dn[ia] 22.06.1981 r.

 

Ocena pobytu Czesława Miłosza w Polsce

Od pierwszej wypowiedzi Czesława Miłosza na lotnisku Okęcie stało się dla mnie jasne, że postanowił on potraktować swój pobyt w kraju absolutnie prywatnie. Jako rodzaj przygody intelektualnej, a także - pewnego rodzaju spełnienia młodzieńczych marzeń i snów. Jest to człowiek o umysłowości amerykańskiego profesora literatury, dla którego jedynie realnym światem jest rzeczywistość świata literatury, rzeczywistość polegająca na rozmyślaniu o pięknie słowa, dyskutowania o niej z młodzieżą, zdobywania uznania kolegów uniwersyteckich itp.

W tym sensie nie jest już Polakiem, lecz amerykańskim uczonym pisującym sobie poza tym wiersze w języku zapamiętanym z dzieciństwa. Proszę zauważyć, że nawet wypowiedź w Sztokholmie przy odbieraniu Nagrody Nobla pozbawiona jest akcentów politycznych. U nas były niecenzuralne fragmenty o Katyniu i umowie Hitler-Stalin. Dla niego ta sprawa ma walor jedynie humanistyczny. Jest jednak równocześnie człowiekiem niezwykle rozumnym. Toteż każdą próbę interpretacji jego pobytu w określonym środowisku jako przynoszącą mu (środowisku) korzyść polityczną - ucinał w zarodku. Szereg przykładów:

Kiedy dziennikarz na lotnisku wspomniał o "milionach rodaków" - z szacunkiem skinął głowę, ale kiedy o inteligencji polskiej - odparł delikatnie, że inteligencja polska zawsze spełniała przewodnią rolę w kulturze, ale jego to właściwie nie interesuje, natomiast bardzo chciałby poznać robotników polskich, ponieważ właśnie oni świadczą o ogólnym poziomie narodu.

Kiedy na spotkaniu w "Stodole" młodsi gniewni poeci próbowali odnieść korzyść polityczną (akcenty w przemówieniu Piotra Bratkowskiego) natychmiast skontrował, że tak naprawdę jego ojczyzną była maleńka Litwa, natomiast obecnie powrócił chwilowo do kraju swojej pierwszej emigracji. Podobne reakcje następowały zawsze i wszędzie, kiedy ktokolwiek (kler, literaci, naukowcy, politycy katoliccy) próbowali zaanektować go do siebie, podkreślić w ten sposób słuszność swojej drogi czy linii politycznej. Z kurtuazją, grzecznie, ale stanowczo oświadczał, że on nie jest stąd, nie ma z tymi panami nic wspólnego. Niektóre z tych środowisk sądziły nawet początkowo (naukowcy na UJ, pisarze z ZLP w Warszawie), że uderzyła Cz. Miłoszowi woda sodowa do głowy. Stopniowo zaczęli jednak rozumieć, iż jest to po prostu prywatne spotkanie poety ze swoimi czytelnikami. Ponieważ złożyło się tak akurat (Nagroda Nobla), że ma okazję przyjechać do kraju, zobaczyć na własne oczy, czy rzeczywiście ludzie go czytają - skwapliwie z tego skorzystał. Każdy twórca marzy o "czytywaniu przez miliony", licznej publiczności. Amerykański "gryzipiórek", na którego wykłady przychodzi dziesięć, góra sto osób, nie mógł odmówić sobie przyjemności spotkania z tysiącem czytelników choć raz w życiu.

Reakcja polskiej publiczności zaskoczyła go, potem przeraziła, wreszcie miał tego wszystkiego dosyć. W Krakowie oświadczył swoim krewnym, że ucieka, ma dosyć, wysiada natychmiast w samolot do USA. Ma dosyć dziennikarzy, cisnących się tłumów, odwołuje wszystkie spotkania. I to jest również dowód, że ani spotkanie z pisarzami, odwiedziny w UJ, doktorat w Lublinie ani trochę go nie interesują. Tyle, że jest człowiekiem uprzejmym, dobrze wychowanym, daje się ubłagać o kurtuazyjną wizytę. Dopiero podczas spotkania z "Solidarnością" w Lublinie, a ściślej ze zwykłymi polskimi czytelnikami uwierzył, że jego wiersze miały dla kogoś znaczenie i zrobiło mu się naprawdę przyjemnie, poczuł się szczęśliwy. Natomiast kiedy uprzednio zgotowano mu ogromną fetę katolicką, z udziałem dziesiątków biskupów, uczonych w togach, [z] uroczystą mszą poprzedzającą wręczenie doktoratu - grzecznie, ale stanowczo oświadczył, że poetą katolickim nie jest, nigdy nie był, [a] tłumaczył "Biblię" ze względu na walory ogólnokulturalne. Uważa ponadto, że błędem jest dzielenie ludzi według klucza: katolik [i] niekatolik.

