Gazeta Wyborcza - 20-06-2003
Janusz Rolicki
Janusz Wilhelmi
Portret subtelnego znawcy literatury i filozofii, który był bezwzględnym upartyjniaczem kultury, a ministrem kultury został już po swojej śmierci
16 marca 1978 roku w katastrofie lotniczej w Bułgarii
zginął w wieku 50 lat Janusz Wilhelmi - kierownik Ministerstwa Kultury. Sam -
jak to bywa - nie wiedząc o tym, przyczynił się do własnej tragedii. Jego
lot powrotny na lotnisko Okęcie wraz z trzema osobami towarzyszącymi był
bowiem pierwotnie zaplanowany na 17 marca. Tymczasem dzień wcześniej do
ambasady polskiej w Sofii nadeszła tajna depesza z Warszawy, że "w dniu
16 marca w czasie posiedzenia Sejmu PRL premier towarzysz Piotr Jaroszewicz powołuje
na stanowisko ministra kultury towarzysza Janusza Wilhelmiego". Mimo że na
następny dzień wszystkie miejsca w samolocie linii Bałkan były zajęte, usłużni
gospodarze znaleźli miejsce dla zacnego gościa i osób towarzyszących.
Samolot nie doleciał do Warszawy, godzinę po starcie zderzył się w powietrzu
z bułgarskim migiem. Informacja o katastrofie i śmierci kierownika
Ministerstwa Kultury nadeszła na Wiejską z opóźnieniem - posłowie zdążyli
już na wniosek premiera powołać nowego ministra. Wybór nieboszczyka na tak
wysoki urząd uznano jednak za ośmieszający dla władzy i ministra pochowano
na Powązkach jako zaledwie kierownika.
Nic tego nie zapowiadało
W ten sposób została przerwana kariera polityczna publicysty, dziennikarza, a
na końcu polityka peerelowskiego, dziś jeszcze budzącego w osobach znających
go wielkie emocje. Droga Janusza Wilhelmiego na parnas rządowy była nietypowa.
Nie miał tak cenionego w Polsce Ludowej pochodzenia robotniczego bądź chłopskiego;
pochodził z typowej rodziny inteligenckiej. Do tego jego przodkowie ze strony
ojca, urodzonego w Monachium, mieszkali w Bawarii. Kultura polska okazała się
jednak dla Wilhelmich na tyle atrakcyjna, że ojciec przyszłego ministra, gdy
dorósł, zmienił swą narodowość i określił się jako Polak. Ten wybór
przypieczętował służbą w POW i kampanii 1920 roku. Po odzyskaniu przez
Polskę niepodległości ojciec Janusza ożeniony z Polką nie zrobił fortuny i
żył na średniej stopie. Zamieszkał wraz z żoną i dwoma synami na
warszawskim Żoliborzu.
Okupacja była czasem szczególnie trudnym dla Polaków noszących nazwiska
niemieckie. Byli narażeni na awanse czynione im przez władze niemieckie bądź
na szykany - w razie odrzucenia licznych pokus kryjących się za propozycjami
podpisania volkslisty. Wilhelmi bez reszty określili się jako Polacy. Janusz
jak wszyscy z jego środowiska ukończył podziemną podchorążówkę i w
czasie Powstania, jako siedemnastolatek, walczył na Żoliborzu w zgrupowaniu
"Żywiciela". Po kapitulacji Warszawy trafił do stalagu i siedem
ostatnich miesięcy wojny spędził jako jeniec zatrudniony w fabrykach
zbrojeniowych. Pracował pod ziemią w trudnych warunkach. Musiały one być
doprawdy okropne, skoro zimą 1945 roku okaleczył się, raniąc się poważnie
w nogę. Wtedy to w jenieckim lazarecie przyrzekł sobie, jak zaskakująco mówił
po latach, że odtąd będzie zawsze po stronie zwycięskich regimentów. Zaraz
po wojnie nie był wierny tej zasadzie, bowiem absolutnie nie pretendował do
roli pretorianina Polski Ludowej. Po powrocie do zrujnowanej Warszawy stronił
od wszelkich form współpracy z nowymi władzami. Duchowo było mu bliżej do
tych, którzy wówczas z wisielczym humorem śpiewali: "Pierwsza bombka
atomowa i wracamy już do Lwowa...". Był to czas niebezpieczny dla ludzi
jego formacji; wielu okupiło go zsyłkami do gułagu dokonywanymi przez
bezkarne wówczas KGB i UB.
W 1947 roku J.W. rozpoczął studia na Uniwersytecie Warszawskim; studiował
polonistykę i socjologię. Był bardzo dobrym uczniem profesora Stanisława
Ossowskiego. Po zamknięciu wydziału - socjologia w stalinowskiej Polsce była
uważana za szkodliwą naukę burżuazyjną - studiował dalej polonistykę.
Zainteresowania miał szerokie, przez pewien czas uczył się także logiki
matematycznej. Przydała mu się zresztą w przyszłym życiu zawodowym;
polemistą był zawsze ciętym, jego wystąpienia wyróżniały się żelazną
logiką. Uchodził za bardzo zdolnego studenta, wróżono mu świetną karierę
naukową. Potwierdzeniem tych zapowiedzi był referat o psychologizmie w
polskiej literaturze międzywojennej przygotowany wraz z Janem Józefem Lipskim,
jego serdecznym przyjacielem, wygłoszony na zjeździe polonistów w 1951 roku.
Ówczesne środowisko Janusza Wilhelmiego miało się nijak do jego przyszłej
kariery politycznej. Przyjaźnił się z Januszem Szpotańskim, późniejszym
satyrykiem, który swe poczucie humoru (opera "Cisi i gęgacze") opłacił
trzyletnim więzieniem w latach późnego Gomułki, oraz Janem Józefem Lipskim,
stałym opozycjonistą wobec władz komunistycznych, współtwórcą Klubu
Krzywego Koła, KOR-u i odnowicielem podziemnej Polskiej Partii Socjalistycznej.
Sądzę, że Wilhelmi jednak wcześnie zaczął się różnić od swych kompanów.
Mimo że był człowiekiem obdarzonym poczuciem humoru, daleki był od skrajnej
prześmiewczości i tumiwisizmu Szpotańskiego, jak również od potrzeby działania
i zmieniania świata na lepszy właściwej Lipskiemu. Przypuszczam, że Wilhelmi
miał z całej trójki najbardziej analityczny umysł. Był świetnym kandydatem
na dobrego profesora. Nakreślone przed sobą cele osiągnąłby niewątpliwie,
gdyby ówczesna Polska była krajem normalnym, w dzisiejszym rozumieniu tego słowa.
Niestety, nad Wisłą wczesne lata 50. były znaczone przez terror polityczny,
ideologiczny i policyjny. Komunizm polski był wówczas najbliższy
orwellowskiej wizji. Schronienie się w katedrze bądź instytucie naukowym nie
gwarantowało sukcesu. Tak też było z Januszem Wilhelmim, który w 1951 r.
zostaje przyjęty do Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w
charakterze asystenta. Pracownia, w której się znalazł, nosiła egzotyczną
dla nas nazwę - Pracownia Imperializmu.
