Gazeta Wyborcza - 30-04-1997
Lidia Ostałowska, Paweł
Smoleński
To nie mój pies, ale moje łóżko
Agnieszka Osiecka
Drugie wspomnienie z
początku lat 80. Jest zima, mam granatowy płaszczyk,
przyjeżdża mama i zabiera mnie na spacer pod pomnik Nike.
"Agatko, będę cię odwiedzała trzy razy w tygodniu". Jakby była
panią od pianina! Wpadłam w szał. Rzuciłam się obcej babinie w
ramiona, żeby mnie przygarnęła. Popatrzyła na mamę: "Co pani
zrobiła dziecku?". Rodzice między
sobą ustalili, z kim zostanę. Nikt mnie o nic nie pytał. To
był obrzydliwy manewr. Potem
nastąpił okres zbliżenia z ojcem. Im bardziej go obserwowałam,
tym bardziej mamy nie lubiłam. Zostałam z wrakiem człowieka.
Ona zrobiła karierę, pieniądze i po prostu wyszła sobie z
domu. Agnieszka O.: - Kiedy byłam
małą dziewczynką, marzyłam, żeby mieć krakowskie ubranie.
Marzyłam, żeby u nas, tak jak u sąsiadów, myto okna na
Wielkanoc. Ojciec uważał, że to jest absolutnie idiotyczne.
Mój ojciec był pianistą, grał przed wojną we Lwowie, w
Wiedniu, w Paryżu, na Capri. Mama była cichą myszką.
Ojciec zawładnął moją duszą i w pewnym
sensie także ciałem, bo kazał mi pływać, grać w tenisa i
ping-ponga, chciał nawet, żebym została pilotem szybowcowym,
ale z tego na szczęście nic nie wyszło, bo to były czasy
stalinowskie. Chciałabym umieć
zrobić naleśniki! Ojciec mnie tak urządził, że nic nie umiem.
Kiedy zabierałam się do pomagania babci, wołał: "Co ty tam
robisz w kuchni? Zostaw! Zaraz ci wszystko podamy".
Gdy miałam piętnaście lat, babcia umarła.
Ojciec przyjechał na trening - właśnie zaczęłam pływać - i
powiedział: "Wiesz, Agnieszko, dziś będziesz spała u kuzynek".
Nie chciał, żebym widziała umarłego.
W późnych latach 60. rodzice się rozwiedli,
ojciec przestał się mną interesować.
Mama, widząc moją niezaradność, przejęła
jego rolę. Kiedy przychodził do mnie kawaler z wizytą -
wyrzucała go. Jeśli moje koleżanki nie spodobały się jej - a
zwykle się nie podobały - wyrzucała je. Potrafiła przeglądać
moje listy schowane w szufladce, a nawet podsłuchiwać rozmowy
telefoniczne. W potajemny sposób miała ogromny wpływ na moje
życie. Ja swojej córce nigdy nie
wyrywałam tajemnic. Mój pamiętnik rodzice czytali prawie
chórem. Kilka miesięcy przed
śmiercią poetki Magda U. zrobiła o niej filmową opowieść w
odcinkach: od dzieciństwa po sopocki teatr Atelier. Przed
kamerą Agnieszka Osiecka otwiera się niewiele
bardziej. Magda U.: - To jej
ostatnia rozmowa ze światem. Myślę, że pokazała siebie taką,
jaką chciała być - i jaką także była. Ja to uszanowałam. Bo w
sercach ludzi mądrych zostanie to, co najlepszego zrobiła. Ale
co pozostałoby w pamięci gawiedzi, gdyby mówić o wszystkim?
Kilkanaście osób w niej było, ja znałam tylko kilka. A myślę,
że w tym co pisała, była bardziej szczera, niż w tym co
mówiła. Film o wspaniałej osobie z niepospolitym życiem, o
najbardziej wolnym z istniejących ptaków, o cenie, którą
trzeba płacić za swobodę - ta prawda ma sens.
Magda Cz., młodsza o pokolenie autorka
piosenek: - "Listy śpiewające", zbiorki wierszy - zawsze to
miałam przy sobie i tak się tym nawzruszałam... Pamiętam,
jestem w kiepskiej formie, leżę w szpitalu, chłopak mnie
zostawił, świat się zawalił, a tu trafiam na takie słowa:
Malwy po chatach kwitną i bledną, po sześciu latach nic już
nie jest tragedią. Jasne! To mi pomogło bardziej niż
transfuzja krwi. Gdy byłam w Stanach, poprosiłam mojego
przyjaciela, żeby zabrał mnie do Kansas City. Byłam ciekawa,
co takiego Agnieszka na tym dworcu zobaczyła i o czym
właściwie śpiewali Skaldowie. No i pojechaliśmy. Drzwi zabite
deskami, trawa na dachu, kolej zbankrutowała. Na Agnieszce
edukowałam się sentymentalnie. Kiedy się poznałyśmy bliżej,
zrozumiałam, że zamienia na piosenkę swoje życie. Kreowała
siebie, wymyślała, na użytek legendy ubarwiała nawet swego
ojca. Z nią nigdy nie rozmawiało się: ot, tak. Jej się
słuchało. Ile w tych opowieściach fantazji? A jakie to ma
znaczenie? Była olśniewająca. Była poetką. Była jak lustro
rozbite na tysiące kawałków. Każdy ma teraz swój kawałek, mówi
o Agnieszce co innego. Nie chcę prawdy.
