Rzeczpospolita - 08.11.03

 

LEGENDA OBÓR

 

 

BARTOSZ MARZEC

Wszystko tutaj opisałem

 

 

Z pałacowego ganku otwiera się widok na ogród i wysadzaną starymi drzewami aleję, prowadzącą do bramy. Jest blisko staw i jest dużo ciszy. - Ostało się w Oborach coś z nieuchwytnej atmosfery polskiego dworu. Pośród rekwizytów przeszłego ziemiańskiego świata: komód, foteli i kredensów, świetnie znaleźli się nowi, bardzo barwni rezydenci - pisarze - twierdzi Bohdan Tomaszewski.

 

- Do Obór uciekaliśmy przed peerelem, przez lata dawały nam oddech - mówi Julia Hartwig. - Tam spotykały się osobowości: dobrotliwo-elegancki Jan Brzechwa, cięty i wyrafinowany Antoni Słonimski oraz ironiczna w dawnym przedwojennym stylu pani Magdalena Samozwaniec.

- To taki Turgieniewowski "Miesiąc na wsi", z tym, że nie do końca - uzupełnia Janusz Głowacki. - W Oborach gościli przecież nie tylko arystokraci pióra, trafiali się też przedstawiciele literackiego półświatka. Ja np. startowałem w tej ostatniej grupie.

- Jan Potulicki, syn właścicieli posiadłości, poległ w powstaniu warszawskim. Walczył na Powiślu, broń rozerwała mu się w rękach - opowiada Tomaszewski. Po wojnie rodzinie Potulickich odebrano majątek, a Jarosław Iwaszkiewicz, ówczesny prezes Związku Literatów Polskich, doszedł do wniosku, że miejsce wyśmienicie nadaje się na dom pracy twórczej. Swoje wystąpienie w dniu otwarcia Obór dla pisarzy Iwaszkiewicz rozpoczął słowami: "Posłuchajcie historii tego pałacu...", ale przerwał mu Antoni Słonimski: "Nie ma co się rozwodzić, prawda jest taka, że ukradliście go Potulickim!".

- Sala, w której w Oborach grano w karty, przylegała do tej, gdzie stał telewizor. W niektóre poniedziałki pan Antoni organizował brydża, argumentując, że dziś w telewizji pokazują sztukę Jarosława. Słonimski miał żal do wielkiego Iwaszkiewicza, że akceptuje miłość Edwarda Gierka - uśmiecha się Głowacki.

Przemówienia w czas obiadu

- Co wieczór powtarzał się ten sam rytuał: pan Mieczysław Jastrun wolno okrążał klomb znajdujący się przed pałacem. Było w tym coś wstrząsającego i niesłychanie heroicznego, bo Mieczysław Jastrun mierzył się z chorobą i starością. Wiedziałem, ile wysiłku kosztuje go każdy krok - mówi Tomaszewski.

Głowacki: - Staszek Grochowiak niezależnie od tego, ile wypił, wysławiał się w sposób wyszukany. Kiedyś nocą zobaczyłem, że w piżamie i eleganckim czarnym kapeluszu wydaje polecenia ryjącemu w klombie psu: Proszę natychmiast zaprzestać i wracać!

Hartwig: - Dorożka, którą z początku przywożono gości ze stacji kolejki w Konstancinie-Jeziornej, okrążała klomb i zatrzymywała się przed gankiem. Powoził nią pan Józef, człowiek może niezbyt lotny, ale za to bardzo Oborom oddany. Dorożkę ciągnął konik, którego Konstanty Ildefons Gałczyński nazwał Pomidorem.

Gałczyński wcześnie rano zrywał się do pisania i bardzo sumiennie pracował przez kilka godzin, bo, jak mawiał, "kasa to jest miejsce święte". W "Żywocie Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego" wyznał przecież: "Wszystko tutaj opisałem/nie na czyjąś próżną chwałę,/ lecz by zarobić ździebełko/na bułeczkę i masełko". Potem spacerował po pałacu. Jeszcze na krótko przed śniadaniem człapał w swoich rannych kapciach.