Bohater niniejszego tekstu nie zagrzał w niej długo miejsca. Już bowiem w
roku 1954 został wylany przez swego szefa prof. Samuela Sandlera, którego
absolutnie nie cenił. To wydarzenie było niewątpliwie przełomem w życiu
Wilhelmiego. Wziął rozbrat z pracą badawczą i zaczął szukać dogodnego
ustawienia się poza życiem naukowym. Z IBL-u jednak bezsprzecznie wyszedł
okaleczony. W potrzebie nikt się za nim nie ujął. Był samotny tak w
instytucji naukowej komunistycznego państwa, jak i w środowisku iblowskim,
bardzo skoligaconym z literatami. Stąd, sądzę, wzięły swój początek jego
fobie antyśrodowiskowe i poczucie outsiderstwa.
Pierwszy flirt z partią
Dzięki dobrej opinii naukowej Wilhelmi łatwo uzyskał pracę w Czytelniku w
redakcji literatury klasycznej. Ówczesne wydawnictwa, a zwłaszcza Czytelnik i
PIW, w niczym nie przypominały dzisiejszych oficyn, w których pracują cztery
osoby na krzyż, a ich właściciele liczą jedynie na zysk, nie oglądając się
na interes autorów, pozostawiając dobremu losowi krytyczne redagowanie
wydawanych książek. Czytelnik przy wszystkich minusach wynikających z panującej
doktryny politycznej przypominał placówkę naukową. A że w redakcji
literatury klasycznej wydawano ważne pozycje, J.W. jako zastępca kierownika
redakcji trafiał nie raz i nie dwa do wydziału kultury Komitetu Centralnego
PZPR. Są to jego pierwsze, ale jak się miało okazać owocne, kontakty z partią.
Jeszcze do niej nie należał, ale zaczął się bacznie przyglądać. Jako
wydawca musiał być uległy, skoro te rozmowy i wizyty nie kończyły się
awanturami. Czego chciała od niego partia, nietrudno odgadnąć. Urzędnikom z
tzw. białego domu chodziło zawsze o "udrożnienie" wydawanych
pozycji, czyli wyeliminowanie z nich passusów niewygodnych z punktu widzenia
obowiązującej doktryny.
Wtedy Wilhelmi musiał dobrze zrozumieć, po której stronie bułka jest
posmarowana masłem. Jako zdolny, młody i nadzwyczaj dobrze jak na ówczesne
standardy wykształcony redaktor na swych gospodarzach w gmachu partii robił
dobre wrażenie. Jeśli coś od niego mogło odpychać urzędników partyjnych,
to nadmierna inteligenckość. Każdy, kto się z nim zetknął, musiał odnieść
nieodparte wrażenie, że ma do czynienia z inteligentem z dziada pradziada. Był
bowiem typowym "jajogłowcem" o owalnej podłużnej czaszce i wysokim
czole. Jego słownictwo, sposób wyrażania się, dobór argumentów od
pierwszej chwili znamionowały człowieka wykształconego, o błyskotliwym umyśle.
Tacy ludzie w gmachu partii nie byli typowi, na tamtych pokojach z zasady czuli
się obco. Do tego typu osób pszenno-buraczani towarzysze, a oni byli solą
partii, przyzwyczajali się powoli i z oporami. Ta wrodzona odmienność
Wilhelmiego, mimowolnie wytwarzany przez niego dystans z pewnością spowalniały
jego karierę.
Dla J.W. kontakty z towarzyszami z wydziału kultury okazały się owocne i skończyły
się pierwszym flirtem młodego wydawcy z partią. Powstał periodyk
"Nowiny Wydawnicze i Literackie". Janusz Wilhelmi odchodzi z
Czytelnika i wraz ze Zbigniewem Załuskim zostaje pracownikiem redakcji
prasowej. A czas jest gorący - w partii trwa walka pomiędzy próbującymi
wprowadzić reformy puławianami i nastawionymi zachowawczo natolińczykami.
Gmach socjalizmu nad Wisłą chwieje się w posadach. J.W. jako redaktor pisma
nie ma jednak za sobą środowiska literackiego, przeciwnie - redaguje
czasopismo o marginalnym znaczeniu, ale będące w opozycji wobec "Nowej
Kultury" i "Przeglądu Kulturalnego", pism o tendencji
rewizjonistycznej. Dla literatów jest człowiekiem obcym, realizującym
zalecenia partii. W roku 1957, gdy Władysław Gomułka przystępuje do
glajchszaltowania środowisk liberalnych, Wilhelmi zgodnie z dyrektywą zamienia
"Nowiny" na "Trybunę Literacką" - dodatek niedzielny do
"Trybuny Ludu" - organu PZPR. Jest to gazeta twarda i prawomyślna. Na
jej czele staje wciąż bezpartyjny Janusz Wilhelmi.
Miecz i tarcza partii
W tym okresie J.W. jest już zdecydowanie na bakier z czołówką zbuntowanego
wobec partii środowiska literackiego. Ma opinię człowieka diabolicznego i
bardzo wykształconego. Racje moralne dla przyjętej przez siebie postawy
znajduje w kameleonowym, jak twierdzi, charakterze wielu literatów. Zarzuca im
- mocno na wyrost - stalinowską przeszłość. W swej odmienności znajduje
dosyć dwuznaczne alibi dla coraz intensywniejszego flirtu z władzą. Środowisko
zaczyna się go obawiać i w odruchu obronnym pogardzać nim. Wówczas, trzeba
pamiętać, wielu literatów wciąż sądzi, że możliwe jest jeszcze
porozumienie z Władysławem Gomułką. Może się ono jednak dokonać - jak uważają
- ponad głowami takich ludzi jak Wilhelmi. On sam zaś ma inną optykę
sytuacji politycznej, bliższą, jak czas wykazał, prawdy. Jest przekonany, że
konflikt pomiędzy literatami, których nie ceni, a partią nabrał charakteru
fundamentalnego, co intelektualistom, którzy pozostali przy PZPR, stwarza dobre
perspektywy. Rozumie, że może osobiście ponosić porażki, lecz summa
summarum zawsze będzie partii potrzebny. Wtedy to były powstaniec warszawski i
akowiec, człowiek, jak to się mówi, z piękną kartą, postanawia stać
zawsze przy władzy. Pomocny w tym wyborze jest niewątpliwie kompleks odtrąconego.
Odtrąconego jeszcze w IBL-u przez naukowo-literacką część frakcji puławskiej.
Szybko okazuje się, że "Trybuna Literacka" nie zyskuje uznania. Po
kilkunastu miesiącach ten czterostronicowy tygodnik wewnątrz "Trybuny
Ludu" zostaje więc zawieszony i J.W. po raz kolejny jest pod wozem. Jego
tak zwana wówczas "odstawka" zostaje dobrze przyjęta przez środowisko
literackie, ale nie wpływa na zmianę linii partii. Gomułka konsekwentnie
obiera bowiem twardy kurs wobec środowisk artystycznych.
