Gazeta Wyborcza - 15-11-2003



Gdzie się bywało przed wojną

 

Rozmawiał Tomasz Kwaśniewski 




O przedwojennym i wczesno-powojennym życiu towarzyskim stolicy rozmawiamy ze Stefanią Grodzieńską

 

 

Gdzie się bywało?

Życie towarzyskie to była przede wszystkim kawiarnia. I tu od razu ważna rzecz. W kawiarniach bywała i to można z całą pewnością powiedzieć, tylko inteligencja. Nie było wtedy tego co dziś czyli mieszaniny barków piwnych z elegancką kawiarnią. Piwo miało swoje miejsca, a do kawiarni chodziło się na kawę.

Modne miejsca?

Zacznijmy od kawiarni w ul. Mazowieckiej czyli słynnej "Ziemiańskiej", gdzie było pięterko Skamandrytów. Siadywali tam Tuwim, Leśmian, Lechoń, Słonimski. To pięterko było marzeniem wszystkich snobów. Każdy chciałby kiedyś tam się znaleźć. Tylko, że to było nie możliwe, bo to był ich i tylko ich stolik.

Była kawiarnia w hotelu Europejskim. Taka weranda przyklejona do hotelu. Tam swój stolik miał Ludwik Sempoliński. Mistrz większości współczesnych aktorskich gwiazd średniego pokolenia. Siadywał w kawiarni przy swoim stoliku i jak ktoś chciał z panem Luniem pogadać to czyhał. Koło godz. 14 kończyła się próba w teatrze i Ludwik Sempoliński pojawiał się w kawiarni. To siedzenie traktował jak pracę na etacie.

Kolejne modne miejsce?

"Adria". Z tym, że "Adria" to pojęcie, które kojarzy się z życiem nocnym. Tam codziennie wieczorem odbywał się dancing. Dziś dancing nie istnieje. A szkoda, zwłaszcza dla kogoś kto tak lubi tańczyć, jak myśmy lubili. To była nasza ulubiona rozrywka. Cały czas myśleliśmy o tym "gdzie by tu pójść potańczyć" i chodziliśmy do "Adrii". W soboty i niedziele dancingi odbywały się tam dwa razy dziennie. Najpierw dokładnie o piątej był tak zwany "fajf", a potem wieczorem taki sam tyle, że wieczorem.

Rozumiem, że samotne dziewczyny na dancing raczej nie chodziły?

To oczywiste. Przecież wtedy tańczono w parach i przynajmniej jeśli o mnie chodzi, to to z kim tańczę nie było mi obojętne. Pozycja w takim prawdziwym tańcu, w którym partner prowadzi tancerkę, jest jakby to powiedzieć - dość bliska. Obowiązywał wtedy bardzo ładny zwyczaj, że jeśli ktoś obcy chciał poprosić dziewczynę do tańca, musiał o zgodę poprosić pana, z którym przyszła. Pan się zgadzał i dziewczyna szła tańczyć.

Kiedyś byłam na dancingu z Januszem Minkiewiczem, wspaniałym poetą i satyrykiem, bywalcem dancingów, bali i wszelkich knajp. Janusz był szalenie popularny w ówczesnej Warszawie. Nie uznawał wieczoru poza knajpą, chętnie zabierał mnie ze sobą. Jesteśmy w Adrii, podchodzi do nas jakiś pan, bardzo grzecznie się kłania i pyta Minkiewicza: "czy mogę prosić?". Na co Minkiewicz odpowiada: "Dziękuję nie tańczę. Jestem w żałobie".

Czy na dancing wymagany był specjalny strój?

Na "fajfy" szło się popołudniowo. Panowie pod krawatem, dziewczyny w popołudniowych sukniach. Wieczorem, wieczorowo.

Przy jakiej muzyce tańczono?

Przede wszystkie tango. Fokstrota tańczono, slow foxa czy coś w tym stylu. Po za tym tańczono walce: wiedeński i angielski czyli Boston. Od czasu do czasu przychodziły mody, takie jak na przykład rumba.

Gdzie jeszcze bawiono się hucznie?

Było dużo lokali. Tak jak Adria słynęła z dancingów, Ziemiańska z życia kawiarnianego, tak Bristol słynął z balów karnawałowych. Panowie w smokingach, we frakach, panie w długich sukniach.

