BOHDAN BARANOWSKI - W KRĘGU UPIORÓW I WILKOŁAKÓW
1981
WODNY ŚWIAT TOPIELCÓW I RUSAŁEK
Spośród różnych demonów, w jakie wierzyły ludy słowiańskie, szczególną złośliwością odznaczały się te, które zamieszkiwały otchłanie wód. Czyhały one na kąpiących się, albo nawet tylko zbliżających się do brzegu rzeki, aby w zdradziecki sposób wciągnąć ich w przepastne głębiny i pozbawić życia. Wierzenia te prawdopodobnie w poważnym stopniu wiązały się ze słabą znajomością pływania w dawnych czasach. Woda była groźnym żywiołem, który rokrocznie zabierał wiele ofiar. A wypadki utonięć dość powszechnie tłumaczone były działalnością demonów wodnych.
Najstarszy chyba z polskich opisów demonów wodnych, czy też przebywających w wodzie istot piekielnych, pochodzi z 1278 r. Otóż tzw. "Rocznik Troski" zamieścił pod powyższą datą informacje, że oto impedimenta diaboli nie pozwalały rybakom na połowy w pewnym jeziorze. Pod przewodnictwem księży i rycerzy okoliczna ludność ruszyła z krzyżami i chorągwiami nad to jezioro. Zarzucone pierwszy raz sieci z wielkim trudem zostały wyciągnięte, a znaleziono w nich tylko trzy niewielkie rybki. Drugi raz zarzucone sieci zostały pogryzione. Za trzecim razem udało się je z wielkim trudem wyciągnąć. Znajdował się w nich potwór z głową kozła i rubinowymi oczyma. Przestraszona ludność rzuciła chorągwie i szukała ratunku w ucieczce. Wielu obecnych zapadło ze strachu na śmiertelną chorobę. A potwór zniknął w głębi jeziora. Nie wiemy, czy ów opis jest wynikiem bujnej fantazji kronikarza, czy też kopią obcych wzorów, importowanych z zagranicznych kronik lub żywotów świętych, czy też powtórzeniem opowiadań czerpiących swe źródło z wierzeń ludowych.
Na terenie Polski demony zamieszkujące otchłanie wód dość powszechnie nosiły nazwę topielców, topników, topców, chociaż lokalnie występowały jeszcze i inne rzadziej używane nazwy, jak np. utopce, utopicielki, potopielce, pływniki, wodniki, wirniki (od wirów), na Śląsku niekiedy wasermony itp. Dość często wreszcie używana była w wielu okolicach nazwa diabły wodne. Prawdopodobnie już w średniowieczu nastąpiło w tradycji ludowej przesunięcie niektórych wierzeń związanych z wodnymi czy bagiennymi istotami demonicznymi na diabły. Ksiądz Paweł Gilowski stwierdzał w drugiej połowie XVI wieku, że do piekielnego komputu należą również "wodni topcowie". A w wielu okolicach, do dziś dnia w wierzeniach ludowych nie ma wyraźnej linii przedziału między topielcami a przedstawicielami sił diabelskich.
W dawnych wierzeniach ludowych topielec był niekiedy bardziej złośliwy i groźny niż diabeł. Gdy bowiem bies wciągał ludzi na bagna przeważnie dla żartów i ograniczał się tylko do wynurzania swej ofiary w błocie i napędzenia jej strachu, to topielec dążył zawsze do tego, by pozbawić ją życia.
Pomieszanie topielca z diabłem powodowało powstanie różnych dziwacznych kombinacji. W Sieradzkiem w końcu XIX wieku wierzono, że topielec jest ożywiony przez diabła, względnie że topielcem zostaje samobójca pozostający pod specjalną opieką czarta. Niektórzy moi informatorzy z nadwarciańskich wsi Wieluńskiego tłumaczyli mi, że diabeł wchodzi w postać topielca i pod tą postacią stara się topić ludzi. Możliwe, że są to echa interpretacji podawanych przez proboszczów wiejskich, którzy od najdawniejszych czasów (niemal do ostatnich lat), starali się przedstawić poszczególne postacie z demonologii ludowej jako siły piekielne.
Zachowane relikty wierzeń w topielce są obecnie mocno zatarte i trudno jest wysuwać przypuszczenia, jak przedstawiał się obraz tych istot w religii przedchrześcijańskiej. Charakter wodnych istot demonicznych na poszczególnych terenach słowiańskich był dość różny. Nawet na obszarze ziem polskich istnieją duże różnice lokalne. Wieloznaczna nazwa "topielec" może sugerować, że chodzi tylko o duchy ludzi, którzy ponieśli śmierć przez utonięcie. Tymczasem badania terenowe wykazują, że wśród starszych ludzi kołaczą się gdzieniegdzie wiadomości o tym, że ongiś rozróżniano istoty demoniczne stale zamieszkujące wody, wyjątkowo złe i złośliwe, które starały się topić kąpiących, a nawet wciągać osoby zbliżające się do brzegów rzek, stawów lub bagien od ich ofiar, które stawały się topielcami niższego rzędu. Może nawet istniały jakieś odrębne nazwy ludowe, które później się zatarły.
Bardzo szeroko rozpowszechnione były wierzenia, że topielcem zostawał samobójca, który wybrał sobie śmierć przez utopienie. W Magnuszewie nad dolnym Orzycem na wschodnim Mazowszu opowiadano o pewnym rudym chłopaku imieniem Jacek, który odtrącony przez ukochaną dziewczynę utopił się. Chociaż ów wypadek miał jakoby miejsce "za pańszczyzny", a więc chyba przed 1864 r., to jeszcze w trzydziestych latach XX w. bano się tego groźnego topielca, o którym mówiono Jacek. Nie tylko topił on kąpiących się w rzece, ale podpływał pod sam brzeg i nagle wyskakując z wody wciągał do niej stojących na brzegu ludzi. Pewien dość leciwy chłop opowiadał mi wówczas, że gdy wiosną "przy wysokiej wodzie" stanął na brzegu Orzycu, nagle ziemia zarwała się pod nim i zobaczył wynurzającego się z rzeki topielca, który go ciągnął za nogi na środek, gdzie były groźne wiry. Szczęściem jakoby miał tyle przytomności umysłu, że przeżegnał się i znakiem krzyża zmusił Jacka do ucieczki. Nie miał zresztą żadnych wątpliwości, że był to Jacek, gdyż łatwo go było rozpoznać po zmoczonych i zmierzwionych rudych włosach.
