Gazeta Wyborcza - 14-11-2003
Restaurator
rozmawiał Alex Kłoś
Jacek Reszetko to gigant
warszawskiej sceny restauracyjno-klubowej. Jego lokale mają
prestiżową lokalizację (plac Teatralny, Marszałkowska, Zgoda)
i dopracowany wystrój
Jak
rozpoczął Pan swój flirt z "warszawką"?
Jacek
Reszetko: Życiem towarzyskim zajmuję się ponad 20 lat. Dawno,
dawno temu wymyśliłem sobie, że będę organizował piątkowe
imprezy w Sarpie. Bardzo restrykcyjnie dobierałem klientelę.
Trzeba było mieć kartę wstępu albo przyjść z kimś, kto taką
kartę miał. W ciągu kilku miesięcy staliśmy się najbardziej
topowym klubem towarzyskim w Warszawie. Mógłbym wymienić
dziesiątki nazwisk osób, które przychodziły. Właściwie
przychodzili wszyscy, którzy mieli coś fajnego do
zaproponowania. Nazywaliśmy to "Nieformalna Grupa Towarzyska",
czyli NGT. Wszystko zaczęło się od "Balu Mody i Urody", który
zrobiliśmy z Grażyną Hase, projektantką mody i ówcześnie
bardzo popularną osobą w Warszawie. Na balu pojawił się kwiat
towarzystwa - najpiękniejsze dziewczyny, znani ludzie. Wtedy
doszedłem do wniosku, że trzeba stworzyć zamknięty klub, w
którym będą fajni ludzie. Po kilku miesiącach, gdy wchodziło
się do Sarpu, powiedzmy o pierwszej w nocy, to człowiek
zanurzał się w tłumie wspaniałych, miłych, inteligentnych,
pachnących ludzi. Nasz klub przenosił się w różne miejsca i
oczywiście były lepsze i gorsze czasy, ale były takie
przynajmniej trzy lata w Sarpie, że nie pójść tam było
nieszczęściem. Było też kilka bogatszych osób mieszkających za
granicą, które specjalnie przylatywały tylko po to, by spędzić
tam weekend. Z Sarpu przenieśliśmy się na rok do Krokodyla. Te
czasy chyba się nigdy nie powtórzą. Nikt nie robi takich
imprez, a przynajmniej nie słyszałem o tym, a trzymam rękę na
pulsie
Niech Pan opowie coś więcej o ludziach z
NGT.
- Były gwiazdy: Jonasz Kofta, Daniel
Olbrychski, bardzo często wpadał Boguś Linda. Ale wtedy to był
po prostu młody chłopiec, który jeszcze nie był gwiazdą.
Przychodzili wszyscy, nie tylko aktorzy i biznesmeni, ale też
najsławniejsi dziś politycy - nasi koledzy. Zarówno z lewa,
jak i z prawa.
Trzeba też dodać, że działalność NGT
była całkowicie społeczna. Nikt na tym nie zarabiał, może z
wyjątkiem ajentki, która prowadziła bar. Nie było żadnych
biletów. Jedynym kryterium było to, czy ktoś ma kartę
członkowską albo czy ktoś kogoś zarekomenduje. Ja byłem jedyną
osobą, która te karty wydawała. Wszyscy jej pożądali. A
wyglądała dość szmatławie.
Jakie lokale były wtedy
na topie?
- Chodziło się po kawiarniach, do
Hopfera, do Fukiera. W czasach, w których myśmy zaczynali
imprezowanie, wyjście do restauracji kojarzyło się zwykle z
bardzo wysokimi kosztami. Nie było takich miejsc, gdzie można
by pójść i nie narazić się na towarzystwo jakiś bandziorów czy
pijanych budowlańców siedzących przy następnym stoliku.
A dziś?
- Dziś jest więcej restauracji
niż klientów. Środowiska się od siebie troszkę separują, w
klubach nocnych następuje selekcja przy wejściu.
A
jak jest u Pana?
- Jest oczywiście selekcja, ale
jestem bardzo otwarty na wszelkiego rodzaju znajomości. I
jeżeli widzę, że człowiek jest naprawdę sympatyczny, a może
nie mieć grosza, to zaproszę go do siebie do baru i tam mu
postawię drinka, szczególnie jeśli będzie to piękna
dziewczyna. Każda miła postać ze świata jest mile widziana.