Skąd Pani, niezamożna tancerka kabaretowa, zna bale w Bristolu?

Był wówczas pewien, nazwijmy go dzisiejszym językiem wielki krawiec, nazywał się Herse. Taki nasz polski Dior. Na rogu ul. Kredytowej i Marszałkowskiej Herse miał swój dom mody. No i ten Herse wybierał sobie modelki, tak samo jak inne duże domy mody. Najczęściej z pośród tancerek, bo wiedziały jak się poruszać, nie trzeba było ich uczyć. Zaliczałam się do tej "kadry" Hersego. To była szalenie dobra praca. Raz, że płacił nieźle, dwa, że z kolekcjami Hersego miałam możność bywać na eleganckich balach, a przy okazji podglądałam wielki świat. Poznawałam najpopularniejsze osoby: Wieniawę, Smosarską.

Przedwojenne życie towarzyskie to nie tylko kawiarnie, dancingi czy bale, ale przede wszystkim kabarety...

Była ich cała masa i ludzie je uwielbiali. Co charakterystyczne, mimo, że wszystkie przedstawienia szły na nadkompletach, każdy teatr wcześniej czy później bankrutował.

Co się działo gdy teatr bankrutował?

Nic specjalnego. Zwijano szyld, zespół przenosił się do innej sali i ruszał z nowymi przedstawieniami i pod nową nazwą. Oczywiście tym co przyciągało publiczność były gwiazdy: Dymsza, Olsza, Ordonka i wielu wielu innych. Te gwiazdy kazały sobie słono płacić co było główną przyczyną bankructwa teatru. Stosunek zarobków: tancerka w zespole 200 zł, Ordonka 10 tys. I słusznie: dzięki gwiazdom był komplet, czyli Ordonka mnie utrzymywała.

Kiedy Pani pierwszy raz wystąpiła w kabarecie?

Miałam 14 lat. Chodziłam wtedy do gimnazjum i jednocześnie uczyłam się w szkole baletowej. W jednym z kabaretów Fryderyka Jaroszego, w którym dziewczyny tańczyły kankana, zachorowała tancerka. Potrzebna była zmienniczka. Zaproponowano mi, a ja się oczywiście zgodziłam. Już od wczesnej młodości byłam zdemoralizowana i pociągał mnie kabaret a nie repertuar operowy. Gdyby moja przełożona zobaczyła jak czarnych pończochach, w czarnych podwiązkach tańczę kankana, to by nawet nie zdążyła mnie wyrzucić ze szkoły, bo by umarła na miejscu. Więc powiedziałam, że zatańczę, tylko, że nikt z publiczności nie może mnie rozpoznać. No i dostałam blond perukę. Był jeszcze jeden problem - mianowicie biust, którego wówczas nie posiadałam. Dali mi z rekwizytorni.

A pierwszy bal?

To już z pierwszym mężem. Miałam wtedy ok. 18 lat.

A potem?

Potem to już był drugi mąż, bo pierwszy bardzo młodo umarł. Mój drugi mąż nazywał się Jerzy Jurandot. Gdy go poznałam miał 24 lata, a w kabarecie "Cyrulik warszawski", w którym pracowałam, uważano go za następcę Tuwima i Hemara. Był bardzo popularny, a niektóre jego piosenki żyją do teraz.

Wraz z nim zaczęło się moje życie kabaretowe i towarzyskie.

Czyli?

Razem pracowaliśmy w teatrze. Fantastyczna była atmosfera w zespole. Jedna wielka rodzina. Dyrekcja, aktorzy, tancerki, autorzy, wszyscy. Dzień wyglądał tak, że przychodziło się na 10 na próbę. Z próby do Ziemiańskiej, potem parę godzin życia poza teatralnego i na przedstawienie. Po przedstawieniu szło się na wódkę.

Na wódkę?

Chodziło się i to gęsto. Tylko, że wtedy jakoś nikt się tak nie upijał. Upijał się, ale inaczej. Może ta wódka była inna, może te organizmy były silniejsze, może obyczaje wódczane przyzwoitsze.

A gdzie chodziło się na wódkę?

Do "Wróbla". To była taka knajpka na ul. Mazowieckiej tuż obok "Ziemiańskiej".

