Gazeta Wyborcza - 10-11-2003

 

Brakuje czasu

 

Rozmawiał Tomasz Kwaśniewski 

 


Aleksander Pociej: 38 lat, adwokat, felietonista, gracz w polo. Spotykamy się w "Bukszy" - majątku ziemskim Pawła i Grażyny Olbrychów, przyjaciół Aleksandra Pocieja, gdzie odbywa się finał polskiego sezonu polo 2003.

 

Tomasz Kwaśniewski: Panie mecenasie, chciałby się Pan znaleźć na liście osób zaliczonych do "warszawki"?

Aleksander Pociej: Raczej nie. Coś jest w tym słowie nieprzyjemnego, pejoratywnego. Poza tym nie ma jednej "warszawki". To co najmniej kilka grup. Sto, dwieście osób, do których zaliczają się bywający politycy, aktorzy, znani dziennikarze, przedsiębiorcy. To jest płynne zjawisko. Ktoś przychodzi, ktoś odchodzi. Niby na każdym otwarciu nowego hotelu są te same osoby, ale gdy porównuję z tym, co było 10 lat temu, to widzę, że zwłaszcza u polityków i przedsiębiorców wiele się pozmieniało. Polityków generalnie wywiało. Tak napiętnowano ich bywanie w tych samych miejscach co przedsiębiorcy, że ewentualnie przysyłają żony i to też nie wszyscy.

Co to takiego jest ta "warszawka"?

Trudno powiedzieć. Coś takiego rzeczywiście jest, a właściwie w przypadku mojego pokolenia - było. To coś opierało się na kilku rzeczach. Po pierwsze była to grupa funkcjonująca poprzez kontynuację znajomości rodziców. Od zawsze przyjaźniłem się na przykład z Łukaszem Blikle, Karoliną Wajdą, Kubą Wende czy Iwoną Büchner. Później przez lata spotykaliśmy ciekawych ludzi, grupa się powiększała. Tak na przykład poznałem Roberta Smoktunowicza i Monikę Jaruzelską. To była grupa ludzi, mimo że zupełnie różnych, jakoś do siebie pasujących, lubiąca się na gruncie towarzyskim.

Po drugie?

Na pewno ważną rzeczą był status majątkowy. Ale nie o to chodzi, że byliśmy krezusami. Mieliśmy mniej więcej tyle samo.

Chodzi o finansowy luz?

Nie znam takich, którzy taki luz by mieli. Zawsze na coś nie starcza.

Po trzecie?

Sport. Z jednej strony dużo pracujemy, ale też dużo czasu poświęcamy aktywnemu wypoczynkowi.

Jakie to sporty?

Przede wszystkim narty. Potem tenis, konie, żeglarstwo.

Gdzie na narty?

Teraz większość jeździ do Austrii. Ja wolę Francję. Może dlatego, że tam studiowałem. Ale moja "warszawka" narciarska powstała w latach 70-tych i 80-tych, gdy trenowaliśmy w Warszawskim Klubie Narciarskim i tłukliśmy się o miejscówki na Kasprowy. Do dziś mimo wszystkich niedogodności, ochrony świstaków i fatalnego stanu wyciągów, Zakopane to nasza Mekka.

Kto trenował w WKN-ie?

Kiedyś dobrzy zawodnicy akademiccy, dziś adwokaci: Tomasz Karnkowski, Adaś Ufnal, notariusz Michał Walkowski. Dobrze jeździła Dina Radziwiłł. Trochę skręcał mecenas Jacek Dubois. Niezwykle ciekawą osobowością był Prezes WKN - Paweł Miller.

Modne miejsca?

Ja najczęściej poruszam się po lokalach położonych przy Placu Teatralnym. Między innymi La Boheme, Barbados, Rabarbar. Często jadam w Rubikonie przy Książęcej - wspaniała kuchnia i obsługa. Ale po restauracjach chodzę bardziej służbowo. W dyskotece nie byłem już kilka lat, czasami na zamkniętych imprezach w Barbadosie. Chodzę coraz rzadziej, bo miejsca to nie ściany, tylko ludzie, których się spotyka, a ludzie z mojego pokolenia mają coraz mniej czasu. Są jednak postacie nie do zdarcia. Ze starszego rocznika niż mój dobrze się trzymają Lejb Fogelman, Janusz Głowacki i Wojciech Fibak. Chciałbym mieć tyle wigoru w ich wieku.

