"Wprost" - 16 października 2005
Bronisław
Wildstein
Koniec świata Michnika
Jest jednym z twórców, apologetów i najbardziej wpływowych
ludzi III RP. Dziś, gdy wydaje się ona dożywać końca, warto się przyjrzeć
losom jej ojca założyciela. Zwłaszcza że dzieje Adama Michnika mogą się
stać kluczem do analizy dominującej (głównie warszawskiej) grupy polskiej
inteligencji. Ta bardzo polska historia mówi zresztą wiele o uniwersalnej
postawie intelektualistów wobec demokratycznego świata.
Michnik oficjalnie wycofał się z kierowania "Gazetą
Wyborczą" po aferze Rywina. Zachorował, zniknął z życia publicznego i
podobno na odległej wyspie dyktował swoim pracownikom wspomnienia. Akty te miały
wręcz symboliczny charakter.
Mitologia
Aferę Rywina można uznać za początek końca III RP.
Ukazała to, co było zasłonięte przed opinią publiczną (m.in. za sprawą
"Gazety Wyborczej"), czyli głęboką chorobę państwa. Ujawniła, że
elity rządzące demokrację traktują jak spektakl dla maluczkich, za którego
kulisami ukrywają realną grę o władzę, a prawo i instytucje państwowe są
dla nich instrumentem wpływów i zysku.
Michnik prezentował III RP jako model udanej demokracji,
a polską transformację jako optymalny sposób wyjścia z totalitarnego
systemu. Tym osiągnięciom miał grozić jedynie nietolerancyjny nacjonalizm,
tudzież żądza odwetu, na której jakoby mają żerować populiści, chcący
ustanowić w Polsce autorytarne rządy. Demokrację i niepodległość uzyskaliśmy
- twierdzi Michnik - dzięki porozumieniu z komunistami, którzy odkrywając klęskę
swojej ideologii, zrezygnowali z władzy, przekazując ją społeczeństwu,
czyli jego przedstawicielom, a tym samym otwierając szeroko podwoje demokracji.
Aktem założycielskim polskiej państwowości ma być
"okrągły stół". To przy nim, zdaniem Michnika, komuniści dokonali
samooczyszczenia, okazali się "ludźmi honoru" i stali się nie tylko
pełnoprawnymi uczestnikami życia publicznego, ale dołączyli do obozu
rzeczników demokracji i społeczeństwa otwartego. Innymi słowy - dołączyli
do strony światła. Po stronie ciemności sytuuje się polska prawica, "opętani
nienawiścią antykomunistyczni bolszewicy", "rozpętujący polowania
na czarownice i seanse nienawiści", "wynurzający się z
rynsztoka", przygotowujący "stosy", szubienice" itd., itp.
Dziś w Polsce to prawica, zgodnie z doktryną redaktora "Wyborczej",
niesie z sobą zabójczy dla państwa i demokracji projekt rewolucyjny.
Mistyfikacja
Wykładnia historii, którą oferuje nam Michnik, jest nie
tylko zmitologizowana, ale i zmistyfikowana. Komuniści nie oddali władzy przy
"okrągłym stole", lecz w obliczu ekonomicznej katastrofy,
perspektywy rewolty i eliminacji straszaka sowieckiej interwencji (oni
wiedzieli, że Gorbaczow wycofał się z doktryny Breżniewa) usiłowali znaleźć
dla niej uprawomocnienie. Próbowali zrobić to tradycyjną metodą kooptacji,
czyli wciągnięcia do władzy nowych środowisk, które z czasem miały się
stać elementem komunistycznego establishmentu albo zostać wyeliminowane. Przed
utratą władzy zabezpieczyli się jak mogli. Wybory odbyły się tylko do 35
proc. składu Sejmu, a i tak - zgodnie z porozumieniami - prezydent, którym miał
być gen. Wojciech Jaruzelski, zyskał ogromne uprawnienia, włącznie z możnością
rozwiązywania parlamentu, kiedy uzna to za stosowne.
Wszystko to nie znaczy, że opozycja powinna była odmówić
udziału w grze z komunistami. Występując jednak w imieniu ubezwłasnowolnionego
społeczeństwa, powinna była zgodnie z zasadą margrabiego Wielopolskiego:
"Brać, nie kwitować, żądać więcej". Jej celem winno być nie
porozumienie z rządzącymi komunistami, ale wydarcie im władzy, by przekazać
ją społeczeństwu, czyli odbudować demokrację. Obserwując działania
Michnika, można natomiast odnieść wrażenie, że bardziej interesował go układ
z komunistyczną władzą i udział w rządzeniu niż realna demokracja.