- Gałczyński uważał, że czas posiłku to najstosowniejsza chwila, by całe literackie towarzystwo zabawić. W jadalni wstawał od stołu i, w zależności od nastroju, wygłaszał magiczne lub absurdalne przemówienie - wspomina Julia Hartwig. - To był przełom lat 40. i 50., kiedy K.I.G. wypalił na całą salę: "Dzierżyński was a little leftist" (Dzierżyński był trochę lewicowy), po czym najspokojniej w świecie wrócił do obiadu. Wszyscy pochylili się nad talerzami i zaczęli szybko zajadać, by jak najwcześniej opuścić stołówkę.

Waliza rękopisów

Głowacki po raz pierwszy trafił do Obór w 1966 r., jeszcze przed wydaniem debiutanckiej "Wirówki nonsensu". Był już wtedy autorem zjadliwych krytyk teatralnych i kilku opowiadań, które opublikowała warszawska "Kultura".

- Do pałacyku przyjechałem z Grochowiakiem nyską, która raz na jakiś czas dowoziła pisarzy ze Związku Literatów. Byłem pod wielkim wrażeniem, bo Grochowiaka szczerze podziwiałem i podziwiam. Postanowiłem pisać od rana do nocy. Staszek taszczył ciężką walizę. Aha! - myślałem - Zabiera tyle książek i rękopisów, też zapowiada mu się harówka. Potem Grochowiak otworzył bagaż. Były tam pedantycznie poukładane przeróżne butle, butelki i buteleczki.

Od chwili, gdy gości rozlokowano w pokojach, minęła może godzina. Głowacki usłyszał pukanie: - Staszek z uśmiechem zaproponował, byśmy wypili drinka. Nie miałem odwagi odmówić wielkiemu poecie. Pomyślałem: trudno, wypijemy tę walizkę. Im szybciej, tym lepiej, i do roboty. Kiedy po dwóch tygodniach wytrzeźwiałem, Staszek poinformował mnie, że w Jeziornie jest sklep monopolowy i poprosił, żebym pomógł mu nieść walizkę.

Mniej więcej w połowie pierwszej walizki Głowackiemu dane było poznać Zofię Bystrzycką, żonę Jerzego Putramenta.

- Chciałem ucałować jej dłoń, ale nie przewidziałem, że pani Bystrzycka to stary frontowiec, któremu obca jest francuska galanteria - mówi Głowacki. - Kiedy się pochyliłem, ona szarpnęła moją rękę do dołu. Straciłem równowagę, przebiegłem koło niej i wyłożyłem się na ozdobnym parkiecie. Tak zaczęły się moje Obory.

Tomaszewski: - Pani Magdalena Samozwaniec był prawdziwą damą, powiedziałbym: damą ostrą. Cudownie, ale i autoironicznie, wspominała rodzinny dom Kossaków. Bezlitośnie szydziła z peerelowskiej rzeczywistości i ówczesnych szarych eminencji. Gdy wypatrzyła z ganku Zofię Bystrzycką, weterankę szlaku Lenino - Berlin, komunikowała wszystkim: "O! Idzie pohucznica Bystrzycka"! (Pani Magdalena pięknie grasejowała.)

Bohdan Tomaszewski bywał w Oborach od 1961. Przyjechał tam dzięki Gustawowi Gottesmanowi, który zaproponował mu napisanie reportaży z olimpiady rzymskiej dla "Przeglądu Kulturalnego", a potem stały felieton w tym piśmie.