Czas ten wiąże się ze znacznymi przewartościowaniami ideowymi wewnątrz
samej PZPR. Partia, zrywając z tzw. linią października, szuka nowego,
atrakcyjnego dla społeczeństwa kursu politycznego. Wtedy to, na początku lat
60., wewnątrz PZPR powstaje "frakcja partyzancka". Jest ona w jakimś
sensie kontynuacją październikowych natolińczyków. Mieczysław Moczar -
wiceminister spraw wewnętrznych od 1961 roku nadzorujący Służbę Bezpieczeństwa
- nie bez akceptacji Gomułki postanawia pozyskać dla socjalizmu, jak to wówczas
mówiono, środowiska akowskie. Wiąże się to z karkołomną, możliwą tylko
w marksizmie zwulgaryzowanym, próbą wprzęgnięcia do oficjalnej ideologii
partyjnej haseł nacjonalistycznych, bliskich programu endeckiego. Ta ideowa
mieszanka komunistyczno-neoendecka zaowocuje pod koniec lat 60. partyjnym, a tym
samym państwowym antysemityzmem, którego eksplozja przyniesie w 1968 roku
bezprecedensowe rugi z Polski ludzi o żydowskim pochodzeniu. Wszystko odbywa się
w tonacji pseudopatriotycznej, w imię obrony narodowych wartości. W sensie
politycznym ruch partyzancki służy wymianie elit, a więc odsunięciu od władzy
starych komunistów. Paradoks polega na tym, że politycy partyjni pochodzenia
żydowskiego co najmniej od połowy lat 50., a więc od powstania tak zwanej
frakcji puławskiej w PZPR, aktywnie zabiegają o zwiększenie polskiej
suwerenności wewnątrz bloku radzieckiego. Łączą to z liberalizacją
systemu, próbą jego reformy i zwiększeniem swobód politycznych. Tak więc
nie ulega wątpliwości, że w tamtych latach komuniści polscy pochodzenia żydowskiego
lepiej bronili polskich interesów narodowych od swych krzykliwych konkurentów.
Janusz Wilhelmi, człowiek o zdecydowanie patriotycznym rodowodzie, nawet z
pewnym odchyleniem nacjonalistycznym, tych niuansów w pełni nie dostrzega bądź
nie chce dostrzec. Nie będąc antysemitą w dosłownym tego pojęcia znaczeniu,
z życzliwością jednak przyjmuje dokonujące się w tamtych latach zmiany
kadrowe na szczytach władzy wyrażające się między innymi eliminacją ludzi
z frakcji puławskiej. Co prawda nigdy nie stanie się aktywistą tzw. ruchu
partyzanckiego, jest na to zbyt inteligentny, ale swoje sympatie w latach 60.
jednoznacznie wiąże z nacjonalistycznym skrzydłem w partii.
Sam do PZPR wstępuje jednak dopiero w 1961 roku. W tej sprawie miał więc może
Wilhelmi przynajmniej przed samym sobą skrupuły. Na otarcie łez, a może w
nagrodę, zostaje w tym samym roku przez partię włączony do zespołu
"Nowej Kultury". Znamienne, że aż do 1963 roku pozostaje przy tym
formalnie również członkiem zespołu "Trybuny Ludu". W "Nowej
Kulturze" Wilhelmi początkowo jest outsiderem, dopiero po usunięciu
Stefana Żółkiewskiego, byłego ministra kultury, otrzymuje nominację na zastępcę
redaktora naczelnego. Przed czwartym zjazdem partii Gomułka decyduje się na
radykalne wyciszenie prasy literackiej. W 1963 roku dochodzi do likwidacji zarówno
"Nowej Kultury", jak i "Przeglądu Kulturalnego". Na ich
miejsce powstaje "Kultura". Redaktorem naczelnym nowego tygodnika
zostaje Janusz Wilhelmi, a jego zastępcami Roman Bratny, Bohdan Czeszko i
Witold Zalewski.
Redakcyjny klub dyskusyjny
Z powołaniem redaktora wiąże się zabawna dykteryjka. Oto w połączonym
zebraniu partyjnych członków kolegiów obu likwidowanych tygodników wziął
udział Władysław Gomułka. Zakomunikował zebranym, że naczelnym tworzonego
właśnie periodyku literackiego zostaje towarzysz Wilhelmini. Tym lapsusem
pierwszy sekretarz partii sprawił niechcący ogromną przyjemność tzw.
kawiarni literackiej. Uznano to za dowód bylejakości szefa
"Kultury".
W ten oto sposób po dziewięciu latach, jakie minęły od wyrzucenia
Wilhelmiego z Instytutu Badań Literackich, wziął on rewanż na środowisku,
które go odtrąciło. Partia ulokowała go, przynajmniej formalnie, na jednym z
najważniejszych miejsc na mapie życia literackiego w kraju. Nie przeszkadzało
mu to, że zarówno jego tygodnik, jak i on sam byli bojkotowani przez czołówkę
pisarską kraju. Uważał, pewnie nie bez słuszności, że każdy bojkot ma swój
kres. Ponadto - to ważne - był po stronie zwycięskich regimentów.
Janusz Wilhelmi zawsze uważał, jak mówił po latach, że emigracja wewnętrzna
jest w jego zawodzie bezsensowna. Stał na stanowisku, że Polacy nie mają
alternatywy państwowej w stosunku do PRL. Na dowód przywoływał swe życiowe
doświadczenia. Katastrofa wrześniowa na nim, 12-latku, jak i na całym
pokoleniu wywarła ogromne piętno. Przeżył świadomie okupację, Powstanie
Warszawskie, niewolę w niemieckim stalagu, Poczdam i Jałtę. I chociaż
komunizmu nie kochał, to z biegiem lat uznał nagą wymowę faktów. Z przekory
w swych kolejnych gabinetach eksponował mapę polityczną świata. Polska wobec
ogromu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich była nieledwie punkcikiem
wielkości naparstka. Mapy z lubością używał jako argumentu we wszystkich
dyskusjach politycznych.