W okolicy Lipska nad Biebrzą na Podlasiu opowiadano o pewnym chłopcu, który nie chcąc iść do wojska "na japońską wojnę" (a więc chyba w 1904 czy też 1905 r.) utopił się przywiązując kawał żelaza do szyi. Ów topielec z żelazem na szyi napadał później ludzi przejeżdżających przez rzekę albo kąpiących się w niej. Mój informator jakoby przeganiał konia na pastwisko przez dość płytką odnogę Biebrzy. Nagle ów topielec z żelazem na szyi ściągnął go z konia i ukląkłszy mu na piersi począł go topić. Szczęściem nie wypuścił on z ręki postronka od uzdy konia. l oto wystraszony koń wyciągnął go z wody. Razem z nim wyciągnięty na brzeg został ów topielec. O ile jednak w wodzie posiadał on olbrzymią siłę, to na stałym lądzie wystarczyło go lekko popchnąć ręką, aby z powrotem potoczył się do rzeki. Wyskoczył jednak z wody i krzyczał, że jeszcze dostanie do swych rąk niedoszłą ofiarę. l istotnie jakoby wystarczyło, że mój informator zjawiał się na brzegu rzeki, aby ów topielec pokazywał się i próbował go wciągnąć do wody. Na szczęście uprzedzony o tym niebezpieczeństwie mój rozmówca stale się miał na baczności i nie dał się zaskoczyć złośliwemu demonowi.
W Warcie w Raduczycach w Wieluńskiem popełniła samobójstwo przez utopienie porzucona przez narzeczonego dziewczyna. Przemieniła się ona w groźną topielicę, która ze szczególną nienawiścią odnosiła się do młodych mężczyzn. Jej ofiarą padło podobno wielu kąpiących się młodzieńców z sąsiednich wsi.
Szeroko rozpowszechniony jest pogląd, że topielcem zostawało nie ochrzczone dziecko. W związku z tym w niektórych wsiach nad Wartą, na odcinku między Osjakowem a Sieradzem, można było jeszcze niedawno usłyszeć legendę o dziewczynie, która utopiła nie ochrzczone dziecko nieślubne. Minęły lata. Dziewczyna wyszła szczęśliwie za mąż. l oto pewnego dnia wybrała się wraz z całą rodziną na przechadzkę nad rzekę, w to właśnie miejsce, gdzie ongiś potajemnie utopiła swoje dziecko. Z rzeki wyszła maleńka postać, ociekająca wodą, nadzwyczaj silna, która momentalnie wciągnęła w głębinę wyrodną matkę. W Zambskach Kościelnych nad Narwią na wschodnim Mazowszu w latach trzydziestych miejscowa ludność z nazwiska wymieniała działających jakoby na tamtym terenie kilku topielców. Miały to być nieślubne dzieci utopione bez chrztu przez wyrodne matki. Mimo tego, że nie udowodniono im dzieciobójstwa opinia wiejska doskonale zdawała sobie sprawę z ich czynów, a nazwiska owych dziewczyn przylgnęły do żyjących jakoby w odmętach Narwi topielców.
Niekiedy w wierzeniach ludowych pojawiał się pogląd, że złowrogie topielce pochodzą z płodu kobiety, która utonęła będąc w poważnym stanie. Wierzenia tego typu z pewnością znane już były przed setkami lat. Znany pisarz rolniczy z drugiej połowy XVII w. dość ściśle powiązany z terenem Małopolski, Jakub Kazimierz Haur, w swym traktacie gospodarczym pt. "Skład abo skarbiec znakomitych sekretów ekonomiej ziemiańskiej" wydanym w Krakowie w 1693 r., przytaczał taką opinię o ludowych wierzeniach dotyczących demonów wodnych. Z podobnymi wierzeniami spotkałem się w szeregu wsi w okolicach Kłobucka i Krzepie oraz w Opoczyńskiem.
Na niektórych terenach, a więc np. w okolicach Pułtuska nad Narwią, Makowa nad Orzycem na wschodnim Mazowszu, w okolicach Uniejowa nad Wartą, nad górną Pilicą, we wsiach między Przedborzem a Sułejowem, można się spotkać z opinią, że topielcem zostaje po śmierci zły człowiek, którego niebo nie chce przyjąć. Z woli piekieł potępieniec taki musi przebywać w wodzie, blisko miejsca, w którym za życia mieszkał. W Popławach pod Pułtuskiem opowiadano o wyrodnym synu, który doprowadził do śmierci przez zagłodzenie swych rodziców będących "na wycugu", ustawicznym biciem żony spowodował jej zgon, następnie ojcowiznę, która miała przypaść jego dzieciom odpisał młodej dziewczynie, którą pojął później za żonę. Na dodatek krzywdził sąsiadów, a co gorsza oszukał nawet samego księdza prałata sprzedając mu chorą i nie posiadającą żadnej wartości krowę. Po jego śmierci szykujące się do zabrania jego duszy do piekła diabły krążyły wokół jego domu. Niewidoczna jednak siła nie pozwalała się im zbliżyć i pochwycić w swą moc grzesznika. Natomiast duszy złego człowieka wyznaczone zostały, na miejsce wiecznego potępienia, przybrzeżne wiry na Narwi. Wyłaniał się on wówczas, gdy w pobliżu ktoś się kąpał i starał się utopić swą ofiarę. Pewnego razu dwóch rybaków płynęło obok tego miejsca łódką. Topielec chwycił jednego z nich za nogę i próbował wciągnąć do wody. Rybak kurczowo trzymał się jednak krawędzi łódki. Jego towarzysz natomiast z całych sił walił wiosłem po głowie topielca. Nic to nie pomagało, a topielec z całych sił ciągnął do wody jego towarzysza. Dopiero, gdy rybak zwrócił się do niego po imieniu i nazwisku, pokutujący w wodzie grzesznik jakby się zawstydził i puścił nogę swej niedoszłej ofiary.
W niektórych okolicach wierzono, że topielcami stają się wyrodne dzieci przeklęte przez matkę. We wsiach leżących koło Wyszkowa, nad dolnym Bugiem, w latach trzydziestych opowiadano o chłopaku, który okradł kościół i ustawicznie bił własna matkę. Przeklęty przez nią w trzy dni zmarł, a duszy jego diabły naznaczyły pokutę w Bugu tak długo, aż nie utopi siedmiu innych osób. Dopiero wówczas miał prawo wejść do piekła. We wsiach leżących na prawym brzegu Pilicy w okolicach Nowego Miasta opowiadano o topielicy, którą była dziewczyna przeklęta przez własną matkę, gdyż "zadała" się z niechrzczonym Żydem.