Na Powązkach podczas żałobnego nabożeństwa
ksiądz przypominał, ile radości ofiarowała ludziom zmarła.
Tłum nie mieścił się wewnątrz. Na kościelnych schodach marzli
kumple ze studiów, pisarze, aktorzy, politycy, kelnerki i
bibliotekarki. Starsza pani, bywalczyni pogrzebów, omiotła ich
wzrokiem. - Szczepkowskiego przebiła! - szepnęła z uznaniem do
męża. - Czy państwo wypiją ze mną
za Agnieszkę? - zapytał obcy mężczyzna. Starsza pani
popatrzyła na to ze zgorszeniem. -
Gorszyli się, gorszyli, a cała flaszka poszła z gwinta -
stwierdził potem ten obcy. To Andrzej W. Jego biznesy lokują
się na Stadionie. Kiedyś pracował w handlu zagranicznym.
Wcześniej studiował prawo, robił tam gazetkę ścienną, a
Osiecka coś mu skrobnęła parę razy. Co parę lat wpadali na
siebie przypadkiem, to w Nowym Jorku, to w Bristolu. Cała
znajomość. Andrzej W.: - Wielu myślało, że przyjaźnią się z
Agnieszką. Miała znajomych w różnych światach. To pozwalało
jej żyć w sposób radosny, lekkomyślny i bez planu. Są ludzie,
których świat brudzi, zniekształca. Damy, które w portowych
knajpach stają się dziwkami. Ona nie traciła klasy. Zebrała w
twórczości doświadczenie swego pokolenia, niekoniecznie
świetlane. Pozostała nietykalna.
Agata - córka Agnieszki Osieckiej i Daniela
P., publicysty "Polityki", który wspierał stan wojenny - na
polityce zupełnie się nie zna. Używa angielskiego, gdy jej
brakuje trafnych polskich słów. Skończyła germanistykę na
Harvardzie. Ceni amerykańskich przyjaciół. Nauczyli ją
otwartości i radości życia. Masz problem? Przepracuj go.
Wolisz lukrowane kłamstwo od gorzkiej prawdy? - Kurwa, nie!
Wciąż chcę się czegoś o matce
dowiedzieć. Agnieszka nie nadawała się do opiekowania.
Poznałyśmy się na dziennikarstwie. Studiowali z nami żonaci
faceci po paru klasach powszechniaka i przodujące dójki,
wydział był naładowany ubekami. Codziennie kogoś wyrzucali. Za
to, że broń amerykańską uznał za lepszą od chińskiej, za
kolorowe krawaty. Kiedy umarł Stalin, jedna studentka
pocieszała drugą: nie płacz, został nam towarzysz Beria.
Brygady żniwne, pokolenie ZMP. A Agnieszka, wtedy
siedemnastolatka, miała w Warszawie przyzwoity dom, forsę,
luz, inteligencką rodzinę, potrafiła urwać się z kimś na
weekend do Zakopanego - to dopiero była rewolucja. Z ZMP
wyleciała za to, że roześmiała się na manifestacji po śmierci
Stalina i za burżuazyjny styl życia.
Kochliwa była straszliwie. Mówiło się, że
jest facetem w damskim świecie: wybiera mężczyzn i porzuca. Że
nie ogląda się za siebie w szatni, tylko po prostu zrzuca
futro. Nie taiła romansów: Dąbrowski, Jarecki, Frykowski,
Hłasko itd. Z wcześniejszych czasów pamiętam takiego Janusza,
Mariana - obaj się pochorowali, kiedy ich rzuciła - i że o
mężu Agnieszki mówiono "stuprocentowa jesionka". Dwóch mężów
chyba miała. Nie wiem. Kiedy
poznali się z Danielem, już była sławna. Po 68 roku on wpadł w
dołek, potrafił siedzieć na podłodze i tępo patrzeć w ścianę.
Mówił: "Kiedy wychodzę na ulicę, wygląd zostawiam w domu". I
stracił osobę, którą opiekował się - żona pojechała do Stanów
na stypendium. Agnieszce nie od razu udało się go usidlić.