Jego pobyt w Polsce należy oceniać wyłącznie w kategoriach wizyty starszego wiekiem artysty w kraju młodzieńczych wspomnień. Żadnych interesów tutaj nie miał, mieć nie będzie, nie chce ich mieć. Ważne jest dla niego spokojne miejsce w Berkeley, dom rodzinny, synowie, własna biblioteka. Jakiekolwiek deklaracje (choćby o katolicyzmie czy na temat socjalizmu) mogłyby mu zaszkodzić w protestanckiej Ameryce, gdzie żyje w znacznej mierze wśród liberalnych intelektualistów i trochę wśród Polonii.

Specjalna ekipa telewizyjna (TV Warszawa) oraz radiowa nagrywała każde słowo i gest Miłosza, ale obawiam się, że będą mieli kłopoty ze zmontowaniem ciekawej audycji. Mówił w gruncie rzeczy bardzo niewiele, na żaden temat nie oświadczał niczego zbyt deklaratywnego. Przebieg jego pobytu określić można jako rodzaj festiwalu kulturalnego, taka sama była temperatura jego spotkań (tłumy, ekscytacja, oczekiwanie na sensacyjne wydarzenie, ciekawość, wreszcie chęć "otarcia się o sławnego człowieka"), jak np. na Festiwalu Piosenki w Opolu. To stopniowo rozczarowywało pisarzy i polityków. Redaktor Jakub Kopeć ze "Szpilek", pracujący na zamówienie "Ekspresu Reporterów" zrezygnował z wypełnienia umowy, z pisania reportażu. Redakcja "Poezji" (personalnie Krzysztof Gąsiorowski) zrezygnowała z poświęcania wizycie specjalnych kolumn. Prawdopodobnie ukaże się później jedynie album fotograficzny "Interpressu" i bardzo niewiele wzmianek prasowych. Środowisko dziennikarskie nie znalazło w tej wizycie materiału do sensacyjnych artykułów, działacze polityczni nie mieli okazji do żadnych deklaracji czy wystąpień w charakterze interwencyjnym.

Narastało stopniowo w środowiskach kulturalnych zrozumienie prawdziwego charakteru tej wizyty. To my, w kraju, mamy swoje problemy, o wiele bardziej w tej chwili interesujące dla świata zewnętrznego, niż jakiekolwiek wydarzenia związane z pobytem Miłosza. Zygmunt Lichniak z Pax-u (autorytet w sprawach krytycznoliterackich) określił całą wizytę, jako "święto narodowe", że to my sami zrobiliśmy sobie piknik kulturalny, a dopiero w przyszłości nastąpi prawdziwa recepcja utworów poety, że w gruncie rzeczy wyrządzono mu krzywdę, wynosząc go dzisiaj pod niebiosa, bowiem potem może być rozczarowanie. Nic oczywiście złego, że "poeta spotkał się ze swoim narodem", ale i nic w tym ważnego. Inni pisarze zaczęli Miłoszowi zazdrościć (np. J[an] Józef Szczepański), że to jemu zdarzyło się takie "prywatne święto". Sami nie czują się mniejszymi artystami, chociaż twierdzą z drugiej strony, że "pracował tyle lat, jest dobrym poetą, ciekawszym, eseistą, zasłużył sobie na uznanie".

Twierdzę, że recepcja utworów Miłosza będzie stopniowo w Polsce zanikać; [będzie] opadać fala ciekawości, rynek czytelniczy został nasycony, poezja Miłosza straciła posmak "owocu zakazanego".