W wielu okolicach w wierzeniach ludowych istniały pewne dni lub nawet pory dnia, w które nie należało korzystać z kąpieli. Tak np. szeroko rozpowszechniony był pogląd, że ciężkim grzechem staje się kąpiel w niedzielę przed południem, gdy w kościele rozpoczyna się nabożeństwo. Przestrzegana była zasada niekąpania się w pewne określone dni, a więc np. w dzień św. Jana (24 czerwca), w dzień św. Piotra (29 czerwca), w dzień Wniebowzięcia Marii Panny (15 sierpnia). Również istniały pewne stałe terminy, przed którymi, albo po których, nie wolno się było kąpać. Na Mazowszu nad dolną Narwią, tego rodzaju datami był dzień św. Jana oraz św. Rozalii (5 września). Termin św. Jana, który jakoby "chrzcił wodę" i nie pozwalał topielcom wciągać w głębie swych ofiar znany był i z wielu innych okolic Polski. Istniały wreszcie zakazy kąpieli w pewnych określonych sytuacjach, a więc np. w wielu okolicach przed burzą lub po burzy, w dniach, w których kwitnie żyto itp. Otóż w wierzeniach ludowych człowiek kąpiący się w takim niedozwolonym czasie, często tonął wciągnięty na głęboką wodę lub wiry przez topielce, a po śmierci sam stawał się również groźnym topielcem.
Na wschodnim Mazowszu topielcem został Żyd, który utonął. Był on jakoby znacznie bardziej groźny od topielców chrześcijańskiego pochodzenia. Niedaleko Wyszkowa przed wielu jeszcze laty wywróciła się łódka, w której przeprawiało się przez Bug kilku Żydów, l oto jeszcze w kilkadziesiąt lat później, niektóre szczególnie silne wiry nazywano żydowskimi, i opowiadano, że w nich przebywają ci "nie ochrzczeni" topielcy, którzy wyróżniali się jakoby wyjątkową zaciekłością starając się swe ofiary wciągnąć w tonie wodne.
Bardzo ciekawe są zestawienia statystyczne dokonane przez Leonarda Pełkę w jego nie drukowanej jeszcze pracy o demonologii terenu dawnego województwa lubelskiego i rzeszowskiego. Otóż na pytanie dotyczące rodowodu demonów wodnych 79,4% informatorów odpowiadało, że były to dusze ludzi, którzy popełnili samobójstwo przez utopienie się; 4,2%, że dusze dzieci zmarłych bez chrztu; 3,1%, że dusze ludzi, którzy utopili się podczas kąpieli przed św. Janem (24 czerwca); 3,1%, że złe duchy (diabły); 3,1%, że dusze dzieci nieślubnych utopionych bez chrztu; 2,1%, że dusze ludzi niewierzących; 1,0%, że dusze dzieci przeklętych za życia przez matkę; 1,0%, że dusze ludzi, którzy popełnili samobójstwo przez powieszenie się; 1,0%, że pokutujące dusze ludzi złych i grzesznych; 1,0%, że duchy wylęgłe z piasku leżącego na dnie wód.
W tradycyjnych wierzeniach ludowych topielce występowały pod bardzo różnymi postaciami. Bardzo często zachowywały one taką postać, jaką posiadały w momencie śmierci. Na skutek jednak pobytu w rzece lub jeziorze ociekały one wodą, odzież miały mokrą, we włosach wplątane były wodorosty. Niekiedy jednak demony wodne z wierzeń ludowych przybierały określoną postać. Dość często więc były to kilkuletnie dzieci nagie lub ubrane tylko w białe koszulki, które jednak posiadały niesamowitą siłę i bez trudu mogły wciągnąć do wody najmocniejszego nawet mężczyznę. Również często był to dorosły nagi człowiek wyróżniający się jakimiś specjalnymi cechami, a więc np. sinym lub nawet zielonawym ciałem; nienormalnie wielką albo wyjątkowo małą głową; cienkimi, chudymi nogami; niechlujnymi czarnymi, rudymi lub nawet zielonymi włosami z wplecionymi w nie wodorostami; czerwonymi lub zielonymi wybałuszonymi oczami; odstającymi olbrzymimi uszami itp. Niekiedy znów miał to być mężczyzna w mokrym podartym ubraniu, lub w czarnym płaszczu; wstrętny karzeł w czerwonym płaszczu i takiej samej czapeczce; piękna naga lub ubrana tylko w białą koszulę dziewczyna.
Naturalnie w wielu wsiach miejscowi narratorzy zabarwiali opowiadania o topielcach różnego rodzaju szczegółami, typowymi dla danej okolicy. W okolicach Pułtuska nad Narwią, gdzie w końcu 1806 r. miała miejsce bitwa między siłami francuskimi i rosyjskimi, podczas której na skutek załamania się lodu potonęło wielu żołnierzy, jeszcze w latach dwudziestych i trzydziestych XX w. opowiadano o pojawianiu się topielców w bardzo dziwnych mundurach wojskowych i wołających do ludzi stojących na brzegu w niezrozumiałym języku.
Dość często grasujące w wodzie topielce przybierały postaci zwierząt, ptaków, ryb itp. Na terenie np. obecnego województwa sieradzkiego i piotrkowskiego topielec pojawiał się najczęściej pod postacią zagubionego konia, pasącego się samotnie na brzegu rzeki. Jeśli go ktoś dosiadł, koń wskakiwał do wody i topił swoją ofiarę. Takiego spokojnie pasącego się konia widywano nad górną Wartą w południowej części Wieluńskiego. Miał on na sobie siodło i robił wrażenie zbłąkanego konia kawaleryjskiego. Przejażdżka na nim stanowiła dla wiejskiego chłopca nie lada pokusę. Niejeden miał postradać w ten sposób życie.
W okolicy Łęczycy przemieniał się w konia nie topielec, ale sam Boruta. Zanotowane w 1959 r. przez Jadwigę Grodzką legendy ludowe mówiły o tym, w jaki sposób diabeł ów pod postacią konia wabił do wody młodych mężczyzn.
Niekiedy topielec czy też diabeł chcąc ściągnąć do wody nową ofiarę raz po raz przybierał różne postacie, a to konia, psa, barana, świni, jelenia, sarny, kaczki, ryby, to znów płaczącego, zagubionego dziecka. W niektórych wsiach pojawiać się on miał w postaci potwora nie podobnego do żadnego ze znanych zwierząt. A wreszcie mógł on być zupełnie niewidzialny dla oka ludzkiego. Pewien mój informator z Goniedza nad Biebrzą na Podlasiu opowiadał mi, jak to kąpiąc się został pochwycony przez niewidzialnego topielca. Nie dostrzegał nikogo, ale czuł oślizgłe ręce, które go ciągnęły na głębinę. Opowieść o niewidzialnych topielcach szczególnie często można jeszcze nawet i dziś usłyszeć na terenie Mazowsza i Podlasia.
