"Fantastyka" - styczeń 1986 r.
Włodzimierz Różycki
Weekend w mieście
Skończywszy definitywnie z wałęsającymi się tu i ówdzie resztkami snu, John McHmm, Badacz Niezłomny i Znawca Ścieków Prostych, zaczął odmykać lewe oko. Operacja wymagała zachodu; powieka sklejona łzoodporną maścią nasenną długo nie chciała puścić. Dopiero po trzech targnięciach, pięciu okrzykach bólu i jednorazowym - za to głębokim - wbiciu paznokci w twarz, dzieło było dokonane. Zakrywając dłonią nagusieńką źrenicę John McHmm sięgnął po Dezodorant Poprawiający Punkt Widzenia i spryskał nim obficie swój organ wzroku. Teraz można już było wpuścić pierwsze kwanty światła w głąb oka, nie ryzykując przy tym pomieszania zmysłów. Badacz odetchnął: świat w dalszym ciągu istniał. Wczesne promienie słońca przebijały się przez warstwę wielkomiejskich dymów, wpadały do wnętrza domostwa i rzucały rozkoszne błyski na pancerzach robotów i robótek.
Przyszła teraz kolej na prawe oko; słabiej przyprawione przed zaśnięciem, otworzyło się samo. Można już było dokonać pierwszej weryfikacji danych. Relacja prawego oka wykazała dużą zbieżność z relacją lewego oka. Nie ulegało wątpliwości: w ciągu nocy nie nastąpiła ostateczna katastrofa; niewykluczone, że dzisiaj świat miał się tylko trochę gorzej aniżeli wczoraj.
Należało uzupełnić posiadane informacje. Znawca uznał, że najrozsądniejszym posunięciem będzie zawezwanie służącego.
- Plexi!
- Słucham, sir? - pojawił się jak spod ziemi Plexiglas; do podstawowych obowiązków służącego Plexiglasa należało pojawianie się jak spod ziemi.
- Żyjemy, Plexi? Jak sądzisz? - wyszeptał ostrożnie Znawca.
- Ośmielam się zauważyć, że raczej tak, sir - powiedział Plexiglas beznamiętnym głosem służącego o wysokim stopniu fachowości.
- Hm, to dobrze - John McHmm zamyślił się na jakieś czternaście sekund. - Zaraz, a jakiż mamy dziś dzień?
- Sobota, sir.
- Aha, a godzina? Dobra jakaś?
- Dziesiąta czterdzieści siedem i szesnaście sekund. Jedna z lepszych, sir.
- Tak... Moment, a który to mamy wiek?
- O ile mnie pamięć nie myli - dwudziesty drugi, sir.
- A, racja... Plexi, czytałeś poranną prasę?
- Oczywiście, sir, to wchodzi w zakres moich podstawowych obowiązków służbowych.
- I co, są jakieś widoki na dwudziesty trzeci?
- Nikłe, sir. Prawie żadnych. Wszelakoż...
- Ale te dwadzieścia dwa to chociaż pewne? Nikt nam ich nie odbierze?
Znawca skrzywił się płaczliwie.
- Absolutnie pewne, sir. Mamy to już w kieszeni.
- Cóż, dobre i to... Dziękuję, Plexi, możesz odejść.
Plexiglas momentalnie zniknął, przystępując do wypełniania pomniejszych obowiązków służbowych, nasz Badacz zaś, zadumany, jął dłubać palcem w nosie. Naraz aż podskoczył na łożu, zaprzestał dłubania, natomiast palnął się w czoło.
- Plexi! - wrzasnął ze wzmożoną energią.
- Słucham, sir.
- Czyżbyśmy mieli pogodę? - zapytał Znawca z drżącą nadzieją w sercu.
- Zdaje mi się, o ile to nie jest halucynacja albo narkotyk, że świeci Słońce.
- Istotnie, sir. Słońce uparło się świecić od samego rana. Jest wprost ostentacyjnie dobra pogoda.
- A... a po południu? Są szansę?
- Niestety, sir. Na godzinę szesnastą piętnaście zaplanowano rozwój chmur kłębiastych kulminujący około osiemnastej trzydzieści trzy w postaci deszczu nabierającego w okolicach dziewiętnastej dwadzieścia osiem cech ulewy i zanikającego dopiero po dwudziestej pierwszej osiemnaście.
- O?! Dlaczegoż to?! Przecież sobota!
- Właśnie dlatego, sir. Dzisiaj wieczorem odbędzie się mecz naszej narodowej jedenastki z reprezentacją Górnej Wolty. Jak donosi "Kwartalnik Pogodnego Meteorologa", ostatni opad deszczu na terytorium tegoż kraju zarejestrowano trzy lata, jedenaście miesięcy i osiem dni temu. Zupełny zanik trawy na tamtejszych boiskach nastąpił już w trzy miesiące po tej dacie. Po następnym roku pojęcie "śliskiej trawy" zostało wycofane z języka urzędowego Górnowolcian. W obliczu tych faktów grupa kibiców z Liverpoolu zapowiedziała ostrzał budynków Ministerstwa Pogody i Zawieruch z broni ciężkiej w przypadku niezrealizowania ich żądań.
- Coś podobnego! I co na to rząd?
- Sir, naczelnym hasłem Rządu Jej Królewskiej Mości pozostaje wciąż troska o dobro obywateli, czyli - zdaniem frakcji opozycyjnej w parlamencie
- zapewnienie bezpieczeństwa wyłącznie własnemu personelowi. Zważywszy na kruchość murów ministerialnych... Deszcz jest nie do uniknięcia, sir.- Fatalnie, to mi zupełnie psuje układ wieczoru - zgorszył się nasz Badacz.
- Plexi, przygotujesz mi petardę.- Sir, pozwolę sobie zauważyć...
- Nie za mocną, ale trochę dymu musi być.
- Pozwolę sobie zauważyć, sir, że kwartał ulic okalających Ministerstwo Pogody i Zawieruch został pokryty zasiekami z drutu kolczastego pod napięciem czterech tysięcy dwustu wolt, sięgającymi czwartego piętra. Ponadto Ministerstwo dysponuje baterią obronnych działek laserowych kaliber czterdzieści dwa. O ile mi wiadomo, jest to zupełnie przyzwoity kaliber, sir.
- No, a ci tam, z Liverpoolu?
- Oni, sir, jako grupa zrzeszająca więcej niż pięćdziesiąt trzy tysiące dusz, zyskali prawo zakupu rakiet dziewiętnastej generacji klasy ziemia-rząd. Oprócz tego dysponują funduszami na opłacanie posady balistyka.
- Hm, to jest pewien argument.
- Zupełnie wystarczający, sir.
- No, ale co ze mną? Nie ma żadnego sposobu, żeby nie padało?
- Siła wyższa, sir.
Zaległa cisza. Oblicze Johna McHmm zaczęło wykazywać oznaki niepokojącej ponurości. Przyczyna leżała w nieprzebytych ostępach i zakamarkach ducha Znawcy; zwornikiem między nimi a stanem pogody mogła okazać się tylko natrętna myśl krążąca wokół pewnej osoby, noszącej niewinne imię Maurycja. Ta właśnie osoba zawarła swego czasu z naszym bohaterem kontrakt na wspólne sobotnio-wieczorne wypicie butelki Burgunda rocznik 2054 w zaciszu domowym Badacza Niezłomnego, połączone z wysłuchaniem sarabandy z trzeciej suity orkiestrowej Jana Sebastiana Bacha i partią kręgli. Wszelakoż wstępnym warunkiem realizowalności umowy miała być nienaganna, nie budząca żadnych podejrzeń pogoda. Znawcy już wtedy wydało się to podejrzane
- teraz uprzytomnił sobie nagle ze zgrozą, iż Maurycja jest gorącą zwolenniczką piłkarstwa stosowanego, a ostatnio bawiła w niebezpiecznej bliskości Leverpoolu.Sprawa zaczynała wyglądać zgoła nieprzyjemnie. Nasz badacz, acz z bólem serca, postanowił wyświetlić ją do końca.
- Plexi!
- Słucham, sir - Plexiglas, mimo iż zajęty rozsupływaniem splecionych w ciągu nocy par robocich, pojawił się - rzecz prosta - jak spod ziemi.
- Powiedz, Plexi... Ale mów szczerze, ja potrafię wiele znieść, wiesz o tym... więc... Kiedy ogłoszono dokładny termin meczu?
- Sir, w drodze wyjątku rząd zdecydował się na wcześniejsze opublikowanie danych, choć normalna procedura wynosi w tym przypadku dwanaście i pół godziny przed pierwszym gwizdkiem. Jednocześnie zresztą uchwalono apel do narodu o ...
- Ale...
- Dwadzieścia cztery godziny, sir.
- Naprawdę?! - wykrzyknął John McHmm. - Dziękuję, Plexi, bardzo sympatyczna wiadomość.
- Istotnie, sir - zgodził się służący. - Bardzo dobrze świadczy o odwadze i determinacji naszych przywódców.
Wrodzona radość życia znowu zagościła w sercu Znawcy Ścieków Prostych. Maurycja stawiając warunek pogodowy nie mogła wiedzieć o rychłym wydarzeniu piłkarskim - nie kierowała nią zatem zimna i podstępna kalkulacja, a co najwyżej dbałość o stan fryzury. Wprawdzie dzisiejszy program wieczoru diabli wzięli, nie musiało to jednak oznaczać przekreślenia wszelkich perspektyw na przyszłość. Zainteresowanie, jakie okazywała problemom ścieków prostych, stanowić mogło nie najgorszy prognostyk.
Uspokoiwszy się, nasz Badacz natknął się na kolejny problem: jak spędzić weekend w sposób miły i interesujący, a jednocześnie gwarantujący możliwie dużą przeżywalność. Czoło Znawcy pokryło się pajęczą siecią zmarszczek. Niewątpliwie największe szansę zachowania życia zapewniałoby nieruszanie się z domu. Dobre efekty dawało też obsadzenie kluczowych pozycji, takich jak drzwi wejściowe, schody, czy załomy korytarzy, brygadą robotów ochronnych (kaliber 8, samopowrotne, samowyładowcze, wyposażone w system wczesnego ostrzegania CZUWAKS - głosiła instrukcja obsługi). Wszelako ciągle młoda i ciekawa nowych wrażeń natura Johna McHmm protestowała przeciwko takiemu rozwiązaniu. Cóż wobec tego należało czynić? Może więc spędzić wesoło czas w gronie żyjących przyjaciół? Ba! Niedługo nadciągnie dziesiąta rocznica poświęcenia się naszego bohatera pasji naukowej - z jakże wybornymi zresztą skutkami. Stosując procedurę Badacza Niezłomnego w zakresie ścieków prostych w krótkim czasie osiągnął dwa kolejne szczeble kariery naukowej - stopień Poznawcy, potem Znawcy, a teraz był na najlepszej drodze do uzyskania najwyższego tytułu Wyznawcy. Dawne przyjaźnie siłą rzeczy poszły w kąt i w tej chwili doprawdy nie wiedział, kogo mógł jeszcze szukać, a kogo już nie.
