Gazeta Wyborcza - 11-11-2003
Pieszczoszek
warszawki
Rozmawiał Alex Kłoś
Napisała "Wojnę polsko - ruską
pod flagą biało czerwoną". To był hit sezonu 2002 i jej bilet
do "warszawki". Przyjechała z Wejherowa, dostała paszport
"Polityki", nominację do literackiej nagrody Nike i stały
felieton w "Przekroju". Studiuje kulturoznawstwo, lubi
malować, zaśpiewała w dwóch utworach punkowego zespołu Cool
Kids od Death do teatralnej inscenizacji jej powieści. Dorota
Masłowska aktualnie mieszka na Powiślu, ma chłopaka i
kota.
Alex
Kłoś: Warszawka...?
Dorota Masłowska: Nie lubię
tego słowa. To jakieś głupie pojęcie, które wymyślili chyba
sami warszawiacy, żeby mówić o sobie bardziej czule. Ale
istotnie jest tak, że występuje tu jakieś zjawisko mentalne o
charakterze bardzo społecznym, taka kombinacja negatywnych
cech charakteru. Nieuzasadnione dobre samopoczucie na własny
temat i że oto jesteśmy w samym epicentrum wydarzeń, a reszta
liże kości i chrząstki po jaśniepaństwie. Pamiętam, że jak
byłam dzieckiem, przez Dębki przejeżdżały samochody na
warszawskich numerach. Głośna muzyka, otwarte okna. Tratowały
drobne zwierzęta, zostawiały na nas kurz. Przyjeżdżali jak
do...
...do chłopów
- No. Pierwszy raz
byłam w Warszawie, jak miałam 17 lat. Jestem bardzo z
zewnątrz. Przez rok spędzam tu po trzy dni w tygodniu. Teraz
mieszkam. Ale nie wydaje mi się, żeby proces asymilacji był
skończony. Kiedy był strajk taksówkarzy, szłam ulicą i
płakałam. Nigdy nie słyszałam takiego
hałasu.
Warszawska mentalność...
-
Warszawska mentalność kojarzy mi się z priorytetem bycia
fajnym. Żyje się po to, żeby dopracować sobie jakieś dobrze
brzmiące tytuły do towarzyskiej definicji. Magister, inżynier,
prezes, szef, dziewczyna ze zdjęcia w "Polityce". Trzeba
wyrobić sobie "ta" przed nazwiskiem, wypracować jakieś "to
ona", żeby ludzie mieli co mówić, kiedy wchodzisz. Jeśli nikim
się nie jest, to warto przynajmniej pokręcić się wokół fajnych
ludzi. Warto być czyjąś córką albo najlepszą przyjaciółką. To
podwyższa twój standard.
Trzeba być kimś.
- Pochodzę z miejsca, gdzie wszyscy są nikim. Ja sama
noszę tę skazę bycia nikim, nie mam w rodowodzie premierów ani
bohaterów. Ta popularność, to zadawanie się z ludźmi o długich
definicjach i wymownych nazwiskach, to dla mnie ciągle jakiś
dziwaczny sen i przeraża mnie, że jest wartością samą w sobie.
Czasami rozmawiam z kimś i jestem pewna, że dawno by sobie
odpuścił, gdyby nie było mnie w gazecie.
Twoje
początki?
- Moje początki w Warszawie były raczej
bezbolesne: egzotyczna dziewczynka przedarła się przez warstwę
desek i opowie nam teraz, jakie dziwne i ciekawe rzeczy
potrafią się dziać w dziurze. Nikomu nie musiałam udowadniać,
że mnie lubi. Nigdy nie miałam pojęcia, skąd się wzięłam na
tych wszystkich bankietach. Nie doceniam tego, bo tego nigdy
nie zamawiałam. To ma dla mnie strukturę jakiegoś zbyt
namacalnego snu. Raz rozmawiałam z prezydentem. Mówił, żebym
nosiła szalik.
Speszyłaś się?
- Mnie nie
peszą takie rzeczy. Mnie peszą inne. To akurat bawi.
Zastanawiam się zawsze, kto mnie tu wpuścił. I cieszę się, że
nie widać, co myślę.
...?
- Robią ze
mnie maskotkę drużyny. Czasami wpadam w paranoję, mam
wrażenie, że jak mi się odbije, to też okaże się najlepszy
dowcip świata.
A młodsi?
- Budzę dużo
niechęci. Mam w życiu za dobrze, pieniądze, ordery i
rozpoznawalność w autobusach. A z zewnątrz wygląda pewnie, że
to wszystko nie dość, że za darmo, to jeszcze
niezasłużenie.
Zaistniałaś mocno w mediach.
- I co z tego? Nie wiem, skąd ta nieustająca ruja
dziennikarzy w kierunku mojej osoby. Każdy chce usłyszeć to
samo, ale ważne, że osobno. Przy czym wszyscy ronią łzy nad
"szumem medialnym". Czy nie męczy mnie już ten "szum
medialny". Jak jeszcze raz usłyszę "szum medialny", to umrę.
Jak dzwoni do mnie dziennikarz, to od razu wiem, że pisze
artykuł o powietrzu i potrzebne mu jakieś mocne
argumenty.
A piszesz coś?
- To jest
pytanie ze stałego zestawu pytań do Doroty Masłowskiej. Czy
piszesz coś teraz? Nie mam czasu na nie odpowiadać, bo ciągle
na nie odpowiadam. Jakbym miała skończyć studia, wrócić do
wieżowca i zostać bibliotekarką, tobym się dużo nie
zamartwiała.
- Właściwie rzadko pamiętam o tym,
rzadko myślę: jestem w Warszawie. Jeszcze niedawno bałam się
tego miasta, że wciągnie mnie w swoje mentalne przewałki.
Bałam się, że któregoś dnia obudzę się lepsza i już mi tak
zostanie. Teraz jestem tu na takich zasadach, na jakich zawsze
szukałam przygód w dzielnicach portowych. Porozmawiajmy o
pieniądzach, chodźmy na zakupy, pojeździjmy
taksówką.
A jest coś fajnego w ogóle w tej
warszawce?
- U młodych ludzi. Takie poczucie, że
można, że jeśli się chce, to można. Z Wejherowa pamiętam
porażającą niespełnialność marzeń. W każde "można by" wpisane
jest z góry "ale nie da się".
Chodzisz po mieście
wieczorami?
- Czasami praktykuję klabing. To jest
wzajemne jeżdżenie taksówką, kluby i kebaby tureckie. Mój
facet się wkurwia, gdzie ty jeździsz? Z pedałami! A ja lubię
jeździć. Jakieś Utopie, potem nie wpuszczają nas gdzieś.
Jeździmy taksówkami. Byliśmy ostatnio w Organzie. Często
chodzę do Rastra.
Co Ci to daje?
-
Szukam materiału dowodowego. Moje życie ogólnie polega na
szukaniu materiału dowodowego z założeniem, że ludzie różnie
się ubierają i z różną sprawnością używają sztućców, ale w
środku są raczej
tendencyjni.
WARSZAWKA!!!