"Zapraszam do mnie na partyjkę" - usłyszałem pewnego wieczoru przy kolacji. Byłem wtedy młodym i nikomu jeszcze nieznanym dziennikarzem, zdziwiła mnie więc propozycja pomnikowego poety. Władysław Broniewski czekał na odpowiedź, zgodziłem się. Graliśmy w karty całą noc przy stoliku, na którym stała butelka. Broniewski pił mało, a ja udawałem, że piję, gdyż sprawy przybierały fatalny obrót - przegrywałem z kretesem. "No, to koniec. Panu bardzo nie idzie" - powiedział wreszcie Broniewki i zabrał się do podliczania. Mój pogromca wydał mi się niesłychanie sympatyczny, żywy, szalenie ciekawy. Przez noc mówił mało, ale była to znakomita, lapidarna polszczyzna. Polszczyzna chropowata i piękna - nie do powtórzenia! Mimo bolesnej straty finansowej nie żałowałem więc gry. Tymczasem stało się coś niecodziennego: Broniewski spojrzał na mnie ukradkiem znad kartki z kolumnami cyfr. Szybko opuścił wzrok i dyskretnie (jednak dla mnie zauważalnie) przestawił przecinek. Zamiast dobrych kilkuset złotych przegrałem - do dziś pamiętam - osiem dziewięćdziesiąt! Teraz, po wielu latach, myślę, że Broniewski, człowiek beznadziejnie uwikłany w historię i człowiek bardzo nieszczęśliwy, tamtej nocy po prostu nie chciał być sam. Kilka lat wcześniej zmarła mu córka - jedyna, ukochana Anka. Broniewski czekał już tylko na koniec, ale potrzebował czyjegoś - niech by i mojego - towarzystwa.

Maszyna dla niepoznaki

W Oborach swój teatr jednego aktora odgrywał Marek Hłasko. "Animował nas tam i czarował, w pełni sił, w sztosie natchnienia, w pierwszym kroku przez chmury. Jednego wieczoru zniknął nagle i nikt nie wiedział, kiedy zniknął i na jak długo zniknął. Nazajutrz rano zjawił się zapłakany, roztrzęsiony, złamany nieszczęściem. Umarła mu w nocy córeczka. Wszystkie panie, wszystkie literatki ówczesne podniosły lament. Zrobił się ogromny ruch w Oborach. Zaczęła się okropna bieganina, trzaskanie drzwiami, spazmatyczne szepty. Ktoś leciał z walerianą, ktoś biegł z setką czystej, ktoś rozpoczynał dyżur przy nieszczęśliwcu. Później ruszyłem obejrzeć Marka trochę skonfundowany intensywnością obrzędu. Siedział na ganku z opuszczoną głową, zamarły w geście rozpaczy i rezygnacji. Wokół niego psykały panie, nawołując się w ten sposób do stosownej ciszy. Marek podniósł głowę i spojrzał mi w oczy przez grube łzy. I już wiedział, że ja wiem, że on wie, że to nieprawda. I przez te wielkie, niebieskie łzy zobaczyłem w jego oczach żal do mnie, bolesną pretensję, że przez zwykłą małostkowość, przez drobnomieszczańską małoduszność nie stać mnie na podjęcie gry, na śmiałe i pełne ryzyka wstąpienie w zaczarowany krąg boleśnie pięknych urojeń, dramatycznie wzniosłych zwidów" - napisał w "Kalendarzu i klepsydrze" Tadeusz Konwicki.

Do Obór przyjeżdżał Hłasko razem z Henrykiem Berezą, by odwiedzić Jerzego Andrzejewskiego. Nieoficjalny program pobytu był jednak bogaty.

- Marek nocą wspiął się po pałacowej ścianie do pokoju pewnej redaktorki. Wizyta przeciągnęła się do rana - mówi Bereza, krytyk literacki i przyjaciel pisarza. - Kiedy indziej w oficynie Obór popijał ze znajomym dziennikarzem. W pewnym momencie obaj panowie postanowili dowieźć z Jeziorny jeszcze jedną flaszkę i, wbrew moim protestom, zapakowali się do samochodu. Nie ujechali daleko, na przejeździe kolejowym nie zauważyli pociągu. Żadnemu z nich oczywiście nic się nie stało, natomiast moskwicz został dokumentnie skasowany.

Gałczyński, Grochowiak, Hłasko - kiedy i jakim sposobem zdążyli to wszystko napisać? Musieli być ludźmi ulepionymi z innej gliny, jeśli wśród hulanek i beztroskiej zabawy znajdowali jeszcze czas i siłę, by pracować. A może po prostu przy biurku, z piórem w ręku nikt ich nie widział, bo tam pisarz zawsze jest sam. Stąd chyba potęga pijanej anegdoty.

