Gazeta Wyborcza - 30-04-1997




Lidia Ostałowska, Paweł Smoleński

To nie mój pies, ale moje łóżko

 

Agnieszka Osiecka





Agata P.: - Urodziłam się w siedemdziesiątym trzecim roku. Mama opowiadała, że poród łatwo jej poszedł, że to najszczęśliwszy dzień w jej życiu, bo bardzo chciała mieć dziecko. Podobno lekarz spytał mamę: "A ileż to mamy wiosenek?". Bo mama miała trzydzieści sześć lat.


Pani od pianina


Z dzieciństwa nic nie pamiętam. Wiem, że mieszkaliśmy w jednorodzinnym domku w Falenicy i mamy wciąż w domu nie było. Po kilku latach wyjechaliśmy do Stanów, tata tam dostał stypendium. Żyliśmy w Cambridge, mama chodziła na wykłady, wieczory spędzaliśmy z ojcem sami. Kiedyś siedzimy sobie w kuchni, dzwoni telefon. A potem tata płacze, mówi, że mama nie wróci. Coś w tym stylu. To moje pierwsze wspomnienie.

Drugie wspomnienie z początku lat 80. Jest zima, mam granatowy płaszczyk, przyjeżdża mama i zabiera mnie na spacer pod pomnik Nike. "Agatko, będę cię odwiedzała trzy razy w tygodniu". Jakby była panią od pianina! Wpadłam w szał. Rzuciłam się obcej babinie w ramiona, żeby mnie przygarnęła. Popatrzyła na mamę: "Co pani zrobiła dziecku?".

Rodzice między sobą ustalili, z kim zostanę. Nikt mnie o nic nie pytał. To był obrzydliwy manewr.

Potem nastąpił okres zbliżenia z ojcem. Im bardziej go obserwowałam, tym bardziej mamy nie lubiłam. Zostałam z wrakiem człowieka. Ona zrobiła karierę, pieniądze i po prostu wyszła sobie z domu.

Agnieszka O.: - Kiedy byłam małą dziewczynką, marzyłam, żeby mieć krakowskie ubranie. Marzyłam, żeby u nas, tak jak u sąsiadów, myto okna na Wielkanoc. Ojciec uważał, że to jest absolutnie idiotyczne. Mój ojciec był pianistą, grał przed wojną we Lwowie, w Wiedniu, w Paryżu, na Capri. Mama była cichą myszką.

Ojciec zawładnął moją duszą i w pewnym sensie także ciałem, bo kazał mi pływać, grać w tenisa i ping-ponga, chciał nawet, żebym została pilotem szybowcowym, ale z tego na szczęście nic nie wyszło, bo to były czasy stalinowskie.

Chciałabym umieć zrobić naleśniki! Ojciec mnie tak urządził, że nic nie umiem. Kiedy zabierałam się do pomagania babci, wołał: "Co ty tam robisz w kuchni? Zostaw! Zaraz ci wszystko podamy".

Gdy miałam piętnaście lat, babcia umarła. Ojciec przyjechał na trening - właśnie zaczęłam pływać - i powiedział: "Wiesz, Agnieszko, dziś będziesz spała u kuzynek". Nie chciał, żebym widziała umarłego.

W późnych latach 60. rodzice się rozwiedli, ojciec przestał się mną interesować.

Mama, widząc moją niezaradność, przejęła jego rolę. Kiedy przychodził do mnie kawaler z wizytą - wyrzucała go. Jeśli moje koleżanki nie spodobały się jej - a zwykle się nie podobały - wyrzucała je. Potrafiła przeglądać moje listy schowane w szufladce, a nawet podsłuchiwać rozmowy telefoniczne. W potajemny sposób miała ogromny wpływ na moje życie.

Ja swojej córce nigdy nie wyrywałam tajemnic. Mój pamiętnik rodzice czytali prawie chórem.


Nietykalna


Magda U., przyjaciółka Agnieszki Osieckiej: - Ona miała dwa pamiętniki w liceum. Jeden mniej więcej normalny, drugi w stylu: "Podszedł, wziął mnie za rękę, zapaliłam czerwoną lampkę". Rodzice oczywiście wykryli ten drugi. Agnieszka miała skłonność do konfabulacji. I zasłaniała się. Wcale nie była za szczera.

Kilka miesięcy przed śmiercią poetki Magda U. zrobiła o niej filmową opowieść w odcinkach: od dzieciństwa po sopocki teatr Atelier. Przed kamerą Agnieszka Osiecka otwiera się niewiele bardziej.