Trzeba było spróbować. Znawca kiwnął palcem na telefon, a gdy ten przyczłapał znużony - od dawna domagał się wymiany, renty, dodatku za wysługę lat etc. - rozkazał mu wybieranie numerów. Telefon, stary złośliwiec, wybrał najpierw numer okręgowego prosektorium, dopiero odpowiednio skarcony przyrzekł poprawę i stękając z wysiłku, jął wydobywać z pamięci pogmatwane połączenia. Kilka pierwszych nie dało spodziewanego efektu; na ekranie - miast adresatów - pokazywały się w formie przypisów uzupełniających adresy okolicznych cmentarzy bądź punktów kremacyjnych. Przy połączeniu z siedzibą Dona Grizzli Znawca ożywił się - widział bowiem Dona przemykającego okopami Piccadilly Circus nie dalej jak przed rokiem. Niestety, ujrzał na ekranie stroskaną twarz automatycznej rozmównicy, która oznajmiła, że Don nie może podejść do aparatu z przyczyn natury obiektywnej.
- Co to za przyczyny? Czy... - tu nasz bohater wykonał szybki gest zamykania powiek dwoma palcami.
- Niezupełnie, proszę pana człowieka. Don był bardzo ostrożny, nikomu nie wchodził w drogę. Ale gdy stracił swoje motyle... - rozmównica załkała. - Nie, to było straszne!...
- Proszę się uspokoić i obniżyć sobie napięcie. Co się stało?
- Rzecz w tym, że mieliśmy po obu stronach krewkich sąsiadów, którzy nie mogli się znieść. A że nie potrafili należycie obchodzić się z bronią... No i od bazooki poszło nam piętro, a tam Don miał kolekcję motyli - piękną, tysiąc sztuk. Don tego nie zniósł i zaprotestował.
- Jak?
- Ogólnie. Przeciwko czasom, w których przyszło mu żyć.
- I co, dlatego nie może podejść?
- Tak. Ponieważ zaprotestował czynnie.
- Do jakiego stopnia... czynnie? - Znawca przełknął ślinę.
- Przeszedł w stan kontemplacji wewnątrzustrojowej z redukcją procesów wegetatywnych i obniżeniem ciepłoty ciała do...
- Ach, słyszałem coś o tym... Jakaś nowa moda?
- Niestety, to właśnie to, panie człowieku. Otorbizm - zespół katatonii z postępującą mumifikacją.
- I długo zamierza tak protestować?
- To właśnie jest najgorsze!... Pamiętam jego ostatnie słowa, gdy już zaczął zamykać się w sobie. Powiedział do mnie: "Słuchaj, a potem powtórz wszystkim: ile motyli - tyle lat!". A ja go przecież skrycie kochałam!... - rozmównica zaniosła się szlochem. - To okropne!... Zostało mi tylko sześćdziesiąt lat do kapitalnego remontu! A co potem?!...
- No cóż, dziękuję. A proszę nie zapominać o napięciu.
Gdy ekran telefonu zszarzał, Znawca zamyślił się ponuro, bębniąc palcami po swym naręcznym komputerze i wystukując na nim machinalnie układ ideograficzny głównego ścieku burzowego Mexico City, czego nawet nie zauważył. Czy to możliwe, aby, chodząc przez ostatnie lata rozlicznymi ściekami i rzadko z nich wyściubiając nosa, przeżył niechcący wszystkich swych dawnych kompanów i biesiadników?
Na to w istocie wyglądało. Należało zatem pomyśleć o samotnym spędzeniu wieczoru. Badacz mruknął do telefonu, aby ten dał sobie spokój, ale telefon, głuchy ze starości, wybrał następne połączenie. Nasz bohater, nie wierząc własnym uszom, nastawił regulator na pełną głośność - doleciało go bowiem przeciągłe, dramatyczne chrapanie, które od razu przypomniało mu czasy studenckie, a w szczególności wykłady z filozofii ostatecznej. W rzeczy samej - na ekranie pojawiła się głowa starego druha Toma Wake'a, który spał w najlepsze. Wnet też ozwał się delikatny głos tamtego telefonu, pytający, czy sprawa jest wystarczająco istotna, aby budzić pana.
- Ależ oczywiście! - huknął John McHmm. - To ja dzwonię! Powiedz swemu panu, że Kanalarz wylazł ze ścieku i ma wolny wieczór!
- Niestety, mister Kanalarz - zaskomlił słodko aparat. - Chlebodawca pozwolił przerywać sen jedynie w trzech sytuacjach. Obecna sytuacja nie spełnia warunków. Dziękuję za rozmowę.
- Poczekaj, owrzodzony mechanizmie. Jakie to sytuacje?
- Wiadomość o śmierci Królowej, wybuch bomby atomowej w promieniu od półtorej mili do stu mil oraz hasło. Ponieważ obecna sytuacja nie jest tożsama z żadną...
- Zaraz! Chwileczkę! - wrzasnął Znawca. Jego umysł zaczął pracować w błyskawicznym tempie. Hasło! Tu była jakaś szansa! Jeśli Tom nadal jest taki sentymentalny... Czasy studenckie! Jakieś słowa, które wbiły się w pamięć!... Błyskawica olśnienia zaćmiła na moment poczucie tożsamości osobniczej naszego bohatera. Chyba znalazł! Powiedzonko, które podebrali od znajomego obcokrajowca i wypisywali na plecach serwoegzaminatorów!
- Podaję hasło, przerdzewiała puszko! Uwaga: "Przeżyliśmy najazd Gotów, przeżyjemy i robotów!"
- Hasło prawidłowe. Przystępuję do procedury budzenia - zaszemrał głosik i naraz wezbrał w potężny ryk: - Tom! Rusz zwłoki! Swój dzwoni!
Głowa na ekranie przekręciła się na drugi bok, a chrapanie zaczęło przypominać odgłosy pracy konającego dwutaktu.
- Tom! Podnoś odwłok! - zaryczał telefon z jeszcze większą natarczywością. - Bo woltami poszczuję!!!
Głowa drgnęła, uniosła się leniwie i wybulgotała:
- Czy jest dokąd?... Jaki opad?
- Panie Tom, tym razem to nie bomba - telefon znowu stał się słodziutki. - Dzwoni jakiś kanalarz; podaje się za pańskiego znajomego, który wylazł z kanału i nie wie, co robić.
- Zamknij się, cyferblacie! Tom, widzisz mnie!? To ja, pamiętasz ze studiów?
- A, John - głowa ziewnęła. - Żyjesz jeszcze? Dlaczego?
- Sam właściwie nie wiem! A ty?
- No rozumiesz - ja zawsze potrafię się znaleźć. Ma się ten refleks i głowę na karku!
- Pamiętam, zawsze byłeś bystry... Skoro tak - Tom, wpadnij do mnie dziś wieczorem!
- Co, zlew ci się zapchał i nie możesz dać rady, teoretyku? To wywal grata na śmietnik i kup nowy!
- Nie, zlew jest w porządku - powiedział szybko Znawca, gdyż z kuchni dobiegło go wściekłe warknięcie: "grubianin", wścibski zlew, jak zawsze, podsłuchiwał. - Spotkajmy się i - no, pogadamy o starych czasach!
- Czemu nie o nowych? - Tom znowu ziewnął. Życie robi się teraz coraz ciekawsze, choćby sam fakt, że w ogóle jeszcze jest.
- Możemy pogadać nawet o czasach, które dopiero będą, i o takich, których nigdy nie będzie! To jak, przylatujesz? Mam w domu Burgunda, solidny strop przeciwodłamkowy i kręgielnię.
- Aleś się obłowił w tych ściekach! Ale nic z tego!
- Czemu?
- Nie mam czym. Aerodyna mi się sfajczyła. Sprawa z facetem, któremu nadepnąłem na odcisk w pubie.
- Przykre.
- Dlaczego? - mogło być gorzej. Ale dokerzy postanowili mnie nie dobijać, zanim nie przedstawię im stanowiska rządu w kwestii regulacji płac.
- Dokerzy?!
- Tak. Zestrzelili ministra, a ja leciałem tuż obok i wtedy właśnie dostałem laserem od tego faceta; już go zresztą namierzyłem - to będzie robota na poniedziałek. Udało mi się katapultować; minister pewnie nie zdążył. A dymiło jak cholera i nic nie było widać.
- I co z tym stanowiskiem rządu?
- Nic. Uciekłem im.
- Słuchaj, to może ja wpadnę do ciebie? Masz kręgle?
- Miałem. Ale mój syn wypełnił je kiedyś dla kawału trotylem.
- O, dochowałeś się syna? Taki rezolutny?
- Bardzo. Będzie z miesiąc, jak zszedł do podziemia.
- Labourzystowskiego?
- Nie, do piwnicy. Chciałem zreperować stolnicę i wysłałem go po gwoździe. Okopał się tam i strzela bez ostrzeżenia. Nadał krótkofalówką, że znalazł znaczne zapasy i spróbuje dotrwać do pełnoletności.
- Hm, może został popełniony jakiś błąd wychowawczy? Co na to twoja żona?
- Która?
- Co?
- Zresztą wszystko jedno. Wszystkie już... wiesz. Nigdy nie mogłem długo wytrzymać z babami. Ostatnia zresztą sama. Po tym, jak nie dałem jej forsy na futro.
- A... nie można tego było załatwić... bardziej kompromisowo? - zapytał Badacz Niezłomny.
- Że niby jak? Pół futra i Marta zdetonowałaby połowę tego trotylu, na którym omyłkowo usiadła, a który przeznaczony był dla mnie?
- Nie to chciałem powiedzieć... ile właściwie ich miałeś?
- Pięć. A kto obecnie ucieka się do półśrodków, skoro wszystko pod ręką? Aby żyć, mój kochany, trzeba mieć uczciwą siłę rażenia i doprowadzać interesy do końca. Czytałeś wczorajszy "Daily Terror"? Nie? Facet natknął się w Hyde Parku na gniazdo zdalnych os zaczepnych, wszystkie osy położył trupem, ale oszczędził psa, który wcześniej stamtąd wyskoczył, ponieważ też miał bernardyna i żal mu się zrobiło. I potem dziesięć wozów straży nie mogło poradzić sobie z ogniem, gdyż pies był tresowany i miał w kudłach beczułkę z napalmem.
- Faktycznie, spora niezręczność - przyznał Znawca. Podrapał się po głowie i przygładził nieco sztywno stojące włosy. - To jak, co robisz wieczorem? Chcesz, żebym zajrzał do ciebie?