A spierać się mógł godzinami. Redagowanie w gruncie rzeczy go nudziło, więc
redaktorem był miernym. Do pracy chodził, aby zarobić na chleb dla rodziny, a
także zwyczajnie się nagadać. W "Kulturze" stworzył też niezwykłą
jak na Polskę Ludową atmosferę swobody i luzu. W swym gabinecie, za długim
kolegialnym stołem, z osobami, do których miał zaufanie, potrafił prowadzić
niekończące się rozmowy na wszelkie dosłownie tematy. A rozmawiano tam o
dominacji radzieckiej w naszej części Europy, o konwergencji, McLuhanie,
sporach Rosjan z Chińczykami nad Ussuri, o Moczarze, Gomułce, Kliszce i Breżniewie,
książkach wydanych i zatrzymanych przez cenzurę, o filmach i programie
telewizyjnym, polowaniach i wędkarstwie. Nie było politycznych i obyczajowych
tematów tabu. Do tych zapasów potrzebni byli dobrzy interlokutorzy. J.W. wówczas
niewątpliwie działał destrukcyjnie na swych młodych współpracowników. Pod
pewnym względem posiadał osobowość magnetyczną i wszelkie dyskusje chętnie
ożywiał i podtrzymywał. Palił przy tym namiętnie i dużo. Potrafił
godzinami wieść spory z Januszem Głowackim, Maciejem Wierzyńskim,
Krzysztofem Teodorem Toeplitzem, Leszkiem Budreckim, Romanem Bratnym, Witoldem
Zalewskim, Ernestem Bryllem, Bohdanem Czeszką, Andrzejem Osęką, Krzysztofem Mętrakiem,
Adamem Budzyńskim, Andrzejem Kantowiczem, Andrzejem Garlickim, jak również z
niżej podpisanym i wieloma, wieloma innymi dziennikarzami, krytykami,
pisarzami, naukowcami.
Zawsze znajdował chętnych do tych dysput. Każdego więc dnia w gabinecie przy
Wiejskiej 13 na IV piętrze zmieniali się rozmówcy, którzy po godzinie, dwóch
odchodzili do swoich zajęć, a gospodarz pokoju trwał stale na posterunku. W
tych latach niewątpliwie trwonił i rozmieniał na drobne swe rozliczne talenty
i umiejętności.
Nieustający klub dyskusyjny, jakim była redakcja Wilhelmiego, tak podniecający
dla części zespołu, był nieznośny dla najbliższych współpracowników, a
zwłaszcza sekretarza redakcji. Maciej Wierzyński, człowiek pichcący gazetę,
przez długich sześć lat dostawał jasnej cholery, gdy nie mógł od szefa
wyegzekwować jakiejś ważnej decyzji. Naczelny bowiem do pracy serio brał się
w poniedziałek - w dniu druku tygodnika. Rano w domu pisał swój stały dwu-,
trzystronicowy felieton, który zamieszczał tzw. podwałem na trzeciej
kolumnie. Po przyjściu do redakcji przygotowywał "przegląd prasy".
Wybrane fragmenty tekstów przetykał swoim słowem wiązanym drukowanym
wersalikami. Te zdania publikowane wytłuszczonym drukiem miały często stanowić
clou numeru. Natomiast po południu, a więc wtedy, gdy z drukarni przywożono
"szczotki" "Kultury", brał się do redagowania gazety.
Wtedy w gabinecie zostawał sam. Zapoznawał się z produktem, który firmował.
Wiedziony jakimś szóstym zmysłem jak najprzedniejszy cenzor wychwytywał
niemal wszystkie nieprawomyślne teksty, passusy i zdania. Nie kończył z pewnością
tak modnych dzisiaj kursów szybkiego czytania, ale w teksty zagłębiał się z
szybkością zastanawiającą. Z cenzurą o artykuły, na których mu zależało,
kłócił się zajadle i ustępował z bólem. Zmiany, ku utrapieniu Wierzyńskiego,
robił bezceremonialnie, nie licząc się z pracą redakcyjnych mrówek. Ta
cenzorska zdolność, jakbyśmy dziś powiedzieli, pozwoliła mu przetrwać w
miarę spokojnie przez dziesięć lat na tym ryzykownym, cokolwiek by mówić,
stołku.
Ten porządek rozlazłej i rozgadanej redakcji, w której właściwa praca nad
tekstami i numerem była po trosze piątym kołem u wozu, podlegał zasadniczej
zmianie w dniach burzy i naporu, a więc w czasach zawirowań bądź przesileń
politycznych, których w latach PRL, jak wiadomo, nie brakowało. Wtedy redaktor
z konieczności musiał planować teksty i ich doglądać. W takich dniach
zdarzały się również sytuacje intrygujące. Nigdy nie zapomnę atmosfery
fety i radości, a więc swoistego qui pro quo, gdy w sierpniu 1968 roku przez
kilka godzin mylnie sądziliśmy, że Kreml, organizując tzw. spotkanie
normalizujące z ekipą Dubczeka, przestał panować nad sytuacją. Wilhelmi wówczas
wraz z nami promieniał, sądząc, że Moskwa przegrała swój spór z Praską
Wiosną. Niestety, rachuby te wzięły się z dezinformacji...
Przy wszystkich swych wadach Wilhelmi dla pracowników był redaktorem wygodnym.
Nie wymagał pisania wstępniaków o plenach, zjazdach itd., itp. Pisał je sam
i podpisywał swoim nazwiskiem, bez ociągania. Uważał widocznie, że potrafi
osobiście utrafić w oczekiwany przez partię ton. Kierował się zwyczajnym
pragmatyzmem, nie chciało mu się bowiem tłumaczyć na różne sposoby zawartości
tekstu, który chciał zobaczyć w druku.
W latach Wilhelmiego "Kultura", obok najlepszych w kraju felietonów,
interesujących reportaży, opowiadań czy szkiców literackich i historycznych
ważnych dla życia kulturalnego, zamieściła z pewnością wiele tekstów
wstydliwych. Tworzyła też fasadę dla partyjnego władania kulturą. Z pewnością
per saldo nie zapisała się najlepiej w annałach prasowych. Trzeba jednak uznać
za niewątpliwy jej plus to, że w czasie naporu partyzantów w marcu i po marcu
1968 roku Janusz Wilhelmi odmówił wsparcia kampanii antysemickiej. Uczynił
tym zawód ludziom Moczara. W ostateczności wzięła wtedy w nim górę obawa
przed towarzyszem Mordasem i strach, aby Mława, czyli umownie Ciemnogród, jak
pisał KTT, nie zaatakowała.
Znawca literatury i prawdziwków
Janusz Wilhelmi przez osoby postronne uważany za diabolicznego aparatczyka -
bawiącego się ku chwale partii kulturą - prywatnie był znawcą Dickensa,
Parnickiego, Tomasza Manna i Melville'a. Gust swój określił jako wiktoriański,
jednoznacznie tym wskazując na konserwatywne, a więc tradycyjne w dziedzinie
literackiej upodobania. Dawał temu wyraz w często subtelnych felietonach. Drugą
jego pasją były mazowieckie krajobrazy, łowienie ryb i zbieranie grzybów.
Przez lata wszystkie urlopy, a także weekendy od wczesnej wiosny do zimy spędzał
w Kaszewcu - zabitej deskami wiosce nad Narwią w pobliżu Różana. Nie miał
tam żadnej daczy, lecz wynajmowaną przez okrągły rok izbę u chłopa. Swe
przeżycia i przemyślenia stamtąd wyniesione opisywał w sposób bardzo
liryczny i subtelny w felietonach na łamach "Barw", a także
"Kultury".
