Rzeczpospolita - 1998.04.01-30

 

Rzeczy śmieszne

EWA BERBERYUSZ

 

Ojciec był przedstawicielem dużych bielskich firm włókienniczych i miał w Łodzi fabrykę chustek, o matce pamięta, że była bardzo piękna, aryjka; ojciec pochodzenia żydowskiego, całkowicie zasymilowany, dom zamożny, o tradycjach pepeesowskich. Rodzina kulturalna, stąd bony i guwernantki, znajomość francuskiego i angielskiego. Jeżdżono z dziećmi do Warszawy na wystawy w Zachęcie. Oboje rodzice nie przetrwali wojny; zginęli z ręki Niemców. Moja rozmówczyni urywa: "za smutno mi o tym mówić... ". Więcej słowa "smutno" z jej ust nie u słyszę. Swoją własną lewicowość wywodzi z haseł "wolność, równość, braterstwo" - ale bez gilotyny! Bez gwałtu! "Ewko, ja bym i Hitlera nie skazała na śmierć... " Literaturę pożerała od dziecka. Dostała w skórę od taty, bo wysoko na gałęzi drzewa czytała " Króla chłopów" Kraszewskiego. Maturę zdała młodziutko, i zaraz do Liege na medycynę! Bo w Warszawie obowiązywał wtedy, szczególnie na tym fakultecie, już nie tylko "numerus clasus" dla Żydów, ale praktycznie - "numerus nullus". "To były te najgorsze czasy, wiesz, getta ławkowego, kiedy studenci Żydzi musieli podczas wykładów stać. Profesor Kotarbiński też wtedy wstawał, ale Tatarkiewicz siadał - dodaje jakby zawstydzona. - Jednak ja ówczesny polski antysemityzm usprawiedliwiam biedą" - podsumuje szybko.

Nie ma w niej potępienia, goryczy, zawziętości, o czymkolwiek by mówiła. Niedomagania wieku znosi lekko, i pewnie dlatego wydaje się być młoda; gdy patrzę na jej mimiczną twarz, łatwo sobie wyobrażam, jak wyglądała, gdy była dziewczynką. W strasznych czasach stalinizmu zdobyła i utrzymała prawie do końca PRL-u pozycję, nie stawszy się ani na moment "ciotką rewolucji". Przypadek, charakter czy odruch obronny? Objaśnia, że " cioty rewolucji" to pokolenie ciut starsze, komunistki przedwojenne, bojówkarki, które po zdobyciu władzy skamieniały, przetopiły kobiecość w doktrynę, gubiąc wdzięk i litość.

Churchill nas sprzedał

Po słynnym przemówieniu Becka wiosną '39, kiedy naród zadrżał, bo zostały starte wszelkie nadzieje, że wojny można uniknąć, wraca czym prędzej z Francji do rodziców do kraju. "Nie, nie mieliśmy jeszcze wtedy wizji totalnej zagłady - kto miał? " Zresztą, obojgu, z Zygmuntem Szymańskim, za którego wychodzi za mąż i zaraz rodzi córeczkę, tak bardzo obce jest poczucie żydostwa, że się nie ukrywają. Po powstaniu warszawskim los rzuca ich na wieś między Żyrardów a Grodzisk Mazowiecki ("wiesz, tamci chłopi chętnie ukrywali Żydów, tam by się nie stało to, co z ojcem Grynberga... "). Zarabia na życie, smażąc pączki na "kozie", która grzała nierówno, więc pączki wychodziły nieforemne. Gdy stawała z nimi na targu, podchodził chłopak i wskazując palcem, szydził: "ten opadł, ten opadł... ". "Więc pamiętam, nazwałam te swoje wypieki opatami i prałatami".

- Po jakiej stronie chciałabyś widzieć Polskę po wojnie, po zachodniej, czy po wschodniej? - Po zachodniej, oczywiście. Moja lewicowość była z gruntu pepeesowska, antykomunistyczna. Miałam żal do Churchilla, że nas sprzedał Stalinowi. Bałam się Stalina, i wstydziłam się tego uczucia. Gdy po wojnie wygłosił to swoje słynne przemówienie i wszyscy klaskali, po cichu sobie mówiłam, że go nienawidzę. Bałam się Rosji. A potem starałam się ją pokochać. Ewko, nigdy, nigdy mi się to naprawdę nie udało...