- Sam?
- No, raczej tak. Próbowałem złapać jeszcze paru z dawnej paczki, ale niestety...
- Mhm. W porządku. Sam możesz. Nie lubię tłoku. Jakby co, ma się mniejsze szanse.
- Jakby co?
- Przylatuj już teraz, jeśli możesz. O tej porze masz większe szansę dolecieć do mojej dzielnicy. Chociaż... - Tom umilkł i patrzył na Znawcę uważnie, aż ów poruszył się niespokojnie.
- To zadrapanie mam od golenia.
- Nie, nie - Tom potrząsnął głową. - Lubię po prostu pamiętać, jak ludzie wyglądali. No, bywaj! - zamknął oczy i zanim jeszcze opadł na legowisko, zachrapał z determinacją.
- Rozmowa na koszt zamawiającego - zawyrokował chłodno telefon Toma.
Ścisły umysł naszego Znawcy zaczął rozważać problem z dziedziny transportu: jak dostarczyć ładunek złożony z dwóch ludzi (oczywiście niepodobieństwem byłoby ruszanie się z domu bez nieodzownego Plexiglasa) na odległość piętnastu mil. Metro nie wchodziło w grę, gdyż od dawna nie kursowało, a stacje zagwożdżono bądź przekształcono w śródmiejskie warownie. Komunikacja naziemna, czyli piesza, pozostawała jako ostateczność - wprawdzie główne szlaki były w Londynie przetarte, wymagały jednak niemałej sprawności fizycznej dla pokonywania spiętrzeń gruzu i wydobywania się z okopów. Z tym było u Badacza Niezłomnego nie najlepiej. Może kanałami? Znawca w mig przywołał z pamięci zarys głównej miejskiej sieci wodno-kanalizacyjnej, a gdy ta stanęła mu przed oczami, jął przyglądać się jej z uwagą. Tak, istniało połączenie, i to niezgorsze - drobne pięć, sześć godzin marszu krokiem ściekowym. Chleb powszedni dla wytrawnego, jak on, specjalisty.
Lecz był przecież weekend. Czy nie należało się uczonemu oderwanie od kieratu codzienności, rozprostowanie grzbietu, zgiętego z konieczności w czterostopowych przekrojach i odetchnięcie powietrzem przesyconym wyziewami innego wszak niż ściekowe autoramentu?
Wniosek zatem nasuwał się nieodparcie: aerodyna. Środek lokomocji może nie najbezpieczniejszy, jakże jednak rozkoszny! Czy w ciągu tych głupich piętnastu mil koniecznie musi nawinąć się ktoś, komu przyjdzie ochota strzelać do niewinnie prezentującego się naukowca?
Rozweselony perspektywą miłego spędzenia czasu, Znawca uśmiechnął się do telefonu, który pojękując i kuśtykając (symulował podagrę) wlókł się na miejsce. Następnie, po błyskawicznym wskoczeniu w ubranie, przywołał Plexiglasa. Fachowy służący pojawił się - oczywiście jak spod ziemi - z dymiącym śniadaniem na tacy. Zajadając słone paluszki saute, John McHmm poinformował go o swoich planach.
- Wybieram się do niego zaraz po śniadaniu - oświadczył na zakończenie.
- Oczywiście zabieram cię ze sobą.
- Nie ulega kwestii, sir. Towarzyszenie panu w sytuacjach ciężkich jest podstawowym obowiązkiem zawodowym służącego, zasługującego na swoje miano.
- Najbezpieczniej byłoby może wyruszyć ściekami...
- Istotnie, sir, ścieki spełniają w naszym stuleciu szereg rozlicznych funkcji.
- Ale my - tu Znawca rozgryzł szczególnie zatwardziały kawałek paluszka
- polecimy aerodyną. Słucham? Chciałeś coś powiedzieć?- Niekoniecznie, sir. Już Shakespeare zauważył, że reszta jest milczeniem. Zaś starożytni...
- Strasznie dawno nie leciałem aerodyną. Trzeba skorzystać z okazji i popatrzeć na świat z wysoka.
- Propozycja nie do odrzucenia, sir. Z wysokości dwustu stóp wiele problemów nabiera innego charakteru.
- To wszystko, Plexi. Gotujemy się do drogi.
- Słucham, sir. Czy wziąć na pokład utrwalacz spadkowy?
- O? Cóż to takiego?
- Bardzo zmyślna maszynka, sir. Umożliwia szybkie dokonanie zapisów w momencie bezpośrednio poprzedzającym zgon. Unika się w ten sposób zbędnych ceregieli spadkowych. Działa na zasadzie czarnej skrzynki i łatwo wydobyć ją z wraku.
- Hmmm... jeśli to niekłopotliwe.
- Ponadto, sir, ośmielę się zauważyć, że roztropnym posunięciem będzie zabranie w podróż dwóch panzerfaustów ze wzmacniaczami rozpryskowymi, lekkiego karabinu laserowego kaliber dwa do trzech i pół - zależy, z której strony liczyć - oraz solidnego łomu.
- Z karabinem i tymi dwoma, zgoda - jak dojdzie do czegoś, to się nimi zajmiesz; ja nie mam głowy do udogodnień technicznych... Ale łom?
- Na wszelki wypadek, sir.
- Aha - John McHmm skinął głową ze zrozumieniem.
Plexiglas momentalnie znikł z pola widzenia i tylko dochodzące z głębi domostwa odgłosy krzątania dowodziły, iż comiesięczna jego gaża wcale nie była za wysoka. Znawca zaś, gdy już podjadł sobie i podpił ("Mleko z celulozy lepsze od glukozy" - przeczytał na opakowaniu), podszedł do okna i wesoło gwiżdżąc
motyw z trzeciej części sonaty b-moll Chopina, pozwolił promieniom słonecznym smagać się po twarzy. Stojąc tak i tryskając na wszystkie strony radością życia - poczuł naraz ukłucie w prawej stopie. Bezzwłocznie wykonał przepisowy pad płaski z osłoną głowy i przykurczeni nóg, ale to było tylko robociątko do nawlekania igieł, figlarne maleństwo o wysokiej skali integracji. Piszczało teraz z uciechy:- Wujcio, hi, hi! Taki duży wujcio i tak się wyłożył!
- Poszedł precz, maluchu - stęknął Znawca, choć nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- A nie pójdę! Wujcio będzie zaraz pokłuty przez robocika!
- Daj spokój, mały! Bo jak nie, to!... - Badacz zrobił groźną minę.
- Ojej, wujcio zaraz wyłączy robocika! - malec zasłonił swe receptory chwytakami, aż ze strachu poczerwieniała mu dioda.
- Już dobrze, uspokój się. Nic ci nie zrobię. Tylko bądź grzeczny i nawlekaj, zamiast kłuć!
- Iii, wujcio tak gada, a potem weźmie i wyłączy! Każdy wujcio wciąż tylko wyłącza i wyłącza! Ja się boję!
- Nie pleć głupstw - obruszył się Znawca. - Nikt nie wyłącza robotów bez powodu! Tylko wtedy, gdy są niegrzeczne lub bardzo chore.
- Ale wujciowie siebie nawzajem często wyłączają bez powodu, prawda?
- Zdarza się - przyznał John McHmm.
- A dlaczego tak jest, że robocików nie wyłącza się bez powodu, a wujciów
- tak?- Ba!... tego chyba nikt nie wie.
- A ja wiem! A ja wiem! - zapiszczał triumfalnie robocik. - Bo robociki są potrzebne, a wujciowie nie!
- Jak w ogóle możesz coś podobnego... - zirytował się Znawca tym razem całkiem serio.
- A tak! Wujciowie są niepotrzebni! Nic się nie stanie, jak powyłączają się wszyscy! Jeszcze lepiej będzie! I robocik będzie kłuł, kogo tylko będzie chciał!
I wypiszczawszy te groźne słowa, pędrak umknął do swego kącika na zapiecku wieloczynnościowej maszyny do szycia, zostawiając naszego Badacza w konfuzji, trochę zakurzonego, leżącego pośród nieuprzątniętych odpadków
- digitalny odkurzacz zbiesił się bowiem i głuchy na wszelkie pertraktacje, podjął strajk ostrzegawczy.
Wyprowadzona z garażu aerodyna wyglądała jak nowa, lśniąc w Słońcu świeżym lakierem - nie była używana od powrotu z warsztatu, gdzie usunięto skutki spotkania z piratem powietrznym. Nasz Badacz, mrużąc oczy nie nawykłe do światła dziennego, wsiadł do niej i czekając na Plexiglasa starał się wydłubać wykałaczką ułomek paluszka, który utkwił w dziurze między zębami - Znawca nie lubił dentystów, odkąd ci przeszli na borowanie zębów nitrogliceryną.
Służący kończył rychtować grupę robotów ochronnych na okoliczność obrony domu pod nieobecność gospodarza. Dowódca robotów w randze sztabskapitana wysłuchał instrukcji w postawie luźnej, beznamiętnie żując kawałek izolacji. Potem skinął tylko głową i z nonszalancją potwierdzającą najwyższy stopień jego fachowości wziął się do roboty: splunął, dmuchnął w lufę swej podręcznej bombardiery, błysnął zimnym spojrzeniem precyzyjnie oszlifowanych soczewek ocznych i zniknął, jakby był tylko złudzeniem - przypadł bowiem do ziemi za najbliższym załomem muru. Reszta robotów poszła w ślady przełożonego.
Po zajęciu miejsca Plexiglas podał aerodynie główne parametry lotu. Ta jednak oświadczyła stanowczo, iż nikt nie podejrzewa jej chyba o skłonności samobójcze, następnie powołała się na powietrzną kartę pracy, poradziła udać się do najbliższego psychiatry, wreszcie zaproponowała, że jeżeli już, to owszem, przebędzie zadany dystans etapami nie przekraczającymi tysiąca yardów, z półgodzinnymi przerwami dla ochłonięcia i nabrania odwagi.
Cóż było począć? Znawca, acz niechętnie, dał znak Plexiglasowi, a ten spokojnie wyjął z kieszeni wyjściowej liberii tęgi śrubokręt. Znalezienie bezpiecznika odpowiedzialnego za instynkt samozachowawczy aerodyny okazało się dla służącego błahostką, choć odbywało się przy wtórze wrzasków grzmiących o gwałceniu co najmniej sześciu konwencji, naruszaniu wolności osobistej i strasznym bezprawiu.
W efekcie wystartowali z takim impetem, że kilka maszyn kręcących się w pobliżu rozpierzchło się na boki, nie próbując nawet wszczynać akcji zaczepnej.