Odczucia samego Miłosza były w sumie bardzo pozytywne. Sądzę, że o Polsce wyrażał się będzie obecnie z najwyższym uznaniem, podkreślał będzie wysoki poziom kulturalny ludności, autentyczne zainteresowanie literaturą młodzieży i studentów, a także - w warstwie politycznej - wysoką kulturę polityczną naszych władz. Podczas prywatnego spotkania z prezesem ZLP w Warszawie powiedział, że żałuje przyjazdu do Polski. Gdyby wiedział, co go tutaj spotka, nie zdecydowałby się na przyjazd "za żadne skarby". Miał jednak na myśli wyłącznie tłumy fotoreporterów, kibiców, cisnących się na niego od świtu do nocy ciekawskich, [chodziło o] to, że mu ludzie nie dawali ani chwili spokoju.

Po spotkaniach w Lublinie powiedział, że jest szczęśliwy, iż przyjechał. Miał jednak na myśli wyłącznie wewnętrzne zadowolenie artysty, poczucie szczęścia, jakie twórcę spotyka wówczas, gdy widzi, iż jego praca ma prawdziwych, zainteresowanych treścią utworu odbiorców. Zwierzył się swemu bratu Andrzejowi Miłoszowi, że zamierza uzyskać roczny urlop w Berkeley i przyjechać wówczas na dłużej, pobyć w Polsce "na spokojnie", gdzieś w ciszy, porozmawiać ze zwykłymi ludźmi.

Również obaj synowie: Toni *[Chodzi o starszego syna poety - Antoniego Miłosza.] i Piotr są Polakami zachwyceni i chcą przyjechać jako zwykli turyści, bez swego sławnego ojca.

Z obserwacji przebiegu wszystkich spotkań z Miłoszem wynika ciągle jeden i ten sam wniosek: że nudziły go wszystkie oficjalne spotkania, uroczystości, natomiast naprawdę zainteresowany był spotkaniami ze zwykłymi, prostymi ludźmi. Przez cały pierwszy dzień pobytu w Lublinie dygotała mu ze złości szczęka, gdy był zmuszony do podporządkowywania się przebiegowi uroczystości na KUL. Odmówił stanowczo czytania tzw. "lekcji" w kościele, nie chciał również odczytać listy poległych pisarzy i poetów (zgodził się na to A. Rymkiewicz, dla organizatorów było to ogromne rozczarowanie - nie pomogły jednak nawet usilne prośby rektora KUL i biskupa miasta Lublina, wiem o tym z rozmów z rodziną Miłosza). Natomiast następnego dnia, gdy Wałęsa w imieniu własnym i ludzi pracy w Polsce złożył mu wyrazy uznania, poczuł się autentycznie wzruszony. Powiedział wówczas: to ja czuję się w obowiązku podziękować p[anu] Wałęsie i robotnikom polskim. Mój wkład, nawet jeżeli istniał, był niczym w porównaniu z wkładem robotników polskich. Chodziło mu (Miłoszowi) o to, że wydarzenia w Polsce mają znaczenia dla całego świata. Zdarzył się taki cud: właśnie prości ludzi przywrócili nadzieję intelektualistom, mogą teraz wierzyć, że słowa odzyskają kiedyś swoje proste, ludzkie znaczenie, że proces manipulacji znaczeniem słów, jaki jest wynalazkiem XX wieku (we wszystkich państwach), zostanie zahamowany. Dlatego też - to już moja ocena - najważniejszym przeżyciem dla Miłosza - była wizyta w Stoczni Gdańskiej [im. Lenina], gdy zobaczył rzeczywistych robotników witających go z takim uznaniem.

Aby zakończyć sprawy lubelskie: popłakał się, gdy Olbrychski i Holoubek czytali jego wiersze. Z wdzięczności dla aktorów następnego dnia wysłuchał cierpliwie spektaklu (nudnego) teatru z Bydgoszczy. Poprzednio kategorycznie odmawiał wysłuchania tego spektaklu. A po spotkaniu z Wałęsą, kiedy atmosfera na dziedzińcu KUL stała się podniosła, wzruszająca, jednak bez żadnej pompy, nasycona wzajemnym zrozumieniem, gdy obecni byli tylko ludzie rzeczywiście zainteresowani jego twórczością - "poczuł się w obowiązku podkreślić" (to jego stały zwrot), że to on składa pokłon społeczeństwu polskiemu.