Magda U.: - To jej ostatnia rozmowa ze światem. Myślę, że pokazała siebie taką, jaką chciała być - i jaką także była. Ja to uszanowałam. Bo w sercach ludzi mądrych zostanie to, co najlepszego zrobiła. Ale co pozostałoby w pamięci gawiedzi, gdyby mówić o wszystkim? Kilkanaście osób w niej było, ja znałam tylko kilka. A myślę, że w tym co pisała, była bardziej szczera, niż w tym co mówiła. Film o wspaniałej osobie z niepospolitym życiem, o najbardziej wolnym z istniejących ptaków, o cenie, którą trzeba płacić za swobodę - ta prawda ma sens.

Magda Cz., młodsza o pokolenie autorka piosenek: - "Listy śpiewające", zbiorki wierszy - zawsze to miałam przy sobie i tak się tym nawzruszałam... Pamiętam, jestem w kiepskiej formie, leżę w szpitalu, chłopak mnie zostawił, świat się zawalił, a tu trafiam na takie słowa: Malwy po chatach kwitną i bledną, po sześciu latach nic już nie jest tragedią. Jasne! To mi pomogło bardziej niż transfuzja krwi. Gdy byłam w Stanach, poprosiłam mojego przyjaciela, żeby zabrał mnie do Kansas City. Byłam ciekawa, co takiego Agnieszka na tym dworcu zobaczyła i o czym właściwie śpiewali Skaldowie. No i pojechaliśmy. Drzwi zabite deskami, trawa na dachu, kolej zbankrutowała. Na Agnieszce edukowałam się sentymentalnie. Kiedy się poznałyśmy bliżej, zrozumiałam, że zamienia na piosenkę swoje życie. Kreowała siebie, wymyślała, na użytek legendy ubarwiała nawet swego ojca. Z nią nigdy nie rozmawiało się: ot, tak. Jej się słuchało. Ile w tych opowieściach fantazji? A jakie to ma znaczenie? Była olśniewająca. Była poetką. Była jak lustro rozbite na tysiące kawałków. Każdy ma teraz swój kawałek, mówi o Agnieszce co innego. Nie chcę prawdy.

Na Powązkach podczas żałobnego nabożeństwa ksiądz przypominał, ile radości ofiarowała ludziom zmarła. Tłum nie mieścił się wewnątrz. Na kościelnych schodach marzli kumple ze studiów, pisarze, aktorzy, politycy, kelnerki i bibliotekarki. Starsza pani, bywalczyni pogrzebów, omiotła ich wzrokiem. - Szczepkowskiego przebiła! - szepnęła z uznaniem do męża.

- Czy państwo wypiją ze mną za Agnieszkę? - zapytał obcy mężczyzna. Starsza pani popatrzyła na to ze zgorszeniem.

- Gorszyli się, gorszyli, a cała flaszka poszła z gwinta - stwierdził potem ten obcy. To Andrzej W. Jego biznesy lokują się na Stadionie. Kiedyś pracował w handlu zagranicznym. Wcześniej studiował prawo, robił tam gazetkę ścienną, a Osiecka coś mu skrobnęła parę razy. Co parę lat wpadali na siebie przypadkiem, to w Nowym Jorku, to w Bristolu. Cała znajomość. Andrzej W.: - Wielu myślało, że przyjaźnią się z Agnieszką. Miała znajomych w różnych światach. To pozwalało jej żyć w sposób radosny, lekkomyślny i bez planu. Są ludzie, których świat brudzi, zniekształca. Damy, które w portowych knajpach stają się dziwkami. Ona nie traciła klasy. Zebrała w twórczości doświadczenie swego pokolenia, niekoniecznie świetlane. Pozostała nietykalna.

Agata - córka Agnieszki Osieckiej i Daniela P., publicysty "Polityki", który wspierał stan wojenny - na polityce zupełnie się nie zna. Używa angielskiego, gdy jej brakuje trafnych polskich słów. Skończyła germanistykę na Harvardzie. Ceni amerykańskich przyjaciół. Nauczyli ją otwartości i radości życia. Masz problem? Przepracuj go. Wolisz lukrowane kłamstwo od gorzkiej prawdy? - Kurwa, nie! Wciąż chcę się czegoś o matce dowiedzieć.


Facet w damskim świecie


Jagna W., zaprzyjaźniona dziennikarka: - Byłam u nich w Falenicy, kiedy Agatka miała dwa tygodnie. Agnieszka wyglądała jak kupka nieszczęścia, płacz dziecka wprawiał ją w panikę. A Daniel kwitł, zajmował się marchewką i mleczkiem. To, żeby potem oddał córkę, w ogóle nie wchodziło w grę. On z natury jest sentymentalny, podatny na uczucie. Nie ma rodziny. W czasie wojny trzy lata trzymali go w szafie. Miał przed Agnieszką żonę Wiśkę, inteligentną, silną dziewczynę, a opiekował się nią jak dzieckiem.