Gdy wzbili się już na rozsądną wysokość, Znawca z nosem przyklejonym do szyby jął podziwiać pióropusze wybuchów i piękne kształty pocisków balistycznych mijających ich w dużej odległości; jego służący zaś, z karabinem na wyciągnięcie ręki, w skupieniu dokonywał manikiuru. Podróż zapowiadała się uroczo - do chwili, w której aerodyna odezwała się głosem tak przeraźliwie spokojnym, że naszego badacza obleciały ciarki.
- Mam obowiązek donieść szanownym podróżnym, że mój autopilot wysiadł.
- Czy da się go naprawić? - trwożliwie zapytał Znawca.
- Obawiam się, sir, że należy to rozumieć w nieco odmiennym sensie - Plexiglas wskazał punkt za oknem; w rzeczy samej, była to oddalająca się czasza spadochronu.
- Słońce odbiło się w szybie, a on myślał, że to już to - tłumaczyła aerodyna. - Skorzystał z jedynej katapulty i nawiał, głupi.
- Pewnie był przewoltowany, sir - wyjaśnił rzecz Plexiglas. - Zwarcie potęguje odruchy bezwarunkowe.
John McHmm nerwowo oblizał wargi.
- To jak?... Giniemy?
- Najprawdopodobniej - przyznała aerodyna. - Bez autopilota nie zamierzam dalej lecieć. I tak nie mogłabym wylądować.
Ziemia za oknem zaczęła przybliżać się w szybkim tempie.
- Sir, pozwolę sobie zauważyć, że to lekka przesada - powiedział służący. - Pozostaje ręczne sterowanie.
- Ale trzeba by je odblokować, a z tym miałabym masę roboty - broniła się maszyna.
- No wiesz!... - krzyknął zdesperowany Znawca. - Róbcie coś!
W locie koszącym przelecieli nad Trafalgar Square, ocierając się prawie o admirała Nelsona.
- Sir, jak mi się wydaje, aerodynie nic teraz nie sprawia różnicy. Już wiem, co należałoby uczynić - Plexiglas wydobył śrubokręt z kieszeni i dopadł deski rozdzielczej. Aerodyna zatrzęsła się, zawyła ze strachu, wszystkie jej lampki kontrolne rozbłysły i pociemniały przepalone - lecz dzielny służący już chwytał za stery.
Za późno było na jakikolwiek manewr, poza lądowaniem. Takoż i wylądowali, a raczej grzmotnęli solidnie o ziemię - w huku, pyle, zamierającym biciu serca i ogólnym rozgardiaszu.
Gdy ustało, Znawca skonstatował z naukową perfekcją, że jednak żyje. Wyjrzał na zewnątrz. Znajdowali się na niedużym dziedzińcu, okolonym z trzech stron niskimi zabudowaniami. Z czwartej zaś dymiło, buchało ogniem i rozrywały się szrapnele. Czyżby ktoś wstrzeliwał się właśnie w ich biedną, pokiereszowaną aerodynę? Tak od razu, bez dania racji? Wytężywszy wzrok, Badacz spostrzegł w kłębach dymu kilka uwijających się sylwetek, mierzących z broni najrozmaitszej maści w kierunku zdecydowanie przeciwnym - poza niski murek, który niemiłosiernie w toku walki maltretowany, chwiał się na wszystkie strony. O niego widocznie toczyła się potyczka, w której adwersarzami musieli być walczący z obu stron murku.
Obserwacja interesujących zmagań została niestety zakłócona przez kilku rosłych drabów, którzy otoczyli kołem wrak aerodyny, trzymając w łapach pokaźne miotacze ognia. Pasażerowie nieustraszonej do niedawna maszyny co rychlej opuścili pogięty pokład. Zaczym, gdy stanęli na ziemi, najpierw unieśli wysoko ręce do góry, potem zaś zaczęli nimi gwałtownie machać, że broń Boże, że nic podobnego, że to tylko głupi pech i że to nie oni.
Poskutkowało. Jeden z drabów, bardziej od innych przypominający goryla, dał swoim znak i mrużąc oczy spuchnięte od pyłu, zbliżył się do naszych bohaterów z taką ostrożnością, jakby czekało go rozminowanie bomby.
- Czego tu chcecie?!
- My? - John McHmm pragnął uniknąć jakichkolwiek nieporozumień.
- Poddajcie się lepiej od razu! Nie macie żadnych szans!
- Jeżeli nie mam szans - bardzo proszę! Ale na co mam nie mieć szans?
- Nie gadać tyle!
- Bo jeżeli na przeżycie, to ja ani myślę się poddawać! - Znawca wypiął dumnie pierś. - Wolę śmierć w stanie wolnym, niż zniewolonym!
- Chwilowo się was nie zakatrupi. Zostaniecie internowani - gorylopodobny drab przetarł opuchniętą powiekę. - Reszta będzie już zależała od decyzji waszej władzy.
- Słucham? Czyjej?
- Waszej. Jeśli wystąpi o ekstradycję...
- Ach, pan nas bierze za obcokrajowców! - Znawca odetchnął z ulgą.
- Czułem, że to pomyłka, ale żeby tak gruba...- Nic podobnego! Opuściliście terytorium Wielkiej Brytanii.
- Nie widząc nawet Kanału?! Pan, zdaje się, popadł w malignę.
- A jednak!
- A może usiłuje pan zasugerować, że ta część Londynu została podbita? Co, inwazja tak dyskretna, że żadna gazeta jej nie wykryła? Drogi panie!
- sierdził się Badacz.- Słabo pan widać orientuje się w historii! Nikomu, powtarzam, nikomu od 1066 roku nie udało się...
- Chwileczkę, sir - wtrącił się Plexiglas. - Ten pan chce nas zapewne poinformować, że wylądowaliśmy na terytorium ambasady obcego państwa.
Czy tak?- Owszem - gorylopodobny znowu przetarł oko.
- W porządku, ale to jeszcze nie powód, aby kwestionować gotowość obronną Królestwa! - huknął Znawca. - Może pan płakać jak pan chce, ale fakt pozostaje faktem! Inwazja z zewnątrz jest absolutnie niemożliwa! I żadne łzy tu nie pomogą! Radzę szczerze - niech to pan sobie dobrze wyryje w pamięci!
Eskortowani przez gorylopodobnego, Badacz i nieodłączny Plexiglas znaleźli się w niedużym pokoju; odgłosy kanonady dochodziły tu przytłumione. Z obitych skórą drzwi wyszedł im na spotkanie mężczyzna w cywilnym ubraniu i bez broni, jeśli nie liczyć ozdobnego granatu, burzącego, zwisającego u nadgarstka w formie breloczka.
- Witam panów - przemówił poprawną angielszczyzną z akcentem północnofalklandzkim. - Czy to miało być zajęcie ambasady, wzięcie zakładników, czy tylko protest?
- Nie, my prywatnie... - odparł skromnie Znawca i w paru zwięzłych zdaniach wyjaśnił genezę przymusowego lądowania. Człowiek z breloczkiem rozpogodził się.
- Albo mówi pan prawdę, albo jesteście głupcami, co sfuszerowali robotę. A zatem, tak czy tak, jesteście niegroźni. - Chrząknął i przybrał ton oficjalny. - Ogromnie się cieszę mogąc gościć panów w tych budynkach, które wasz wspaniały kraj zgodził się udostępnić mojej ojczyźnie.
- O, pan tu pracuje! - domyślił się Znawca. - Dzień dobry! Nam też bardzo miło. Czy poprzestaniemy na panu, czy też zaprowadzi nas pan do swego szefa?
- Do ambasadora? Nadzwyczajny i pełnomocny, do usług! - człowiek
z breloczkiem skromnie skłonił głowę. - To na mnie spoczywa ciężar szefowania tej placówce. Jak panowie zauważyli - wskazał okno, spoza którego dochodził łoskot bitewny - nie jest to czynność usłana różami!- Przepraszam za sprawienie kłopotu, ale my naprawdę niechcący. Aha, jeśli można wiedzieć - jakiego kraju jest pan ambasadorem?
- Niestety, bardzo mi przykro. To tajemnica.
- Słucham?
- Tajemnica. Chcemy zapewnić personelowi niezbędne bezpieczeństwo. Placówki dyplomatyczne są szczególnie wystawione na zmienne i pobudzone nastroje społeczne. Wiadomo: tam, gdzie źle się dzieje, szuka się winnych. A najłatwiej ich znaleźć... Oczywiście, nie śmiem stawiać zarzutów nader rozsądnej i stanowczej polityce rządu Jej Królewskiej Mości; w szczególności podłymi, niewartymi wzmianki oszczerstwami byłyby pomówienia o świadome podgrzewanie nastrojów ksenofobii. Zresztą, są to praktyki powszechne na całym świecie, wszędzie się podgrzewa... - ambasador odchrząknął i - wobec zasłuchania Znawcy - podjął na nowo:
- Tak więc współczynnik zdobywalności ambasad dawno już przekroczył w Londynie cyfrę 150 procent w skali miesiąca, czyli co druga ambasada pada dwa razy w miesiącu; pozostałe zaś, w zgodzie ze statystyką, po razie... W tej sytuacji, kierując się względami humanitarnymi i ogólną profilaktyką podjęliśmy decyzję o utajnieniu informacji dotyczących systemu społecznego, przynależności do paktów wojskowych, polityki gospodarczej i wyznaniowej, położenia geograficznego oraz nazwy państwa, którego jestem przedstawicielem.
- Teraz pojmuję! - z uznaniem skinął głową Badacz.
- Oczywiście ujawnimy się, gdy zaistnieją bardziej sprzyjające warunki - dodał ambasador bawiąc się breloczkiem.
- Bardzo intrygujące... Czy nie mógłby pan ambasador zdradzić mi swego sekretu na ucho? Przyrzekam, nikomu nie pisnę słówka! Wszak jestem osobą prywatną, no a ponadto uczonym.
Ambasador westchnął.
- Szanowny panie, pańska naiwność jest tak zatrważająca, że to aż fascynuje. Musi pan zrozumieć, że postęp techniczny w zakresie środków inwigilacji jest dramatyczny, a nasycenie każdego metra kwadratowego globu aparatami podsłuchowymi przewyższy niebawem nasycenie atomami!
- Obawia się pan, że zdradzę się... niechcący? Będę milczał jak grób!
- Niezupełnie o to chodzi. Problem w tym, że utajnienie każdej informacji, aby było skuteczne, musi być kompletne.
- Co to znaczy?
- To, że informacja taka w ogóle nie może zaistnieć.
- Czyli, że pan... - John McHmm spojrzał ambasadorowi głęboko w oczy. - Pan też... - wykonał głową niemy znak przeczenia.
- Istotnie. Ja też nie wiem, które państwo reprezentuje ta ambasada. Nikt tego nie wie!
- Coś podobnego... - wyszeptał zadziwiony Znawca. Zapadła cisza, zakłócona tylko odległym gwizdem kuł, odgłosami wybuchów.