Natomiast w ostatnich czasach pewne wiadomości z zakresu biologii, podawane na wsi przez prasę lub radio, pomieszały się z tradycją wiedzy ludowej o topielcach. Nad Pilicą, w okolicach Nowego Miasta, zapoznano mnie z dość dokładnym wykładem o topielicach, który był ni mniej ni więcej tylko ludową przeróbką zasłyszanych wiadomości o ośmiornicach z mórz południowych. Pod Sulejowem słyszałem o topielcu, który ma postać olbrzymiej ryby i nazywa się "repin". Początkowo nazwa ta była dla mnie zupełnie niejasna, później jednak domyśliłem się z dokładniejszego opisu, że chodzi tu po prostu o rekina. Według informacji pochodzącej z Pajęczańskiego, w wodach rzecznych żyją "wirusy", które starają się wciągnąć kąpiących w głębiny i topić. Krąg osób wierzących w te bzdurne połączenia tradycyjnej wiedzy ludowej z wiadomościami z dziedziny biologii jest przeważnie znikomy. Ogranicza się do kilku lub kilkunastu osób z terenu jednej wsi. Nie ma już bowiem atmosfery sprzyjającej powstawaniu nowych postaci z zakresu demonologii ludowej.
Atakami topielców padali nie tylko ludzie, ale również i zwierzęta gospodarskie. Opowiadania o utopieniu przez demony wodne konia, krowy, świni lub owcy nie były jednak częste. Z pewnością wywołane to było tym, że zwierzęta potrafią dość dobrze pływać i rzadko toną. Zdarzają się jednak wypadki, szczególnie przy przeprawie przez większe rzeki, że osłabione zwierzę nie daje sobie rady z pokonaniem prądu i ginie w odmętach. Rozpaczliwa walka z żywiołem, jaką ono toczy, czyni wrażenie, że wciągane jest pod wodę przez jakąś niewidzialną siłę. O tego rodzaju wypadkach słyszałem nad dolną Narwią, gdzie dość często konie lub bydło przeganiane było na położone na drugim brzegu rzeki pastwiska. We wsiach pod Pułtuskiem opowiadano o topielcu Francuzie (a więc chyba ofierze bitwy pod Pułtuskiem w 1806 r.), który nie robił krzywdy ludziom, ale starał się topić konie, albo krowy. Również chwytać on miał pływające po wodzie kaczki i gęsi. Jeden z moich kolegów uczniów gimnazjum w Pułtusku, do którego zresztą miałem duże zaufanie, w 1928 r. z przerażeniem opowiadał mi, że stojąc na brzegu na własne oczy widział, jak topielec wciągnął pod wodę pływającą kaczkę. Prawdopodobnie był to olbrzymi szczupak lub sum, gdyż ryb tych w tamtych latach nie brakowało w Narwi, który potrafił porywać pływające po rzece ptaki.
Szeroko rozpowszechniony pogląd, że tonący człowiek znajduje się w rękach groźnego demona wodnego, powodował, iż wszelkie próby ratowania uważano za bezskuteczne. Mogły one najwyżej rozwścieczyć topielca i spowodować, że będzie się on starał uchwycić w swe ręce również i drugą ofiarę. Bardzo ciekawy przykład tego typu wierzeń rozpowszechnionych jeszcze w pierwszej połowie XIX w. w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego podał Adam Amilkar Kosiński w swej książce "Miasta, wsie i zamki polskie". Wierzenia te zresztą rozpowszechnione były również na prawie całym obszarze ziem polskich, a także i wśród wielu innych narodów słowiańskich, ugrofińskich i in.
W mniemaniu ludu obrona przed topielcami była prawie niemożliwa. Echem wpływów nauki kościelnej na demonologię ludową był rozpowszechniony szeroko pogląd, że od ataku topielca można się ustrzec, wchodząc do wody z krzyżykiem na piersiach lub przeżegnawszy się przed kąpielą. Niekiedy można go jakoby było powstrzymać przez zadanie mu zagadki lub pytania, na które nie umiał odpowiedzieć. Korzystając wówczas z nieuwagi topielca można się było wyrwać z jego rąk i uratować życie. Nad dolną Narwią opowiadano o pewnym sprytnym chłopaku, który gdy go topielec ciągnął na głęboką wodę krzyknął: "Patrz! Rzeka się pali!" Zaciekawiony czy też może zaniepokojony topielec począł się rozglądać wokoło. Moment ów wykorzystał chłopak, aby wyrwać się z rąk demona i dopaść do brzegu. Pewna kobieta z Serocka nad Narwią, gdy prała w rzece bieliznę, pociągnięta została przez topielca na głęboką wodę. Miała jednak na tyle przytomności, że krzyknęła "Pozdrowienia od Małgorzaty". Zdziwiony topielec wysadził głowę z wody i zaczął rozpytywać, o jaką to chodzi Małgorzatę. Moment ten wystarczył kobiecie, aby zdążyła dotrzeć do brzegu.
W niektórych okolicach istniał pogląd, że topielca można obezwładnić zarzucając nań szkaplerz lub różaniec. Tak np. według dziewiętnastowiecznego opowiadania podobno ongiś w Będzinie przebywał w Brynicy groźny topielec, który corocznie wciągał do wody liczne ofiary. Chcąc go unieszkodliwić tamtejsi mieszkańcy przygotowali nań zasadzkę i niespodzianie zarzucili mu szkaplerz. Topielec stał się wówczas bezsilny. Postanowiono zaprowadzić go do kościoła i ochrzcić. Przerażony tym topielec złożył solenną obietnicę, że już nigdy w tej miejscowości nikogo nie utopi. Istotnie dotrzymał słowa. Odtąd też w Będzinie nikt już nie utonął.
W wielu okolicach, a więc zarówno na terenie obecnego województwa sieradzkiego i piotrkowskiego, na wschodnim Mazowszu, na Podlasiu, słyszałem opowiadania o specjalnych zaklęciach, jakie znali rybacy, flisacy lub nawet młynarze, a więc ludzie stale stykający się z wodą, aby ustrzec się topielców. Dzięki nim można było być zawsze bezpiecznym od ataków ze strony tych groźnych demonów. Znajomość ich przechodziła jakoby z ojca na syna, albo też ograniczana była do pewnej wąskiej grupy zawodowej, W 1938 r. opowiadał mi na Narwi jeden z flisaków o tym, że gdy rozpoczął swą pracę przy spławie drzewa, retman pouczył go, że chcąc się uwolnić od topielca, należy wypowiedzieć magiczne zaklęcie: "Flis. Mlis. Klis." Istotnie pewnego razu, gdy przeskakiwał z tafli na taflę, z wody wyskoczyło nagie, małe dziecko i z niesamowitą siłą poczęło go ciągnąć do wody. Zdążył wypowiedzieć magiczną formułę i natychmiast topielec puścił go. Natomiast gorszy los spotkał jego przyjaciela, jąkałę, oto gdy topielec ciągnął go do wody wykrzykując pierwsze słowo tego zaklęcia zaciął się i został wciągnięty pod tratwę, spod której już nie wypłynął. Informator mój nie wiedział, co znaczą te tajemnicze słowa "Mlis" i "Klis", ale był głęboko przekonany, że całe to zaklęcie powiadamia topielców, że mają do czynienia z flisem wprowadzonym w różne tajemnicze dziedziny życia wodnych otchłani. Ów informator opowiadał mi o pewnym retmanie, który posiadał wysoką znajomość magii topielców. Oto gdy mu raz brzytwa spadła z tratwy do wody, krzyknął tylko jakieś zaklęcie i natychmiast topielec, mały, nagi chłopiec, podał mu z wody leżący już na dnie przyrząd do golenia.
