Gazeta Wyborcza - 13-11-2003

 

Mówią o mnie "warszawka"

Rozmawiał Tomasz Kwaśniewski 

 


Marcin Meller - 35 lat, redaktor naczelny miesięcznika "Playboy", prowadził program "Agent", wieloletni dziennikarz "Polityki", działacz NZS-u, organizator słynnych balang, w tym popularnych balów przebierańców u Architektów. Bywalec.

 


Tomasz Kwaśniewski: Fajnie jest być redaktorem miesięcznika "Playboy"?

Marcin Meller: Fajnie.

Prowadzisz bujne życie towarzyskie.

- Bez przesady, chociaż ta praca rzeczywiście daje taką możliwość. Dostaję mnóstwo zaproszeń.

Chodzisz? Musisz chodzić?

- Jeżeli jest impreza "Playboya" to muszę, a tak poza tym to wedle uznania. Wiesz, ja dopiero kilka miesięcy tu pracuję i jak na razie mam tyle roboty, że nie mogę sobie pozwolić na bieganie na przyjęcia. Jak wieczorem kończę pracę, jedyne, na co mam ochotę, to albo pójść do domu, albo co najwyżej wpaść do znajomych. Na bankietach jest zwykle srutu-tutu, a ja na coś takiego nie mam ochoty. Zresztą nigdy nie miałem.

W filmach życie redaktora naczelnego takiego pisma jak "Playboy" wygląda inaczej.

- W filmach wszystko wygląda lepiej. Oczywiście są takie zaproszenia, którym nie wypada odmówić. Choćby dlatego, żeby nie wyszło, że się wywyższam czy olewam.

Jakie?

- Jak ktoś osobiście dzwoni i prosi, że mu zależy. To są zasady dobrego wychowania.

Idziesz wtedy jako redaktor "Playboya"?

- To się miesza, bo jak zadzwoni ktoś z jakiejś firmy i tak się składa, że to mój kumpel z liceum czy ze studiów, to właśnie jest taka sytuacja. To zresztą pokazuje mechanizm tak zwanej "warszawki", w której wszyscy wszystkich znają.

Czy po tym, jak wziąłeś udział w "Agencie", jak zostałeś redaktorem "Playboya" poznałeś innych ludzi, zmieniła się grupa Twoich znajomych?

- Nie. Od lat przyjaźnię się i kumpluję z tymi samymi ludźmi. Tu się nic nie zmienia. Ja generalnie uważam, ze głębsze więzi nawiązuje się w liceum i na studiach. Wtedy jest się Marcinem, Michałem, Dominikiem, a później zaczynają się klimaty "pan dyrektor", "pan redaktor". Staram się rozdzielać świat tych, których poznaję w pracy, często bardzo fajnych ludzi, od swojego towarzystwa, które notabene jest szalenie hermetyczne.

To znaczy?

- Pamiętam, jak z przyjaciółmi zrobiliśmy piknik na Mazurach. Było nas z 50 osób i jedna z przyjaciółek jeszcze z czasów licealnych przyjechała z mężem, którego nie znaliśmy. I to on tak nas określił. Stawiamy mur.

No właśnie, co to jest ta "warszawka"?

- Miałem różne koncepcje. Po pierwsze, tego terminu używają ci, co są na zewnątrz, bo z zewnątrz coś wygląda zdecydowanie lepiej, niż jest naprawdę. Ci z zewnątrz trochę zazdroszczą i w związku z tym używają protekcjonalno-pogardliwego określenia. Przykład: Tyrmand w "Dzienniku 1954" pisze o tym, jak w czasie wojny siedział w Norwegii w obozie jenieckim. Tam siedziała cała norweska inteligencja, a kim był wtedy Tyrmand? Nikim. Dobrał sobie grupkę znajomych i zaczął z nimi jadać. Tylko z nimi. I nagle reszta pomyślała, że coś musi w tym być. I chcieli się dosiąść. Zaproszenie to była nobilitacja. To chyba o to chodzi. Pamiętam coś podobnego. Chodziłem do Reja, ale wielu znajomych miałem w innych liceach. To nasze towarzystwo trzymało się rozrywkowo i budziło niechęć otoczenia na zasadzie: "o, banany". Tymczasem my się po prostu wspólnie dobrze bawiliśmy i myślę, że to właśnie było przyczyną niechęci.

A ty używałeś terminu "warszawka"?

- To o mnie tak mówiono. Chociaż nie, używałem takiego określenia. To było szalenie wyraźne na początku lat 90., gdy otwierały się kolejne nowe miejsca. Było ich mało i całe towarzystwo przenosiło się z jednego do drugiego. Heineken na Puławskiej, potem otwierali się Architekci na Koszykowej i wszyscy przechodzili. Mnie się wtedy wydawało, że to jest właśnie "warszawka", ci ludzie zmieniający knajpy - studenci już kończący studia, młodzi pracownicy agencji reklamowych, mediów.