Powyższe omówienie ma następujący sens: aby udowodnić, że Czesław Miłosz ma inną perspektywę w widzeniu współczesnego świata, sprawy polityczne polskie zupełnie go nie interesują, podobnie jak kariery i hierarchie w życiu uniwersyteckim, literackim, kulturalnym w ogóle. Natomiast ogromnie był zadziwiony, iż dokonał się taki postęp w umysłowości ludzi najprostszych. Tego sobie nie wyobrażał, nie wierzył, że to możliwe. Aby zobaczyć ten cud (w jego rozumieniu) na własne oczy zdecydował się przyjechać do Polski.

W Łomży bardzo szybko zrozumieli stanowisko Miłosza zgromadzeni tam poeci i pisarze. Przebieg imprezy miał charakter "normalny" - poeci zamknęli się w swoich pokojach, na prywatnych spotkaniach, o charakterze pijacko-towarzyskim. U Zdzisława Jaskuły zgromadziło się kilkanaście osób, m.in. Krynicki i Wirpsza *[Chodzi o Leszka Szarugę.], których nic w gruncie rzeczy nie łączy, ale ponieważ spotkali się w jednym miejscu - plotkowali, pili wódkę, sypali docinkami i aluzjami do tego, kto jest większy poeta, a kto grafoman. Jaskuła i np. Styczeń wyjechali dopiero po kilku dniach (trzech), kiedy skończyły się pieniądze, większość kolegów stopniowo rozjechała się [i] nie było sensu dłużej siedzieć. Miłosz ich od pierwszego wieczoru przestał interesować, zaczęli zajmować się własnymi sprawami.

Z. Jaskuła w odbiorze środowiska poetyckiego cieszy się szacunkiem jako poeta dobry, nieustępliwy w poszukiwaniu wartości, nieprzekupny. Dowiedzieli się wszyscy ze zdumieniem, że dawno już zerwał z grupą Bierezin-Szaruga, ponieważ nie chce uprawiać działalności czysto politycznej. Że dał się na krótko wmanewrować w sytuację "poety - przeciwnika władzy", potem zrozumiał, na czym polega problem (że przypadkiem przystał do rzeczywistej opozycji) i wówczas wycofał się ze współpracy z nimi. Nie będzie drukował w nielegalnych pismach, jeśli rząd nie pozwoli mu wydawać legalnie, wystarczy mu, jeżeli przeczyta go kilku kolegów albo ludzie na wieczorach autorskich.

"Matrat"

Omówienie:

Próba oceny przebiegu wizyty Cz. Miłosza jest kolejną informacją "Matrata" na [ten] temat (poprzednio przekazał dwie inf[ormacje] na piśmie i kilka ustnych z Krakowa, które wykorzystane zostały w działaniach). Wydaje się, że "Matrat" w sposób zobiektywizowany naświetla przebieg wizyty laureata "Nobla" oraz zasadniczą treść całej wizyty. "Matrat" jest źródłem sprawdzonym i wiarygodnym.

Zadanie: przekazane zostanie w najbliższym czasie.

Przedsięwzięcia:

Przekazać tow. Stali celem ew[entualnego] wykorzystania w opracowaniu bądź przygotowaniu dla dalszych zadań ("Matrat" posiada dostęp do nagrań - pośrednio oraz bezpośrednio do serwisu "foto").

Insp[ektor] Wydz[iału] IV Dep[artamentu] III MSW

por. Stefan Jończyk

 

 

 

 

 

 

Joanna Siedlecka

"Kryptonim »Liryka«"

2008

 

(...)

 

TW "Matrat" - rasowy bukinista

(...) W sposób zobiektywizowany naświetla przebieg wizyty laureata Nobla oraz jej zasadniczą treść. (...) Jest źródłem sprawdzonym i wiarygodnym. (...) Posiada dostęp do nagrań - pośrednio oraz bezpośrednio do serwisu "foto".

22.06.1981. Z uwag por. Stefana Jończyka o TW "Matracie"

 

Zgodnie z instrukcjami bezpieki, werbowano zwłaszcza aspirantów do zawodu, wilczków z Koła Młodych - pepiniery agentury "na obiekcie Związek Literatów".