Daniel powtarzał: widujemy się po przyjacielsku. Ale rola
cichej kochanki do Agnieszki nie pasowała kompletnie. Z nią
trudno było się nie afiszować. Wreszcie Daniel z opóźnieniem
pojechał do Wiśki. Agnieszka obsypywała go listami: wybuchy
namiętności, same romantyzmy. Bo dla Agnieszki rzucić się za
ukochanym do Ameryki to tyle, co nic. I zwyciężyła. Ona zawsze
zwyciężała. Spotykaliśmy się na
premierach, na zabawach "Polityki". Pamiętam rozmowę o
stosunkach męsko-damskich na imieninach Rakowskiego.
Agnieszka: "Jak się zakocham, to mężczyzna mnie zachwyca od
czubka głowy do palców u nóg, podoba mi się każdy jego gest".
I złożyła dwa palce: "Choćby taki. Myślę: jakie to
inteligentne i subtelne. A po paru miesiącach, jak widzę ten
gest (znów złożyła palce), myślę: co on wyprawia, a to
kretyn". Daniel jest z natury
drobiazgowy, ludzie go męczą. Potrafił przyjść w gości i
czytać gazetę, jak rozmowa go nudziła, a potem dziwił się, że
mają go za aroganta. Zwierz polityczny. Agnieszka to był
całkiem inny żywioł. Apolityczna. Kafelki? Urządzanie się?
Krupniczki? Mogła mieszkać gdziekolwiek, byle widywać się ze
znajomymi. Uosobienie wyrozumiałości. Skarżyła się: "Kiedy
zostawię ogryzek na wannie, on trzy dni nie może mi tego
zapomnieć". Jak szli z Danielem do
Spatifu, każdy widział, że obok niego jest Osiecka. On też jej
imponował. Na dwudziestoleciu
"Polityki" - to był siedemdziesiąty siódmy rok - zwierzyła mi
się: "Tak bym strasznie chciała jeszcze raz się zakochać i
poczuć, że żyję". A rok później, na
dwudziestoleciu redaktorowania Rakowskiego - wieś Pranie na
Mazurach, grochówka wojskowa: "Mam miłość, głaskałabym go po
głowie". Ten facet był od niej o
połowę młodszy i był nikim. Uciekła
z Cambridge od Daniela. Tęskniła tak, że nie było
siły. Imponowało mi, że ją lubią
w towarzystwie, jest inna, śmieszna, że ma na każdy temat
anegdotę, że może wyjechać na trzy dni, zostawić dom. I jej
kariera. I że nie żyje z pieniędzy, które wydziela
mąż. Stan wojenny, matki moich
koleżanek stoją w kolejkach i robią na drutach. A ja jadę z
mamą do Bułgarii, chodzę po plaży, jem brzoskwinie, a obok
grają jej sztukę. Fajnie jest. Anegdota była najważniejsza Magda Cz.: - Po urodzeniu dziecka Agnieszka
przyjęła gosposię, bo chciała wrócić do pracy. Pierwszego dnia
wydała dyspozycje: co do sprzątania - bez wymagań, gotowanie
odpada - w domu są dwa jajka i ogórek. Najważniejsze, żeby
było cicho. Gosposia znika, Agnieszka z ulgą siada do maszyny.
Zapada cisza, która w jej uszach z każdą minutą brzmi bardziej
złowrogo. Raptem otwierają się drzwi, wpada gosposia ze
słoikiem w ręku i ogłasza z triumfem: zakisiłam go! Agnieszkę
pamięta się przez anegdotę.
Elżbieta Ł., wydawca: - I przez hojność.
Pierścionek, który kręcę na palcu, jest od niej. A w domu mam
dzwoneczek. Wyglądała na osobę nie skupioną, ale widziała,
uważała, pamiętała. Kiedyś chlapnęłam, że chciałabym mieć
niebieskie korale. No i dostałam. Agnieszka powiedziała:
"Szukałam ich parę miesięcy i zobacz, znalazłam w Szczawnicy".
Było w niej uczucie, życzliwość. Jej się wszystko wybaczało. O
znajomych mogła rozprawiać godzinami. Anegdota była
najważniejsza, wszystko jedno, czy dotyczyła panienki z
poczty, hrabianki, prezydenta. Jeśli ktoś cierpi z powodu nie
odwzajemnionej miłości, cierpienie jest takie samo.