- Panie ambasadorze! - odezwał się naraz nasz Badacz. - Przepraszam za wścibstwo; ale pan wybaczy, coś mi się tutaj nie zgadza!
- Słucham?
- Nie jestem teoretykiem od spraw wojskowych, mogę się więc mylić - odniosłem jednak wrażenie, że nie jest do końca tak, żeby ta ambasada nie była zajmująca w sensie zdobywczym... Powiedziałbym nawet, że właśnie w tej chwili ktoś was usiłuje zdobyć.
- Ma pan słuszność. Potyczki trwają nieprzerwanie. W tym tygodniu już trzy razy byliśmy wzięci.
- Na Boga! Któż jest taki zapalczywy?! Jesteście przecież ambasadą zabezpieczoną do granic możliwości!
- Niestety. Skutek utajnienia okazał się odwrotny do zaplanowanego. Każdy terrorysta czy zamachowiec uważa, że spory polityczne, które on usiłuje rozstrzygać na swój sposób, są najważniejsze w świecie. Stąd rodzi się w nim przekonanie, że próba zabezpieczenia naszej ambasady - rzeczywiście najdalej w notowaniach dyplomatycznych posunięta - musiała być dziełem tego państwa, z którym akurat on walczy. No a ponadto nikt nie chce dać wiary, że my naprawdę nic nie wiemy. Wszyscy myślą, że tylko udajemy i że jak się nas podda odpowiedniej presji, to przyznamy się do tej czy innej metropolii. Proszę popatrzeć - ambasador ściągnął mankiet i pokazał na przedramieniu kilka solidnych siniaków.
- Nie mają podsłuchu, czy jak?
- Ależ mają, mają - każde dziecko ma dzisiaj przecież te zabawki. Ale w podsłuch też nie wierzą! Myślą, że to szczególnie zręczny kamuflaż. Mówię panu - zdenerwowany ambasador uderzył dłonią w stół, aż Znawca spojrzał z niepokojem na breloczek. - Wytworzyła się koszmarna sytuacja; nie sposób przekonać kogokolwiek, że się czegoś nie wie! Gdyby to ode mnie zależało, dawno zniósłbym to całe utajnienie!
- Czy nie zależy to od pana ambasadora?
- Bynajmniej! Procedura dyplomatyczna domaga się przy podejmowaniu podobnych decyzji zgody na piśmie ze stolicy! No a niech mi pan powie - gdzie ja mam szukać mojej stolicy?! Próbowałem już dawać pocztą kurierską na poste restante, ale nikt nie odbierał. Swoją drogą - przyznał z zażenowanym uśmiechem - to było bardzo porządnie wykonane, wasza Secret Service mogłaby się przy nas uczyć - kawał rzetelnej tajności.
W ciszy, która nastała po słowach strapionego dyplomaty, rozległa się seria głośnych eksplozji, aż posypał się tynk z sufitu. Zmagające się wokół murku strony musiały podtoczyć broń skuteczniejszego kalibru.
- Aha, panie ambasadorze - odezwał się Znawca. - Wracając do spraw, by tak rzec, bieżących - czy ta ambasada ma jakieś zapasowe wyjście? Mogą być kuchenne schody; nie poczytam sobie tego, słowo honoru, za afront. Rzecz w tym, że już jestem spóźniony, a skorzystanie z głównego wyjścia mogłoby nastręczać teraz pewne, hm, trudności.
- Niestety, nic takiego nie ma. Ale będę rad mogąc, do czasu wyjaśnienia sytuacji, gościć pana i pańskiego milczącego przyjaciela - przepraszam, czy on taki nieśmiały, czy też niewiele miałby do powiedzenia?
- On? Skądże! - żachnął się John McHmm. - To mój oddany służący!
- Służący, powiada pan? Oj, to fatalnie! - zafrasował się ambasador. Spojrzał na Plexiglasa. Z wahaniem zadał pytanie:
- Przepraszam, czy pan jest człowiekiem?
- Tak, sir - odparł szczerze dzielny służący.
- No właśnie! To zmienia zupełnie postać rzeczy! Bardzo przykra sprawa.
- Ale dlaczego?
- Niestety, muszę panu wyjaśnić, że my, jako placówka dyplomatyczna, funkcjonująca w porozumieniu i za zgodą waszego rządu, winniśmy respektować wszystkie prawa i przepisy przez ten rząd stanowione. W tym również przepisy dotyczące wymiany z zagranicą!
- Ma się rozumieć, lecz co z tego?
- Proszę sobie przypomnieć podjętą przez wasz parlament ustawę o całkowitym zakazie proliferacji służących-ludzi - obejmującym Kontynent, inne strony świata, a w myśl ostatniej nowelizacji - również Kosmos. O ile wiem, ustawodawcy przyświecała idea ochrony zabytków. Państwo, które reprezentuję, z pewnością leży bądź na Kontynencie, bądź też w innej stronie świata, że nie wspomnę już o Kosmosie. W związku z powyższym pański służący musi bez chwili zwłoki opuścić teren ambasady. Pomoże to uniknąć konfliktu o zasięgu międzynarodowym.
- Ja się nie zgadzam! - krzyknął Znawca.
- Niezmiernie mi przykro - ambasador rozłożył ręce. - Ale prawo międzynarodowe też jest jakimś prawem.
- Ale to jest nieludzkie! Protestuję! Cóż pocznę bez niego! Plexi! - Zrozpaczony Znawca schwycił służącego za połę liberii. - Plexi, zrób coś!
- Sir, będzie to raczej trudne. Sytuacja nosi pewne cechy drażliwości...
- Plexi, ty przecież potrafisz wszystko! Wymyśl coś, żeby nas nie rozłączyli, cokolwiek!
- Jak pan każe, sir - Plexiglas skłonił się nisko. Następnie przystąpił do ambasadora i zaczął mu coś szeptać na ucho, wskazując przy tym na Znawcę i wykonując tajemnicze gesty. Dyplomata słuchał z uwagą, pytał o coś szeptem. Wreszcie skinął głową.
- W porządku - powiedział obojętnym tonem. - Oczywiście w takiej sytuacji prawo nie zostało przekroczone. Obydwaj panowie możecie zostać - umilkł i spojrzał na naszego Badacza wzrokiem specyficznym. Potem z wnikliwą uwagą zaczął oglądać swoje paznokcie. - Zawezwę zaraz mojego sekretarza; wskaże panom pokój i przypilnuje, abyście dostali coś do jedzenia. Mam nadzieję, że obecne oblężenie nie będzie trwać w nieskończoność. A teraz...
Wtem, potwierdzając zasadność żywionej przez ambasadora nadziei, w budynku rozległ się tumult, wrzaski, wyrwane eksplozją granatu drzwi zwaliły się z nieprzyzwoitym trzaskiem i do pokoju wtargnęło komando terrorystów, najprawdopodobniej zawodowców, jeśli sądzić po ilości i jakości broni, jaką byli obwieszeni. Rozejrzeli się zdobywczym wzrokiem po wnętrzu i w mig otoczyli Znawcę, przewracając go na podłogę, poszturchując, kopiąc i ogólnie się nim interesując.
- Narodowość?! Jaka narodowość?! - krzyczeli jeden przez drugiego.
- Bry...ty... - wyrzęził John McHmm, konstatując przy okazji, że wypowiadanie się w najbardziej podstawowych kwestiach, gdy z tuzin łap zaciska się wokół szyi, nastręcza dużo problemów artykulacyjnych.
- Przestań chrzanić! - wrzasnął dryblas, wyglądający z krwawej miny na dowódcę komanda. - Anglik się znalazł! Angielska ambasada w Londynie, tak?! Wymyśl lepszą bajeczkę!
Ambasador dotknął ramienia krewkiego dowódcy.
- Niech panowie zostawią tego nieboraka - powiedział głosem pełnym rezygnacji. - To nie on. To ja.
Komando z miejsca zajęło się jego osobą, stosując tę samą, co w przypadku Badacza, procedurę powitania. Znawca zaś, sponiewierany, wykrzywiony z bólu, momentalnie przestał interesować bandziorów. Tylko rzucony mimochodem rozkaz: "tego na podwórze i rozwalić" świadczył o jego dalszych losach.
Prowadzeni przez kilku drągali w sposób nie poddający się żadnym zabiegom mediacji, znaleźli się - nasz Badacz i jego wierny służący - na dziedzińcu. Badacz, przeczuwając rychły koniec wszelkich ziemskich kłopotów i radości, starał się zachować godność prawdziwego naukowca i nie zważać na przejściowe niewygody. Wciąż nurtowała go jedna kwestia; mimo niesprzyjających warunków postanowił zgłębić ją do dna.
- Plexi! - odezwał się szeptem, gdy drągale ustawili ich pod ścianą i zaczęli odchodzić na stosowną odległość.
- Słucham, sir?
Niewzruszona dyspozycyjność Plexiglasa dziwnie roztkliwiła Znawcę. Przemógł się jednak.
- Powiedz, Plexi, czym go przekonałeś, aby nie wyrzucał cię z ambasady? W tej chwili wprawdzie nie ma to większego znaczenia, ale - zawsze warto wiedzieć.
- To była drobnostka, sir. Oznajmiłem...
Gruchnęło i na naszych bohaterów posypał się tynk ze ściany - to drągale, po zajęciu dogodnych pozycji, oddali próbną serię.
- ...oznajmiłem mianowicie panu ambasadorowi, że w powstałym zamęcie sir nie dość precyzyjnie wyraził się o rodzaju świadczonych przeze mnie usług. Podałem następnie taki ich rodzaj, który faktycznie nie jest objęty ograniczeniami wywozowymi. Drobne przeinaczenie faktów.
- O! Bardzo zręcznie! - Znawca strząsnął pył z włosów. - I jakież to, w tej twojej wersji, miałbyś świadczyć mi usługi?
- Erotyczne, sir.
Rozległa się kolejna salwa.
Znawca, stojąc z zamkniętymi oczami, zdziwił się, że stan określany powszechnie jako śmierć tak mało różni się od stanu życia. Znowu usłyszał strzały i pomyślał, że konieczna była poprawka i dopiero od tej chwili zacznie się zgon. Nic w jego stanie nie chciało się jednak zmienić, więc ostrożnie uchylił powieki. Wszyscy drągale leżeli pokotem i sprawiali wrażenie, jakby to na nich właśnie wykonano wyrok śmierci. Czyżby aż tak bardzo spudłowali?