Głowacki: - Niektórzy uważali, że w Oborach się tylko pije. Pamiętam, że w pałacu pracowaliśmy z Markiem Piwowskim nad "Ja się do polityki nie mieszam" - scenariuszem zatrzymanym potem przez cenzurę. Dyktowaliśmy archiwistce z "Kultury" Dance Stawskiej. Dzień był piękny, postanowiliśmy przenieść się do parku. Wytaszczyliśmy na zewnątrz krzesła, stolik i maszynę do pisania. Wtem z krzaków wychylił się redaktor naczelny Moczarowskiego pisma "Barwy". Śledził nas przekonany, że idziemy w plener gorzałkować, a maszyna to tylko kamuflaż.

- Młodzi bywali niesforni, ale w Oborach to rozumiano i wybryki puszczano im płazem - mówi Julia Hartwig. - Pisarze mojego pokolenia przyjeżdżali do pałacu, by przez dwa, trzy miesiące, przez nikogo nieniepokojeni, popracować nad książką. Na ogół udawało nam się to nieźle. Gdy wieczorem szłam korytarzem, z wielu pokojów dobiegał miarowy stukot maszyn. Trzeba przyznać, że na jednych działało to mobilizująco, innych wpędzało w depresję.

Jak powstają flądry

- Czy byłby pan łaskaw? Skończyły mi się papierosy... Nieopodal ganku kręcił się niski, zupełnie zwyczajnie wyglądający człowiek. Nie widziałem go nigdy przedtem i pomyślałem, że musi być woźnym lub kuchennym. - Oczywiście, bardzo proszę - zachrypiał w odpowiedzi, zabrał pieniądze i szybko pomaszerował do kiosku w Jeziornie. Kiedy wrócił z papierosami, poczęstowałem go. Wziął trzy czy cztery. W taki oto sposób poznałem Jana Himilsbacha, który w Oborach przebywał akurat na urlopie twórczym - opowiada Bohdan Tomaszewski. - Trzeba przyznać, że Himilsbach był potem konsekwentny. Kiedy się spotykaliśmy, zawsze zabierał z paczki kilka sztuk.

Głowacki: - Pewnego razu wybrałem się do Obór wraz z Krzysiem Mętrakiem i Januszem Kondratiukiem. Krzyś pisał esej, Janusz scenariusz filmowy, a ja pracowałem chyba nad "Skrzekiem". Wtedy wizytę złożyli nam Himilsbach z Maklakiewiczem. Wydaliśmy na ich cześć w pałacu bal, w którym zgodziły się wziąć udział kucharki i pokojówki. Strasznych szczegółów wolę nie przytaczać. W jakiś czas później we trójkę napisaliśmy "Duo" - scenariusz z rolami dla Jasia i Zdziśka. Szkoda, że nie udało się nigdy zrobić z tego filmu.

"Duo czyli 24 godziny z życia artystów

Był zwykły, szary dzień XVIII wieku. Królewskim gościńcem, brnąc w błocie, wlekli się dwaj wędrowni muzycy-wirtuozi. Wytarte peruki, trzewiki, z których zostały tylko wierzchy, dziurawe pończochy, lamówki dyndające na wietrze, wytłuszczone kubraki, ogorzałe twarze (widać, że z niejednego pieca chleb jedli) - jednym słowem artyści. A byli to: słynny mistrz klawesynu Himilsbach - i równy mu sławą mistrz fletu Maklako".

Maklakiewicz słynął z wymyślonych na poczekaniu historyjek, którymi rozbawiał do łez całe towarzystwo. To jedna z nich: w porcie stoją wczasowicze i sypią do wody kawałki bułeczek i precelków. Ławica napływa za ławicą i rybki skubią okruchy. Tymczasem zbliża się rybacki kuter, powoli wytraca szybkość i nagle uderza burtą o nabrzeże. W tym miejscu słuchacz zaczynał się niecierpliwić: No i co z tego? - pytał aktora. - Jak to co? - Maklak udawał śmiertelnie obrażonego - Tak powstają flądry!