Interesowały ją ludzkie boleści. Była kochana w całej
Polsce. Magda Cz.: - Jesteśmy w
kawiarni. Nagle Agnieszka zbladła. Boże, co się stało? Za tobą
siedzi para. On z nią chyba zerwał, bo ona płacze. W oczach
Agnieszki też łzy. Przeżywała z innymi, a potem tworzyła świat
oberwańców, Małgosiek, dojeżdżających chłopaków,
wariatek. Profesor Maria J.,
historyk literatury: - To była ostatnia romantyczka w
piosence. "Amor szmaciany płynie ulicą" - słyszę w tym
Słonimskiego i Tuwima, którzy umieli poetyzować zwyczajność.
Ona po nich to odziedziczyła. Rozumiała, jakie słowo jest
ważne. Na tym polega artysta, na sztuce jedynego nazywania.
Czytam w niej zdolność do miłości wielką i przerażającą, ostrą
świadomość istnienia. Jak skamandryci porównywała życie do
tańca. Zmysłowość i witalizm są u niej podszyte
grozą. Magda Cz.: - Byłyśmy we
Wrocławiu na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Agnieszka,
Piotruś Pan w spódnicy, miała wtedy koło pięćdziesiątki. Była
w znakomitej formie. Balangowała do rana, a potem ni stąd, ni
zowąd mówi: "Wiesz co, Magda, ja już się przyzwyczaiłam do
starości i nawet polubiłam te poobiednie drzemki, ale kiedy
pomyślę, że trzeba umierać..." i rozpłakała się jak
dziewczynka. Magda U.: -
Przyjaźniła się z coraz młodszymi od siebie. Mówiła, że ludzie
w jej wieku rozmawiają o chorobach albo już nie żyją, i że nie
może tego znieść. Gośka zdawała na
teatrologię, gdy się poznały. Agnieszka miała wtedy koło
pięćdziesiątki. Ni to starsza siostra, ni mentorka wprowadzała
ją w Warszawkę. - Nie mnie jedną. Miała wielu satelitów,
którzy byli towarzyszami jej przygód. Świetnie się nadawała do
bycia razem. Nigdy nie brakowało jej knajp i adresów, a mnie
się podobało, że szlajam się wśród znanych ludzi. Jeździła
czerwoną toyotą corollą. W drodze do Świdra zatrzymałyśmy się
z piętnaście razy. Agnieszka miała w sobie zabawowość, haj.
Opowiadała kapitalnie, czuła sytuacje i klimaty. O sobie
prawie nie mówiła. Poznawałam artystów, mechaników
samochodowych, kelnerów. Choć lubiliśmy się, nie zaowocowało
to niczym trwałym. Te kontakty to raczej tania błyskotka niż
kruszec. Już nie pamiętam, czemu przestałyśmy się
spotykać. U Pollera zamówiły sobie
śledzia, wódkę. - Smutek, który otaczał Agnieszkę, przeraził
mnie. Nie byłam pewna, czy mu potrafię stawić czoło. Na
szczęście przyplątali się jacyś kolesie mniej lub bardziej
zużyci przez noc. Posiedzieliśmy do zamknięcia, a potem
zmieniliśmy lokal. W liceum nie
korzystała z autobusu. Woził ją codziennie samochodem, by nie
marnować ani chwili przeznaczonej na zdrowy wypoczynek lub
naukę. Gdy nadszedł czas wyboru studiów, wyznał: "Mnie jest
właściwie wszystko jedno, na co Agatka się dostanie. Może być
Princeton, Harvard,
Yale". Aż któregoś dnia ta dziewczynka zakochała
się wielką i gorącą miłością, i dźwigała tę miłość przez
najgorsze wertepy, i wytężała całą siłę swoich wątłych ramion.
I ta dziewczynka była strasznie zazdrosna, była nawet
zazdrosna o placek słońca na ramieniu ukochanego chłopca. Ten
chłopiec był piękny i wolny, i dumny, i nigdy od nikogo nie
chciał nic dostać. Ale dziewczynka była łakoma i niecierpliwa.
Któregoś dnia stanęli przy oszklonej budce i dziewczynka
zobaczyła swoje ukochane perfumy. Pachniały cudownie, nazywały
się "Zielony Wiatr" i kosztowały całe siedem złotych. "Kup mi
to!" - zawołała dziewczynka. "Nie chcę, nie mogę" -
odpowiedział chłopiec. Wtedy dziewczynka zaczęła tupać i
drapać, i wzlatywać w górę, i znowu opadać, i otaczać chłopca
ze wszystkich stron, aż nagle on się wymknął i znikł.
Dziewczynka tylko usłyszała z daleka głos (albo nie
usłyszała): "Nie rób, żebym czuł się winny".