Dzisiejszych czytelników pewnie zadziwi opis prawdziwków dokonany przed laty
przez redaktora cieszącego się złą sławą człowieka strojącego polską
kulturę w partyjny munsztuk. "Prawdziwki dzielą się na odmiany uzależnione
od miejsca, pory i warunków swojego wzrostu. Są więc dębniaki, koloru
mlecznej kawy i suchego liścia dębu, wybijające się od razu na olbrzymy - już
mają wielkość deserowego spodka, a od spodu zachowują młodzieńczość
nieskalanej bieli. Są borowiki trzymające się, jak nazwa świadczy, na mchu i
igliwiu w borze, ich barwa jest ciemniejsza, intensywniejsza, przesuwająca się
późną jesienią aż ku czerwieni. Są piaskarze, współbytownicy rzadkich
sosenek na wydmach i nagich szczyrkach. Posiadają drobny, jasny kapelusz i potężny,
długi korzeń spijający wilgoć z gruntu. Są wreszcie prawdziwki kasztanowate
- rzadkość, którą by należało wziąć pod ochronę. Ich sitko, od początku
lekko zażółcone, z czasem nie zielenieje, lecz brązowieje. Siedzą na krótkim,
przysadkowatym trzonie, w środku pustawym i jakby sparciałym, co upodabnia je
do siniaka. Pojawiają się tylko w latach szczególnie mokrych, kiedy grunt
przez tygodnie nasiąknięty pozostaje wilgocią - ostatni raz zbierałem je
tutaj w roku powodzi".
Prawda, że to ładne? Prawda, że Janusz Wilhelmi był godny lepszego losu? Ten
i dziesiątki podobnych tekstów, ulotnych, aż żal, poświadczają dwoistość
natury, charakteru i upodobań tego publicysty, redaktora, a w końcu polityka
PZPR.
W tym miejscu chyba warto się zastanowić, czy J.W. był komunistą. Szukając
odpowiedzi na to pytanie, sięgnąłem po dzienniki Witolda Gombrowicza. Znalazłem
w nich dojmująco trafną opinię odnoszącą się do polskich inteligentów po
wojnie: "Gdyby marksizm osiedlił się w Polsce samorzutnie, stopniowo
przezwyciężając opory (...) ale on został na kraj nałożony, jak się nakłada
klatkę na odurzone ptaki, jak się nakłada ubranie na człowieka nagiego. Z
chwilą gdy znaleźli się w klatce, wszelka polska dyskusja z rewolucją stała
się niemożliwa. Dotyczy to także tajnego dialogu duszy indywidualnej z
marksizmem - gdyż Polak był zupełnie nieprzygotowany do stawienia czoła temu
naporowi. Nasza kultura tylko z pozoru była indywidualistyczna. Kiedyż to dla
Polaka indywidualizm był czym innym niż popuszczaniem pasa, czyż kiedykolwiek
zabłysnął nam jako cnota, trudny obowiązek wierności wobec siebie samego?
Jak mogły skutecznie przeciwstawić się Marksowi dusze wychowane na
Mickiewiczu, Sienkiewiczu i Żeromskim? Kiedy ich spętano, już było za późno,
aby mógł się zorganizować świadomy indywidualizm polski - więc oni,
pozbawieni broni intelektualnej, niepewni swej racji moralnej, walcząc w
pojedynkę, raczej opędzali się bezładnie, niż walczyli, odrzucali to, nie
przyjmowali do wiadomości. Wniosek paradoksalny, ten, że w krajach burżuazyjnego
Zachodu, we Francji lub we Włoszech, marksizm jest nieskończenie głębiej
przeżywany. Podczas gdy w Polsce jest on tylko systemem społecznym, w którym
się żyje - którego się nie przeżywa. Polska - jeden z krajów najmniej
marksistowskich świata".
Co dodać do tego opisu? Mimo że Wilhelmi był intelektualistą wychowanym nie
tylko na polskich autorach, po wojnie przyjął marksizm jako dopust boży.
Lewicowość wyniósł nie z marksizmu, lecz z poczucia przyzwoitości. A jego
credo życiowe po początkowych wahaniach zawarło się w chęci przynależenia
do zwycięskich regimentów.
Kierunek - wielka polityka
Po Grudniu '70 nasz bohater nabrał upodobania do wielkiej polityki. Uznał, że
Polska może się zmienić korzystnie. Postanowił wychynąć poza opłotki
prasowe. Zamarzyło mu się kreowanie wydarzeń, a nie kibicowanie im. O ile w
latach Gomułki partyjny parnas był dla niego - komunisty in spe bez prawdziwie
komunistycznego rodowodu i pochodzenia - zdecydowanie zamknięty, to otwarcie
gierkowskie, związane z odejściem od marksistowskiej ortodoksji, stworzyło całkiem
nowe perspektywy. Od początku więc wraz ze swą "Kulturą" stanął
po stronie nowej śląskiej ekipy. Holowany przez ambitnego sekretarza Stefana
Olszowskiego starał się zasłużyć nowym władzom. Czynił to na dwa sposoby:
redagując progierkowską "Kulturę" i współpracując z zespołem,
który Gierkowi szykował program i przemówienia. Część haseł wówczas głośnych
i nachalnie powtarzanych w stylu: "Aby Polska rosła w siłę, a ludziom się
żyło dostatniej" jest jego pióra.
Wkrótce po Grudniu, gdy próbował z Gierkiem budować drugą Polskę, o mało
co nie zawaliło się jego redakcyjne królestwo. Po siedmiu latach bliskiej współpracy
opuścili go: Roman Bratny, Witold Zalewski i Krzysztof Teodor Toeplitz. Mieli
rację, a poszło im o tekst Edwarda Redlińskiego, w którym opisał on sobiepaństwo
pierwszego sekretarza KW PZPR w Białymstoku nazwiskiem Łaszewicz. Wówczas to
Wilhelmi na polecenie sekretarza KC Stefana Olszowskiego, z którym był blisko
związany od co najmniej kilku lat, z dnia na dzień, bez zasięgnięcia
czyjejkolwiek rady, wyrzucił Redlińskiego z redakcji. Przeciwko tej decyzji,
brutalnej, a dla dziennikarzy złowrogiej, zaprotestowali Bratny, Zalewski i
Toeplitz. Niebawem zbuntowani wystąpili z "Kultury". Było to dla
redakcji poważne osłabienie, które pogłębiło izolację i tygodnika, i jej
szefa. J.W. osobom, które pozostały, a dotyczyło to niemal 95 proc. zespołu,
tłumaczył w zaufaniu, że musiał wyrzucić Redlińskiego, bo Gierkowi i Biuru
Politycznemu obiecał to Stefan Olszowski.