- A le jednak wtedy zrobiłaś karierę. Jak cię pierwszy raz zobaczyłam na korytarzu w niebieskiej jedwabnej sukience, rozbawioną, otoczoną ludźmi, pomyślałam "oto królowa życia". Młoda, a już tak wysoko. Nie dochowałaś wiary PPS-owi. Pużak gnił w więzieniu, Ciołkoszowie nędzowali na emigracji. A dla ciebie pokój pojałtański okazał się wielką szansą.

Doberman

- Wielką szansą okazał się dla mnie Jerzy Borejsza. Był dla mnie człowiekiem opatrznościowym. Gdy po powstaniu mieszkała na tej wsi pod Żyrardowem, zgłosiła się do niej Franka Janiszewska (której męża potem zgnoili w stalinowskim więzieniu) z prośbą o wynajęcie mieszkania w pobliżu, dla żony dostojnika "stamtąd", czyli z prawej strony Bugu. Chodziło o Ewę Borejszynę z małym Jurkiem. Tak się to zaczęło.

Borejsza, zaraz po wyzwoleniu, stworzył koncern wydawniczy na niebywałą skalę. Kiedy przyjechał po rodzinę na wieś, Szymańscy tym samym samochodem zabrali się z nimi. Rozmach Borejszy zarażał i dawał poczucie robienia czegoś najważniejszego. Najpierw działali w Łodzi, Piotrkowska 86, a po roku przenieśli się do Warszawy, na Wiejską. Dom na Frascatti budowali sami. Początkowo były tam tylko dwa mieszkania - Borejszów i Szymańskich. Bo oboje z Zygmuntem natychmiast związali się z "Czytelnikiem", tak nazywało się królestwo Borejszy.

Ona na półwiecze stała się duszą wydawnictw. Nie było pisarza, który by nie znał jej nazwiska i osoby. Brylowała w świecie literackim, pełna wdzięku, wesołości i dowcipu, cech rzadkich w owe czasy. Tłumaczy, że stało się tak dlatego, iż uznała jako zasadę to, co Borejsza kiedyś powiedział, że nikt nie pamięta nazwiska ministra żeglugi, u którego pracował Maupassant, a Maupassanta - wszyscy. " Mam służyć pisarzom - tak o sobie pomyślałam i słowa dotrzymałam. " Borejsza, którego stała się prawą ręką, umożliwiał jej tę służbę. Był człowiekiem niepospolitej energii, miał plany ogromnej ekspansji. Gdy pojechał do Stanów, śmiano się, że chce przyłączyć Amerykę do "Czytelnika", co przy jego impecie nie wydawało się wcale nierealne.

- No dobrze, ale jak radziłaś sobie z tym, co działo się naokoło? Z "zaplutymi karłami reakcji", ze zbrodniczymi procesami akowców, ze skrytobójcami ludzi Mikołajczyka, którzy ginęli bez wieści, z głosem Wandy Odolskiej w eterze, słowem, z tym wszystkim, wobec czego, jak powiedział Michnik, Marzec i jego własne więzienia były bułką z masłem i z kawiorem?

Tłumaczy mi, że "Czytelnik" stał się enklawą, który ją i czytelnikowców od tego wszystkiego chronił, i jakby okokonił. W "Czytelniku" wolano myśleć, że pisarze są ważniejsi niż urzędnicy. "Wtedy były takie kotły po domach, wiesz? Wpadł w taki kocioł Marek Rudnicki, nasz grafik, a Borejsza, którego nazywaliśmy dobermanem, bo miał na biurku bezpośredni telefon do Bermana, zainterweniował, i go wyciągnął".

Borejsza umiał się bić o swoich ludzi i o literaturę. Na przykład, wywalczył, już na najwyższym szczeblu, fragment z "Dziadów": "straszna jest wolność z ręki Moskwicina" w zbiorowym wydaniu dzieł Mickiewicza. Poszedł tekst integralny, ale ile zabiegów musiał wykonać! Nie wszystko się udawało. UNRRA przysłała tłumaczenia najlepszych współczesnych pisarzy amerykańskich, Hemingwaya, Saroyana, Steinbecka, Caldwella za darmo do wydania. Nie było z gody. Konfiskata. Mogli wydać tylko komunistę Howarda Fasta. Według Szymańskiej, która instynktownie miarę wydarzeń w kraju zamyka w zawodzie wydawcy, prawdziwy stalinizm obejmował lata 1948-52. Odbyło się najpierw słynne plenum o odchyleniu prawicowym, odbyło się "zlanie" partii, i PPR z PPS-em utworzyły PZPR, Borejsza najpierw dostał kopniaka w górę, bo wzięto go do KC, potem popadł w niełaskę i niedługo zmarł po wypadku samochodowym, mocno podejrzanym. Po Kongresie Pokoju, kiedy Fadiejew zaatakował T. S. Eliota jako psa imperializmu i cała delegacja angielska demonstracyjnie opuściła zjazd, wiedziała, że idą złe czasy.

