Gazeta Wyborcza - 16.10.2012

 

Krzysztof Varga

A gdzie smok? Czyli dla PISF-u sąd ostateczny

 

Nie dość, że sami urządzamy co jakiś czas spektakularne filmowe katastrofy narodowe w rodzaju ''Bitwy Warszawskiej'', to teraz jeszcze pozwalamy, żeby obcy nam zgwałcili boleśnie naszą historię

 

Nieszczęściem filmu "Bitwa pod Wiedniem" jest nie tylko to, że zasadniczo o bitwie nie opowiada, ale to, że mimo iż jest dziełem włoskiego reżysera Martinellego, że po prawdzie jest produkcją zagraniczną, z dość umiarkowanie eksponowanym udziałem polskim, osobliwie gwiazd polskiego kina, to i tak uznany został za kolejny kuriozalny wybryk polskiej kinematografii. Mówiąc ściśle: ten włoski supergniot jest niestety kolejnym straszliwym polskim filmem historycznym, przy którym "Ogniem i mieczem", a nawet "Quo vadis" jawią się jako perfekcyjne ekranizacje kanonicznych dzieł naszej literatury. Osobną sprawą jest to, że Polski Instytut Sztuki Filmowej dorzucił do owego fantasy dla opóźnionych dwunastolatków dwa miliony złotych, kasę może nie szokująco dużą, ale jednak taką, którą można by wspomóc jakąś rodzimą produkcję dla dorosłych. Nie pierwszy to taki odjazd PISF-u, obawiam się, że nie ostatni. Odkręcić sprawy już się nie da, radosny bełkot filmowy poszedł w świat, można mieć jedynie nadzieję, że powstanie sequel tegoż filmu, w którym w ramach straszliwej, acz sprawiedliwej kary obsadzi się dyrektor PISF-u Agnieszkę Odorowicz, tudzież całą komisję, która klepnęła scenariusz, jak rozumiem, bez czytania, a jeśli z czytaniem, to bez zrozumienia, w sumie jeszcze gorzej. Odorowicz mogłaby zagrać jedną z żon Kara Mustafy, cała komisja - janczarów, proponuję, by wszyscy zginęli okrutnie w scenie bitwy.

Jako się rzekło, udział polskich gwiazd w tym kuriozum jest raczej symboliczny, wyjąwszy Piotra Adamczyka, który chyba, gdy się zorientował, w czym gra, to postanowił rzecz ad absurdum sprowadzić. Mnie najbardziej do gustu przypadła rola Borysa Szyca, który w jednej scenie koło Jana III Sobieskiego stoi i nic nie mówi, to jest, zdaje się, jedyna scena, w której nasz legendarny gwiazdor światowego formatu się produkuje, w sumie podoba mi się, że z ust Szyca nie pada żadna kwestia, wolę już, jak Szyc nic nie mówi, wtedy jest najlepszy. Niech się skupi na reklamach żeli pod prysznic i dezodorantów, w czym bryluje ostatnio, to są jego aktorskie Himalaje. Daniel Olbrychski zaciekle i konsekwentnie od jakiegoś czasu - zdaje mi się, że od "Starej baśni" Hoffmana - likwiduje swoją legendę, tutaj gra już zupełne ogony, jedno słowo: "Ognia!", jako dowódca artylerii, brawurowo deklamuje, nawet mu reżyser Martinelli nie dał poszarżować konno, co przecież Olbrychskiego bywało specjalnością. Skoro przy szarży jesteśmy, scena samej odsieczy przesiąknięta jest okrutnym, bezbrzeżnym smutkiem, a właściwie nędzą straszliwą. Pozostawiam z boku kwestie efektów specjalnych, które zasługują na osobny tekst, nie wspominam o ciemnych chmurach na niebie, które chyba plakatówkami namalowano, o krwawej komecie, którą jako żywo kredkami świecowymi narysowano, o wybuchach bez wątpienia kapiszonami robionych, o dymach, które starą metodą podpalenia piłeczki pingpongowej bez wątpienia sprokurowano, ale szarża husarska przecież nie jest żadną szarżą, jeno jakimś smętnym dreptaniem paru facetów na cierpiących na depresję koniach. Swoją drogą czemu w żadnym filmie, nawet w "Potopie", zdaje się, nie pokazano, na czym naprawdę polegał styl walki husarii, ja akurat wiem, bom w dzieciństwie już przeczytał fundamentalną w tej kwestii pracę "Husaria" Cichowskiego i Szulczyńskiego. Znalem dzięki temu kulisy wszystkich bitew z udziałem husarii, uzbrojenie i taktykę, nikt, kto do filmów batalistycznych husarzy wsadzał, nawet do tej książki nie zajrzał. Otóż husaria na początku galopowała w dużym rozproszeniu, by kule z muszkietów nie zrobiły wielkiej krzywdy, a dopiero na sto czy dwieście metrów przed wrogiem zbijała się ciasno i atakowała "kolano w kolano", niczym wielki konny pancernik, niepowstrzymany taran. Takiej wizji nikt w kinie nigdy nie oddał, może za trudna dla współczesnych jeźdźców, zawsze w filmach husarze galopują bezładną, rozmemłaną gromadą i jakby z pełnym brakiem przekonania, niczym ostatnie lamusy.

