Rzeczpospolita - 2000.12.09
Piętnaście lat temu umarł Ireneusz Iredyński
Był obyczajowym prowokatorem i obnażającym ludzką ohydę moralistą. Lirykiem i wiecznym buntownikiem. Poszukiwaczem prawdy.
BARTOSZ MARZEC
Reżyser życia
Wieczorem przychodzi zakrwawiony. Mógł dostać butelką w głowę, bo włosy ma pozlepiane, podbite oko. Chcemy wezwać pogotowie. "Admirale, żadnych łapiduchów" - stanowczo prosi. Nazywa tak mojego męża, odkąd zobaczył u nas w szafie jego galowy górniczy mundur. Zdejmuję z Irka podartą marynarkę, w łazience nad wanną zmywam mu z twarzy krew. Nagle odwraca się, obejmuje mnie wpół i mówi: "Powiedz, to ja jestem najsilniejszy!" - opowiada przyjaciółka pisarza, redaktorka "Czytelnika".
Stefan Kisielewski w swoim "Abecadle" zanotował: "Przedziwny. Zabawny. Trochę bandyta, trochę wariat, duży alkoholik. Ale niesłychanie zdolny chłopak."
- Irka łączyła z Kisielem długoletnia i sprawdzona przyjaźń. Poznali się jeszcze w Krakowie. Mieszkali w jednym domu przy Krupniczej - mówi Marek Nowakowski. - Irek niewielu darzył autentycznym szacunkiem, ale Kisiela na pewno. Pozwalał mu na wycieczki pod swoim adresem i sam trochę się go bał.
Z ufarbowaną na rudo czupryną wpada do kawiarni wydawnictwa na Wiejskiej. Pewnym krokiem podchodzi do stolika znajomej, osoby szanowanej, i wyciąga rewolwer. Robi się zupełnie cicho i wtedy naciska spust. Kobieta spokojnie odpala papierosa. Widziała już tę zapalniczkę.
- Paryska bohema. Postać z przełomu stuleci. Taką legendę przyniósł w walizce z Krakowa, gdzie jakiś czas obijał się w Cricocie - mówi Witold Migoń, wieloletni przyjaciel pisarza. - Jako Umberto Pesco napisał kryminał "Ryba płynie za mordercą". Pewnego dnia usiadł i wystukał go na maszynie. Gdybym nie widział, nie uwierzyłbym.
Śmierć poety
"Kalifornię odrzuciłem. Już jestem za stary. Myślę, że wszystko odrzuciłem. Jeżeli ze sobą nie skończę dość szybko, to będziecie mnie oglądać w Warszawie pijącego, bełkoczącego, że ja jeszcze pokażę" - napisał w kwietniu 1972 r. ze Szwajcarii, gdzie przebywał na zaproszenie Schauspielhausu w Zurychu.
"Dwa tygodnie temu odwiedził go młody poeta z Gdańska. Pojawił się u mnie wstrząśnięty. Irek przyjął go w ciemnym pokoju, leżał na tapczanie, obok butelka - jego wierny, życiodajny eliksir. Pił metodycznie. Wyznał młodemu pielgrzymowi, że nic go już nie interesuje, wszystko odeszło. Pije i czeka. Piciem przyśpiesza męczący cykl oczekiwania. Uznałem to wyznanie za kreację. Sugestywną kreację dla prostodusznego poety z Gdańska. Irek, odkąd go pamiętam, grał dla ludzi długą sztukę, ciągnącą się w nieskończonej ilości aktów, pełną prowokacji, skandalów, dekadenckich akcentów i błazeńskich min. (...) Był człowiekiem wielkiego talentu, kuglarskiej łatwości pisania i oryginalnej wyobraźni." To fragment wspomnień Marka Nowakowskiego, zamieszczonych w tomie "Karnawał i post", wydanym w Instytucie Literackim w Paryżu w 1988 roku.
W środę 11 grudnia 1985 r. "Rzeczpospolita" zamieściła na piątej stronie lakoniczną informację: PAP 9 bm. zmarł w Warszawie w wieku 46 lat Ireneusz Iredyński, poeta, prozaik, dramaturg. Debiutował w 1956 roku jako poeta na łamach prasy literackiej. Z jego dorobku obejmującego tomy wierszy, powieści i zbiory opowiadań największy rozgłos zdobyły sobie sztuki sceniczne.