Przyjaciel Maklakiewicza mówi, że aktor tuż przed tragiczną śmiercią jak sztubak zakochał się w pewnej kelnerce.

- To była dla niego święta sprawa. Siadywał z tą dziewczyną przy stoliku i wyglądali jak dwa wróbelki. Zdzicho wypadł z obiegu, coraz rzadziej pokazywał się w warszawskich knajpach. Dziwna sprawa z tą jego śmiercią - on przecież nawet po wódce był spokojny, nigdy się nie stawiał. I właśnie wtedy, kiedy uderzyło uczucie, ktoś go skatował na ulicy. I Zdzicho umarł.

Pomidor ciągnie w dal

Jerzy Andrzejewski zatrzymywał się w Oborach na długie miesiące. W pałacu pracował nad wieloma książkami, m.in. nad "Miazgą".

- Andrzejewskiego cechował pedantyzm. Zawsze zajmował pokój numer pięć, bo to był wówczas jedyny pokój z łazienką. Często zapraszał do siebie mnie i Artura Międzyrzeckiego, mojego męża. Podczas wizyt ze zdumieniem zauważyłam, że na biurku, przy którym Andrzejewski pracował, panował zawsze idealny porządek. W czasie rozmowy zdarzało mu się polerować blat szmatką - wspomina Julia Hartwig. - Jerzy łatwo poddawał się nastrojom. Na przemian popadał w depresję lub euforię. Bywał szalenie towarzyski, by potem na długi czas zamknąć się w pokoju.

Ze swoich błyskotliwych ripost słynął Antoni Słonimski. Po Oborach krążyła historia o jego spotkaniu z Julianem Stryjkowskim, który nie mógł pochwalić się imponującym wzrostem. Panowie zeszli się w Alejach Ujazdowskich.

- Dokąd się wybierasz? - spytał Słonimski. - Do Ogrodu Botanicznego - odparł Stryjkowski. - Rozumiem - poeta pokiwał głową: - Ty tam rośniesz.

- Przed kolacją Antoni zapraszał nas na maleńki kieliszek whisky, potem szliśmy razem do jadalni i, bywało, siadaliśmy przy jednym stoliku. Poziom jadłospisu wybitnie podniósł Jan Brzechwa, który był znanym smakoszem. Bywały tam nawet raki - opowiada Julia Hartwig. - Słonimski przyjmował pochlebstwa tylko w najlepszej formie. Nie lubił płaskich, błahych komplementów. Pamiętam, że w SPATiF-ie pewien aktor klęczał przed nim i wołał: "Mistrzu, mistrzu"! Kiedy natręt odszedł, Antoni oświadczył: "Pora iść, bo jak wypije więcej, to da mi w mordę".

W drodze do Obór Antoni Słonimski miał ciężki wypadek samochodowy. W wyniku obrażeń zmarł kilka dni później w warszawskim szpitalu.

- Tamta generacja odeszła, w pałacu przebywa coraz mniej pisarzy - zauważa Julia Hartwig. - Być może kiedy nasi młodzi dziś literaci podrosną, Obory znów wrócą do łask.

- Gdyby Dom Pracy Twórczej umieszczono w burym socrealistycznym gmaszysku, a nie w starym pałacu, być może niektóre książki napisane w Oborach byłyby po prostu inne - zastanawia się Bohdan Tomaszewski.

- Bywanie tam dodawało szyku - twierdzi Bereza. - Zaprezentować się znakomitościom literackim, nawiązać z nimi znajomości - to był pewien łagodny snobizm. A snobizm jest sprawą ponadczasową. O los Obór nie ma więc co się martwić.

Hartwig: - Pamiętam, że pewnego razu trochę podochocony Gałczyński wskoczył do dorożki i zażyczył sobie, by go zawieźć do pań Żeromskich, które mieszkały w Konstancinie. Pan Józef strzelił z bata i ruszyli parkową aleją. Patrzyłam za nimi, aż minęli pałacową bramę. Dorożkę jak zwykle ciągnął Pomidor.






WARSZAWKA!!!