Zresztą w sumie film przecież nie o odsieczy samej traktuje, ale o przygodach mnicha Marco, cudotwórcy i wizjonera, który peregrynuje po zachodnim świecie, wzywając do walki z islamem; z grubsza ów włoski film jest o tym, że włoski mnich ocalił Europę przed islamską nawałą, rzecz symptomatyczna: świat się wykrwawia, ludzie się wyrzynają, a najlepiej na tym i tak jak zwykle wychodzi Kościół katolicki, przy w sumie zerowych kosztach.

Jako się rzekło, nie jest to film historyczny, nie jest to film batalistyczny, jest to katolickie fantasy dla dzieci ze szkółki niedzielnej, które pokazywać można śmiało zaraz po teleranku, względnie w jakiejś niszowej stacji o małym budżecie, tam to się sprawdzić może, jeszcze lepiej dawać to w przykościelnych salkach, w zakrystiach, bo to jest nic więcej jak tylko kino parafialne. Do kina prawdziwego pchać się z tym cudactwem, reklamy wszędzie dawać, ludzi zwodzić i mamić - rzecz kwalifikuje się pod sąd, najlepiej sąd ostateczny, niech komisja z PISF-u rzecz przemyśli i się kaja, póki czas.

Naturalnie są też i inne braki w tym filmie, mnie bardzo doskwiera to, że Kara Mustafę gra jakiś włoski cienias, ja bym wolał - dla większej promocji polskiej kinematografii - by zagrał go nasz wielki aktor. W roli Kara Mustafy widzę wyraźnie Tomasza Karolaka, to jest rola dla niego wręcz stworzona, niebanalna i orientalna nieco uroda Karolaka na pewno by się sprawdziła w roli wielkiego wezyra. Karolak gra przecież wszędzie, gdyby zagrał w "Bitwie pod Wiedniem", toby jego portfolio aktorskie jeszcze mocniej się ubogaciło, bez szkody zresztą dla reputacji, rzekłbym, że "Bitwa pod Wiedniem" to jest akurat film, w którym Karolak mógłby zabłysnąć w turbanie na głowie.

Jako się rzekło, film jest tanią fantasy, gdzie wilki się w ludzi zamieniają, względnie na odwrót, wyraźnie wpływy i inspiracje widać z "Władcy pierścieni" i "Gry o tron" - te ponure góry, ten śnieg padający jak kłębki waty, dzikie zwierzęta i ogólny klimat baśniowy panujący w dziele reżysera Martinellego. A jednak czegoś brakuje, myślałem, siedząc w kinie, czegoś dojmująco tutaj nie ma, i zrozumiałem, że do całości, by konwencję w pełni wykorzystać, by właśnie do dzieł w stylu "Władcy pierścieni" nawiązać, brakuje smoka, ewentualnie paru smoków. Nasi mogliby ze sobą jakieś Smoki Wawelskie przyprowadzić, które by skrzydlatą jazdę wspomagały z powietrza, pikując na hufce janczarówi plując ogniem, jak już robić taki film jaki wysmażył reżyser Martinelli, to po całości, po bandzie i bez zbędnych hamulców.

Nie dość, że sami urządzamy co jakiś czas spektakularne filmowe katastrofy narodowe w rodzaju "Bitwy Warszawskiej", to teraz jeszcze pozwalamy, żeby obcy nam zgwałcili boleśnie naszą historię. I to po części za naszą kasę.





F I L M