Homo ludens nie wie o łagrach

Punktem zwrotnym stało się dla niej przyznanie dorocznej literackiej nagrody za książkę-reportaż Mirosława Kowalewskiego pt. "Kampania znaczy walka" (chodziło o kampanię cukrowniczą) . U klękła wtedy przed Borejszą, błagając, żeby to zmienił. Żeby, jeżeli już nie chcą nagrodzić "Kwatów polskich", dali nagrodę Tuwimowi za przekład "Oniegina". Nie zgodził się, był już bezzębny. Wówczas zorientowała się, że nic tu po niej i dołączyła do męża do Berlina, który pracował tam w Misji Wojskowej. Na prawie dwa lata została attaché kulturalnym u Izydorczyka. Pamięta, że kiedy czekała na niego w sekretariacie ambasady, weszła kobieta, nakręciła numer telefonu i powiedziała: "Tu Namiot, czy jest towarzysz Szałas? " Była pewna, że znalazła się w środku siatki szpiegowskiej, tymczasem były to autentyczne nazwiska. "Wiesz, należę do ludzi, których trzymają się zżycia tylko rzeczy śmieszne; jestem z gatunku homo ludens, nic na to nie poradzę. Kiedy opowiadałam przyjaciółce o okupacji, która wtedy była w Ameryce, przerwała mi i spytała: "No dobrze, ale czy nic nieśmiesznego wtedy się nie działo? ".

W Berlinie zaprzyjaźniła się z Brechtem i Heleną Weigel, i po raz pierwszy, "Ewko, nie uwierzysz, dowiedziałam się o sowieckich łagrach. Ludzie to taili". Jakoś w tym czasie robi romanistykę u prof. Bramhera w Warszawie. Opis egzaminu magisterskiego kończy anegdotką o tyleż nieśmiałym, co pięknym, starożytniku, profesorze Kumanieckim (rzeczywiście, i ja pamiętam jego urodę) , który wszedłszy na jej egzamin, nie usiadł, ale trzymał się nieśmiało koło drzwi. Rozpogodził się dopiero, gdy usłyszał, że wiedziała wszystko o wieczorach u Goncourtów ("Poza tym, ja mu już wtedy wydałam Tucydydesa, a potem stał się teściem mojej córki". )

- Irena, rozumiem, że jesteś "homo ludens", ale czy dla ciebie wszystko musi się kończyć happy endem? Zazębiłyśmy się wtedy na uniwersytecie i nie wierzę, żebyś nie z dawała sobie sprawy, jakie były to czasy. Mnie ratowała wykryta otwarta gruźlica, ale pamiętam koleżankę potępiającą publicznie ojca siedzącego w więzieniu. Namówiła ją do tego przyjaciółka-aktywistka, dla jej dobra. Studenci-aktywiści sadzali w ławkach starych profesorów, sami stawali na katedrze i wygarniali im, jacy to są burżuje. Nazywało się to narady produkcyjne, nie pamiętasz? Zetempowcy szantażowali profesorów na egzaminach, mówiąc, że podjęli zobowiązanie, iż dostaną piątkę. I niektórzy im tę piątkę stawiali ze strachu. Ale prof. Rysiewicz, językoznawca, gdy mu kazano wykładać według broszurki Stalina, utopił się w Wiśle.

- Wiem, wiem, Ajdukiewicza wyrzucono haniebnie, Borowy przestał wykładać - "homo ludens" milknie.