A kiedyś?

Kiedyś, to co innego. Kiedyś się bawiłem i wtedy rzeczywiście można powiedzieć, że należałem do "warszawki". Pod koniec lat 80-tych o przynależności do "warszawki" decydował Jacek Reszetko - dzisiejszy właściciel Barbadosu, Rabarbaru i Szlafroka. Pamiętam, że w każdy piątek w SARP-ie Reszetko organizował imprezy, na które wpuszczał tylko tych gości, których chciał. To był chyba pierwszy raz, gdy ktoś w Polsce zastosował "door selection". Te piątki to była moja "warszawka". Tam nie miało wstępu "miasto" czyli zwykłe łobuzy i bandyci.

Przyjaźni się Pan z polską arystokracją czy tworzy ona w Polsce jakieś zamknięte środowisko?

Dosyć zamknięte. Charakteryzuje się przede wszystkim tym, że wszyscy są ze sobą jakoś spokrewnieni. Czasami przed stu, dwustu laty, ale zawsze. Oczywiście wszyscy mają przyjaciół i kolegów z poza tej grupy, ale są przyjęcia, na które nikt z poza nie ma wstępu. Pamiętam, jak przed ponad dziesięciu laty przyjechał z wizytą książę Filip Belgijski. Co wieczór organizowaliśmy w innym domu przyjęcie na 30 - 40 osób. Listę zaproszonych bardzo skrupulatnie sporządzała Kiki Milewska- jej mama Krystyna jest z domu Radziwiłł.

Skąd następca tronu belgijskiego prywatnie u Was w domu?

Tu już grają role powiązania rodzinne i to niezależne od aktualnej kondycji finansowej polskiej arystokracji. Radziwiłłowie przed wojną byli jedną z najpotężniejszych rodzin nie tylko w Polsce. Byli skoligaceni z rodzinami panującymi w Europie. Tak samo Potoccy, Sapiechowie, Czartoryscy i Lubomirscy. W latach 60-tych na pogrzeb dziadka Kiki przyjechał - ku niemałej konsternacji władz komunistycznych - John Kennedy. Niewiele osób wie, że jego siostra była żoną Radziwiłła.

Jest Pan fascynatem polo i mówił Pan, że w ramach promocji polo w Polsce zaprosicie samego księcia Karola. Jak to się robi?

Szczerze mówiąc jeszcze nie wiem. W ramach rozwijania polo w Polsce oczywiście będziemy starali się sprowadzać dobrych i znanych zawodników. W Europie nie ma wielu graczy. Polo ma duże tradycje tylko w Anglii, więc mamy nadzieję, że w ramach promocji swej ulubionej gry, Książe Karol zawita do Polski.

Jak Pan myśli, co polityków ciągnie do "warszawki"?

Myślę, iż to samo, co wszystkich. Każdy chce wyjść na chwilę poza swoją grupę zawodową. Na gruncie prywatnym pogadać z dziennikarzami, poznać ludzi filmu i telewizji. Co nie jest bez znaczenia, ta grupa przyciąga wiele pięknych kobiet, a w końcu część polityków to też mężczyźni

Często się spotykacie w swoim towarzystwie?

Z niektórymi prawie w ogóle, z innymi kilkanaście razy w roku. Niektóre z tych spotkań są już na stałe wpisane do kalendarza. Na przykład duża grupa co zimę wraz z dziećmi jeździ do Włoch do miejscowości Moena. Dlaczego tam, nie mam pojęcia, bo narciarsko nie jest to ziemia obiecana. Trwa to już 10 lat i co roku przyjeżdża blisko sto osób. Na przełomie lat 80-tych i 90-tych podobnie liczna grupa spotykała się w lecie w Dębkach.

Należy Pan do "warszawki" czy nie należy?

Wie Pan, prowadzę dużą Kancelarię Adwokacką, a to poważne zobowiązanie. Jak się ma masę pracy, jak się ma fajną żonę i dzieci, które chce się samemu wychowywać, to na szaleństwo pozostaje mało czasu. Kiedyś tak, dziś raczej nie.






WARSZAWKA!!!