Agnieszka nie nadawała się do opiekowania. Poznałyśmy się na dziennikarstwie. Studiowali z nami żonaci faceci po paru klasach powszechniaka i przodujące dójki, wydział był naładowany ubekami. Codziennie kogoś wyrzucali. Za to, że broń amerykańską uznał za lepszą od chińskiej, za kolorowe krawaty. Kiedy umarł Stalin, jedna studentka pocieszała drugą: nie płacz, został nam towarzysz Beria. Brygady żniwne, pokolenie ZMP. A Agnieszka, wtedy siedemnastolatka, miała w Warszawie przyzwoity dom, forsę, luz, inteligencką rodzinę, potrafiła urwać się z kimś na weekend do Zakopanego - to dopiero była rewolucja. Z ZMP wyleciała za to, że roześmiała się na manifestacji po śmierci Stalina i za burżuazyjny styl życia.

Kochliwa była straszliwie. Mówiło się, że jest facetem w damskim świecie: wybiera mężczyzn i porzuca. Że nie ogląda się za siebie w szatni, tylko po prostu zrzuca futro. Nie taiła romansów: Dąbrowski, Jarecki, Frykowski, Hłasko itd. Z wcześniejszych czasów pamiętam takiego Janusza, Mariana - obaj się pochorowali, kiedy ich rzuciła - i że o mężu Agnieszki mówiono "stuprocentowa jesionka". Dwóch mężów chyba miała. Nie wiem.

Kiedy poznali się z Danielem, już była sławna. Po 68 roku on wpadł w dołek, potrafił siedzieć na podłodze i tępo patrzeć w ścianę. Mówił: "Kiedy wychodzę na ulicę, wygląd zostawiam w domu". I stracił osobę, którą opiekował się - żona pojechała do Stanów na stypendium. Agnieszce nie od razu udało się go usidlić. Daniel powtarzał: widujemy się po przyjacielsku. Ale rola cichej kochanki do Agnieszki nie pasowała kompletnie. Z nią trudno było się nie afiszować. Wreszcie Daniel z opóźnieniem pojechał do Wiśki. Agnieszka obsypywała go listami: wybuchy namiętności, same romantyzmy. Bo dla Agnieszki rzucić się za ukochanym do Ameryki to tyle, co nic. I zwyciężyła. Ona zawsze zwyciężała.

Spotykaliśmy się na premierach, na zabawach "Polityki". Pamiętam rozmowę o stosunkach męsko-damskich na imieninach Rakowskiego. Agnieszka: "Jak się zakocham, to mężczyzna mnie zachwyca od czubka głowy do palców u nóg, podoba mi się każdy jego gest". I złożyła dwa palce: "Choćby taki. Myślę: jakie to inteligentne i subtelne. A po paru miesiącach, jak widzę ten gest (znów złożyła palce), myślę: co on wyprawia, a to kretyn".

Daniel jest z natury drobiazgowy, ludzie go męczą. Potrafił przyjść w gości i czytać gazetę, jak rozmowa go nudziła, a potem dziwił się, że mają go za aroganta. Zwierz polityczny. Agnieszka to był całkiem inny żywioł. Apolityczna. Kafelki? Urządzanie się? Krupniczki? Mogła mieszkać gdziekolwiek, byle widywać się ze znajomymi. Uosobienie wyrozumiałości. Skarżyła się: "Kiedy zostawię ogryzek na wannie, on trzy dni nie może mi tego zapomnieć".

Jak szli z Danielem do Spatifu, każdy widział, że obok niego jest Osiecka. On też jej imponował.

Na dwudziestoleciu "Polityki" - to był siedemdziesiąty siódmy rok - zwierzyła mi się: "Tak bym strasznie chciała jeszcze raz się zakochać i poczuć, że żyję".

A rok później, na dwudziestoleciu redaktorowania Rakowskiego - wieś Pranie na Mazurach, grochówka wojskowa: "Mam miłość, głaskałabym go po głowie".

Ten facet był od niej o połowę młodszy i był nikim.

Uciekła z Cambridge od Daniela. Tęskniła tak, że nie było siły.