Rozwój wypadków poprawił opinię badacza o umiejętnościach strzeleckich nieboszczyków. Na dziedziniec ambasady wdzierała się bowiem z dymiącymi strzelbami następna grupa amatorów stanowczego rozwiązania palących różnic politycznych. Oczywiście, nie trzeba dodawać, że amatorzy ci, prześcigając jeden drugiego, dopadli Znawcy, obalili go na ziemię i zażądali podania parametrów kraju ojczystego. Nasz Badacz żachnął się, że to zaczyna być już nudne i że jako obywatel brytyjski ma prawo do lepszego traktowania. Nazwał napastników bęcwałami, zanosiło się więc na spóźnione dopełnienie formalności związanych z wyprawieniem naszego bohatera na tamten świat - wszelako zawsze potrafiący się znaleźć Plexiglas wtrącił w stosownym momencie kilka słów i amatorzy rozwiązywania palących zagadnień, pod osłoną silnego ognia zaporowego, pognali na złamanie karku do wnętrza ambasady.
Znawca, gdy doszedł już do siebie, uznał, że czekanie w miejscu na kolejny batalion osobników tak namiętnie dobijających się wiedzy o tym, iż on, niepośledniej miary uczony, pozostaje poddanym Jej Królewskiej Mości - nie byłoby posunięciem rozważnym. Należało skorzystać z chwilowej przerwy w zajęciach ambasady. Idąc za tym podszeptem rozsądku, omijając szerokim łukiem wrak aerodyny, wciąż leżący na murawie dziedzińca i żałośnie domagający się pomocy technicznej oraz prawnej - obaj nasi bohaterowie wymknęli się po gruzach murku na zewnątrz tajnej placówki, starannie zamykając za sobą to, co ostało się z dyplomatycznej furty.
Skąpana w promieniach słońca ulica prezentowała się nad podziw spokojnie - z rzadka tylko jakaś zabłąkana kula przecinała powietrze ze świstem. Była wszak pora, w której zamieszki uliczne przygasały zwykle z uwagi na przerwę obiadową. Całe miasto wyglądało jak wymarłe.
Znawca ocenił, że do domu Toma zostało już tylko jedenaście mil. Może więc należało spróbować dotarcia tam per pedes? Zważywszy na sposobną porę dnia, spacer mógł okazać się całkiem przyjemny i bezkonfliktowy. Spytany o opinię Plexiglas zachował się z właściwą mu rezerwą; wysunął jedynie propozycję modyfikacji zasad obrony koniecznej - strzelać nie w trakcie uśmiercania nas przez przeciwników, ale przed. Decyzja marszu została zatem podjęta.
Tuż za najbliższym rogiem czekały niecierpliwie nowe perypetie. Oto nie wiadomo skąd wyrósł nagle przed naszymi bohaterami postawny mężczyzna w szarym płaszczu i kapeluszu głęboko nasuniętym na oczy. Otaksował ich szybkim spojrzeniem, rozejrzał się wokół, jakby chciał sprawdzić, czy za niewinnie wyglądającymi przechodniami nie czai się przypadkiem wataha strzelców wyborowych, zaczym odezwał się głosem nieco drżącym z emocji:
- Panowie pozwolą ze mną.
I wskazał najbliższą bramę.
- O? Dlaczego? - zdziwił się nasz Badacz.
- Proszę nie utrudniać... Bardzo proszę... - mężczyzna w kapeluszu zniżył głos do poziomu błagalnego szeptu. - Tam sobie wszystko wyjaśnimy.
- Ależ drogi panie! - oburzył się Znawca. - Nie zwykłem włóczyć się po bramach z pierwszym lepszym! - Musi pan zaraz powiedzieć, o co chodzi - inaczej nic z tego!
- Boże, do grobu mnie pan wpędzi! Skoro jednak pan taki uparty... O, widzi pan? - tu mężczyzna nerwowym ruchem rozchylił na moment poły szczelnie go opinającego płaszcza.
- Aha - domyślił się Znawca. - Pan jesteś...
- Ciszej, na Boga, ciszej! - człowiek w płaszczu rozejrzał się trwożliwie dookoła. Następnie utkwił czujny wzrok w twarzy Znawcy, sprężony w sobie, w każdej chwili gotów do ucieczki. - Czy zechcą więc panowie pozwolić ze mną?
- No cóż, jeśli tak to się przedstawia... Plexi, idziemy z tym panem.
W bramie mężczyzna odetchnął z wyraźna ulgą, zdjął kapelusz i rozpiął płaszcz, spod którego ujrzał światło dzienne policyjny mundur w pełnym rynsztunku. Potem starszy sierżant policji wyjął z kieszeni starannie złożoną czapkę policyjną, którą sumiennie rozpakował, otarł z kurzu i z namaszczeniem nasadził na głowę. W końcu zaś wyćwiczonym ruchem sięgnął po bloczek mandatowy.
- Informuję panów, że przekroczyliście przepisy o zachowaniu się w ruchu ulicznym przechodząc przez jezdnię w miejscu do tego nie przeznaczonym i naruszając w ten sposób bezpieczeństwo publiczne. Z Ustawy o kontroli jezdnych i pieszych, paragraf drugi, pozycja pierwsza, Tygodnik Ustaw Drogowych, należy się kara dwieście funtów. Płacą panowie gotówką, czekiem, czy składają odwołanie?
- Naruszyłem bezpieczeństwo?! Coś podobnego! - zdumiał się szczerze nasz Badacz. - O ile wiem, ruch kołowy zamarł w Londynie pięćdziesiąt lat temu, a gąsiennicowy też jest rzadki.
- Tym niemniej należy stosować się do przepisów! Gotówką, czekiem, czy odwołanie?
- No, skoro już... - Znawca sięgnął do portfela i podał policjantowi banknot.
- Proszę, tu jest pokwitowanie. Dziękuję panom za wykazanie obywatelskiej postawy - starszy sierżant zasalutował. I zaraz, jakby wszystko na nim zaczęło się palić - błyskawicznie zerwał z głowy czapkę, ukrył bloczek mandatowy i opatulił się płaszczem. Nakładając kapelusz - pancerny, co zauważyło naukowe oko Badacza - ostrożnie wyjrzał na ulicę.
- Orientuje się pan może, jak tam jest? Czy bardzo strzelają? - policjant wskazał kierunek, z którego przyszli nasi bohaterowie. - Można przeskoczyć tę ulicę?
- Bez problemu - uspokoił go Znawca. - Wyjąwszy jedną ambasadę, jest tam jak na przyjęciu u Królowej.
- To dobrze. Muszę się przebić przez te dwie przecznice. Jakiś szczeniak rozbił wystawę sklepową.
- Granatem?
- Nie. Dostałem meldunek, że kamieniem. Dlatego trzeba interweniować - zakamuflowany sierżant westchnął ciężko. - Pieska służba. Robimy co możemy. Wkraczamy tam, gdzie ma to jakiś sens. Każdy z nas musi mieć dobre oko do ludzi. Nie ma pan pojęcia, jak łatwo o pomyłki. Mój kumpel, Bobby, chciał raz przegonić osiemdziesięcioletnią staruchę, która handlowała jakimiś rupieciami przed pałacem Buckingham. O parę chwil za późno spostrzegł, że laska, którą starowina się podpiera, ma ukryty cyngiel. Opiekuję się teraz jego rodziną.
Policjant obciągnął poły płaszcza sprawdzając uważnie, czy nic nie wystaje.
- No, lecę już. Do rychłego zobaczenia, mam nadzieję. Nie gniewa się pan chyba o te dwie stówy, co? Nie potrafiłem sobie tego odmówić. To taka frajda wlepić komuś tak po prostu mandat!
- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewnił dobrodusznie Badacz.
Niebo - zgodnie z wytycznymi kibiców piłkarskich - zaczęło się zasnuwać chmurami, gdy nasz niestrudzony Znawca i jego wytrwały służący dotarli do okopów Regent Street. Nie udało się im natrafić po drodze na poważniejsze przeszkody, jeśli nie liczyć jednego pola minowego - bardzo wszak zdewastowanego i nie nadającego się do użytku. Będąc coraz mocniej przekonanym o możliwości dotarcia do celu, badacz chciał powiadomić Toma o drobnym spóźnieniu wynikłym z przyczyn technicznych. Niestety, jedyna ocalała budka telefoniczna, którą napotkał po drodze, pierzchła, gdy tylko spróbował zbliżyć się do niej. Wnet cała ulica wypełniła się jej nieprzystojnymi wrzaskami "już ja wam zadzwonię!"
Pierwsze okopy szerokiej arterii, dzięki temu, że niegłębokie, łatwe były do przebycia. Znawca, pochłonięty bez reszty zajmującą rozmową z Plexiglasem o niuansach zasmażania cebulek ekwadorskich i paragwajskich nie spostrzegł wcale, że zmierzają wprost ku kolejnym tarapatom. Dopiero oślepiający błysk i, zaraz po nim, bulgot gotującego się asfaltu kazał mu od spraw kulinarnych wrócić do przyziemnych.
Bulgot powtórzył się, tym razem znacznie soczystszy, a tuż przed nosem Znawcy przemknął chyżo jarzący się snop laserowej pożogi. Chcąc nie chcąc, cofnęli się wraz z Plexiglasem i przycupnęli w najbliższym okopie, gdzie, jak się okazało, tłoczyła się już spora grupa ludzi. Naszych bohaterów wnet ogarnęły ich zduszone szepty i spojrzenia kierujące się w większym stopniu do góry niż w inne strony. Znawca poszedł za tym przykładem i ujrzał na dachu blisko biurowca ciemną sylwetkę siedzącą okrakiem na gzymsie i zaopatrzoną w słusznych rozmiarów działko laserowe. Nieco poniżej zawieszona była na ścianie wielka płachta, z której starannie kaligrafowany napis krzyczał: "LONDYŃCZYKOM - NIE!!!"
Znawca zauważył, że nie wszyscy jednak w okopie poprzestają na spojrzeniach i szeptanej wymianie informacji; ktoś uklęknął nie opodal wyciągając fuzję, ktoś inny mierzył samopałem z okna. Tych momentalnie wszak gasił potężny snop promieni i pozostawały po nich tylko wypalone dziury z unoszącymi się płatami kopciu. W powietrzu pokazała się, idąca ostrym kursem na antylondyńczyka bojowa aerodyna, lecz i ta zaraz sczezła, nieprzyjemnie do tego skwiercząc. Przez ściśnięty w okopie tłumek przebiegł szmerek uznania - szybkość rażenia i precyzja drania była faktycznie imponująca.
- Musi mieć podczerwony wykrywacz broni, może jeszcze z termoregulatorem! Nie masz rady na takiego! - biadolił znający się na rzeczy staruszek.
Nasz Badacz zafrasował się: ominięcie niespodziewanej przeszkody wymagałoby dużego nadłożenia drogi, co fatalnie odbiłoby się na i tak już napiętym bilansie czasowym. Może spróbować przejść w zasięgu ognia snajpera - markując, że londyńczykiem absolutnie nigdy się nie było, nie jest, i nie ma się najmniejszego zamiaru być nim kiedykolwiek? Ale co, jeśli tamten będzie miał jakieś obiekcje?... Trzeba było zasięgnąć rady Plexiglasa - tu jednak Znawca spostrzegł ze zgrozą, że służący gdzieś znikł. Czyżby, jako rodowity East-Endczyk ze starego rodu służących, został spopielony przez łobuza tak szybko, że nie zdążył nawet oznajmić tego swemu panu?