Najcenniejszą zdobyczą okazał się TW "Matrat", czyli Władysław Huzik (1945-2004), pozyskany w wieku zaledwie 22 lat, w 1967, zaczynał więc od delowania swoich rówieśników i kumpli z młodego grajdołu, ale bardzo szybko został jednym z ważniejszych konfidentów środowiska literackiego. Powierzono mu pisarzy z najwyższej półki - "recenzował" Jerzego Andrzejewskiego, Artura Międzyrzeckiego, Marka Nowakowskiego, rozpracowywał Kazimierza Brandysa, obsługiwał spotkania autorskie Andrzeja Szczypiorskiego, zadawał inteligentne, podchwytliwe pytania. W latach osiemdziesiątych usiłowano użyć go, ale bezskutecznie, do rozpoznania "Tygodnika Solidarność".

Prawdziwą perłą w jego esbeckiej koronie stał się jednak sam Czesław Miłosz, gdy w 1981 przyjechał do Polski i bezpieka założyła mu "obiektówkę" o kryptonimie "Poeta". Jeden z jej macherow; spec od intelektualistów, inspektor Stefan Jończyk, uruchomił wtedy kilka źródeł ze Związku Literatów: konsultanta "MW" (Marka Wawrzkiewicza) i "KS", kontakt operacyjny "S" oraz TW "Kaję", "Krystę", "Krzysztofa" i "Ryszarda" *[Według niezwykle bogatych akt IPN-u byl nim pisarz Ryszard Lassota, używający również pseudonimu "Mieczysław", zarejestrowany 25 X 1968 r. pod nr 37623, prowadzony przez m.in. płk. J. Wojcieszka i kpt. Makockiego. Samodzielnie i odręcznie sporządzał meldunki, był systematycznie nagradzany, gorliwy i aktywny - pięciotomowa teczka pracy TW "Ryszarda" vel "Mieczysława" liczy przeszło tysiąc stron. Rozpracowywał pisarzy "znanych z negatywnych postaw politycznych, tych wszystkich - jak raportował - obrażonych na Polskę pyskaczy, Głowackich, Kijowskich, Konwickich, którzy żrą bułkę z szynką, popijają koniakiem i od rana do wieczora opowiadają, jak źle im się powodzi". Oprócz nich donosił m.in. na Melchiora Wańkowicza, Jana Nepomucena Millera, Jerzego Narbutta, Jerzego Przeździeckiego, Pawła Hertza, Janusza Maciejewskiego, Marka Nowakowskiego, Ireneusza Iredyńskiego oraz swego przyjaciela, dziennikarza Jerzego Bekkera i krąg jego znajomych. Patrz - AIPN 00191/10,1.1-5 oraz AIPN 00104/1657, mf-12489/1 - teczki personalne TW "Mieczysława", "Ryszarda".], "Matrat" był jednak numerem jeden. Jeździł za Miłoszem po całej Polsce, kablując o każdym jego kroku, słowie, spotkaniach, reakcjach publiczności. Nie ograniczał się do raportów typu co, gdzie i kiedy. Sporządził również, trafnie i z dużym talentem, m.in. ocenę wizyty noblisty, buntującego się przeciwko przekształcaniu jej w patriotyczne widowisko, odgrywaniu roli narodowego wieszcza.

"Stukał" przeszło dwadzieścia lat, do 1990, końca istnienia bezpieki, i z tego powodu "czynna" teczka "Matrata" została zniszczona, o co było łatwiej, gdy leżała na biurku, trudniej, gdy trafiła już do archiwum. Zdradziła go kwerenda Biura Udostępniania i Archiwizacji IPN-u z 7 lutego 2008, która na podstawie zapisów ewidencyjnych ustaliła, że tajnym współpracownikiem o numerze rejestracyjnym 38872, pseudonimie "Matrat", był właśnie Władysław Huzik.

Potwierdziły to materiały z innych teczek - setki inteligentnych, sprawnie pisanych "recenzji", chociażby "Miazgi" Andrzejewskiego, a także znajdująca się w dossier Brandysa, szczegółowa charakterystyka TW "Matrata" z maja 1976, dzieło majora Szapalasa, podkreślającego jego wrodzoną, wysoką inteligencję, wiedzę zawodową i ogólną, łatwość nawiązywania kontaktów i prowadzenia rozmów, a także pewien dorobek twórczy, w związku z czym w czerwcu br. zostanie przyjęty do ZLP.

SB zamierzała wprowadzić "Matrata" w otoczenie Brandysa, z którym miał przeprowadzić wywiad, z pytaniami przygotowanymi mu przez esbeków, podobnie jak taktykę zdobycia autora "Listów do pani Z.", uwzględniającą m.in. jego przeświadczenie o własnej doskonałości, znaczeniu dla literatury itd.