Dziwny młody tramp
Gdy w kawiarni Klubu Dziennikarza na Foksal spotyka pewnego początkującego pisarza, o którego próbkach literackich nie jest najlepszego zdania, rzuca: "ty, w czarnej skórze; podejdź, napij się z nami, ubeku". Po knajpach włóczy się z Ibisem, ostrowłosym wyżłem. Pod stolikiem karmi go kaszanką i kiełbasą. Lubi zwierzęta. Gdy pies zdechnie, Iredyński postawi mu nagrobek.
"Zacząłem pisać wiersze przed dziesięciu laty, miałem wówczas lat piętnaście, mieszkałem w Krakowie, dość szybko zaczęła je drukować prasa krakowska - wspominał Iredyński na łamach 'Współczesności' w 1964 r. - W wieku lat kilkunastu piękna, lecz nieco pryszczata choroba pisania wierszy towarzyszy jak cień prawie wszystkim chłopcom; to, że się wybiera zawód pisarski (co czyni znakomity procent z owej rzeszy rymopisów), jest najczęściej funkcją przypadku i umiłowania, sprzyjających okoliczności i uporu. Tak też było ze mną".
Pierwsza i - dla wielu - najlepsza powieść Iredyńskiego - "Dzień oszusta" - przysporzyła autorowi tyleż uznania, co kłopotów.
"Za przykładem niektórych ekstremistów znad Sekwany zaczęto i u nas lansować tzw. antypowieść i antyfilm, a co gorsza, zaczęto głosić filozofię beznadziejności i rozpaczy, zagubienia i samotności człowieka, filozofię bezsensu życia, zaczęto przenosić bezkrytycznie na nasz grunt poglądy z innego świata, ze świata kapitalizmu skazanego przez historię na zagładę" - mówił Władysław Gomułka podczas obrad XIII Plenum KC PZPR. Bezlitośnie zaatakował wtedy "nasz" big-beat "naszych" gniewnych "dziwnych młodych trampów" nie z tej ziemi "przewijających się przez ekrany i stronice niektórych książek". Twórczość młodych "niestety, w wielu wypadkach nie ma nic wspólnego z autentycznym życiem naszej młodzieży w mieście i na wsi, z jej pracą i zainteresowaniami, jej kłopotami i marzeniami", ubolewał pierwszy sekretarz.
"Był okres, iż cieszyłem się, że adwokaci broniący morderców nie powoływali się na moją książkę, jako podręcznik ich klientów - żartował potem pisarz. - To, co w moim przekonaniu miało być ilustracją skrajnej obcości, zatracenia się w mistyfikacji, co miało być tragiczne, (...) zostało odczytane jako sławienie wszelkich postaw amoralnych, a raczej antymoralnych, jako sławienie rozpasania seksualnego, braku uczciwości itd.".
W "Nowych Drogach" - "Organie Teoretycznym i Politycznym KC PZPR" z lipca 1963 r., w stałej rubryce "W zwierciadle prasy literackiej", Ryszard Matuszewski przytoczył obszerne fragmenty artykułu Alicji Lisieckiej. Publicystka "Życia Literackiego" nie zostawiła suchej nitki na "nadwiślańskich 'beatnikach' " - m.in. Iredyńskim, Nowakowskim i Brychcie - "najzdolniejszych przedstawicielach młodej prozy, ukazującej świat sfrustrowanych "nygusów z artystycznej bohemy," egzotykę "złodziejską i chuligańską oraz erotykę 'młodych troglodytów' ". Pisarze ci "solidaryzują się ze swoimi knajackimi bohaterami, z bandą lumpów, waluciarzy, rzezimieszków i pijaków, zboczeńców i sadystów, którzy wypełniają karty ich książek". Mało tego: "nie traktują bynajmniej swoich literackich narratorów ironicznie. Przeciwnie, z całą sympatią poklepują ich po ramieniu. Nie przeciwstawiają im również innych postaw moralnych i społecznych. Nie polemizują, nie kpią". Matuszewski artykuł Lisieckiej komentuje krótko: "nie bez ogólniejszej racji".