O której konkretnie chodziło się na wódkę?

W zasadzie o każdej. U "Wróbla" zawsze ktoś znajomy siedział z "teatru" lub z "publiczności". Dla nas ludzie dzielili się na "z teatru" i "z publiczności" - "Zosia wyszła za mąż" - "za kogo?" - "za kogoś z publiczności".

Czy byli tacy co bywali wszędzie. Takie ówczesne "lwy salonowe"?

Jasne. Ziemiaństwo, inteligencja, cyganeria. Tych "towarzystw" zresztą było dużo i każde miało swoje ulubione lokale. Zresztą te "towarzystwa" szalenie się mieszały. Bardzo modne były śluby ziemian z gwiazdami kabaretu. Na przykład Ordonka była żoną hrabiego Tyszkiewicza. Dużo było takich małżeństw. Pan utytułowany, a żona gwiazda. Był to wręcz pożądany związek. Musi Pan zrozumieć, że te gwiazdy to były prawdziwe gwiazdy. To była ogromna, dziś nie do wyobrażenia popularność. Nie było telewizji, był teatr, film, kabaret.

Czy przed wojną używano terminu "warszawka"?

Podejrzewam, że termin wymyślił Kraków, który o Warszawie zawsze mówił z pozycji arystokraty w stosunku do nuworysza, albo kogoś kto nie wiadomo skąd się wziął.

A jaka była Pani sytuacja towarzyska?

Przed wojną żadna. Byłam żoną Jurandota, przy tym miałam nieodrażającą powierzchowność, w sumie jakoś szło.

A jak wyglądało życie towarzyskie we wczesno powojennej Warszawie?

To był piękny okres. Wszyscy się cieszyli. Przecież skończyła się wojna, skończył się koszmar. Jak ktoś szedł się bawić to nie po to by rozprawiać o komunie, ale po to żeby się cieszyć.

Gdzie się wtedy bawiono?

Warszawy w ogóle nie było. Życie przeniosło się do Łodzi i tam zaczęło kiełkować. W lipcu 1945r odbyła się premiera teatru "Syrena" w Łodzi. Pełna nazwa na afiszu brzmiała: "Warszawski teatr Syrena w Łodzi". Założenie było takie, że teatr jest warszawski i jak tylko znajdzie się w stolicy jakiś kawałek podłogi to natychmiast tam wróci.

Kiedy teatr wrócił?

Sylwester 1948 roku. Pamiętam otwarcie teatru "Syrena". To było coś pięknego. Na premierę przyszły tłumy. Jurandot kazał wpuszczać każdego. Publiczność siedziała wszędzie: na schodach, na ziemi, pod sceną. Pamiętam finał. Śpiewaliśmy piosenkę o Warszawie i ludzie zaczęli wdrapywać się na scenę. Śpiewali razem z nami, płakali.

A potem? Czy życie kawiarniane jakoś się odrodziło? Gdzie kwitło?

Tak jak świetnie pamiętam to życie przedwojenne, tak powojenne jakoś się zaciera. Może to przez wojnę. Pamiętam jak na początku lat 50-tych powstały "Szpilki", a wraz z nimi kawiarnia. Redakcja i kawiarnia mieściły się przy pl. Trzech Krzyży. Mówiono na nią kawiarnia "U Marca" - od nazwiska właściciela. Była też szalenie sympatyczna kawiarnia na ul. Filtrowej 68. Nasza ulubiona. Nazywaliśmy ją "Flirtowa".

Flirtowa?

Tam się pięknie flirtowało, jak to na Filtrowej.

Kto?

Wszyscy. Tuż obok kawiarni był dom, który władze oddały ZASP-owi. Wszystkie mieszkania były wynajęte aktorom. I oni do tej kawiarni wszyscy przychodzili i flirtowali. Po pewnym czasie człowiek się nie mógł połapać, kto z kim. Czy ona jest jeszcze żoną Wacka czy już Janka, czy Krysia ma dziecko z Tadkiem czy ze Staszkiem. Wszyscy się pomieszali. Wszystko huczało od plotek. Dlaczego on ma troje dzieci skoro dopiero się ożenił? itd. Wszyscy byli spragnieni normalności, tacy wypuszczeni na wolność, a wtedy się nieco przesadza.






WARSZAWKA!!!