W Wieluńskiem nad Wartą opowiadano o pewnym młynarzu, który znał różne zaklęcia, przy pomocy których nie tylko był bezpieczny od topielców, ale wykorzystywał je jakoby do reperacji wodnych urządzeń młyna.
Niewyjaśnionym w pełni zagadnieniem może być sprawa ofiar składanych demonom wodnym. Na terenie etnicznie rosyjskim nad Oką w pierwszej połowie XIX w. chłopi wiosną, gdy poczynały przybierać wody, wspólnie kupowali konia, nie targując się zupełnie o cenę, przez kilka dni intensywnie go żywili, a następnie nasmarowawszy łeb miodem, i uwiesiwszy mu dwa młyńskie kamienie u szyi zatapiali. Podobnie niektóre ludy ugrofińskie z terenów wschodniej Rosji składały demonom wodnym ofiarę ze źrebięcia. Czy na terenach Polski tego rodzaju ofiary były składane trudno jest odpowiedzieć. Niemal jedyną pewną informacją na ten temat jest świadectwo znanego badacza kultury ludowej ziem północno-wschodniej Polski, Zygmunta Glogera, z 1887 r., że nad jednym z jezior w Augustowskiem, w którym co roku ktoś tracił życie, aby tego uniknąć, miejscowi chłopi rzucali każdego roku kurę dla topielców.
Dość niejasna jest wzmianka z terenu Wielkopolski z końca jeszcze XIX w., że w Trzemesznie w dzień św. Jana zawsze tonęły trzy osoby. Otóż, aby zapobiec ofiarom w ludziach pod poświęconym dębem zabijano trzy koguty.
Natomiast trochę inny charakter ma podanie zapisane na terenie Wieluńskiego przez Wandę Drozdowską. Otóż w Kochlewie nad Wartą młyn zbudowany został jakoby za diabelskie pieniądze, które w zamian za swą duszę dostał młynarz. l oto w młynie tym mniej więcej co roku rozlegają się groźne wycia. Trwają one tak długo, aż do rzeki nie zostanie wrzucona specjalna ofiara w postaci kury lub gęsi. Wówczas "zakurzy się, zamąci i znów cały rok jest spokojnie". Być może to podanie z terenu Wieluńskiego świadczy o składaniu ongiś ofiar topielcom, których postacie zostały następnie zastąpione w podaniach ludowych przez diabły.
W 1938 r. na Narwi pewien flis, zresztą człowiek o mentalności blagiera, którego opowiadaniom nie dawałem zbyt wielkiej wiary, wspominał, że gdy po raz pierwszy rozpoczął pracę na tratwach, koledzy kazali mu się wkupić w łaski topielców przez rzucenie do wody drobnej monety kopiejkowej. Natomiast kilkunastu innych flisów, których o to pytałem, albo odpowiadali, że o takim zwyczaju nie słyszeli, albo, że ich znacznie starsi koledzy opowiadali, że bardzo dawno temu zwyczaj ten był przestrzegany, ale za ich życia już go nie kontynuowano.
W Ważnych Młynach nad Wartą, leżących między Częstochową a Radomskiem opowiadano mi o pewnym młynarzu, który pragnąc przychylnie usposobić do siebie i swojej rodziny demony wodne w oznaczonym miejscu nad samą wodą wystawiał na noc w miseczce trochę jadła. Codziennie rano miseczkę zastawał pustą. Ścisłość jednak tych informacji, pochodzących nie od samego młynarza, ale niezbyt przyjaźnie nastawionych do niego sąsiadów, wzbudzała sporo zastrzeżeń.
W niektórych okolicach znane były opowiadania o tym, jak rybakowi udało się złapać do sieci topielca i jak się on chciał wykupić. Różne były warianty tych opowieści w znacznym jednak stopniu zawierały one elementy znanej powszechnie bajeczki o rybaku i złotej rybce. W Zambskach Kościelnych nad dolną Narwią słyszałem jednak zupełnie inne, jakoby prawdziwe opowiadanie. Pewien rybak schwytał w sieć małe, nagie dziecko, które wyciągnięte na ląd obrzuciło go stekiem najbardziej wulgarnych wymysłów. Rybak posłał znajdującego się opodal syna po wodę święconą. Gdy nią polano dziecko, poczęło roztapiać się jak śnieg i po kilkunastu minutach pozostała po nim na brzegu tylko mokra plama. W Różanie znów nad Narwią pewien rybak miał wyłowić z wody małego Żydziaka w mycce i chałacie, który mamrotał coś po żydowsku. W pewnej chwili energicznym ruchem rozerwał sieci i skoczył do wody. Pozostał natomiast po nim silny zapach piekielnej siarki. A wreszcie liczne były warianty opowiadań o tym, jak złapany topielec starał się wciągnąć do wody trzymającego sieć rybaka.
Warto tu może wspomnieć o dość dziwnym diable, którego domeną były głównie tereny nad górną Wartą, Wieluńskie i Sieradzkie chociaż występował w wierzeniach ludowych i innych terenów (np. Małopolski). Diabeł ów nazywał się Rokita. Jak wskazuje nazwa, Rokita to prawdopodobnie przedchrześcijańska istota demoniczna, związana z bagnami i łąkami, zaliczona później do kręgu piekielnego. Już w procesach czarownic, z XVII i XVIII w. spotykamy się z diabłem Rokitą. Obecnie trudno odtworzyć jakieś specyficzne cechy, odróżniające Rokitę od innych diabłów. Na pograniczu powiatu wieluńskiego i łaskiego tlą się jeszcze echa dawnych wspomnień, że był to diabeł wysoko postawiony w hierarchii piekielnej. Rokita widywany był w postaci chłopa, pana lub zwierzęcia, najchętniej jednak przywdziewał strój szlachecki. Diabeł ów miał zresztą specjalną predylekcję do wciągania pod postacią konia lub jakiegoś innego zwierzęcia, swych ofiar na bagna i głębiny wodne. Być może więc na powstanie tego lokalnego przedstawiciela piekieł złożyły się również typowe cechy wodnych topielców. A wreszcie w wierzeniach ludowych z terenu północnego Podlasia występuje postać diabła błotnego. l on miał tendencje wciągania ludzi na bagna, nurzania ich w błocie, lub nawet topienia.