Inna, śmieszna, hojna


Agata P.: - Mama wyszła z domu. Ojciec grał ze mną w piłkę i chodził na mecze. Bawiłam się z chłopakami i wyrastałam na chłopczycę. Szydełkowanie, gotowanie odpadało. Nikomu nie pozwalałam się przytulać. Po trzech latach między mamą i mną jakoś zaczęło się układać. Wkrótce spotykałyśmy się prawie codziennie i robiłyśmy fajne rzeczy. Wprowadzała mnie w świat, ten snobistyczny i ten mazursko-sławojkowy. Do Ustki, do Wenecji, do Dębek, do Paryża, do znajomych. Hojna była. A tata nudny, kazał składać ciuchy. Na wakacjach z mamą - trzynastolatka - wracałam o drugiej w nocy. Mama miała teorię, że dziecko jest jednostką autonomiczną i nie należy go zmuszać. To dawało mi wolność.

Imponowało mi, że ją lubią w towarzystwie, jest inna, śmieszna, że ma na każdy temat anegdotę, że może wyjechać na trzy dni, zostawić dom. I jej kariera. I że nie żyje z pieniędzy, które wydziela mąż.

Stan wojenny, matki moich koleżanek stoją w kolejkach i robią na drutach. A ja jadę z mamą do Bułgarii, chodzę po plaży, jem brzoskwinie, a obok grają jej sztukę. Fajnie jest.

 

Anegdota była najważniejsza

 

Magda Cz.: - Po urodzeniu dziecka Agnieszka przyjęła gosposię, bo chciała wrócić do pracy. Pierwszego dnia wydała dyspozycje: co do sprzątania - bez wymagań, gotowanie odpada - w domu są dwa jajka i ogórek. Najważniejsze, żeby było cicho. Gosposia znika, Agnieszka z ulgą siada do maszyny. Zapada cisza, która w jej uszach z każdą minutą brzmi bardziej złowrogo. Raptem otwierają się drzwi, wpada gosposia ze słoikiem w ręku i ogłasza z triumfem: zakisiłam go! Agnieszkę pamięta się przez anegdotę.

Elżbieta Ł., wydawca: - I przez hojność. Pierścionek, który kręcę na palcu, jest od niej. A w domu mam dzwoneczek. Wyglądała na osobę nie skupioną, ale widziała, uważała, pamiętała. Kiedyś chlapnęłam, że chciałabym mieć niebieskie korale. No i dostałam. Agnieszka powiedziała: "Szukałam ich parę miesięcy i zobacz, znalazłam w Szczawnicy". Było w niej uczucie, życzliwość. Jej się wszystko wybaczało. O znajomych mogła rozprawiać godzinami. Anegdota była najważniejsza, wszystko jedno, czy dotyczyła panienki z poczty, hrabianki, prezydenta. Jeśli ktoś cierpi z powodu nie odwzajemnionej miłości, cierpienie jest takie samo. Interesowały ją ludzkie boleści. Była kochana w całej Polsce.

Magda Cz.: - Jesteśmy w kawiarni. Nagle Agnieszka zbladła. Boże, co się stało? Za tobą siedzi para. On z nią chyba zerwał, bo ona płacze. W oczach Agnieszki też łzy. Przeżywała z innymi, a potem tworzyła świat oberwańców, Małgosiek, dojeżdżających chłopaków, wariatek.

Profesor Maria J., historyk literatury: - To była ostatnia romantyczka w piosence. "Amor szmaciany płynie ulicą" - słyszę w tym Słonimskiego i Tuwima, którzy umieli poetyzować zwyczajność. Ona po nich to odziedziczyła. Rozumiała, jakie słowo jest ważne. Na tym polega artysta, na sztuce jedynego nazywania. Czytam w niej zdolność do miłości wielką i przerażającą, ostrą świadomość istnienia. Jak skamandryci porównywała życie do tańca. Zmysłowość i witalizm są u niej podszyte grozą.

Magda Cz.: - Byłyśmy we Wrocławiu na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Agnieszka, Piotruś Pan w spódnicy, miała wtedy koło pięćdziesiątki. Była w znakomitej formie. Balangowała do rana, a potem ni stąd, ni zowąd mówi: "Wiesz co, Magda, ja już się przyzwyczaiłam do starości i nawet polubiłam te poobiednie drzemki, ale kiedy pomyślę, że trzeba umierać..." i rozpłakała się jak dziewczynka.

Magda U.: - Przyjaźniła się z coraz młodszymi od siebie. Mówiła, że ludzie w jej wieku rozmawiają o chorobach albo już nie żyją, i że nie może tego znieść.


Haj


Gośka M. po raz ostatni widziała Agnieszkę Osiecką dwa lata temu na spotkaniu autorskim w Krakowie. Dzień był zimowo-deszczowy, czytelniczki przynudzały. Jak się skończyło, poszły do Pollera.