Obserwacje te potwierdza ostatni tom wspomnień Mieczysława F. Rakowskiego.
Ostatni przywódca PZPR napisał, że już pod koniec lat 80. Michnik zabiegał
o jak najbliższą z nim współpracę, uznając solidarnościową opozycję, a
więc swoich towarzyszy walki, za środowisko nieodpowiedzialne.
W momencie przyspieszenia historii po "okrągłym
stole" redaktor "Wyborczej" stawiał na sojusz z tzw. liberalnym
skrzydłem PZPR. Przeciwstawiał się operacji braci Kaczyńskich, która
doprowadziła do buntu zwasalizowanych dotychczas przybudówek rządzącej
partii (Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego) i
utraty przez nią władzy. To w tym przełomowym momencie Michnik zainwestował
cały swój autorytet w obronę stanu posiadania PZPR.
Strategia
W wyborach Michnika, jak zwykle w polityce, przenikają się
motywy ideowe i pasja władzy. Można znaleźć w nich również jądro
racjonalne. W momentach rewolucyjnych, a takim był upadek komunizmu, szczególnie
niebezpieczny staje się społeczny radykalizm. Rozbudzanie przez demagogów
niemożliwych do spełnienia oczekiwań może prowadzić do społecznej
eksplozji. W tamtym czasie można się było obawiać, że pełne uwolnienie
mechanizmów demokracji będzie prowadziło do jej autodestrukcji. Można się
było lękać, że antykomunizm stanie się czynnikiem napędzającym spiralę
rewolucyjnego chaosu. Prędko się okazało, że te obawy nie znajdują
potwierdzenia w praktyce. Stało się jasne, że polskie społeczeństwo nie
choruje na nadaktywność, ale jej zanik.
Doświadczenie pokazało, że nie grozi nam eksplozja
ulicy, ale przeniesienie w nową rzeczywistość starych układów władzy, które
deprawują demokrację, podważają gospodarkę rynkową i uniemożliwiają
budowę państwa. Okazało się, że aby odbudować Polskę, trzeba się zdobyć
na odwagę, rozliczyć przeszłość i odwołać do zakorzenionych kulturowo cnót,
a więc do etosu "Solidarności". Należy więc przywrócić poczucie
dobra wspólnego, które wcale nie uniemożliwia konkurencji, ale funduje ją na
uznanych powszechnie zasadach.
Michnik i jego środowisko zachowali się dokładnie
odwrotnie. W przełomowym momencie, zawierając układ z nomenklaturą, odwrócili
sojusze, a więc zakwestionowali fundament "Solidarności", którym było
odtworzenie jedności polskich elit intelektualnych ze społeczeństwem.
Zakwestionowali ład moralny, który legł u podstaw tego wielkiego ruchu. Taki
charakter miała odmowa rozliczenia przeszłości, która musiała prowadzić do
podważenia filaru etyki, jakim jest odpowiedzialność. Trudno przeszacować
konsekwencje tego wyboru. Miały one wymiar praktyczny, jakim było odtworzenie
się w III RP dominującej roli postkomunistycznego układu. Prowadziły do
destrukcji etycznego fundamentu wspólnoty. Droga, którą w 1989 r. Michnik
zaproponował pod osłoną wielkich słów, była zaprzeczeniem zasad
"Solidarności", apelowała do tchórzostwa i propagowała relatywizm.
Jej rzecznicy sugerowali lub deklarowali wprost, iż skoro prawie wszyscy
zostaliśmy zbrukani przez totalitaryzm, lepiej ukryć przeszłość pod osłoną
milczenia i niedopowiedzenia.
Ten wybór musiał oczywiście wpływać na naszą
interpretację historii. Zakaz oceny przeszłości postkomunistów może być
uzasadniony wyłącznie niemożnością jej dokonania. Jeśli zaś nie sposób
negatywnie określić roli obrońców systemu totalitarnego, to nie sposób
pozytywnie waloryzować roli walczących o wolność. W efekcie najnowsza
historia stała się mętnym amalgamatem, w którym nie sposób niczego rozróżnić
ni wartościować. Nic dziwnego, że w połowie lat 90. Michnik i Cimoszewicz
zaproponowali stworzenie obowiązującej wykładni historii, którą mieli
napisać przedstawiciele dwóch dawniej walczących z sobą, a teraz dążących
do "pojednania" obozów.