Moim najmilszym gościem był Roman Polański, który w czasie
kręcenia "Pianisty" wpadał do nas na kolację do Rabarbaru, a
potem przenosiliśmy się do Barbadosu do dyskoteki. Nie
wspominając już o Stevenie Seagalu, który wpada z przerażającą
ochroną. Np. takie osoby jak Paweł Wilczak, który kiedyś był u
nas wręcz rezydentem. Siedział codziennie w Zanzibarze. Dziś
jak wpada, to jest święto. Mariusz Czerkawski jak przyjeżdża
do Warszawy, to wpada do nas. Kiedyś wpadał często Wojtek
Fibak.
Jak trafiało się do "warszawki"?
-
Często wszystko zaczynało się jeszcze w szkole. Jedni ludzie
byli z jednego liceum, inni z drugiego, razem chodzili na
prywatki. Oczywiście były lepsze i gorsze środowiska, w
liceach bardziej usytuowanych w centrum byli dla nas fajniejsi
ludzie. Spotkania w czasie naszej działalności klubowej
zaowocowały mnóstwem małżeństw, rozwodów, romansów. To był
cały motor tego wszystkiego, bo przychodziło się, żeby się
napić, potańczyć i kogoś poznać. Zawsze jest tak samo, w
"londynku" i "paryżku" pewnie też.
Pana lokale to
bastion starej, dzianej "warszawki".
- Chcemy od
tego odejść. Otwieramy się na młodzież. Nie chcemy, by
przylgnęła do nas metka, że jesteśmy domem starców. Ostatnio
na rynku mieliśmy złe notowania - zgredy i młode panienki. No
cóż, faktycznie przychodzą starzy faceci, ale nie mają
przecież wywieszonych jęzorów. Oni się po prostu zestarzeli,
ale to są ludzie, którzy lubią się bawić, wychodzić na miasto
wieczorem. Ich małżonki lub narzeczone już dawno nie wychodzą
z domu, a jeśli wychodzą, to na jakieś spotkania kół gospodyń,
natomiast panowie mają taką cechę, że mogą do późnej starości
bawić się i hulać i być atrakcyjni, no.
A więc
przychodzicie do klubu i...?
- Spotykamy znajomych.
Zawsze dążyłem do tego, by ludzie, którzy przychodzą do klubu,
znali się przynajmniej z widzenia. Z tych wieczorynek. Są np.
tacy ludzie, którzy przychodzą co wieczór. Jeśli pojawia się
ktoś nowy, to zastaje wciągnięty do grona. W dyskotekach można
poczuć się anonimowo, będzie 2 proc. znajomych. Przez lata
kolekcjonowałem fajne znajomości, fajnych ludzi, tak jak
minerały. Wokół naszych miejsc przewinęły się tysiące ludzi,
stałych bywalców jest kilkuset.
Bycie w towarzystwie
pomaga w interesach?
- Dla wielu osób to łączenie
przyjemnego z pożytecznym. Zamiast np. zapisać się do klubu
golfowego, gdzie poznaje się biznesmenów, można przyjść do
klubu nocnego. Tu też można kogoś poznać przy kieliszku czy
szklaneczce whisky dowiedzieć się, co kto robi, i jeśli ma się
np. firmę reklamową, można zaoferować swoje usługi.
- Skąd? Bo ja wiem, zawsze biedniejsi,
brzydcy zazdroszczą bogatszym, zdrowym i ładniejszym. To
jednak nie jest tak, że do tych miejsc przychodzą tylko tacy
ludzie. Ciągnie do niech tzw. szumowina, bandyckie kręgi z
pieniędzmi. A nie mają zahamowań i skrupułów. Bo uważają, że
jak mają pieniądze, to mogą się wszędzie dostać. Jak się
takich miejsc nie obroni, to psieją. Kiedy takie osoby zaczęły
się pojawiać w Zanzibarze, zamknąłem go i zrobiłem zupełnie
coś innego.
WARSZAWKA!!!