Wtedy dziewczynka zaczęła wędrować i szukać
nieobecnego. Zaglądała do wszystkich pieczar i mieszkań, ale
nigdzie nikogo nie było. Dziewczynka poczuła, że może zabić z
miłości, i najpierw chciała zabić swoją matkę, która nie
nauczyła jej, jak być kochaną, a potem ojca, który nie nauczył
jej kochać, a potem samą siebie, a potem, kiedy jej się
wszyscy wymknęli i dziąsła przestały krwawić, poszła do
doktora i doktor zalecił amputację serca. Potem dziewczynka
długo spała, a kiedy się obudziła, to nie była już małą
dziewczynką, a wokoło rozpościerała się cicha przestronna
polana, i można już było pisać wiersze. Te wiersze były
takie: zbudowałam w polu
specjalnego
Boga.
Nie jednego...
Był tam Bóg czułości
Bóg nadziei
i Bóg wyczekiwania.
Wysłuchano mnie
odjęto mi gniew
złagodzono ręce.
Ofiarowano dar
jasnowidzenia. Teraz buduję
Boga pożegnania. Próbowałam różnych technik. Pytałam wprost.
Mama miała niesamowitą zdolność zmieniania tematu. Więc
inaczej. Mamo, mam problem z moim chłopakiem, co ty w tej
sytuacji robiłaś. A ona: "W sześćdziesiątym roku szłam Saską
Kępą i spotkałam pana R. Zawsze się w nim kochałam, a kiedy
wreszcie byliśmy sam na sam, niosłam rolkę papieru
toaletowego". Miałam tony jej
korespondencji. Opisywała Londyn, ale nie, jak się czuje w
Londynie. Zaczęłam pytać w listach. Poprosiłam o odpowiedź na
cztery konkretne pytania. Dlaczego masz teraz niewielu
przyjaciół? Odpowiedziała: "A, kiedyś to się balangowało". I
opowieść o balandze. Próbowałam prośbą, groźbą i
szantażem. Często przysyłała mi
grubą kopertę do Stanów, ja się cieszyłam: wreszcie prawdziwy
list. A w środku na kawiarnianej serwetce: "Bardzo tęsknię,
całuję nóżki, teraz wyjeżdżam do Pszczyny" plus wycinek z
gazety, plus zdjęcie kolegi. Dla mnie była to
makulatura. W dzieciństwie mama
dawała mi wolność, ale nie odrabiała ze mną lekcji i nie
kładła mnie do łóżka. Chciałam od niej usłyszeć: moja kochana
córeczko, ugotuję ci zupę, chcesz, to sobie pogadamy. Nie była
w stanie okazać mi uczuć. O jej nieskończonej miłości do mnie
dowiadywałam się od znajomych. Myślę, że najbardziej kręciło
ją pisanie i faceci.
Bardzo bym chciała wiedzieć, czemu nie odpowiadała na
pytania. Chyba sama z sobą nie była za szczera. Tworzyła mity,
idealne sytuacje. Powiedziała ojcu, że nie będzie sobie
układać całego życia tak, żeby ktoś na starość przyniósł jej
herbatę. Ale jak zachorowała, miała oparcie tylko w nas.
Bliscy mówili: on cię nie kocha, ona też to wiedziała, a nie
chciała wierzyć. Chwaliła się, że ma własne dochody, nie
gotuje, nie sprząta. Ale była zależna od mężczyzn, jedyne
dziecko zostawiła komuś innemu. Broniła tego, że jest młoda:
różowy fotel, sukienka w kropki, tanie romanse francuskie. Ja
wolałam mecz z piwem i ciężką powieść niemiecką. Nie lubię
kobiet niezdecydowanych, kłamliwych, grających.
Ze skrawków gazet składałam sobie różne
rzeczy. Magda U.: - Pamiętam taki moment, chyba w
osiemdziesiątym roku, kiedy z rządu różnych czerwonych
wyrzucili, Jaroszewicza też. Agnieszka poszła do redakcji, w
której pracowała jego żona. Wróciła wstrząśnięta. "Ty wiesz,
jeszcze wczoraj się do niej mizdrzyli, a dziś nikt nie wskazał
jej krzesła". Jagna W.: - Agnieszka
sympatie miała zdecydowanie solidarnościowe, ale mogła się
przyjaźnić i z Rakowskim i z Giedroyciem.
Gośka M.: - Była cząstką systemu przez
wieloletnie uczestnictwo, ale to bardziej europejski typ niż
polski. Nie zajmowała się ideologią. Dla niej istotna była
kategoria świństwa. Janusz A. poeta
i prozaik: - Dzięki Agnieszce zwolniono mnie z internowania.
Poszła z tym do Kiszczaka. Zgodził się, ale powiedział "coś za
coś". Agnieszka zdrętwiała. Poprosił o kasetę z piosenkami.
Starała się o uwolnienie Michnika. Napisała do Kiszczaka
prośbę, żeby zamknął ją, a zwolnił Adama. W liście zaznaczała,
że woli iść do więzienia na krótko. Nie czuła absurdu takiego
gestu, bardziej jego solidarność.