Zupełnie innym typem demonów wodnych niż topielce były rusałki. Istoty demoniczne tego typu najbardziej rozpowszechnione były w wierzeniach ludowych na terenach wschodnio-słowiańskich, a szczególnie ukraińskich i białoruskich. Na ziemiach polskich wierzenia z nimi związane były głównie na obszarach, na których następowało przemieszanie ludności polskiej oraz ukraińskiej i białoruskiej, a szczególnie na Podlasiu. Niekiedy pojawiały się jednak one i na ziemiach rdzennie polskich leżących na lewym brzegu Wisły, a więc np. na wschodnim Mazowszu.
W badaniach naukowych nad demonologią słowiańską wiele miejsca poświęcono rodowodowi wschodniosłowiańskich rusałek. Jest on prawdopodobnie bardzo skomplikowany. Otóż wiaro w piękne, lecz wyjątkowo groźne i okrutne boginki wodne rozpowszechniona była od dawna u wschodnich i południowych Słowian, a także u ludności greckiej, albańskiej i rumuńskiej. Być może wierzenia te wywodziły się ze starożytnej Grecji, a wzorem dla nich były opowieści o nimfach. Natomiast w świetle badań wielu autorów, którzy zajmowali się tymi zagadnieniami (m.in. polskiego filologa klasycznego Witolda Klingera) nazwa rusałek nadana została tym istotom demonicznym dość późno, być może dopiero w XVIII w., a wywodzi się ona ze starorzymskiego święta ku czci bogini Kamy, obchodzonego przez składanie jej ofiar z róż, przejętego następnie przez chrystianizm, jako święta Trójcy, przypadającego w okresie kwitnięcia róż, stąd też nazywanego świętem róż. Wraz z chrześcijaństwem nazwa ta dostała się na tereny krajów bałkańskich, następnie do wschodniej Słowiańszczyzny. Znana była ona początkowo jako święto czy też obrząd rusalów, a następnie powiązana została z nazwą demonicznych istot.
W okresie romantyzmu nazwa tych pięknych, kuszących młodych mężczyzn, istot demonicznych, rusałek, przeszła do literatury pięknej i stała się szeroko rozpowszechniona. Za jej pośrednictwem niekiedy trafiała być może nawet do wierzeń ludowych. Spotykałem się z nią, bardzo zresztą rzadko, na różnych obszarach leżących na zachód od Wisły (teren obecnych województw: częstochowskiego, kaliskiego, sieradzkiego, piotrkowskiego, płockiego i włocławskiego). Zawsze jednak opowiadania o rusałkach czyniły wrażenie nie reliktów dawnych wierzeń ludowych, ale jakichś bardzo niejasnych reminiscencji wpływów literatury pięknej, czy też być może echa współżycia miejscowej ludności z rosyjskim czy może nawet częściowo ukraińskim lub białoruskim garnizonem carskiej armii lub straży granicznej (np. dawna graniczna miejscowość Praszka nad Prosną).
Natomiast na niektórych terenach, na których żywioł polski był przemieszany z białoruskim lub ukraińskim (Podlasie, tereny na zachód od środkowego Bugu), jeszcze nie tak dawno spotkać było można wierzenia w tzw. rusawki, lub rusauki, będące w znacznym stopniu odpowiednikiem białoruskich czy też północno-wschodnich ukraińskich wierzeń w te istoty demoniczne.
Zamieszkujące w wodach, lub częściowo w nadbrzeżnych zaroślach, czy nawet w życie lub konopiach, rusałki, były duszami zmarłych nienaturalną śmiercią młodych dziewcząt lub mężatek, niekiedy tych, które postradały życie przez utonięcie. W Mielniku nad Bugiem na Podlasiu opowiadano, że rusałkami zostają dusze młodych kobiet, które zmarły na skutek nadużycia alkoholu. Wspominano tam o pewnej dziewczynie, która podczas swego wesela wypiwszy zbyt wiele wódki zmarła, a jej dusza przemieniła się w wyjątkowo groźną i okrutną rusawkę. Mieszkaniec Lipska nad Biebrzą, stolarz, który posiadał duże zainteresowanie kulturą ludową, a w czasie swych zawodowych prac przebywał w wielu miejscowościach na terenie Białostocczyzny, opowiadał mi o zasłyszanych wierzeniach, że rusałki są duszami poronionych lub nie ochrzczonych, a zamordowanych lub przypadkowo tylko uduszonych nocą przez matkę dzieci płci żeńskiej.
Wszystkie te wierzenia są niemal identyczne ze spotykanymi na terenach białoruskich. Można więc przypuszczać, że na skutek bardzo licznych kontaktów, jakie istniały na tamtych terenach między ludnością białoruską a polską, efektowne i wyjątkowo interesujące wierzenia dotyczące groźnych rusawek przeszły od jednej społeczności do drugiej.
Podlaskie rusałki lub rusawki niezbyt wiele różniły się od swych białoruskich koleżanek. Były to piękne dziewczyny, o jasnej zwykle karnacji skóry (w ostatnich czasach, gdy nawet w stosunkach wiejskich modna stała się opalenizna, również rusałki posiadały piękne, opalone ciała!), przeważnie o długich, rozpuszczonych włosach. Chodziły one nago albo tylko w białych koszulach. Przeważnie na głowach miały wianki z nadrzecznych lub nawet i wodnych kwiatów. Spotykano jednak rusałki ubrane w królewskie szaty, złociste lub srebrzyste, od których blasku aż mrużyć trzeba było oczy.
Zarówno w białoruskich, jak i podlaskich wierzeniach ludowych, obok młodych i pięknych rusałek, występowały podobne istoty tylko stare i brzydkie. Miały to być jakoby dusze starych kobiet, które zginęły w tragiczny sposób lub zapiły się na śmierć. Niektórzy z informatorów z terenu północnego Podlasia podawali, że w odróżnieniu od młodych rusawek stare istoty demoniczne tego typu nazywane były kazytkami. Inni natomiast uważali, że najczęściej nazywane one były babami wodnymi. Otóż na terenach białoruskich nazwa kazytek jest prawie równoznaczna z rusawkami lub rusaukami, i obejmuje zarówno demony występujące pod postaciami pięknych dziewcząt jak również, co prawda znacznie rzadziej, starych bab. Słowo kazytka wywodzi się zaś od białoruskiego czasownika "kazytat", czyli łaskotać.