Sytuację dodatkowo miały komplikować zaszłości historyczne. Otóż jak się
okazało, Stalin, oddając Polsce Białostocczyznę w 1944 roku (zabraną, jak
wiadomo, po 17 września 1939 r.), zastrzegł, że pierwszym sekretarzem partii
w regionie musi być zawsze Białorusin, i odtąd zawsze tak było. W trudnej
sytuacji pogrudniowej, jak miał tłumaczyć Olszowski, Gierek nie mógł wobec
Kremla otwierać frontu; stąd miała się zdaniem Wilhelmiego wziąć prośba o
wyrzucenie Redlińskiego. Równocześnie Olszowski miał zapewnić szefa
"Kultury", że po Łaszewiczu, który w ciągu kilku miesięcy
zostanie odwołany, sekretarzem w Białymstoku zostanie Polak. Argumenty te, wówczas
nie do zweryfikowania, zespół przyjął z pewnym wstydem i konflikt wewnętrzny
w redakcji, nie bez pomocy wrodzonego wszystkim oportunizmu, został zażegnany.
Nadzieje J.W. na członkostwo w Komitecie Centralnym PZPR zrodzone po Grudniu
przekreśliła "odstawka" Olszowskiego. Na VI zjeździe - pierwszym
gierkowskim - wszechwładny zarządca prasy został przesunięty na mniej ważne
w PRL stanowisko ministra spraw zagranicznych. Prasę oddano w ręce Jerzego Łukaszewicza.
Na zjeździe zamiast do KC szefa "Kultury" wybrano do Centralnej
Komisji Rewizyjnej. A więc osiągnął on znacznie mniej, niż oczekiwał.
Dla redaktora głównego periodyku kulturalnego w kraju nastały teraz trudne
czasy. Brak mu było wsparcia Olszowskiego, a partia sposobiła się do
gierkowskiej la belle époque. Wobec hasła "kochajmy się" z narodem,
w tym z literatami, Wilhelmi stał się skamieliną epoki gomułkowskiej. Można
było nawet odnieść wrażenie, że strategia polegająca na ustawianiu się
bokiem do środowiska, ale zawsze przy partii, tym razem poniesie fiasko. W tym
też okresie stali przeciwnicy Wilhelmiego ze Związku Literatów Polskich
zblokowali się z niedawnymi jego przyjaciółmi z "Kultury". I tak w
1972 r. partia postanowiła się pozbyć jej redaktora. Postanowiono go, jak to
mawiano, "spuścić" do radia. Wykonawcą operacji był Jerzy Łukaszewicz,
a patronem Franciszek Szlachcic - numer dwa w partii, ówczesny ojciec
partyjnych liberałów z milicyjnym rodowodem. W sposób nieznoszący sprzeciwu
zaproponowano J.W. objęcie stanowiska dyrektora generalnego w Polskim Radiu z
zachowaniem redakcji tygodnika. Pół roku później, już bez niedomówień,
Janusz Wilhelmi - po dziesięciu latach szefowania - został zwolniony z
"Kultury".
Wysoko, coraz wyżej
W połowie gierkowskiej dekady bilans Wilhelmiego był więc fatalny. Nie tylko
nie przedarł się do pierwszego szeregu polityków partyjnych, ale jeszcze w
hierarchii zjechał do roli jednego z dyrektorów w Polskim Radiu. I w tej tak
bardzo nieobiecującej sytuacji, pozbawiony już swego redakcyjnego klubu
dyskusyjnego, a tym samym zaplecza, przystąpił do budowania raz jeszcze
pozycji politycznej. Teraz jego przyszłość spoczywała w rękach kapryśnego
faworyta Gierka Macieja Szczepańskiego cieszącego się samodzielnością w
radiu i telewizji. Dzięki jego poparciu Wilhelmi jak wańka-wstańka podniósł
się z upadku. W roku 1974 przeniósł swój gabinet z radia do telewizji. A wkrótce
potem objął na wniosek Szczepańskiego funkcję jego zastępcy. Udało mu się
też nawiązać bliskie stosunki z sekretarzem KC Jerzym Łukaszewiczem. J.W.
niedawno jeszcze przez niego zwalczany wystąpił w roli preceptora. Ponieważ
partia, jak mawiano w slangu partyjnym, "postawiła sekretarza Łukaszewicza
na odcinku kultury", potrzebował on pilnie nauczyciela. Znalazł go w
osobie Janusza Wilhelmiego. To on przy szklance whisky i lampce koniaku
instruował swego zwierzchnika partyjnego, who is who polskiej kultury. Zdolny
sekretarz wkrótce odróżniał już Putramenta od Iwaszkiewicza i
Andrzejewskiego.
W nowej sytuacji J.W. musiał się zająć kulturą masową, której nie cenił.
Kino było według niego, jak mówił frywolnie dla epatowania słuchaczy,
jarmarczną rozrywką. Szczęśliwie dla dalszej kariery wkrótce po jego przyjściu
do TV została zakończona produkcja "Polskich dróg" - serialu
prezentującego wojenne losy Polaków. Ten produkt filmowy został potraktowany
przez partię jako ważne wydarzenie polityczne. Uznano, że wreszcie słusznie
i atrakcyjnie zaprezentowano korzenie PRL. Serial wywarł wpływ na wewnętrzne
rozgrywki partyjne. Podczas gdy Szczepański z Wilhelmim i Łukaszewiczem
zbierali pochwały, ministra kultury Józefa Tejchmę wepchnięto do oślej ławy,
bo nie mógł się wykazać podobnymi dokonaniami kinematograficznymi. I wtedy
minister zaprosił do siebie Andrzeja Wajdę, prosząc o film o początkach
ludowej państwowości.
Wajda w lot pojął, że przy tym ogniu będzie mógł upiec własną pieczeń.
Wkrótce więc zjawił się u ministra ze starym scenariuszem Aleksandra Ścibora-Rylskiego
o losach Birkuta - przodownika pracy. Tekst ten, zdecydowanie rozrachunkowy i
zupełnie niehagiograficzny, kilka lat wcześniej, o ironio, drukował Janusz
Wilhelmi w swej "Kulturze". Teraz opowiadanie miało uratować
nadszarpnięty prestiż polityczny ministra Tejchmy i socjalistycznej
kinematografii polskiej.
"Człowiek z marmuru", bo dla tego filmu tak przewrotnie zapaliło się
wówczas zielone światło, okazał się arcydziełem zupełnie niepasującym
jednak do zamówienia. Ministrowi Tejchmie i szefowi kinematografii
wiceministrowi Wojtczakowi pomógł też jak umarłemu kadzidło. Po pierwszych
kolaudacjach na szczytach partyjnych wybuchła awantura. Gdyby u władzy był
Gomułka, film by z pewnością zamknięto w kasie pancernej. Ponieważ rządził
dobrotliwy i nolens volens liberalny Gierek, film pokazywano w kinach, a w
gazetach zamówiono krytyczne recenzje. W rezultacie Wajda odniósł światowy
sukces. Minister Wojtczak, swego czasu marcowy harcownik, jako superliberał
został odesłany do Pragi, a minister Tejchma zachwiał się w posadach.