Magda U.: - Mówiła: "Jestem strasznym
tchórzem, wszystko bym podpisała, żeby mnie nie bili". W tym
czasie powstała piosenka "Pijmy wino za kolegów".
Janusz A.: - Mogła wyjeżdżać za granicę,
gdzie chciała i kiedy chciała. W początku stanu wojennego była
głównym dostarczycielem informacji dla paryskiej "Kultury",
wywoziła z kraju tony maszynopisów, przywoziła tony
książek. Gdyby Zbyszek, z którym rozstałam się cztery
lata temu, przyszedł dziś i poprosił, żeby go podwieźć do
Uzbekistanu, natychmiast bym pojechała.
Agata P.: - Ja go lubiłam. Nie wiem, co tam
się stało. Od kiedy on ją puścił, nie zobaczyłam go.
Mama zaczęła się staczać. Śmierć jej
przyjaciółki Ami to był pierwszy cios. Nie powiedziała mi
tego, ale się upiła. Potem
nastąpiła seria innych śmierci. Kiedy babcia zachorowała w
dziewięćdziesiątym czwartym roku, piła bardzo. Byłam
zdziwiona, że aż tak. Nawet poszłam do terapeuty. Zalecił
sanatorium, odwyk. Mama powiedziała: w życiu.
Babcia umierała w domu. Mama była pijana i
kompletnie nie umiała się nią zająć. Kiedy na nie patrzyłam,
pomyślałam, że nasze stosunki są podobne. Bez
szczerości. W trakcie babci
umierania mama dawała niani znaki oczami, żebym wyszła. To
było dla mnie obrzydliwe. Wstydziła się, że patrzę, jak staje
się najstarszą osobą w rodzinie. Wyszłam, nie widziałam
ostatnich chwil mojej babci. Niania powiedziała mamie: "Idź do
kina". Mama poszła. Pili na
Francuskiej, w barze Sax. To dom, przytułek, przystań, do
której codziennie dobijają dziwni i samotni ludzie. Szewc,
gangster, artysta, cinkciarz, niebieski ptaszek itp. Wszyscy
pijący. - Agnieszeczka zrobiła z
Saksa instytucję. Miała tu swoje krzesło, na dole, tyłem do
drzwi. Przychodziła o ósmej rano. Jeśli chodzi o alkohol, była
bezpruderyjna. Rano zamawiała "dzień dobry" - czyli gin z
tonikiem, "szarlotkę" - żubrówkę z sokiem jabłkowym lub
"haczyka" - to cola z winiakiem na sam początek, żeby się
zahaczyć. Ale nie używała pijackiego slangu, to była prawdziwa
dama. Piła, lecz myślała "chlujnie". Szybko trzeźwiała.
Pisanie piosenek nie sprawiało jej najmniejszych trudności:
brała pięćdziesiątkę, wyjmowała serwetkę. Zanim kieliszek był
pusty, miała już piosenkę - szlagier. W Saksie na serwetkach
nikt nic nie zapisywał, przez szacunek dla Agusi. Piła, bo
miała za dużo czasu. Bo szukała normalności, domu. Domem był
Sax, a normalnością ludzie pijący tak samo. Wielu z nas
stworzyła, dowartościowała; przyjaźń z nią stanowiła
najważniejszy element biografii. Dzięki Agnieszce stawaliśmy
się lepsi. Żyli bez porządku i bez
planu. Chodzili spać w południe, odwiedzali się o świcie,
łączyły ich dwudziesto-czterogodzinne rozmowy.
- Nikt normalny nie wytrzymałby takiej
przyjaźni. Gdy przyjaciel miał
napady depresji, bał się wychodzić z mieszkania i nie odzywał
nawet do rodzonej matki, Agnieszka przynosiła mu obiad - czyli
ser i chleb - i stawiała na wycieraczce. Potrafiła na jeden
dzień przestać pić, żeby na trzeźwo zawieźć go do
lekarza. Ja też prosiłam i
błagałam, żeby nie piła i mówiła prawdę. Chciała, żebym z nią
mieszkała w wakacje. Wracała o drugiej w nocy, jak spałam,
budziła mnie. Myślałam: może po pijanemu zacznie coś mówić do
sensu. Ale opowiadała te swoje historie. Ja tego nie
wytrzymywałam i wyprowadziłam się po kilku próbach. Narastał
we mnie bunt. Tata jej bronił, że może pije, ale ma inne
zalety. Dzwonili do mnie jej
znajomi: zrób coś, jesteś dla niej jedynym ratunkiem. Stanęłam
przed problemem, czy dzieci są zobowiązane ratować rodziców.