W dawnych wierzeniach białoruskich piękne rusałki wabiły młodych i urodziwych chłopców na nadbrzeżne polany i tam topiły je lub załaskotywały na śmierć. Groźne one były również dla młodych kobiet, które wciągały do wody i topiły. Ich podlaskie siostrzyce nie wykazywały tak wyraźnych tendencji do okrucieństwa. Chociaż i na tym terenie spotykano się z opowiadaniami o utopieniu lub załaskotaniu na śmierć młodych mężczyzn, ale tego rodzaju opowieści słyszeć było można dość rzadko. Najczęściej natomiast nad brzegami rzek widywano rusałki, gdy prały kijankami swe koszule, tańczyły lub wylegiwały się w promieniach słońca, czy niekiedy nawet w blasku księżyca. Podlaskie rusawki były znacznie bardziej trwożliwe od swych białoruskich siostrzyc i przeważnie na widok człowieka uciekały do wody. Natomiast chętnie straszyły one małe dzieci lub pasące się nad wodami bydło, np. informator z Mielnika nad Bugiem opowiadał, że pewnego razu widział, jak z wody wynurzyły się trzy śliczne dziewczyny w białych koszulach i wpadłszy między pasące się krowy, rozegnały je w różne strony.
Wierzenia w groźne i piękne rusałki, potrafiące niekiedy zamęczyć na śmierć młodych chłopców, musiały wpływać na powstanie legend dotyczących miłosnych perypetii zakochanego w nimfie młodzieńca. Prawdopodobnie część tych legend wywodzi się z folkloru białoruskiego, w którym opowieści o rusałkach są dość liczne. Częściowo jednak są one odbiciem wątków stworzonych przez literaturę piękną. Sprawy te jednak zasługują na specjalne monograficzne opracowanie.
Jeden z moich podlaskich informatorów, rzemieślnik wiejski, zarazem jednak człowiek bardzo inteligentny, dużo czytający, zarazem posiadający pewne literackie uzdolnienia, opowiadał mi cały szereg legend, jakoby ludowego pochodzenia, o tych miłosnych perypetiach pozornie okrutnych i nienawidzących mężczyzn rusałek, ale zarazem poddających się niekiedy ludzkim uczuciom miłości, czy też o chłopcach zakochanych w pięknych wodnych pannach. Zapisując je miałem jednak pewne podejrzenia, że jeśli nawet oparte zostały one częściowo na wątkach starych ludowych legend, to jednak w znacznym stopniu były wytworem literackich uzdolnień mego narratora. Rozmawiając z kilkoma osobami z tejże samej wsi przekonałem się ze zdziwieniem, że opowiadane mi legendy, w innej trochę może uproszczonej formie, były im dobrze znane. Natomiast w innych pobliskich miejscowościach nikt o nich już nie słyszał. l oto nasunęło się tu pytanie, na które nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi, czy były to legendy, które znacznie dawniej powstawały na terenie tej miejscowości i nie rozeszły się szerzej, czy też być może były one dziełem literackich uzdolnień mego narratora, który zresztą zapożyczał pewne fragmenty swych opowieści z polskiego lub białoruskiego folkloru, inne zaś z przeczytanej i odpowiednio przerobionej literatury pięknej.
Na wielu obszarach ziem polskich w drugiej połowie XIX w. dość żywo były jeszcze relikty wspomnień o kobietokształtnych istotach demonicznych zamieszkujących brzegi wód. Oskar Kolberg czy też inni ludoznawcy pisząc o nich wymieniali różne ich nazwy, a więc boginki, mamuny itp. Informacje o nich były już przeważnie mocno zatarte i w znacznym stopniu pokrywały się z innego typu istotami demonicznymi, od których przyjęły nawet swą nazwę, boginek i mamun. Trudno jest natomiast stwierdzić, jak dawniej na ziemiach polskich nazywane były te istoty demoniczne. Pojawiająca się np. niekiedy nazwa wiłów, znana jest na wielu terenach słowiańskich. Szczególnie u Serbo-Chorwatów wiły są odpowiednikami wschodniosłowiańskich rusałek. Można by wysunąć przypuszczenie, że ongiś i na terenach polskich w wierzeniach ludowych występowały te odpowiedniki rusałek zwane wiłkami. W ciągu stuleci w wielu okolicach zatarła się nawet nazwa wiłów, a przyjęła nazwa boginek lub mamun. Zatarły się nawet groźne cechy ich charakteru, okrucieństwo wobec młodych dziewcząt i chłopców. Naturalnie na podstawie skąpych dawniejszych materiałów źródłowych, obecnie gdy już nawet słabe relikty tych wierzeń prawie zupełnie zatarły się, udowodnienie tego rodzaju przypuszczeń jest niemożliwe.
Informacje dotyczące tych polskich wił, czy też wodnych lub przywodnych boginek i mamun są bardzo skąpe. Według mocno już zatartych wierzeń istoty tego typu zimę spędzały w wodach rzek lub jezior, od wiosny zaś do jesieni przebywały w przybrzeżnych zaroślach, rokicinach itp., chociaż niekiedy stale przebywały w wodzie i jedynie dla odpoczynku wychodziły na brzeg. Przeważnie były to istoty podobne do młodych dziewcząt, chociaż niekiedy miały zielone włosy, trupio blade twarze itp. Ubrane były zwykle tylko w białe koszule. Niekiedy jednak nosiły zwiewne zielone sukienki. Przeważnie spotykano je, gdy podobnie jak rusałki, prały kijankami swe koszule, biegając bawiły się w krzakach lub przybrzeżnej wodzie, tańczyły, lub leżały na brzegu. W stosunku do ludzi zachowywały się spokojnie, nie wykazywały też tych groźnych cech co rusałki. Przeważnie zobaczywszy człowieka uciekały w krzaki lub do wody. Czasami jednak płoszyły dzieci lub młode dziewczęta. Niekiedy jednak w złośliwy sposób wyszydzały dziewczyny, które straciły "wianek" lub znalazły się w poważnym stanie. W niektórych okolicach posądzano te wodne lub przywodne demony o zamienianie dzieci, a więc zabieranie ludzkich, a podrzucanie na ich miejsce swoich, które zresztą nie chciały się chować. Były to jednak typowe cechy boginek, z którymi omawiane tu istoty często były mylone.
W niektórych okolicach owe boginki, zbliżone w typie do rusałek, wyróżniały się głównie tym, że na brzegach rzek całe noce tańczyły, a dopiero w dzień zanurzywszy się w odmęty wód odpoczywały. Niekiedy znów miejscem ich tańców były nie tylko nadbrzeżne tereny, ale również polany leśne, ugory, rżyska itp. Nieraz jakoby schwyciwszy młodego chłopca lub nawet dziewczynę potrafiły zatańczyć ich na śmierć.
W niektórych okolicach o tych tańczących istotach demonicznych powtarzane były różnego rodzaju opowiadania. W informacji z Działoszyna nad górną Wartą miały to być zaczarowane dziewczęta, które w ten sposób zostały ukarane za to, że wolały chodzić do karczmy na tańce niż do kościoła. Według opowiadania z okolic Krasnegostawu w pewnym domu stojącym przy drodze odbywała się zabawa. Obok niego jechał ksiądz z sakramentami do chorej. Zadzwonił na tańczących, aby przerwali zabawę. Nikt go nie usłuchał. l dlatego dziewczęta te muszą tańczyć do końca świata. Gdy się im nogi od tańca "zczochrają" (zedrą) "do pół golenia", znów im na nowiu miesiąca odrastają, a one się odmładzają i od nowa rozpoczynają swe tańce.