Gośka zdawała na teatrologię, gdy się poznały. Agnieszka miała wtedy koło pięćdziesiątki. Ni to starsza siostra, ni mentorka wprowadzała ją w Warszawkę. - Nie mnie jedną. Miała wielu satelitów, którzy byli towarzyszami jej przygód. Świetnie się nadawała do bycia razem. Nigdy nie brakowało jej knajp i adresów, a mnie się podobało, że szlajam się wśród znanych ludzi. Jeździła czerwoną toyotą corollą. W drodze do Świdra zatrzymałyśmy się z piętnaście razy. Agnieszka miała w sobie zabawowość, haj. Opowiadała kapitalnie, czuła sytuacje i klimaty. O sobie prawie nie mówiła. Poznawałam artystów, mechaników samochodowych, kelnerów. Choć lubiliśmy się, nie zaowocowało to niczym trwałym. Te kontakty to raczej tania błyskotka niż kruszec. Już nie pamiętam, czemu przestałyśmy się spotykać.

U Pollera zamówiły sobie śledzia, wódkę. - Smutek, który otaczał Agnieszkę, przeraził mnie. Nie byłam pewna, czy mu potrafię stawić czoło. Na szczęście przyplątali się jacyś kolesie mniej lub bardziej zużyci przez noc. Posiedzieliśmy do zamknięcia, a potem zmieniliśmy lokal.


Bez niej


Ojcostwo Daniela P. wpędzało jego przyjaciół w poczucie, że są wyrodnymi rodzicami. Dziecko miało być doskonałością. Agata P. musiała czytać codziennie stąd dotąd, chodzić na wystawy, uprawiać sport. Najpierw tupała, krzyczała, potem polubiła. Okazała się wybitną tenisistką. Daniel P. nigdy jako dziennikarz nie jeździł po kraju, ale za córką na turnieje tenisowe włóczył się po całej Polsce.

W liceum nie korzystała z autobusu. Woził ją codziennie samochodem, by nie marnować ani chwili przeznaczonej na zdrowy wypoczynek lub naukę. Gdy nadszedł czas wyboru studiów, wyznał: "Mnie jest właściwie wszystko jedno, na co Agatka się dostanie. Może być Princeton, Harvard, Yale".


Dziewczynka


Agnieszka O.: - ...Posłuchaj. Była sobie mało wstrętna dziewczynka. Czasem brała do ręki lusterko i same usta tak jakoś jej mamrotały: "Coś ze mną jest nie w porządku".

Aż któregoś dnia ta dziewczynka zakochała się wielką i gorącą miłością, i dźwigała tę miłość przez najgorsze wertepy, i wytężała całą siłę swoich wątłych ramion. I ta dziewczynka była strasznie zazdrosna, była nawet zazdrosna o placek słońca na ramieniu ukochanego chłopca. Ten chłopiec był piękny i wolny, i dumny, i nigdy od nikogo nie chciał nic dostać. Ale dziewczynka była łakoma i niecierpliwa. Któregoś dnia stanęli przy oszklonej budce i dziewczynka zobaczyła swoje ukochane perfumy. Pachniały cudownie, nazywały się "Zielony Wiatr" i kosztowały całe siedem złotych. "Kup mi to!" - zawołała dziewczynka. "Nie chcę, nie mogę" - odpowiedział chłopiec. Wtedy dziewczynka zaczęła tupać i drapać, i wzlatywać w górę, i znowu opadać, i otaczać chłopca ze wszystkich stron, aż nagle on się wymknął i znikł. Dziewczynka tylko usłyszała z daleka głos (albo nie usłyszała): "Nie rób, żebym czuł się winny".

Wtedy dziewczynka zaczęła wędrować i szukać nieobecnego. Zaglądała do wszystkich pieczar i mieszkań, ale nigdzie nikogo nie było. Dziewczynka poczuła, że może zabić z miłości, i najpierw chciała zabić swoją matkę, która nie nauczyła jej, jak być kochaną, a potem ojca, który nie nauczył jej kochać, a potem samą siebie, a potem, kiedy jej się wszyscy wymknęli i dziąsła przestały krwawić, poszła do doktora i doktor zalecił amputację serca. Potem dziewczynka długo spała, a kiedy się obudziła, to nie była już małą dziewczynką, a wokoło rozpościerała się cicha przestronna polana, i można już było pisać wiersze. Te wiersze były takie:


Modliłam się o ciebie,

zbudowałam w polu specjalnego

Boga.

Nie jednego...

Był tam Bóg czułości

Bóg nadziei

i Bóg wyczekiwania.