Porozmawiałam z przyjaciółmi i stwierdziłam: ja, kurczę, nie
mam tego obowiązku. Chciałam mieć z mamą układ serio. Może
jest do niej jakiś klucz, ale ja go nie znalazłam. Pije.
Sześćdziesięcioletniej pijącej kobiety nie zmienię.
Zrobiłam wszystko, co możliwe. Pomyślałam:
spróbujmy się kochać z dystansem. Zaczęłam grać jej
systemem. Kiedy zachorowała na raka
i przestała pić, nasze stosunki radykalnie się poprawiły. Nie,
żeby nagle chciała poznać córkę. Ale byłyśmy w Zakopanem, w
Sopocie, w teatrze, zrobiła mi sześć zdjęć w czerwonym
kapeluszu. Forma spędzania czasu z dziwną trochę
matką. "Do dna" Ludmiły
Petruszewskiej, "Wilki" według "Wrogów" Isaaca Singera, jej
własny "Apetyt na śmierć". Teatr działa tylko latem. To barak
z kawiarnią i młodzieńczą atmosferą STS-u.
Siedzenie od rana na piasku, gadanie, bycie
razem. Potem spacer z Andrzejem po mieście: Agnieszko, patrz,
jaka to śliczna sukienka. Powinnaś ją kupić. W styczniu
Andrzejowi założyli telefon. Agnieszka dzwoniła co wieczór.
Gadali, póki któreś nie usnęło.
Andre H.: - Opowiadała mi, co dziś robiła,
co jutro zrobi i o kaszlu. Miał
prawo ją zapytać: jak się czujesz. Innym nie było
wolno. Agata P.: - Oszukiwała
prawie wszystkich. Ostatni rok przeżyła brawurowo. Jej
skłonność do okłamywania się dała tym razem pozytywne
rezultaty. Nigdy się nie przyznała, że się boi. Była wkurzona,
jak w szpitalu posadziłam ją na wózku.
Kiedy traciła przytomność, powiedziała do
mnie ostatnie słowa: "Do dupy". A do mojego przyrodniego
brata: "Nie podobałoby ci się to". Ale przygotowała sobie grób
na Powązkach. W domu zostawiła kartkę: "Wszystkie dokumenty są
w tym pudełku". Nagrała na sekretarkę wiadomość dla
Andrzeja. Andre H.: - Spędziłem z
nią ostatnie trzy dni. Agata P.: -
Moja mama była poza burżuazją. Świadomie byle jak się
ubierała, mogła mieć szminki od Diora. Chodziłyśmy na plażę
nudystów. Niewiele matek fotografuje swoje córki na golasa.
Stała w kolejkach jak inni. Kiedyś odwiedziła ją kuzynka i
zobaczyła, że na łóżku leży brudny pies. Zaczęła mamę
opierdalać. Mama odpowiedziała: "To nie mój pies, ale moje
łóżko".
Agata P.: - Urodziłam się w
siedemdziesiątym trzecim roku. Mama opowiadała, że poród łatwo
jej poszedł, że to najszczęśliwszy dzień w jej życiu, bo
bardzo chciała mieć dziecko. Podobno lekarz spytał mamę: "A
ileż to mamy wiosenek?". Bo mama miała trzydzieści sześć
lat.
Pani od pianina
Z dzieciństwa nic nie pamiętam. Wiem, że
mieszkaliśmy w jednorodzinnym domku w Falenicy i mamy wciąż w
domu nie było. Po kilku latach wyjechaliśmy do Stanów, tata
tam dostał stypendium. Żyliśmy w Cambridge, mama chodziła na
wykłady, wieczory spędzaliśmy z ojcem sami. Kiedyś siedzimy
sobie w kuchni, dzwoni telefon. A potem tata płacze, mówi, że
mama nie wróci. Coś w tym stylu. To moje pierwsze
wspomnienie.
Nietykalna
Magda
U., przyjaciółka Agnieszki Osieckiej: - Ona miała dwa
pamiętniki w liceum. Jeden mniej więcej normalny, drugi w
stylu: "Podszedł, wziął mnie za rękę, zapaliłam czerwoną
lampkę". Rodzice oczywiście wykryli ten drugi. Agnieszka miała
skłonność do konfabulacji. I zasłaniała się. Wcale nie była za
szczera.
Facet w damskim
świecie
Jagna W., zaprzyjaźniona
dziennikarka: - Byłam u nich w Falenicy, kiedy Agatka miała
dwa tygodnie. Agnieszka wyglądała jak kupka nieszczęścia,
płacz dziecka wprawiał ją w panikę. A Daniel kwitł, zajmował
się marchewką i mleczkiem. To, żeby potem oddał córkę, w ogóle
nie wchodziło w grę. On z natury jest sentymentalny, podatny
na uczucie. Nie ma rodziny. W czasie wojny trzy lata trzymali
go w szafie. Miał przed Agnieszką żonę Wiśkę, inteligentną,
silną dziewczynę, a opiekował się nią jak dzieckiem.