"Ma się rozumieć, że ta atmosfera zaciążyła na przyjęciu 'Ukrytego w słońcu' ; krótka powieść, a właściwie ballada o wielkiej miłości, o zenicie tej miłości i strachu jednego z partnerów przed umieraniem uczucia, decydującego się raczej na zniszczenie partnerki niż na wolne dogasanie najwspanialszej sprawy jego życia, (...) została zakwalifikowana przez odłam krytyki jako książka identyczna z 'Dniem oszusta' " - napisał we "Współczesności" Iredyński.
- Był lirykiem, choć pewnie nigdy by się do tego nie przyznał - uśmiecha się przyjaciółka autora "Związków uczuciowych".
* * *
- Słyszę, jak bije twoje serce.
- Ja też słyszę twoje.
- Bo mamy jedno.
- I zawsze będziemy razem.
- Nie przeszkodzą nam ani ludzie, ani ziemia, ani ogień, ani powietrze, ani woda.
Stanęliśmy w miejscu, gdzie leśna droga prostopadle łączy się z uliczką.
- To jest głupia zabawa - powiedziała dziewczyna i odwróciwszy się pobiegła do domu.
"Armelle"
Kara - sprawa wydumana
- Nie miał mistrzów - twierdzi Migoń. - Z każdej książki, z każdego wiersza brał, co mu było potrzebne.
- Fascynowała go zawsze dobra literatura - opowiada redaktorka z "Czytelnika" - popularny wtedy Hemingway, Camus i pisarze południowoamerykańscy. Żadnego z autorów nie faworyzował. Szydził z podejmowania w literaturze wątku zbrodni i kary. "Stalin wymordował dziesiątki milionów i pochowali go z honorami. Kara to sprawa wydumana" - powiedział kiedyś. A było to już po "odsiadce".
W sobotę 18 grudnia 1965 r. "Życie Warszawy" zawiadomiło w Kronice Sądowej o "dochodzeniu przeciwko Ireneuszowi I. - literatowi i Edwardowi B. - reżyserowi. W dniu 12. XII. br. w Warszawie - podała gazeta - działając wspólnie i w porozumieniu, przy użyciu siły fizycznej usiłowali dokonać gwałtu na 19-letniej dziewczynie, którą doprowadzili podstępnie do mieszkania znajomych. Pokrzywdzonej udało się zbiec i powiadomić pogotowie MO".
- Zostali wrobieni - Witold Migoń nigdy nie miał wątpliwości. - Ktoś wysoko postawiony chciał dać Irkowi prztyczka w nos.
- Złamali go - mówi przyjaciółka z wydawnictwa. - Walczył jeszcze, ale nie napisał już nic na miarę pierwszych powieści i dramatów.
26 grudnia 1965 roku Iredyński pisze z Białołęki: "Z Edkiem jestem rozdzielony od początku. Wiem tylko, że zachował brodę. Jak mówił św. Tomasz, Marks czy inny klasyk: w tych ciężkich czasach i to coś znaczy".
10 czerwca 1966 roku ze Sztumu: "pogłębiła się moja skłonność do autoanalizy i mając samotne godziny do przemyśleń stałem się tak sprawiedliwy wobec siebie, że niekiedy aż mnie to przeraża. (...) Piszę teraz sztukę o dworze królewskim pt. 'Narkomani' . To, co dotychczas napisałem, nawet mi się podoba, czego nie odczuwałem przy innych sztukach".
W ankiecie przeprowadzonej przez "Współczesność" Iredyński wyznał: "W 1961 napisałem moją pierwszą sztukę teatralną. Dziś wiem już, że była to wprawka; "Męczeństwo z przymiarką" miało jedną zaletę: dialog, i mnóstwo wad".
22 stycznia 1967 roku ze Sztumu: "Telepie mną gorączka i dreszcze. Dziwne uczucie. W nocy miałem zwidy. Jutro idę do lekarza..."