Przerażony Badacz zaczął się bezradnie rozglądać, żadna jednak twarz nie chciała się zgodzić z tą jedyną i nie do zastąpienia. Antylondyńczyk zdążył tymczasem prześwietlić swym niezawodnym działkiem dwie kolejne aerodyny i próbującą go osaczyć z trzech stron równocześnie drużynę skautów; zachowywał się więc, jednym słowem, jak pan sytuacji. I wtedy, na dachu tuż obok niego, pojawiła się jak spod ziemi druga ludzka sylwetka. W okopie ktoś krzyknął: "Do diabła, jeszcze jeden! To już dwóch!" - dowodząc opanowania podstaw arytmetyki - ale tym drugim był oczywiście Plexiglas, służący nie do zdarcia. Zanim antylondyńczyk manipulując swoim działkiem zdołał cokolwiek przedsięwziąć, szybki Plexiglas wyprowadził bezbłędny prawy sierpowy i pięknym ciosem w szczękę strącił bestię z gzymsu. W ślad za łajdakiem poleciał też, zerwany jednym mocnym szarpnięciem, transparent z radykalnym hasłem; im niżej zaś opadał, tym więcej satysfakcji symboliczny ów lot malował na twarzach mieszkańców stolicy. Oczywiście, gdy wielka płachta dotknęła wreszcie ziemi, padło kilku zabitych przy wyrywaniu sobie jej strzępów na pamiątkę - ale to już niewarta większej uwagi drobnostka.
Zaliczywszy kolejną milę John McHmm poczuł się nieco znużony trudami uporczywej wędrówki. Do Toma zostało mniej niż pół drogi - nieledwie spacerek, jeśli nie liczyć przeprawy wpław przez Tamizę. Była więc sposobność ku temu, aby odsapnąć, a jeśli by dopisało szczęście - spożyć też spóźniony lunch. Znawca przysiadł ciężko na okruchu jakiejś zburzonej posesji - minęli dopiero co Downing Street; ze względu na tę fatalną bliskość siedziby premiera okolica poniosła szczególnie ciężkie straty w zabudowie trwałej - Plexiglas zaś udał się na poszukiwania w miarę sprawnego punktu żywieniowego. Wrócił po niedługim czasie z dobrą nowiną - była w pobliżu całkiem przyzwoita knajpka, nawet z pianistą, choć bez pianina (po ostatniej bombie wyszło za potrzebą i dotąd nie wróciło). Serwowano w niej nawet, rzecz niebywała, trunki - ponoć barmanowi było już wszystko jedno.
Knajpa świeciła pustkami. Z wyjątkiem jednego konsumenta raczącego się prosto z butelki i barmana, Badacz nie dostrzegł w niej nikogo. Wybrał zatem stolik położony w rozsądnej odległości od węzłowych punktów lokalu i wysłał Plexiglasa ze specjalną misją do człowieka za szynkwasem. Zajęty przy stoliku wyprostowywaniem utrudzonych kości, nie spostrzegł Znawca, że konsument z butelką podniósł się z trudem i wykreślając na podłodze sinusoidę oscyluje w jego kierunku. Toteż rozdzierający powietrze okrzyk "SYNKU" przyprawił naszego Badacza o przyspieszoną pracę serca. Oto w stojącej nad nim postaci Znawca rozpoznał swego dawnego wykładowcę, Wyznawcę Obojga Ścieków, Winstona G.
Wyznawca pogłaskał naszego Badacza po głowie, wziął go pod brodę i podetknął pod nos butelkę.
- O! Pan G.! Niebywałe! Jakże się cieszę! Nie, dziękuję, nie mogę - jestem piechotą - bąkał Znawca, czując znajome uczucie pustki w głowie w obliczu srogiego mentora.
Mentor zwalił się na krzesło, pociągnął zdrowy łyk i utkwił wzrok w marynarce Badacza. Znawca spróbował odświeżyć znajomość.
- Mistrzu, co słychać na uczelni? Czy wiele ciekawych przewodów z dziedziny ścieków otworzono pod kierunkiem Mistrza?
Wyznawca zamiast odpowiedzieć wychylił następny łyk i czknął głośno.
- Ja, proszę Mistrza, mogę powiedzieć... ostatnie lata pracowałem z niejakimi, no, wynikami... Systematyka prostych ścieków, zaczynałem to jeszcze u Mistrza... otóż połączyłem to z analizą historyczno-strukturalną, nie unikając ma się rozumieć uwarunkowań społecznych i w oparciu o Dowód Grossa-Kleina na deterministyczną zależność...
Dał się słyszeć huk, ściany knajpy zadrżały. Kawałek tynku upadł Winstonowi G. na kolana. Wyznawca Obojga Ścieków podniósł go do oczu i jął wpatrywać się weń z natężeniem. Badacz czekał cierpliwie. Po chwili Winston G. doszedł do konkretnych wniosków, gdyż odrzucił tynk i na powrót zajął się butelką.
- ... na deterministyczną zależność wycieku od przecieku - podjął wątek Znawca. - Zarysowała mi się hipoteza natury ogólniejszej... Ale po co ja gadam
- zmitygował się. - Wszystko to są nic nie znaczące błahostki wobec dzieł Mistrza! Nad czym Mistrz teraz pracuje?Wyznawca bez słowa dokończył butelkę i cisnął ją z trzaskiem o podłogę. Od razu rozjarzył się czujnik wiszącej w kącie gaśnicy, który omiótł konsumentów izotopowym wzrokiem. Wobec braku zagrożenia pożarowego uspokoił się i przygasł. Winston G. trzymał w ręku następną flaszkę. Upił trochę i spojrzał roztargnionym wzrokiem na byłego ucznia.
- Mistrzu, nauka, a wraz z nią cały świat, wieki będą karmić się dorobkiem Mistrza! Bardzo proszę, niech Mistrz mi zdradzi, co jeszcze chowa w zanadrzu dla ludzkości?
Winston G. odstawił butelkę. Powoli zaczął wzbierać w sobie, twarz mu stężała, nabrał siły wyrazu, marsowym spojrzeniem objął otoczenie. Wreszcie soczystym, łamiącym wszelki opór głosem ryknął:
- Gówno!
John McHmm głowił się nad możliwościami interpretacyjnymi wypowiedzi Wyznawcy, gdy raptem grzmotnęło, pociemniało i powietrze wypełnił rumor walących się ścian. Badacz oberwał czymś po ciemieniu; po jakimś czasie ocknął się w ciemności, kurzu i kompletnej niewygodzie. Usłyszał w pobliżu lekki trzask i wtulił głowę w ramiona. Był to tylko Plexiglas zapalający zapałkę. Z tak przytulnego przed chwilą lokalu zostało niewiele więcej, niż stolik Znawcy
- tylko sufit zachował się jakimś cudem architektonicznym. Reszta sali była jednym zwałowiskiem materiałów budowlanych.W samym epicentrum chaosu Wyznawca Obojga Ścieków powolutku przechylał butelkę. Korzystając ze światła zapałki przyjrzał się naczyniu uważnie, pomacał się po kieszeniach i uspokojony powrócił do zajmującej czynności.
Plexiglas dyskretnie chrząknął.
- Pozwolę sobie zauważyć, sir, że jak się wydaje, zostaliśmy zasypani.
- Wiele na to wskazuje - westchnął Znawca.
- Jeżeli sir pozwoli, zabrałbym się do odgruzowywania.
- Cóż, do Toma i tak już jestem tragicznie spóźniony... Ale rób jak uważasz.
Służący zakasał rękawy liberii i w blasku świecy - zawsze nosił przy sobie wiele pożytecznych drobiazgów - wziął się do pracy. Po trzech godzinach i dwóch kolejnych butelkach Wyznawcy, schodki wiodące w podziemia stanęły otworem. Zrazu piwnica, pozbawiona ubocznych wyjść i szczelnie okratowana, nie rokowała poważniejszych nadziei. Przeczesując jednak wytrwale wszystkie kąty Znawca w pewnej chwili aż kucnął z radości. Oczom jego objawiła się ukryta w ciemnym zakamarku, a tak doskonale znana we wszystkich szczegółach technicznych - okrągła żeliwna pokrywa. Z żeberkami! Uradowany popędził na górę.
- Mistrzu, jesteśmy ocaleni! Znalazłem!
Winston G. otarł usta i spojrzał nań pytająco pukając palcem w butelkę.
- Co? A - to... też, ale nie o to chodzi! Ściek znalazłem!
Wyznawca wzruszył ramionami i pogłaskał czule butelkę.
- Ależ Mistrzu! Możemy stąd wyjść, gdzie tylko chcemy! Ratujmy się!
Wychowawca pokoleń ściekowców potrząsnął z uporem głową i odrzucił pustą flaszkę na stertę gruzu. Wydobywając następną, ukrytą tym razem w nogawce spodni, podniósł wzrok na Znawcę i stwierdził rzeczowym tonem:
- Dureń.
Zerwał kapsel sztuczną szczęką i spokojnie zabrał się do dzieła.
Ściek pachniał swojsko i był bardzo przytulny, w przekroju osiągał ledwo trzy stopy. Znawca uważnie wpatrywał się w podeszwy butów czołgającego się przodem Plexiglasa, aby nie stracić kontaktu wzrokowego ze służącym. Odkąd zagłębili się w ścieku, pogodne do niedawna usposobienie naszego Badacza zaczęło wykazywać tendencję zniżkową. Odwiedziny u Toma byłyby obecnie nieprzyzwoite z uwagi na mocno spóźnioną porę. Doprawdy, inaczej wyobrażał sobie nasz Znawca spędzenie weekendu. W szczególności zaś otoczenie, w którym znajdował się od dobrej półtorej godziny, nazbyt przypominało mu zwykłą codzienną harówkę, a nawet gorzej, gdyż układ konstrukcyjny i funkcjonalny tego ścieku był standardowy i nie rokował wielu odkryć naukowych.
Należało zastanowić się nad możliwym rozwojem sytuacji. W tym celu wypadało najpierw ustalić aktualne położenie geograficzne. Tę część ściekowego Londynu Znawca znał akurat słabo i nie był pewny czy podążają w kierunku Tamizy, czy też w stronę zgoła przeciwną. Dając Plexiglasowi znak do postoju poprzez chwyt za łydkę, Badacz zatrzymał się i pobrał próbkę treści ściekowej, sięgającej w tym miejscu niemal po brodę. Zawartość treści w próbce zdawała się sugerować bliskość Parlamentu, poprzez śladową obecność włókien jedwabiu nadpalonych w taki sposób, jak to zwykle ma miejsce w trakcie gorących obrad. Z drugiej strony, mógł to być tylko przypadek - paliwa wysokooktanowe były wszak powszechnie stosowane we wszelkiego typu dyskusjach, nie tylko parlamentarnych.