Inna,
śmieszna, hojna
Agata P.: - Mama
wyszła z domu. Ojciec grał ze mną w piłkę i chodził na mecze.
Bawiłam się z chłopakami i wyrastałam na chłopczycę.
Szydełkowanie, gotowanie odpadało. Nikomu nie pozwalałam się
przytulać. Po trzech latach między mamą i mną jakoś zaczęło
się układać. Wkrótce spotykałyśmy się prawie codziennie i
robiłyśmy fajne rzeczy. Wprowadzała mnie w świat, ten
snobistyczny i ten mazursko-sławojkowy. Do Ustki, do Wenecji,
do Dębek, do Paryża, do znajomych. Hojna była. A tata nudny,
kazał składać ciuchy. Na wakacjach z mamą - trzynastolatka -
wracałam o drugiej w nocy. Mama miała teorię, że dziecko jest
jednostką autonomiczną i nie należy go zmuszać. To dawało mi
wolność.
Haj
Gośka M. po
raz ostatni widziała Agnieszkę Osiecką dwa lata temu na
spotkaniu autorskim w Krakowie. Dzień był zimowo-deszczowy,
czytelniczki przynudzały. Jak się skończyło, poszły do
Pollera.
Bez
niej
Ojcostwo Daniela P.
wpędzało jego przyjaciół w poczucie, że są wyrodnymi
rodzicami. Dziecko miało być doskonałością. Agata P. musiała
czytać codziennie stąd dotąd, chodzić na wystawy, uprawiać
sport. Najpierw tupała, krzyczała, potem polubiła. Okazała się
wybitną tenisistką. Daniel P. nigdy jako dziennikarz nie
jeździł po kraju, ale za córką na turnieje tenisowe włóczył
się po całej Polsce.
Dziewczynka
Agnieszka
O.: - ...Posłuchaj. Była sobie mało wstrętna dziewczynka.
Czasem brała do ręki lusterko i same usta tak jakoś jej
mamrotały: "Coś ze mną jest nie w porządku".
Modliłam się o
ciebie,
Agata P.: - Na
drugim roku studiów przeczytałam w gazecie, że mama była
kiedyś mężatką. Zdałam sobie sprawę, że ja nic o swojej matce
nie wiem. Dlaczego odeszła od starego? Dlaczego mieszka z
babcią? Jest z tym Zbyszkiem czy nie? Znałam tylko anegdoty.
Od babci niczego nie mogłam się dowiedzieć, zresztą wolałabym
od mamy. Tata się dawał wyciągać, ale opowiadał swoją wersję:
jak się poznali, gdzie, jak się zakochał i że nie był dla niej
odpowiednim mężczyzną. Chronił mamę.
Pijmy wino za
kolegów
Agata P.: - Mama była
niezwykle dobrą osobą. Miała poczucie moralności.
Gdyby przyszedł
dziś
Agnieszka O.: - Jak kocham,
to do końca. Jak potępieniec kochałam przez czternaście lat
jednego Zbyszka. Byłam już dorosła, miałam za sobą dorobek,
jakąś popularność, jakąś osobowość, która się ludziom podoba.
Ja dla Zbyszka zrobiłabym wszystko. I wszystko bym zostawiła.
Niestety, nie miałam szansy się poświęcić.
Miała tu swoje
krzesło
Przyjaciel z Saskiej
Kępy, towarzysz balang Agnieszki Osieckiej. Historyk,
nadinteligentny, pijący, dwa nieudane małżeństwa. Mówił do
niej: Agnieszeczka.
Może jest do niej
klucz
Agata P.: - Mama się mnie
bała, bo miała poczucie winy. Ja ją w tym poczuciu
utwierdzałam. Bo ją ganiłam, kiedy się upiła. Opierdalałam ją,
wrzeszczałam. Próbowałam szantażu. Byłyśmy umówione, spóźniała
się, poszłam tam, gdzie piła, i powiedziałam: "Pijana masz się
do mnie nie odzywać". Trzeźwa czy nie, dzwoniła,
błagała.
O
kaszlu
Andre H. to niemiecki
pieśniarz i reżyser. Osiadł w Polsce. Na plaży obok sopockiego
Grand Hotelu prowadzi teatr Atelier. Przez ostatnie dwa lata
Agnieszka Osiecka spędzała tam całe tygodnie. Razem z Andre -
Andrzejem - pracowała nad przedstawieniami, do których
układała songi.
Wypowiedzi Agnieszki
Osieckiej pochodzą z jej wywiadów i książki "Rozmowy w
tańcu"
WARSZAWKA!!!