19 marca 1967 r. ze Sztumu: "piszę szóstą (!) wersję powieści. (...) Ten 'Człowiek epoki' - bo tak nazwałem dzieło - jest parodią typu 'pudełko w pudełku' , całość to parodia powieści psychoanalitycznej, pośrodku dworowania z egzystencjalizmu, personalizmu, i kilku innych 'izmów' , o których pewien pan zwykł mawiać 'ty wiesz, a ja rozumiem'; oprócz tego jest to sztych w stabilizację, i Bóg wie w co jeszcze. (...) W jakiś sposób jest to ośmieszenie 'Dnia oszusta' i 'Ukrytego w słońcu' , wcale grzeczną drwiną zamykam cykl. (...) Masza (żona pisarza - B.M.) dziwnie powściągliwa w informacjach o życiu etylowo-erotycznym moich znajomych, powiada, że nic się nie dzieje, odkąd zniknąłem z areny. Mój umysł racjonalisty nie może przystać na ścisły związek pomiędzy moim niebytem warszawskim a zanikiem u kolegów gardeł i gruczołów".
11 czerwca 1967 roku ze Sztumu: "Jak tam z prośbą o łaskę? Czy są jakieś głosy? Napisz mi o tym, ja bajki tak lubię ogromnie".
- Spotkałam go kiedyś na ulicy. Powiedział, że idzie popływać na "Legii". - Popilnujesz więc mojej córki - ucieszyłam się - jest tam z koleżankami. Irkowi ze śmiechu nabiegły do oczu łzy. Opanował się wreszcie: "Żeby opiekę nad nastolatką powierzyć takiej kreaturze?!". Po południu odprowadził córkę do domu. Miły chłopak - opowiada przyjaciółka Iredyńskiego.
Historia pewnego buntu
- Warszawa. Wczesne lata sześćdziesiąte. "Manekin", lokal przy Rynku, był popularny. Prawdziwa staromiejska piwnica. Przychodzili tam Janusz Minkiewicz, Krzysztof Toeplitz i Stefan Bratkowski. Śpiewała Sława Przybylska. Irka poznałem przy barze - opowiada Migoń. - O co poszło - już nie pamiętam. Wyszliśmy na zewnątrz, choć żaden z nas ochoty na bójkę chyba nie miał. To zresztą nieistotne, bo zanim zdążyłem przeanalizować sytuację, leżałem na warszawskim bruku. Ze szlachetną prostotą pokonał mnie jednym a silnym kopniakiem w kolano.
Iredyński był wtedy modnym autorem "czarnej" literatury. Był ojcem kilku pozerów i graczy. Przegranych, sfrustrowanych inteligentów unikających zderzenia ze światem, kryjących się za maskami, uciekających w kabotynizm. Inspiracji krytycy doszukiwali się w "Mdłościach" Sartre'a.
Niespełna trzydziestoletni pisarz zdążył już zakwestionować wszystkie tradycyjne wartości. Pod znakiem zapytania postawił przyjaźń i miłość.
Z więzienia wyszedł po trzech latach ciszy i zupełnej izolacji. W tym czasie jego nazwisko nie pojawiało się w prasie. Nie drukowano go. W 1971 r. nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się "Człowiek epoki", cztery lata później "Czytelnik" wydał "Manipulację". Wreszcie Iredyński rozprawił się ze sprofanowaną sztuką i absurdalnym buntem.
* * *
Tak, przyjmowałem gratulacje od ludzi jedząc obiady czy kolacje w klubach, i podczas gdy oni dobierali okrągłe przymiotniki, starałem się zrozumieć, dlaczego mam dla nich pogardę; bo nie dla ich obłudy. Sam jestem faryzejski w tym środowisku, bo takim być muszę, bo to jest barwa ochronna tych ludzi o rozbujałych, tak jak i u mnie, ambicjach, nie, na pewno nie dlatego.
"Ukryty w słońcu".
* * *
Popularność zdobył za granicą. W Szwajcarii wystawiono "Trzecią pierś" i "Żegnaj Judaszu", w Niemczech - "Jasełka - moderne" pod zmienionym z konieczności tytułem "Stille Nacht". Iredyński wyjechał. 2 marca 1972 r. napisał z Zurychu: "Posiedzę tu do czerwca, na lato wracam do Polski. Zurych przytulny, sklepów monopolowych sporo, natomiast sklepów z zegarkami jeszcze nie widziałem. Teatr nr 1 Zurychu (a właściwie jego dyrekcja) ma nadzieję, że stworzę dla nich dzieło wybitne. Ja ich z błędu nie wyprowadzam".