Natomiast na horyzoncie jako zbawca partii w dziedzinie produkcji filmowej
pojawił się Janusz Wilhelmi. On też w maju 1977 roku przeniósł się do
gabinetu na Krakowskim Przedmieściu.
Nadzorca "jarmarcznej rozrywki"
"Matka partia" i tym razem, jak to było w jej zwyczaju, wystrychnęła
naszego eksakowca na dudka. Zgodził się bowiem na odejście z telewizji pod
warunkiem, że zostanie pierwszym zastępcą ministra kultury. Tymczasem Józef
Tejchma, używając resztek swych wpływów, wymusił na premierze, że Wilhelmi
zostanie jedynie zwykłym wiceministrem. I tym sposobem J.W. znalazł się w środku
niezwykłego przekładańca. Przeciwko sobie z jednej strony miał członka
Biura Politycznego, wicepremiera i ministra kultury w jednej osobie, czyli Józefa
Tejchmę, a z drugiej administrację ministerialną i kinematograficzną. W tej
nierównej walce wspierał go sekretarz KC, zastępca członka Biura
Politycznego Jerzy Łukaszewicz, a także wydział kultury i wydział prasy.
Teraz, aby zwyciężyć, J.W. musiał dowieść, że jest człowiekiem z betonu.
Mimo że wiedział, iż partia chętnie eliminuje wszelkie skrajności, na wstępie
wyrzucił z posady szefa zespołu filmowego Iluzjon Tadeusza Konwickiego, a następnie
polecił zniszczyć taśmy robocze filmu Andrzeja Żuławskiego "Na
srebrnym globie" kręconego według powieści jego dziadka Jerzego. Ta
barbarzyńska decyzja była oficjalnie karą za przekroczenie budżetu filmu; z
punktu widzenia socjotechniki władzy stała się pokazem wszechmocy nowego
wiceministra.
Ten krótki, bo niespełna roczny okres ministerialny w życiu zawodowym
Wilhelmiego należy do najsmutniejszych. Jego bliscy współpracownicy z dawnych
lat odwrócili się od niego. Według Krzysztofa Mętraka, a zanotował te słowa
w swym dzienniku, Maciej Wierzyński miał wówczas powiedzieć: "Wilhelmi
to psychopata". Kolejną falę nienawiści wobec nowego szefa
kinematografii przyniósł doroczny festiwal filmowy w Gdańsku. Na forum
filmowców z udziałem J.W. odbył się nieformalny sąd nad nim. Aleksander
Wieczorkowski tak o tym wydarzeniu napisał we wspomnieniach: "Byłem na
wielu zebraniach w życiu i zwykle jeden człowiek przekonywał wszystkich
zebranych. Tu sytuacja odwrotna - wszyscy zebrani przekonują jednego człowieka".
Mętrak do końca życia poważnie zafascynowany swym dawnym szefem napisał:
"Janusz Wilhelmi sądził w Gdańsku, że proces zniewolenia postąpił
dalej. Środowisko filmowe, najbardziej konformistyczne, bo zależne bezpośrednio
od decyzji i pieniędzy, najbardziej sprzedajne, było jednak upokarzane (a z
k...y, jak ją upokarzać, czyni się bohaterkę). Pogarda Wilhelmiego dla nich
była elementem, który rozognił i zblokował całe środowisko w obronie
swoich żywotnych interesów po stronie przeciwnej. Osiągnięcie tej solidarności
było 'sukcesem' Wilhelmiego".
Demonstracja filmowców przeciwko szefowi kinematografii nie przyniosła
spodziewanych rezultatów. Partia nie cofnęła mu poparcia i minister Tejchma
na przełomie lat 1977 i 1978 opuścił gabinet na Krakowskim Przedmieściu. J.W.
nie czekała nagroda, lecz próba nerwów. Zamiast spodziewanej nominacji
otrzymał w styczniu enigmatyczne stanowisko kierownika ministerstwa. W partii
mimo tak wielkich starań wciąż nie był swojakiem.
Janusz Wilhelmi, jak państwo już wiedzą, upragnionej nominacji doczekał się
dopiero po śmierci...
16 marca 1978 roku w kilku warszawskich knajpach, a głównie w SPATiF-ie w
Alejach Ujazdowskich, filmowcy i aktorzy pili na umór z... okazji śmierci
swego ministra.
A mnie było żal nienapisanych przez Wilhelmiego książek.
O Wilhelmim powiedzieli, napisali:
Jerzy Jedlicki:
Zagadka Janusza W.:
Janusza Wilhelmiego
znałem w pierwszej połowie lat 50., kiedy przyjaźnił się z moim bratem
Witoldem, z Janem Józefem Lipskim i ich ówczesnym kręgiem towarzyskim. Bywał
wtedy u nas w domu na Żoliborzu. Moja matka przyjęła go do pracy w redakcji
humanistycznej Czytelnika, którą kierowała, i ceniła jego kwalifikacje.
Był bardzo inteligentny, dobrze wychowany, oczytany - gustował zwłaszcza w
neopozytywistycznej filozofii Koła Wiedeńskiego - i doskonale odporny na
marksistowskie ideolo. Z upodobaniem wydrwiwał wszelkie propagandowe frazesy, w
tym także resztki moich złudzeń co do ustroju sprawiedliwości społecznej.
To w końcu wyszło mi na zdrowie.
Od roku 1957, kiedy nieoczekiwanie zaczął robić błyskawiczną karierę
polityczną, już go nie widywałem. O ile wiem, nie utrzymywał żadnych
kontaktów z dawnymi przyjaciółmi. Jako redaktor warszawskiej
"Kultury" wspierał gomułkowską reakcję, aż w końcu stał się
brutalnym nadzorcą życia kulturalnego i tępicielem wolności słowa.
Dla mnie i mojej matki to jego zaangażowanie było zagadką, nie pasowało zupełnie
do naszego o nim wyobrażenia. Do dziś nie potrafię powiedzieć, co nim
kierowało, gdy swój wyrafinowany ironiczny umysł i zdolności zdecydował się
oddać w służbę tępym partyjnym sekretarzom pokroju Ryszarda Strzeleckiego.
Na pewno nie była to wiara w peerelowski socjalizm. Może raczej fascynacja władzą?
Mówiło się o nim, że był cyniczny. Jednak cynizm na dłuższą metę wymaga
silnych charakterów - bardzo trudno jest służyć sprawom, którymi się w
duszy pogardza. Więc może i Wilhelmi zrósł się w końcu z rolą, którą
grał? Naprawdę nie wiem.