Wysłuchano mnie

odjęto mi gniew

złagodzono ręce.

Ofiarowano dar jasnowidzenia.

Teraz buduję Boga pożegnania.


Agata P.: - Na drugim roku studiów przeczytałam w gazecie, że mama była kiedyś mężatką. Zdałam sobie sprawę, że ja nic o swojej matce nie wiem. Dlaczego odeszła od starego? Dlaczego mieszka z babcią? Jest z tym Zbyszkiem czy nie? Znałam tylko anegdoty. Od babci niczego nie mogłam się dowiedzieć, zresztą wolałabym od mamy. Tata się dawał wyciągać, ale opowiadał swoją wersję: jak się poznali, gdzie, jak się zakochał i że nie był dla niej odpowiednim mężczyzną. Chronił mamę.

Próbowałam różnych technik. Pytałam wprost. Mama miała niesamowitą zdolność zmieniania tematu. Więc inaczej. Mamo, mam problem z moim chłopakiem, co ty w tej sytuacji robiłaś. A ona: "W sześćdziesiątym roku szłam Saską Kępą i spotkałam pana R. Zawsze się w nim kochałam, a kiedy wreszcie byliśmy sam na sam, niosłam rolkę papieru toaletowego".

Miałam tony jej korespondencji. Opisywała Londyn, ale nie, jak się czuje w Londynie. Zaczęłam pytać w listach. Poprosiłam o odpowiedź na cztery konkretne pytania. Dlaczego masz teraz niewielu przyjaciół? Odpowiedziała: "A, kiedyś to się balangowało". I opowieść o balandze. Próbowałam prośbą, groźbą i szantażem.

Często przysyłała mi grubą kopertę do Stanów, ja się cieszyłam: wreszcie prawdziwy list. A w środku na kawiarnianej serwetce: "Bardzo tęsknię, całuję nóżki, teraz wyjeżdżam do Pszczyny" plus wycinek z gazety, plus zdjęcie kolegi. Dla mnie była to makulatura.

W dzieciństwie mama dawała mi wolność, ale nie odrabiała ze mną lekcji i nie kładła mnie do łóżka. Chciałam od niej usłyszeć: moja kochana córeczko, ugotuję ci zupę, chcesz, to sobie pogadamy. Nie była w stanie okazać mi uczuć. O jej nieskończonej miłości do mnie dowiadywałam się od znajomych. Myślę, że najbardziej kręciło ją pisanie i faceci.

Bardzo bym chciała wiedzieć, czemu nie odpowiadała na pytania. Chyba sama z sobą nie była za szczera. Tworzyła mity, idealne sytuacje. Powiedziała ojcu, że nie będzie sobie układać całego życia tak, żeby ktoś na starość przyniósł jej herbatę. Ale jak zachorowała, miała oparcie tylko w nas. Bliscy mówili: on cię nie kocha, ona też to wiedziała, a nie chciała wierzyć. Chwaliła się, że ma własne dochody, nie gotuje, nie sprząta. Ale była zależna od mężczyzn, jedyne dziecko zostawiła komuś innemu. Broniła tego, że jest młoda: różowy fotel, sukienka w kropki, tanie romanse francuskie. Ja wolałam mecz z piwem i ciężką powieść niemiecką. Nie lubię kobiet niezdecydowanych, kłamliwych, grających.

Ze skrawków gazet składałam sobie różne rzeczy.


Pijmy wino za kolegów


Agata P.: - Mama była niezwykle dobrą osobą. Miała poczucie moralności.

Magda U.: - Pamiętam taki moment, chyba w osiemdziesiątym roku, kiedy z rządu różnych czerwonych wyrzucili, Jaroszewicza też. Agnieszka poszła do redakcji, w której pracowała jego żona. Wróciła wstrząśnięta. "Ty wiesz, jeszcze wczoraj się do niej mizdrzyli, a dziś nikt nie wskazał jej krzesła".

Jagna W.: - Agnieszka sympatie miała zdecydowanie solidarnościowe, ale mogła się przyjaźnić i z Rakowskim i z Giedroyciem.

Gośka M.: - Była cząstką systemu przez wieloletnie uczestnictwo, ale to bardziej europejski typ niż polski. Nie zajmowała się ideologią. Dla niej istotna była kategoria świństwa.

Janusz A. poeta i prozaik: - Dzięki Agnieszce zwolniono mnie z internowania. Poszła z tym do Kiszczaka. Zgodził się, ale powiedział "coś za coś". Agnieszka zdrętwiała. Poprosił o kasetę z piosenkami. Starała się o uwolnienie Michnika. Napisała do Kiszczaka prośbę, żeby zamknął ją, a zwolnił Adama. W liście zaznaczała, że woli iść do więzienia na krótko. Nie czuła absurdu takiego gestu, bardziej jego solidarność.