Urazy
Wybory Michnika są w dużej mierze dyktowane strachem
przed społeczeństwem. Ta postawa jest charakterystyczna dla warszawskiej
inteligencji. Dziedziczy ją ona z epoki międzywojennej wraz z lękiem przed
endecką prawicą, która w tamtym okresie prowokowała oraz eksploatowała
nacjonalistyczne, antysemickie i autorytarne nastroje. Te tendencje przewaliły
się przez całą ówczesną Europę i dziś są jedynie cieniem historii.
Intelektualne elity okazują się jednak w szczególnym stopniu więźniami
historii, wynosząc z komunistycznej lodówki poglądy nijak nie przystające do
rzeczywistości. Są to zresztą poglądy im wygodne. Jeśli polskie społeczeństwo
jest ciemne i niebezpieczne, to najlepszym wyjściem dla wszystkich jest to, by
pozostawało ono pod kuratelą oświeconych elit. Dodatkowo, można było wnosić
z zachowań i wypowiedzi środowiska Michnika, okres transformacji jest czasem
szczególnym, gdyż wymaga trudnych działań, które trzeba przeprowadzić
wbrew nie rozumiejącemu konieczności wyrzeczeń narodowi, oczywiście dla jego
dobra. Przyjmując takie założenie, możemy usprawiedliwić rozmaite odległe
od zasad liberalnej demokracji praktyki, jakie zdominowały III RP. Efektem tego
była oligarchizacja polskiego życia politycznego. Wszystkie jego sfery
zdominowało "towarzystwo", które składa się w przeważającej
mierze z dawnych członków establishmentu oraz dokooptowanych do niego
"pozytywnych" członków opozycji. W wypadku środowisk
intelektualnych jest to odtwarzanie dawnych relacji i układów.
Lata 70. i 80. były czasem buntu coraz większej części
środowisk intelektualnych, których przedstawiciele wyłamywali się z obowiązującego
dotąd konformizmu. Niepokorni intelektualiści weszli w konflikt z tymi, którzy
nie chcieli się wyrzec swojej szczególnej pozycji w PRL. W III RP te ciągle
powiązane z sobą najrozmaitszymi więzami grupy odnalazły jedność wobec
mitycznego zagrożenia przez narodowy katolicyzm i prawicowy radykalizm, który
na dostrzegalną skalę zaczął się pojawiać w Polsce dopiero w połowie lat
90., ale do dziś stanowi jedynie margines naszego życia politycznego.
Akceptacja wyboru Michnika oszczędziła polskiej
inteligencji konieczności często bolesnych rozrachunków z własną przeszłością.
Jednocześnie postawiła ją w dwuznacznej sytuacji. We wspólnym obozie znaleźli
się ludzie, których zasługi wielokrotnie przekraczają młodzieńcze błędy,
i najgorsi karierowicze, ludzie szlachetni i dranie. To nierozliczenie
komunizmu, oczywiście w nie tak drastycznej formie, jest problemem całego
Zachodu. Dla zachodnich lewicowych polityczno-intelektualnych elit zdanie
rachunku ze swoich totalitarnych sympatii byłoby trzęsieniem ziemi, podważającym
ich autorytet i tytuł do odgrywania szczególnej politycznej roli.
Klęska
Afera Rywina była klęską Michnika i jego strategii.
Postkomunistyczny układ, z którym redaktor "Wyborczej" funkcjonował
dotąd w symbiozie, postanowił go sobie podporządkować. Oferta Rywina, z której
zwykli odbiorcy zapamiętali - z ich perspektywy niebotyczną - sumę 17,5 mln
dolarów łapówki, w rzeczywistości dotyczyła spraw dużo poważniejszych i
wartych bez porównania więcej. Chodziło o przejęcie przez postkomunistów
rynku mediów elektronicznych. Miała temu służyć nowelizacja ustawy o
radiofonii i telewizji, podporządkowująca je Krajowej Radzie Radiofonii i
Telewizji, zdominowanej przez SLD. Michnikowi zaproponowano udział w zyskach z
tego intratnego biznesu (kupno Polsatu), ale na zasadach podległości.
Redaktor "Wyborczej" i jego ekipa już kilka
miesięcy wcześniej uczestniczyli w tajnych przetargach na temat kształtu
nowej ustawy. Również propozycji Rywina Michnik pierwotnie nie ujawnił,
traktując ją zapewne jako element nacisku na stronę rządową. Zdecydował się
na ogłoszenie jej po prawie pół roku, kiedy się okazało, że to jego jedyna
metoda obrony przed uchwaleniem niekorzystnej dla Agory ustawy. Nawet wówczas
jednak Michnik starał się uczestniczyć w wewnętrznej grze rządzącego układu.