Jakie są cechy charakterystyczne "warszawki"?

- Zastrzegając, że pewnie tyle "warszawek", co kręgów osób, można powiedzieć, że wyznacznikiem jest zamożność, choć zetknąłem się też z kręgami, nazwijmy je tak, "artystycznymi", gdzie w dobrym tonie jest brak kasy. Oczywiście szalenie ważny jest wolny czas, choć jak ktoś uwielbia zabawę, to zawsze czas znajdzie. Chyba jednak nie ma jakiejś specyficznej cechy. Może jest nią pewna bufonada.

Najmodniejsze miejsca?

- Ja już tak specjalnie nie chodzę. Jak już gdzieś idę, to najbardziej lubię do znajomych. Z tego co wiem, to modne są Labo, Klubokawiarnia, Regeneracja, Jezioro Łabędzie, Utopia, Soma, Piekarnia, Paparazzi. Zamknęli niestety Aurorę, Czarnego Lwa i Jadłodajnię Filozoficzną na Powiślu, gdzie można było się poczuć trochę jak w Krakowie. Teraz te klimaty próbują się odradzać na Racławickiej 99. Oby.

A urodziny gdzie robisz?

- Rok temu w Jadłodajni Filozoficznej. Dwa lata temu w mojej ulubionej kawiarni przy kinie Iluzjon na ul. Narbutta. Wcześniej robiłem z przyjaciółmi wielkie bale przebierańców u Architektów (w dzisiejszym Punkcie). Przychodziło mnóstwo ludzi, rekord to tysiąc gości, ale tylu to akurat na imprezę w Zamku Ujazdowskim. Nie robiłem tego ze snobizmu, tylko dlatego, że mnie to kręciło. Kręciło mnie kreowanie wydarzeń, sprawiało radość, że ludzie się starają, żeby zdobyć zaproszenie, że starają się fajnie przebrać.

Masz znanych znajomych?

- Mój serdeczny, acz trudny - bo już trzysta razy kłóciliśmy się i godziliśmy - przyjaciel nazywa się Marcin Kydryński. I tu od razu ciekawa rzecz. Wiele osób nazwałoby go "warszawką", tymczasem on nie znosi bywać. Najwyżej 6-7 osób i szlaban.

Czyli co to jest ta "warszawka"?

- Kluczowe jest spojrzenie z zewnątrz. Opowiem pewną anegdotę, która jakoś trafnie to opisuje. Poszedłem kiedyś do spożywczego po bułki i po drodze spotkałem dwie małolaty, które powiedziały: „Ojej, pan z »Agenta «! Pan taki sławny, pan musi mieć cudowne życie”. Im się wydawało, że ja żyję w jakimś bajkowym świecie, jak w serialu „Dynastia”, że Bóg wie jak to wygląda. Tymczasem od wewnątrz to jest zwyczajne życie.

Kto według tego klucza należy ewidentnie do "warszawki"?

- Na pewno Paweł Deląg, Maciej Dowbor, Agata Konarska, czyli ci z pisemek kolorowych.

To może, skoro nie chcesz mówić "warszawka", zapytam o życie towarzyskie, takie jak przed wojną?

- Na przykład Bal Dziennikarzy. Tylko że tam też robi się dziwnie. Jakieś trzy lata temu pojawił się biznes i już nie jest fajnie. Zmieniły się proporcje. Mniej dziennikarzy, więcej biznesu. Tylko wiesz, to porównanie z przedwojennym towarzystwem jest o tyle nietrafione, że kiedyś była hierarchia, której nie można było ot tak przeskoczyć. Kiedyś ci, co rządzili, nawet jeśli byli przewalaczami, to byli inteligenci. Poza tym to się przekładało na elitę krwi, na elitę artystyczną i był jeden ośrodek, do którego wszystko się odnosiło.

Mnie wręcz bawi, jak ktoś, kto bywa, wymienia 50 nazwisk, a ja nie znam nikogo. Bo na dziś jedyny dobry wyznacznik "warszawki" to są ci, co pojawiają się na stronach "Vivy", "Gali" i innych pism kolorowych.

A te imprezy, na które chodzisz jako redaktor "Playboya", to...

- Różnie. Generalnie trzeba się pilnować, bo wszyscy taksują się wzrokiem, często polują fotografowie, więc nie można sobie pozwolić na skuchę, chyba że ktoś świadomie preferuje kontrowersje.






WARSZAWKA!!!