Magda U.: - Mówiła: "Jestem strasznym tchórzem, wszystko bym podpisała, żeby mnie nie bili". W tym czasie powstała piosenka "Pijmy wino za kolegów".

Janusz A.: - Mogła wyjeżdżać za granicę, gdzie chciała i kiedy chciała. W początku stanu wojennego była głównym dostarczycielem informacji dla paryskiej "Kultury", wywoziła z kraju tony maszynopisów, przywoziła tony książek.


Gdyby przyszedł dziś


Agnieszka O.: - Jak kocham, to do końca. Jak potępieniec kochałam przez czternaście lat jednego Zbyszka. Byłam już dorosła, miałam za sobą dorobek, jakąś popularność, jakąś osobowość, która się ludziom podoba. Ja dla Zbyszka zrobiłabym wszystko. I wszystko bym zostawiła. Niestety, nie miałam szansy się poświęcić.

Gdyby Zbyszek, z którym rozstałam się cztery lata temu, przyszedł dziś i poprosił, żeby go podwieźć do Uzbekistanu, natychmiast bym pojechała.

Agata P.: - Ja go lubiłam. Nie wiem, co tam się stało. Od kiedy on ją puścił, nie zobaczyłam go.

Mama zaczęła się staczać. Śmierć jej przyjaciółki Ami to był pierwszy cios. Nie powiedziała mi tego, ale się upiła.

Potem nastąpiła seria innych śmierci. Kiedy babcia zachorowała w dziewięćdziesiątym czwartym roku, piła bardzo. Byłam zdziwiona, że aż tak. Nawet poszłam do terapeuty. Zalecił sanatorium, odwyk. Mama powiedziała: w życiu.

Babcia umierała w domu. Mama była pijana i kompletnie nie umiała się nią zająć. Kiedy na nie patrzyłam, pomyślałam, że nasze stosunki są podobne. Bez szczerości.

W trakcie babci umierania mama dawała niani znaki oczami, żebym wyszła. To było dla mnie obrzydliwe. Wstydziła się, że patrzę, jak staje się najstarszą osobą w rodzinie. Wyszłam, nie widziałam ostatnich chwil mojej babci. Niania powiedziała mamie: "Idź do kina". Mama poszła.


Miała tu swoje krzesło


Przyjaciel z Saskiej Kępy, towarzysz balang Agnieszki Osieckiej. Historyk, nadinteligentny, pijący, dwa nieudane małżeństwa. Mówił do niej: Agnieszeczka.

Pili na Francuskiej, w barze Sax. To dom, przytułek, przystań, do której codziennie dobijają dziwni i samotni ludzie. Szewc, gangster, artysta, cinkciarz, niebieski ptaszek itp. Wszyscy pijący.

- Agnieszeczka zrobiła z Saksa instytucję. Miała tu swoje krzesło, na dole, tyłem do drzwi. Przychodziła o ósmej rano. Jeśli chodzi o alkohol, była bezpruderyjna. Rano zamawiała "dzień dobry" - czyli gin z tonikiem, "szarlotkę" - żubrówkę z sokiem jabłkowym lub "haczyka" - to cola z winiakiem na sam początek, żeby się zahaczyć. Ale nie używała pijackiego slangu, to była prawdziwa dama. Piła, lecz myślała "chlujnie". Szybko trzeźwiała. Pisanie piosenek nie sprawiało jej najmniejszych trudności: brała pięćdziesiątkę, wyjmowała serwetkę. Zanim kieliszek był pusty, miała już piosenkę - szlagier. W Saksie na serwetkach nikt nic nie zapisywał, przez szacunek dla Agusi. Piła, bo miała za dużo czasu. Bo szukała normalności, domu. Domem był Sax, a normalnością ludzie pijący tak samo. Wielu z nas stworzyła, dowartościowała; przyjaźń z nią stanowiła najważniejszy element biografii. Dzięki Agnieszce stawaliśmy się lepsi.

Żyli bez porządku i bez planu. Chodzili spać w południe, odwiedzali się o świcie, łączyły ich dwudziesto-czterogodzinne rozmowy.

- Nikt normalny nie wytrzymałby takiej przyjaźni.

Gdy przyjaciel miał napady depresji, bał się wychodzić z mieszkania i nie odzywał nawet do rodzonej matki, Agnieszka przynosiła mu obiad - czyli ser i chleb - i stawiała na wycieraczce. Potrafiła na jeden dzień przestać pić, żeby na trzeźwo zawieźć go do lekarza.