Feudał starczył na krótko

Uważa, że zawód wydawcy jest przez to cudowny, bo daje przyjaźnie z pisarzami. A nie ma nic piękniejszego wżyciu. Jej ewolucja światopoglądowa przebiegała dokładnie tak, jak największej jej przyjaźni spośród pisarzy, Jerzego Andrzejewskiego. Dlaczego Andrzejewski? Najpierw przylgnęła do niego całkiem zwyczajnie, ich rodziny sąsiadowały ze sobą w pokojach w "Bristolu", gdzie dostali prowizoryczne locum. Odwiedzali się rodzinami, przyjaźń rodzinna przetrwała zresztą do końca. Ale ona i Jerzy to była specjalna sprawa. Mówił jej o sobie wszystko. Zaczynali o wpół do dziesiątej rano przez telefon; rytuał, który nie zmienił się do jego śmierci. Pamięta radość, jaką odczuła, kiedy Jerzy na nowo odkrył dla siebie Balzaka, gdy ona go wznowiła. Godzinami dyskutowali o bohaterach książkowych, padały nazwiska, które zapewne wprawiały w osłupienie podsłuch, bo telefon Jerzego był już wtedy na podsłuchu. Z Jerzym nie chciała robić tylko jednej rzeczy - grać w karty. Nie odróżniał asa od damy i uważając, że brydż jest grą losową, zamykał oczy i rzucał kartę na ślepo. Dwóch takich przyjaciół miała, którzy traktowali brydż jako grę losową - Janka Kotta i Jerzego Andrzejewskiego.

Jednakże, zaraz po wojnie, Jerzy, jak wielu, czuł się całkowicie zagubiony. Wtedy zamarzył, żeby znaleźć sobie feudała - tak to nazwał; tym feudałem stała się partia. Irena chciała zwalczać swoje wątpliwości i też pragnęła być wierna partii. Jerzy bardzo się bał, że nie dość jest wierny. Świadczy o tym jego zachowanie na własnym jubileuszu. Gdy przemawiał, kątem oka dojrzał, że Janka Broniewska szepcze coś Pawłowi Hoffmanowi; przeraził się, że przeciwko niemu. Zemdlał. To był przełom.

Pisząc satyryczny "Lament papierowej głowy", a wkrótce potem, "Złotego lisa", gdzie fantazja odgrywa znacznie większą rolę niż socrealizm - rozstawał się ze swoim feudałem. Gusty Szymańskiej też zdecydowanie odsunęły się od literatury ówcześnie lansowanej. Zresztą, chowana na dobrej literaturze, zawsze chciała ją wydawać, a co ważniejsze, nie bała się proponować. Gra toczyła się z cenzurą. Sytuacja nie polegała na konflikcie wydawcy z autorem, ale na walce z Mysią. "Kłóciłam się, nie było tak, żebym nie skakała do oczu". Wydała Gołubiewowi "Bolesława Chrobrego"; udało jej się wydać Jasienicę w złym okresie; Antoniego (Słonimski - przyp. EB) wydała prawie wszystko. Gdyby Herbert się zgłosił, też by próbowała go wydać, ale on kontestował. W "Przypadkach człowieka myślącego" Dąbrowskiej wywalczyła 243 poprawki z cenzurą; wyklętemu Stawarowi powierzyła tłumaczenie "Wojny i pokoju" - pod pseudonimem, oczywiście.

"Sława i chwała" Iwaszkiewicza nie wychodziła długo, bo cenzor uparł się, że Dowborczyk nie może podawać ręki białemu Rosjaninowi nad trupem bolszewika. Iwaszkiewicz napisał list-laurkę do Bieruta po to, żeby wydrukować "Ciemne ścieżki" i sonety. Był to powszechny sposób uzyskiwania czegoś za coś. "Nie rozumiesz? !"

Również późno, ale wydano, "Polską jesień" Jana Józefa Szczepańskiego o wojnie 1939 roku. Grubo za późno, ale wpierw trzeba było wydać " Wrzesień" Putramenta i Żukrowskiego jako, jakbyśmy dziś powiedzieli, poprawnych politycznie. Późno wyszły też "Rojsty" Konwickiego, bo o partyzantce wileńskiej oraz najwybitniejsza książka Juliana Stryjkowskiego "Głosy w ciemności". Późno, bo o Żydach. Na słowo Żyd był zakaz. Tabu.

"Żyd określa świadomość"

- Tak, to dziwne, ale ludzie to słowo omijali w potocznej mowie - mówię. - Gdy zdarzyło mi się wypowiedzieć słowo "Żyd", to się zaraz gryzłam w język, niezależnie od kontekstu. Brzmiało albo jak świętość, albo jak przekleństwo. Dzieci tego słowa w ogóle nie znały. Gdy Gomułka rozkrzyczał się w Marcu w telewizorze o Żydach, moi synowie spytali, co za Żydzi, jacy Żydzi, gdzie oni są...