Dzielił jego członków na "złych" i "dobrych". Mówił
komisji to, co było mu na rękę, "zapominając" fakty niewygodne dla
prezydenta Kwaśniewskiego i premiera Millera. Arbitralnie wydawał świadectwa
moralności. Innymi słowy, zachowywał się tak jak zawsze.
Prace komisji ds. Rywina ujawniły skalę zdeprawowania
polskiego życia politycznego. Pokazały, wbrew tezom Michnika, jak zło III RP
wyrasta z PRL - tak jak z PRL wyrastają kariery głównych bohaterów afery, włącznie
z osobą nadającą jej imię, acz grającą w niej zdecydowanie drugorzędną
rolę. Jawność, jaka wtargnęła za sprawą komisji w życie polityczne III RP,
okazała się czynnikiem rewolucyjnym. Pozwoliła odsłonić całą serię afer,
które pogrążyły postkomunistyczny układ i w efekcie doprowadziły do jego
wyborczej klęski, a do zwycięstwa ugrupowań nawołujących do oczyszczenia
polskiego życia politycznego, a więc do budowy IV RP.
Ostatnia
walka Michnika
Redaktor "Wyborczej" ocknął się po szoku
spowodowanym aferą Rywina w innym już kraju. Media, do tej pory w ogromnej
mierze działające pod presją tworzonej przez "Gazetę Wyborczą"
politycznej poprawności, zaczęły się wybijać na niepodległość i pisać o
wszystkim. Działała komisja ds. Orlenu, która dużo głębiej niż rywinowska
wnikała w patologie postkomunistycznego państwa i pokazywała, że ich źródła
mieszczą się na szczytach władzy. Na światło dzienne zaczęły wypływać
informacje z archiwów Instytutu Pamięci Narodowej, które odsłaniały prawdę
o PRL i pozwalały zobaczyć w innym świetle niektóre tzw. autorytety i ich środowiska.
Na pękających ścianach III RP pojawił się napis: "Mane, tekel, fares".
Establishment zagrożonego świata ruszył do
kontrofensywy. Jednym z jej najważniejszych uczestników był Michnik, a najważniejszym
organem - "Gazeta Wyborcza". Rozpoczęła się nagonka na orlenowską
komisję, budowanie czarnego wizerunku PO, a zwłaszcza PiS, diabolizowanie
braci Kaczyńskich i Rokity. Odradzanie się wolności polskich mediów było
przedstawiane jako sięgnięcie przez nie bruku. A jednak, jak pokazały wyniki
wyborów, sukcesy tej kampanii w społeczeństwie były ograniczone. Nie udała
się próba odbudowy szczególnej ochrony medialnej, jaką cieszyły się w III
RP jej VIP-y, co pokazał przykład Włodzimierza Cimoszewicza. To, że kampania
ta trafiła do pewnej części elit, jest spowodowane brakiem silnej konkurencji
na rynku prasowym dla "Gazety Wyborczej". Jednak jej wpływu nie sposób
już porównać z tym, jakim się cieszyła jeszcze kilka lat temu.
W nowej rzeczywistości teksty Michnika wydają się wywoływać
więcej zażenowania niż rezonansu. Można o nim powiedzieć to, co mówiono o
francuskich reakcjonistach: "Nic nie zapomniał, niczego się nie nauczył".
Najdoskonalej wciela on wszelkie przywary, z którymi deklaratywnie podejmuje
walkę. To on jest twórcą języka nienawiści III RP. To on odwraca wszystkie
wartości, próbę obrony elementarnych zasad nazywając bolszewizmem. To on
manichejsko dzieli świat na sojuszników, którzy reprezentują światło, i
przeciwników, dla których nie ma nazbyt brutalnych epitetów.
Coraz częściej Michnik odwołuje się do argumentu sądu.
Ostatnio na łamach swojego organu zagroził tym, którzy będą usiłowali pisać
coś o nim na podstawie archiwów IPN. Sądem grozi także Rafałowi
Ziemkiewiczowi, z pełnym uzasadnieniem piszącemu o nim jako o człowieku, który
zrobił wszystko, by nie zostały ujawnione nazwiska komunistycznych
zbrodniarzy. Wyraźnie trudno mu się pogodzić z utratą szczególnej pozycji.
A będzie musiał.
AFERA RYWINA