Jerzy Gruza:
Bo piesek nasiusiał:
Realizacja tego serialu ["Wojna domowa" - red.] zakończyła się bardzo szybko. Nie dość że było za dużo luzu i [Mira] Zientarowa musiała się tłumaczyć dziennikarzowi z "Ekranu": "Bardzo byśmy chcieli, żeby 'Wojna domowa' była odbierana jako komedia, a nie jako dowód demoralizacji młodzieży", to na dodatek Janusz Wilhelmi, czołowy ideolog partyjny tamtych czasów, dowiedział się o scenie, gdzie Janowska uczy psa siusiania na gazetę zamiast na podłogę. Przypadkowo był to tygodnik "Kultura", której naczelnym redaktorem był właśnie Wilhelmi. Nie było dalszych odcinków. (Z "Telewizyjnego alfabetu wspomnień")
Janusz Głowacki:
Poloniusz to ja:
Kiedy pisałem felietony w "Kulturze", redaktorem naczelnym był Janusz Wilhelmi. Diaboliczna inteligencja i absolutny cynizm. Zawsze powtarzał: "Januszku, wystrzegaj się swoich pierwszych reakcji, mogą być uczciwe". Wilhelmi miał do mnie słabość i puszczał mi rzeczy, które innym zdejmował. Tak było z moją "Obroną Poloniusza", tekstem będącym ironiczną pochwałą urzędnika wysługującego się zbrodniczemu królowi Klaudiuszowi. Cenzura to zdjęła. Wtedy Wilhelmi przy mnie zadzwonił do Wydziału Kultury KC i powiedział: "Ten Poloniusz to mam być ja. Puśćcie to. Pozwólcie mi polemizować z Głowackim za pomocą pióra, a nie pałki - inaczej przyznacie mu rację". I puścili. Wilhelmi naprawdę bezlitosny zrobił się dopiero, gdy przeszedł do kinematografii. (...) Napisałem scenariusz dla Wajdy o piłce nożnej. Wilhelmi wezwał nas do siebie i zaczął od poinformowania Wajdy, że film w ogóle nie jest żadną sztuką. "Panie Andrzeju - powiedział - przecież pan jest za inteligentny, żeby tego nie widzieć. Wie pan, Proust, Elliot, Rilke, ale nie to". (Z rozmowy z Joanną Bator, "Przegląd Polski", dodatek społeczno-literacki do ukazującego się po polsku w Nowym Jorku "Nowego Dziennika", 28 lipca 2000 r.)
Jan Walc:
Post mortem dla ministra:
W "Kulturze"
z 10 września 1978 r. znany krytyk filmowy i kierownik filmowego działu tego
pisma Krzysztof Mętrak opublikował następujący wiersz:
"Opatrzność.
W nagłym rozbłysku śmierci
Diabeł odebrał to, co dał: inteligencję
Śmierć poza chwilą
w niemocie samolotowej przestrzeni
poza okiem i uchem
poza świadomością
nurkującą w głąb ciała
Fałsz wychodzi jak żmija na czoło
i już nic nie ukoi
wszystko tak się skończy
jak się nią zaczęło
Gdyby nie ta jedna straszliwa ambicja,
która tak potrafi poróżnić ze światem
'Nic nigdy się nie udaje' -
ostatnie jego słowa jakie posłyszałem
a wiedział to, co mówi i czasami o czym
jeszcze z wilczymi kłami
jeszcze z cynicznym wdziękiem
muskając różowe okulary
W jednym błysku eksplozji
poza okamgnieniem
został już na zawsze w niezgodzie
z sumieniem"
Za opublikowanie tego wiersza Mętrak został wyrzucony z redakcji, w której
pracował przez 12 lat. Powód jest prosty: wiersz jest o Januszu Wilhelmim,
bohaterze niejednego tekstu w BI ["Biuletynie Informacyjnym"].
W sprawie tej na uwagę zasługują dwa aspekty. Po pierwsze, moralny - jak to
się stało, że Krzysztof Mętrak, publicysta daleki od jakiejkolwiek działalności
opozycyjnej, wiersz ten napisał i zdecydował się opublikować, mogąc przecież
spodziewać się nie najprzyjemniejszych konsekwencji. Człowiekowi spoza tzw.
środowiska mimo rozmaitych informacji trudno wprost pojąć miarę zła, jakie
kulturze polskiej Wilhelmi wyrządzał, a i tak nie zdołała się ona - dzięki
zrządzeniom opatrzności wedle sugestii wiersza - wypełnić do granic złej
woli tego człowieka. Ten zimny i inteligentny cynik budził nienawiść tak
silną, że nie zdołała jej stonować nawet tragiczna śmierć. Doszło nawet
do tego, że na wiadomość o niej przebywający w klubie SPATiF-u filmowcy
padali sobie w objęcia, pili na umór i śpiewali radosne pieśni. Doprawdy
trudno sobie wyobrazić straszniejsze pożegnanie tego świata. (...)
Jednak zupełnie bezwiednie wykonywał Wilhelmi i pracę niezwykle pożyteczną
- otwierał ludziom oczy. (...) Wilhelmi stawiał sprawy tak, że w konfrontacji
z nim nie można było udawać Greka i podsycać żadnymi faktami
nieuzasadnionej nadziei, że oto mamy do czynienia z jakimiś przejściowymi
trudnościami czy błędami, ale generalna linia jest słuszna. (...)
Redakcja "Kultury" wpadła [po publikacji wiersza Mętraka] w popłoch.
Jej szef Dominik Horodyński szczęśliwie dla siebie przebywał akurat za
granicą, przeto sprawę załatwić musiał jego zastępca Maciej Wierzyński
robiący ostatnio karierę w TV. Jakkolwiek do redakcji nikt z "góry"
nie telefonował, niczego nie żądał ani żadnych dyspozycji nie wydawał,
red. Wierzyński uznał, że Mętraka należy na wszelki wypadek zwolnić w
trybie natychmiastowym. Wezwał go więc i zaproponował, aby ten z własnej
woli napisał wymówienie, bo w przeciwnym razie zostanie usunięty
dyscyplinarnie pod byle pozorem. Mętrak z początku oponował i groził sądem
pracy, w końcu jednak przystał na tę propozycję i dobrowolnie zrezygnował z
posady.
Człowiek doświadczony uśmiecha się w tym miejscu na myśl o złudzeniach zarówno
Mętraka, jak i Wierzyńskiego. Pierwszy ma nadzieję, że jeśli odejdzie
grzecznie i bez hałasu, to znajdzie etat w jakiejś redakcji. Pewnie tak, tyle
że to raczej nie będzie w koncernie RSW Prasa, ale w konkurencyjnym koncernie
NOWA [działająca poza cenzurą Niezależna Oficyna Wydawnicza]. Drugi łudzi
się, że jeśli szybko wyrzuci kolegę z roboty, przestanie być za wydrukowany
w kierowanym przez siebie piśmie wiersz odpowiedzialny. A przecież jeśli jakiś
młody zdolny uczeń Wilhelmiego zamierzy się na stołek red. Wierzyńskiego,
to i tak okaże się, że to Wierzyński kazał Mętrakowi ten wiersz napisać
albo go wręcz podyktował. ("Biuletyn Informacyjny", wrzesień-październik
1978 r.)
Nasza słodka komuna