- To prawda, ale jednak w 1968 Maciej Słomczyński pozwolił sobie na powiedzenie "Żyd określa świadomość". Powiedział to publicznie w Zakopanem Bryllowi. Miał odwagę. Tak się złożyło, że głównych marcowych wypadków nie przeżyła w Polsce. Wypłynęła "Batorym" do Nowego Jorku na zaproszenie wydawnictwa Doubleday. Przedstawicielka tej firmy była na Targach Książki w Warszawie i w czasie rozmowy spytała Szymańską o jej stosunek do USA. Odpowiedziała, że w USA nie wierzy, bo ich nie widziała, a jako empiryczka wierzy tylko w to, co zobaczy. Skutek był taki, że otrzymała owo zaproszenie. Wiózł ją do Gdyni drugi mąż, Ryszard Matuszewski, z córką. Wszyscy troje wówczas podejrzani: mąż literat, córka studentka, a ona z paszportem do Stanów. Zatrzymano ich na gdyńskiej komendzie. Siedząc na korytarzu w oczekiwaniu na decyzję, wysłuchała przez szczekaczkę całego przemówienia Gomułki. Ledwo zdążyła na statek. Potem, w Nowym Jorku, obie z Osiecką biegały na Time Square, żeby kupować te świńskie krajowe gazety; można było dostać kolorowe: "Panoramę Północy" i "Panoramę Śląską".

- Nie przyszło ci do głowy, żeby już tam zostać? - Przenigdy. Jestem typem a emigracyjnym; nie opuściłabym kraju, a zwłaszcza w tych warunkach. W USA stale pytano mnie, kto w Polsce jest Żydem; czy ten Żyd, czy ten Żyd. Nie umiałam odpowiedzieć. Ewko, uwierz, mnie to nigdy nie obchodziło.

Ten luz

Irena Szymańska twierdzi, że najlepszym jej okresem jako wydawcy był nie początkowy "Czytelnik", do którego na koniec i tak wróciła, ale PIW, ponieważ kierowanie nim przypadło na lata odwilży. Mogła zaszaleć. Udało się wydać " Ferdydurke"; udało się po zabiegach (i to za nic nie warte złotówki) wydać "Dżumę" Camusa, który po wypadkach węgierskich odciął się od komunistów i nie chciał wychodzić w tej samej serii, co Aragon. Udało się wydać, też za złotówki, cztery książki Agaty Christie, odwołując się w liście, prawda, że dość małodusznie, do zasług polskich lotników w Bitwie o Anglię. Christie przetarła drogę kryminałom w Polsce i późniejszej popularnej Serii z Jamnikiem. Późniejsza "Czytelnikowska" seria Nike też była wykorzystaniem sprzyjającej passy. Pomyślana jako seria książek współczesnych, ale takich, które wejdą do literatury i staną się klasykami. Sprawdziło się. Wielka to frajda dla wydawcy.

Nie było tak, że gra z cenzurą zakończyła się. Towarzyszyła jej w całym życiu zawodowym, od początku do końca, ale strach i język już były inne. Pojawił się luz, może nie jeszcze jako słowo, ale jako zachowanie. Gdy, na przykład takiej Zatorskiej (koleżance Szymańskiej po fachu, typowej ciotce rewolucji) przytrafiło się po śmierci Stalina napisać w pośpiechu "Sralin", sama Zatorska wyznała przyjaciółce, że gdyby zrobił to ktokolwiek inny, uznałaby to jako sabotaż i wyciągnęła odpowiednie konsekwencje; prokuratorskie, w domyśle. Za odwilży już by tak nie było.

Szymańska mówi, że gdy w gotowej książce wykryto, iż Marks był nie tytanem, ale tyranem pracy, wszyscy, którzy razem z nią poprawiali literówkę, choć przez dwa miesiące zmywali tusz z palców, robili to już na luzie. Co tu gadać, gra z cenzurą przydawała pieprzu życiu. Niech sobie wszyscy zainteresowani przypomną, jak było zabawnie!

Szymańszczyzna

Szymańska opowiada, że musiała użyć protekcji Cyrankiewicza, żeby Kant mógł się urodzić w Królewcu, a nie w Kaliningradzie. A jak zaczęli wydawać egzystencjalistów, to dopiero było! Cenzura zakwestionowała obyczajowość. Wypadło całe bogactwo słowne Francuzów na określenie stosunku płciowego. Zgodzono się jedynie - co może świadczyć o mentalności! - na słowo "pieprzyć". Dzwoniła do drukarni i z tekstem w ręku, strona po stronie, polecała skreślać to, co było, i zastępować inkryminowane passusy słowem "pieprzyć". "Pieprzyć, pieprzyć, pieprzyć", krzyczała w słuchawkę. Wesołość była powszechna.