Może jest do niej klucz


Agata P.: - Mama się mnie bała, bo miała poczucie winy. Ja ją w tym poczuciu utwierdzałam. Bo ją ganiłam, kiedy się upiła. Opierdalałam ją, wrzeszczałam. Próbowałam szantażu. Byłyśmy umówione, spóźniała się, poszłam tam, gdzie piła, i powiedziałam: "Pijana masz się do mnie nie odzywać". Trzeźwa czy nie, dzwoniła, błagała.

Ja też prosiłam i błagałam, żeby nie piła i mówiła prawdę. Chciała, żebym z nią mieszkała w wakacje. Wracała o drugiej w nocy, jak spałam, budziła mnie. Myślałam: może po pijanemu zacznie coś mówić do sensu. Ale opowiadała te swoje historie. Ja tego nie wytrzymywałam i wyprowadziłam się po kilku próbach. Narastał we mnie bunt. Tata jej bronił, że może pije, ale ma inne zalety.

Dzwonili do mnie jej znajomi: zrób coś, jesteś dla niej jedynym ratunkiem. Stanęłam przed problemem, czy dzieci są zobowiązane ratować rodziców. Porozmawiałam z przyjaciółmi i stwierdziłam: ja, kurczę, nie mam tego obowiązku. Chciałam mieć z mamą układ serio. Może jest do niej jakiś klucz, ale ja go nie znalazłam. Pije. Sześćdziesięcioletniej pijącej kobiety nie zmienię.

Zrobiłam wszystko, co możliwe. Pomyślałam: spróbujmy się kochać z dystansem. Zaczęłam grać jej systemem.

Kiedy zachorowała na raka i przestała pić, nasze stosunki radykalnie się poprawiły. Nie, żeby nagle chciała poznać córkę. Ale byłyśmy w Zakopanem, w Sopocie, w teatrze, zrobiła mi sześć zdjęć w czerwonym kapeluszu. Forma spędzania czasu z dziwną trochę matką.


O kaszlu


Andre H. to niemiecki pieśniarz i reżyser. Osiadł w Polsce. Na plaży obok sopockiego Grand Hotelu prowadzi teatr Atelier. Przez ostatnie dwa lata Agnieszka Osiecka spędzała tam całe tygodnie. Razem z Andre - Andrzejem - pracowała nad przedstawieniami, do których układała songi.

"Do dna" Ludmiły Petruszewskiej, "Wilki" według "Wrogów" Isaaca Singera, jej własny "Apetyt na śmierć". Teatr działa tylko latem. To barak z kawiarnią i młodzieńczą atmosferą STS-u.

Siedzenie od rana na piasku, gadanie, bycie razem. Potem spacer z Andrzejem po mieście: Agnieszko, patrz, jaka to śliczna sukienka. Powinnaś ją kupić. W styczniu Andrzejowi założyli telefon. Agnieszka dzwoniła co wieczór. Gadali, póki któreś nie usnęło.

Andre H.: - Opowiadała mi, co dziś robiła, co jutro zrobi i o kaszlu.

Miał prawo ją zapytać: jak się czujesz. Innym nie było wolno.

Agata P.: - Oszukiwała prawie wszystkich. Ostatni rok przeżyła brawurowo. Jej skłonność do okłamywania się dała tym razem pozytywne rezultaty. Nigdy się nie przyznała, że się boi. Była wkurzona, jak w szpitalu posadziłam ją na wózku.

Kiedy traciła przytomność, powiedziała do mnie ostatnie słowa: "Do dupy". A do mojego przyrodniego brata: "Nie podobałoby ci się to". Ale przygotowała sobie grób na Powązkach. W domu zostawiła kartkę: "Wszystkie dokumenty są w tym pudełku". Nagrała na sekretarkę wiadomość dla Andrzeja.

Andre H.: - Spędziłem z nią ostatnie trzy dni.

Agata P.: - Moja mama była poza burżuazją. Świadomie byle jak się ubierała, mogła mieć szminki od Diora. Chodziłyśmy na plażę nudystów. Niewiele matek fotografuje swoje córki na golasa. Stała w kolejkach jak inni. Kiedyś odwiedziła ją kuzynka i zobaczyła, że na łóżku leży brudny pies. Zaczęła mamę opierdalać. Mama odpowiedziała: "To nie mój pies, ale moje łóżko".



Wypowiedzi Agnieszki Osieckiej pochodzą z jej wywiadów i książki "Rozmowy w tańcu"






WARSZAWKA!!!