"Matrat" miał wywiad wydrukować, a gdyby nie wyszło, oburzać się na cenzurę i jako początkujący pisarz podtrzymywać kontakty z Brandysem, zabiegając o jego cenne rady i ocenę swoich utworów.

Był chyba za słaby, żeby żyć na własny rachunek

Władysław Huzik zaczynał jako dziennikarz "Nowego Medyka", "Współczesności", "Kultury" i "Literatury", był długo młodym, zdolnym, dobrze się zapowiadającym. Zadebiutował głośno w 1971 powieścią "Te małe gnojki w nocy", ale potem szło mu coraz gorzej i nie miał w środowisku dobrej reputacji, uważano go za drobnego pijaczka, geszefciarza goniącego wiecznie za kasą.

Podpadł także milicyjną powieścią "Ukradzione twarze", pisanymi pod pseudonimem kryminałami oraz licznymi aferami - z redakcji "Kulis" wywalono go za wymyślone, jak się okazało, reportaże. Po 13 grudnia wstąpił do Zlepu, coraz więcej pił, miał kłopoty z alimentami, ponieważ wiecznie żenił się i rozwodził, zmieniał miejsce zamieszkania, nie umiał zagrzać nigdzie miejsca.

"To był rasowy dziennikarz, niezły pisarz, talent, ale jakoś mu w życiu nie wychodziło. (...) Nadawał «Nowemu Medykowi» szlif literacko-dziennikarski. Miał urok, na styku abnegacji. Był w szponach wódeczki, która tak kocha różne «izmy», jak nikotynizm itd. Nie potrafił się w życiu ustawić. Miał w sobie naiwność, błysk artystyczny, ciekawość i pośpiech, który poniża. Może ten styk biedy powodował, że pędził za mamoną. (...) Rozmieniał swój talent na drobne. Był chyba za słaby, żeby żyć na własny rachunek. Wlokła się za nim tajemnicza nostalgia. Bywał przygaszony jak pet. Kiedy mówiłem o nim dobrze, wzbudzałem u jego kolegów niechęć i zażenowanie" - wspominał Czesław Mirosław Szczepaniak *["Gazeta Stołeczna", dodatek do "Gazety Wyborczej" z 25-26.09.2004.].

Gdy skończyła mu się kroplówka z SB, porzucił pisanie i zaczął rozkręcać kolejne interesy. A to ajencja budki "Ruchu", to własne, plajtujące w końcu wydawnictwo "EXLIBRIS", gdzie publikował książki, wyłącznie dla kasy, typu "Przychodzi baba do lekarza" - zbiór anegdot własnego autorstwa, które sprzedawał na ulicach - pod Barbakanem i w przejściach podziemnych.

Wkrótce jednak, niewykluczone, że przy pomocy dawnych protektorów, zajął się zawodowym handlem książkami, bo choć nie miał często na piwo, został właścicielem księgarenki na Miedzianej, a wkrótce sześciu innych, dwóch dochodowych antykwariatów w dobrym punkcie, bo na Koszykowej - "Chimery" oraz blaszaka przy Centrum Taniej Książki. Wygrał przetarg na 800-metrowy, olbrzymi, kilkukondygnacyjny lokal na Woli, na Działdowskiej, gdzie urządził największy w Polsce antykwariat, Pałac Starej Książki - raj dla szperaczy, z labiryntami tematycznych sal, z blisko ćwierć milionem książek, a także starych, winylowych płyt, komiksów, obrazów.

Pałac stał się też miejscem artystycznych wystaw, wernisaży, promocji, często jednak przerywanych, gdy właściciel wypił za dużo ukochanej kadarki i z hukiem przepędził gości.

"Mimo czasów biznesu kieruję się przede wszystkim miłością do książek, których jestem fanatykiem, rasowym bukinistą" - chwalił się w licznych wywiadach, co nie przeszkadzało mu donosić latami na ich autorów.

Podkreślał też, że Pałac, z którego prawie nie wychodził, to dzieło życia, ale po jego śmierci zostało szybko zlikwidowane, ocalały natomiast donosy, zwłaszcza te na Miłosza.





Lustracja i materiały archiwalne