Szczęście sprzyjało jej przy feralnym "Ars amatoria" Owidiusza w tłumaczeniu Ejsmonda. Wyszedł pięknie w miękkiej płóciennej okładce (wprowadzali wtedy takie) w dwudziestotysięcznym nakładzie. Nie było wtedy cenzury prewencyjnej i Ejsmond pozwolił sobie na pewne satyryczne zdanie, że po polach krążyli ludzie okrutni i dzicy, po prostu, bolszewicy, coś tak. Potworna awantura, nakład zatrzymany, premie cofnięte, rozpacz. Ale traf chciał, że urodziny Broniewskiego, które wtedy przypadały, urządzono mu w KC. Szymańska siedziała koło Adama Rapackiego, mając naprzeciwko Jurka Morawskiego, odpowiedzialnego wówczas za sprawy kultury. Zwierza się sąsiadowi, że ma w głowie tylko jedno, konfiskatę Owidiusza, i o niczym innym nie może ani myśleć, ani mówić. Adam zareagował natychmiast, zwracając się przez stół do Morawskiego: "słuchaj, skandal, Irenie skonfiskowali Owidiusza". Morawski, niewiele myśląc, każe książkę przywrócić. Natychmiast skierowała nakład do sprzedaży.

- Czy masz wyrzuty sumienia, że byłaś komunistką? - Miałam wtedy, kiedy nie pozwolili mi wystąpić z partii. - Kto? - Moi przyjaciele, grupa "Europy". Jak im cofnięto wydanie pierwszego, już gotowego, numeru, Paweł Hertz, Henryk Krzeczkowski, Jerzy Andrzejewski oddali legitymacje. Chciałam zrobić to samo, ale mnie powstrzymali: "Ty jesteś naszą kasą", to znaczy, mam siedzieć na miejscu i pilnować, żeby ich wydawano. Werfel powiedział na zebraniu w KC, że szymańszczyzna szkodzi partii, a na to Gucio Gottesman, że werflizm bardziej...

- Mówisz o solidarności grupowej, a ja pytam o twój światopogląd. - Światopogląd dawno wyparował. Prehistoria.

Różański demokrata

Szymańską wyrzucono (tak to określa) z PIW-u za grupę "Europy". Ale cóż to było za wyrzucenie: przeszła do "Czytelnika" na zastępcę naczelnego od literatury obcej. Oboje z prezesem, Ludwikiem Kasińskim, dobrze się z tego uśmieli; "nadal zajmowałam się tym, czym chciałam". Miała zresztą mnóstwo propozycji. Od Janka Brzechwy do ZAIKS-u, który tworzył tam wydział autorski, od Gucia Gottesmana, który tworzył " Przegląd Kulturalny". Nie było źle.

Źle było wtedy, kiedy na naczelnego do PIW-u przyszedł Różański, nie ufała mu za grosz. Znała go już wcześniej, jako brata Borejszy, spotykała go u niego, na Frascatti. Próbował inspirować pisarzy. Putrament z jego inspiracji napisał "Rozstaje". Również Andrzejewski dał mu się trochę uwieść, bo uwierzył, że skoro męczył ludzi, zna duszę ludzką. Dlatego z nim rozmawiał, w Zakopanem, na przykład...

Ogół pisarzy był jednak całkowicie spłoszony obecnością Różańskiego w wydawnictwie. Pytano z wisielczym humorem, ile można dostać za arkusz prozy? Dwadzieścia pięć czy piętnaście lat? Bało się też podległe mu kierownictwo. Nie bała się natomiast cała rzesza szarych redaktorów na marniutkich pensyjkach. PIW, jak każde biuro, był za komuny sztucznie personalnie rozdęty; było nas wielu, ale tylko niewielu się liczyło. Jak wszędzie. Tymczasem Różański załatwiał szarakom (tym, którzy mieli odwagę się zgłosić) , a to mieszkanie, a to ulokowanie dziecka na studiach...

Moje losy dwa razy zazębiły się z losami Ireny Szymańskiej. Raz na uniwersytecie, kiedyśmy nie wiedziały o swoim istnieniu, i drugi raz w PIW-ie. Pracowałyśmy tam prawie równo tę samą liczbę lat, ale, o ile mnie pamięć nie myli, Irena nie zamieniła ze mną ani jednego słowa.






WARSZAWKA!!!