Po powrocie do kraju Iredyński ożenił się z kobietą starszą od siebie, rozwiedzioną ze znanym malarzem. Kupił dom na Mazurach i mieszkanie w Warszawie. Pozbawiony młodzieńczej werwy, siły i wiary, kończył się.
Jego gwiazda w kraju gasła. Być może czytelnik nie potrafił przyjąć obyczajowej prowokacji Iredyńskiego. Być może wzorem jego bohaterów literackich zwyczajnie uciekł przed tak jaskrawo sformułowanym oskarżeniem o uczuciową pustkę, pasywność i niechęć do świata. Czy stało się tak, że Iredyński zginął od miecza, którym sam wojował?
Umarł w szpitalu. Tablica w powązkowskich katakumbach.
Skąd wziąć jedwabny sznur
Iredyński, Grochowiak, Stachura, Śliwonik i Nowakowski to pokolenie "Współczesności". Zawiązały się między nimi przyjaźnie. Razem chodzili do "Smakosza", spotykali się na prywatkach. Iredyński ze Stachurą przez jakiś czas mieszkali nawet w domu Witolda Migonia. Pierwszy, 2 września 1976 roku, umarł Grochowiak.
"Następny był Stachura. Padł ofiarą choroby psychicznej - napisał Nowakowski w cytowanym już opowiadaniu 'Śmierć' . - Po pierwszej nieudanej próbie samobójczej widziałem go z kikutem dłoni: na skos odcięty kawał, pozostały dwa palce, pierwszy i wskazujący. Była to prawa ręka. Uczył się pisać lewą. Napisał dramatyczny, wstrząsający tekst 'Pogodzić się ze światem' . Już lewą ręką. To ostatnia jego praca. I skończył ze swoim życiem".
Telefon. Iredyński odkłada słuchawkę, powtarza na głos wiadomość: Edek powiesił się na jedwabnym sznurze. Moment ciszy i odpowiedź: skąd ten sk... wziął jedwabny sznur?
- Nasza znajomość to lata walki. Nigdy nie można było odsłonić się przed nim. Irek był facetem zawsze gotowym na kontrę - mówi Migoń.
- Szukał w ludziach oparcia. Doceniał każdy, drobny nawet gest - mam "Dzień oszusta" z dedykacją: "Pani, która była dla mnie dobra" - przekonuje przyjaciółka Iredyńskiego. - Potrafił być delikatny i czuły, nawet gdy co drugie słowo wplatał najpowszechniejszy wulgaryzm. Mógł przyjść do nas na obiad w poprzecieranej na łokciach marynarce, ale nie zapomniałby o kwiatach dla córki, którą po prostu lubił.
* * *
Jesteś zadowolony. Leżeć w ciemności z otwartymi oczami - to sugeruje bardzo wiele. Jeżeli komuś powiesz, że leżałeś w ciemności z otwartymi oczami, to twój rozmówca natychmiast domyśli się, że przeżywałeś jakiś dramat. Wolisz przymknąć oczy? Bardzo dobrze. Czerń - biel, czerń - biel. Zaciśnij jeszcze silniej powieki. O, tak! Przynajmniej coś się dzieje. Ruch i kolor. Znowu otworzyłeś... Rób jak chcesz.
"Dzień oszusta".
* * *
- Literatura leżała na marginesie działalności Irka. Nie przywiązywał do niej należytej wagi. Odnoszę wrażenie, że najważniejszym dokonaniem Iredyńskiego miało być, w jego mniemaniu, samo życie. Tu konsekwencji nie można mu odmówić - twierdzi Migoń. - Kim był? Poetą życia. Chyba.
- To dobre - zastanawia się Marek Nowakowski. - Ale może lepiej powiedzieć: reżyserem?
Z Rzymu przysłał przyjaciółce z "Czytelnika" małą, podłużną pocztówkę ze zdjęciem Bazyliki św. Piotra. Tylko dwa słowa. "Jak żyć?!" Podpis: "I".
WARSZAWKA!!!