Burcząc na Plexiglasa, iż ten przy całej swej przezorności nie pomyślał o zabraniu w podróż dobrego kanalizacyjnego spektometru, Znawca dał znów rozkaz do marszu. Nie przebyli jednak nawet trzydziestu yardów, gdy poczuł w ustach gorzki smak plexiglasowego trzewika - służący zatrzymał się nagle. Rozeźlony Badacz chciał go już skarcić, wtem spostrzegł w mdłym blaski świecy, którą Plexiglas wytrwale dzierżył w zębach, wielką stertę gruzu szczelnie wypełniającą światło ścieku. Musiała tu niegdyś mieć miejsce potężna erupcja kanalizacyjna - ktoś na górze nie zachował ostrożności i spuścił do ścieku nie to, co powinno się spuszczać.
Trzeba było szukać innej drogi. Klnąc w duchu nasz bohater wykonał trudny manewr zwrotu w tył, podczołgał się do najbliższej studzienki i jął wspinać się do góry, skutecznie przy tym ochlapując służącego cieczą ciurkającą z przemoczonego odzienia. Zanim jeszcze podważył klapę włazu, usłyszał odgłosy zawziętej kanonady. Przeczuwając kolejne kłopoty, zaraz po wydostaniu się na powierzchnię przywarł plackiem do ziemi i dopiero Plexiglas skłonił go dyskretną namową do lekkiego uniesienia głowy.
Wyglądało na to, że nasi bohaterowie trafili w sam środek silnych zmagań zbrojnych. Z wielu stron sporego placu leciały pociski, granaty zataczały ściśle matematyczne parabole, świszczały lasery, cekaemy dudniły głębokim grobowym basem, powietrze grzmiało, huczało, gwizdało, wyło, niekiedy ciamkało - gdy zdarzał się niewypał - i wszystko razem stanowiło potężny orzech do zgryzienia. Znawca, porozumiawszy się w paru słowach z Plexiglasem, postanowił przeczołgać się w tę stronę placyku, w której winna znajdować się druga studzienka, wiodąca do dalszej części ścieku. Przemieszczanie się w otwartym terenie pod silnym ostrzałem wymagało zręczności i samozaparcia. Na szczęście, wielkim udogodnieniem okazały się nierówności terenu, a zwłaszcza leje po bombach, choć widok porozrzucanych wokół każdego z nich strzępków i resztek nie budził przyjemnych asocjacji.
Kiedy po wielkich trudach nasi bohaterowie dotarli szczęśliwie do miejsca, skąd żeliwna płyta była widoczna jak na dłoni - okazało się, że jest ona obsadzona przez grupę podrostków o twarzach twardych i gotowych na wszystko. Na domiar złego młodzieńcy musieli sobie wyraźnie upatrzyć naszych bohaterów, gdyż powietrze wokół Znawcy i jego służącego zaczęło zjadliwie jazgotać od pocisków, których rozrzut malał z każdą chwilą. Przerażony i na wpół ogłuszony Znawca nie wiedział, co się dzieje, pomyliły mu się strony świata i gdyby Plexiglas nie odciągnął go do tyłu, mógłby mieć problemy z przetrwaniem kolejnej minuty. W dodatku, i z tyłu sytuacja uległa zaostrzeniu
- pierwsza studzienka została opanowana przez inny batalion młodych ludzi. Oni również - nie wiedzieć czemu - okazywali zastrzeżenia co do dalszego pozostawania Znawcy wśród żywych i dawali temu wyraz opróżniając swe magazynki. Plexiglas, zafrasowany, podrapał się w głowę.- Sir, zmuszony jestem zauważyć, że sprawa się komplikuje. Te dzieci upodobały sobie, jak widać, zabawę w dwa ognie.
- Ja mam dość... Ja mam dość - jęczał Znawca. - Wstańmy i niech się to raz skończy...
- Za chwileczkę, sir. Można by jeszcze sprawdzić, co słychać z tamtej strony - Służący wskazał kierunek, z którego nasilenie ognia było jakby mniejsze.
Znowu zaczęli przemieszczać się w terenie - porytym i zaśmieconym odpadkami. Badacz, pełznąc bez tchu z nosem żłobiącym w ziemi płytki rowek, natrafiał wciąż na mniejsze lub większe pozostałości. W pewnej chwili wymacał czyjeś na wpół zasypane ciało i - zmieszany - chciał przeczołgać się bokiem, ponieważ ciało było nie dość że ciepłe, to jeszcze - kobiece. Nagle silna eksplozja rozświetliła cały plac i nasz Badacz doznał wstrząsu, jakby pocisk trafił właśnie w niego. Oto na przynależnej niewątpliwie ciału twarzy dostrzegł charakterystyczny rządek pieprzyków, który ongiś tak go zachwycił i był przyczyną wielu późniejszych wzruszeń. Któż inny mógł mieć takie pieprzyki, jak nie jego słodka i ukochana Maurycja?!
Z dziką energią wydobył ciało z ziemi - wyglądało na nieuszkodzone, w dalszym ciągu nie przejawiało jednak ochoty do życia. Tu wszelako nasz Badacz pokazał co potrafi: z pasją przewyższającą wszystkie do tej pory prowadzone badania naukowe zaczął wtłaczać powietrze w płuca nieboraczki, stosując niezawodną metodę usta-usta. Metoda rychło okazała się skuteczna
- dziewczyna najpierw westchnęła, wypuszczając część wpompowanego powietrza, potem zmarszczyła nos, wreszcie otworzyła swe śliczne oczy.- O, John! Jakże mi miło - wyszeptały jej blade usteczka.
- O, Maurycjo! Ja też się cieszę - wydusił zdyszany Znawca.
I na wszelki wypadek powtórzył niezawodną metodę sztucznego oddychania, co w połączeniu z intensywnym masażem różnych części ciała bardzo szybko przywróciło dziewczynie ogólną chęć do życia.
Gdy zabieg terapeutyczny można było uważać za dokonany, Maurycja opowiedziała krótko o swoich sobotnich przeżyciach. Opuściła właśnie mieszkanie nad wieczorem, gdy stawało się już nazbyt gorące - jakiś człowiek, wyrażając zapewne swe niezadowolenie z sytuacji aprowizacyjnej Londynu, wrzucał do każdego sklepu spożywczego po jednej bombie zapalającej, a do supermarketów - po trzy; gdy wychodziła, pożar obejmował już pół dzielnicy. Chciała schronić się u swej przyjaciółki trzy przecznice dalej. Niestety, na tym placyku zaskoczył ją rozwijający się pięknie zatarg kilku grup młodzieżowych. Nie wie dokładnie, o co im poszło, ale przypuszcza, że o kolor włosów. Sama nosi
się raczej blond, a została potraktowana granatem przez młodzieńca zdecydowanie rudowłosego.Z kolei Znawca zaczął referować pokrótce własne perypetie. Ogólna sytuacja na placyku uległa dalszemu znaczącemu zaostrzeniu. Nasi bohaterowie byli namiętnie ostrzeliwani ze wszystkich już stron świata, a pocisk słał się gęsto. Po jednym szczególnie nieprzyjemnym wybuchu Plexiglas pokręcił z powątpiewaniem głową i poradził, aby przeczekać wkopując się w ziemię w nadziei, że salwa przejdzie bokiem lub nie trafi. W naszym Badaczu wszelako ocknął się lew.
- Co, czekać?! Na diabła nam czekać! Zbierajcie się - wracamy do domu!
I - rycząc dziko - porwał się na nogi, chwycił jakiś ciężki żelazny drąg i pognał w stronę studzienki. Zewsząd strzelano do niego, tak gęsto, że pociski zderzały się ze sobą w powietrzu - od ich eksplozji utworzyła się jedna wielka łuna podążająca za naszym Znawcą; on jednak, sadząc wielkimi susami, ani na nią spojrzał. Błyskawicznie znalazł się przy wylocie włazu i rozdzielając tęgie razy spłoszonym nagle młodzieńcom wrzeszczał jak opętany: "No, gówniarze! Nic tu po was! Dość zabawy! Marsz do rodziców!". Dobry tuzin luf wyciągnął się w jego stronę, lecz on siekąc drągiem jak błyskawicą, nabijając niejednemu solidnego guza, uniemożliwiał uczciwe złożenie się do strzału. Toteż, nie widząc nań innego sposobu - młodzi ludzie wzięli w końcu strzelby za pas i czmychnęli na wszystkie strony. Gdy Plexiglas i Maurycja, przemykając nisko przy ziemi w ślad za Znawcą, dotarli wreszcie do niego, okolica była już zupełnie spacyfikowana a odsunięta pokrywa studzienki gościnnie zapraszała do środka.
John i Maurycja, osłaniani przez wiernego Plexiglasa ufnie pogrążyli się w tchnącym spokojem włazie. Zanim jeszcze osiągnęli dno i - ciasno ze sobą spleceni - zaczęli raczkować siecią dróg podziemnych poszukując tej jedynej, prowadzącej wprost do urządzeń szambowych domu Znawcy - John McHmm złożył dziewczynie uroczystą obietnicę zakupu przy najbliższej sposobności wytwornej i praktycznej parasolki. W zamian za to Maurycja przyrzekła, iż już nigdy, nigdy nie będzie przed spotkaniami weekendowymi stawiać wstępnych warunków pogodowych.
I trzeba przyznać, że w obliczu nadciągającej przyszłości był to zupełnie, zupełnie przyzwoity prognostyk.
WŁODZIMIERZ RÓŻYCKI urodził się w 1956 roku w Grójcu, absolwent studiów ekonomicznych SGPiS w Warszawie. Za opowiadanie "Weekend w mieście" ("F" 1/86) otrzymał nagrodę pisma dla najciekawszego debiutanta. Typowy "autor jednego opowiadania". Ale za to jakiego! Pisał co prawda później i bliskie druku opowiadanko robotyczne i socjologiczną minipowieść, ale to nie uwiodło redaktorów. Po prostu po "Weekendzie..." oczekiwano od Różyckiego zbyt wiele.
Opowiadanie dzieje się zasadniczo w Londynie ale tak naprawdę to w umownej, nieciągłej czasoprzestrzeni, w której hultajska szarża służy kabaretowym odwołaniom również do polskiej rzeczywistości (nierzeczywistości !?).
Maciej Parowski
"Co większe muchy. 10 lat Fantastyki i Nowej Fantastyki w 25 opowiadaniach", 1992 r.