Niekiedy w opowiadaniach ludowych pojawiały się postacie syren albo panien wodnych. Były to dziwne twory posiadające tylko połowę ciała ludzkiego. Z pewnością wzorzec tego typu istot demonicznych przywędrował do Polski z zachodu. Nigdy jednak nie odegrały one poważniejszej roli w naszej demonologii ludowej. Można nawet wysunąć przypuszczenie, że dopiero w XIX w. postaci te, szczególnie dzięki herbowi stołecznej Warszawy, stały się bardziej znane wśród ludu. Różnego typu pseudo-ludowe legendy o syrenach czy też pannach wodnych, drukowane w dziewiętnastowiecznych czasopismach, czynią też raczej wrażenie wytworów literackiej fantazji, niż dawnych ludowych wierzeń.
W niektórych jednak kręgach nadrzecznej ludności importowane z zachodu postacie syren, nimf lub tym podobnych istot demonicznych mogły się szerzej rozpowszechnić. Tak np. wśród galicyjskich flisów, szczególnie w Ulanowie nad Sanem, w dziewiętnastym wieku znane były opowiadania o dziwnej istocie wodnej zwanej "lemuzyna". Z pewnością była to jakaś przeróbka zachodnioeuropejskiej legendy o Meluzynie.
Osobnym natomiast zagadnieniem jest sprawa legend o demonicznych władcach lub władczyniach wielkich obszarów wód, rzek lub jezior. Dawniejsza literatura piękna (np. znany również ze swych prac ludoznawczych literat poznański Ryszard Berwiński) wyeksponowała takie niektóre postacie, jak np. Bogunki lub Goplany. W dziewiętnastowiecznych materiałach ludoznawczych znaleźć można pewne, nadzwyczaj zresztą nikłe ślady wierzeń ludowych o tego typu istotach demonicznych. l tu nasuwa się pytanie, czy były to ślady autentycznych wierzeń, czy też być może niektórzy z dziewiętnastowiecznych ludoznawców notowali dochodzące na teren wsi echa literackich fantazji lub też nawet pragnąc "wzbogacić" nasz folklor w pewnym stopniu zmieniali sens zasłyszanych ludowych opowiadań o demonach wodnych lub przybrzeżnych. Na tego rodzaju pytanie już nigdy jednak nie będzie można znaleźć odpowiedzi.
LATAWCE I PŁANETNICY
Niemal u wszystkich ludów stojących na prymitywnym stopniu rozwoju kulturalnego zjawiska meteorologiczne tłumaczone są zwykle siłami nadprzyrodzonymi. Potężny huragan, wyrywający z korzeniami drzewa, lub rozwalający domy, wyjaśniano gniewem groźnego bóstwa lub specjalnego demona kierującego wiatrem i chmurami. Pioruny spadające z nieba na ziemię i zabijające ludzi lub bydło czy też wzniecające pożary domostw i zagród, też były rzucane z góry przez zagniewane bóstwa lub demony. A wreszcie zarówno dla ludów rolniczych, jak i pasterskich olbrzymie znaczenie miał deszcz. Groźne ołowiane chmury pojawiające się na krańcach horyzontu zwiastować mogły koniec suszy i życiodajny deszcz, jak również niszczący zbiory grad. l one w wierzeniach ludów pierwotnych kierowane były przez bóstwa czy też demony rządzące wiatrami lub kierujące w tajemniczy sposób chmurami. Odpowiednimi ofiarami, modlitwami czy też zaklęciami można je było przyciągnąć lub też oddalić, w zależności od tego, czy w danej porze roku deszcz był potrzebny, czy też mógł przynieść zniszczenie lub znaczny ubytek zbiorów.
Ze zrozumiałych więc przyczyn i u dawnych Słowian według wszelkiego prawdopodobieństwa istniała szeroko rozpowszechniona wiara w bóstwa i demony rządzące takimi siłami przyrody, jak burzami, piorunami, huraganami, wiatrami, chmurami, gradami i deszczami. Dokładne ustalenie tych dawnych przedchrześcijańskich wierzeń słowiańskich w bóstwa lub demony rządzące siłami powietrznymi, jest niemożliwe. Nasze informacje pochodzące z dawnych źródeł pisanych są na ogół bardzo skąpe i niejasne. Wyciąganie zaś na ten temat wniosków ze źródeł etnograficznych jest mocno niebezpieczne, gdyż na różnych terenach ziem słowiańskich wierzenia te w ciągu wieków uległy olbrzymim wpływom obcym, niekiedy związanym ze specyfiką religijną danego terenu, wpływom innych elementów etnicznych itp.
Na wierzenia demonologiczne ludu polskiego bardzo duży wpływ wywarła literatura "fachowa" z czasów kontrreformacji. W bardzo wyraźny sposób wystąpiły tu tendencje zastępowania dawnych bóstw lub demonów przyrody, która z pewnością na ziemiach polskich była jeszcze bardzo silna w XVI czy nawet w XVII w., przez istoty piekielnego pochodzenia. Bez większego trudu można było przedstawić w wierzeniach ludowych w miejsce demona przyrody rządzącego burzami i wiatrami diabła. Typowym przykładem tego typu literatury "fachowej" może być książka Stanisława z Gór Poklateckiego, która wyszła drukiem z krakowskich oficyn drukarskich roku pańskiego 1595 pod dość znamiennym i jak na owe czasy typowym odpowiednio długim tytułem: "Pogrom czarnoksięskie błędy, latawców zdrady i alchimickie fałsze, jako rozpłasza, za pozwoleniem zwierzchności spisany od Stanisława z Gór Pokłateckiego, na ochronę zbawienia ludzkiego wydany". Jedna z części tego dzieła nosiła zaś tytuł: "Księgi piąte zdrady latawców jawne czynią" i zawierała następujące rozdziały: "1. Co jest latawiec. 2. Czemu latawce znoszą nabożeństwo i pobożność chrześcijańską. 3. Obrona przeciw latawcom."
Dość trudno jest stwierdzić, jak dużą poczytnością cieszyło się dzieło Stanisława z Gór Poklateckiego i w jakim stopniu wpłynęło ono na ukształtowanie się bardzo często spotykanego wierzenia łączącego działalność dawnych demonów powietrznych z siłami piekielnymi. Z pewnością prosty chłop nie czytał uczonych wywodów tego pisarza. Docierały one jednak do ludzi znających trudną sztukę czytania, a więc mieszczan, szlachty, nauczycieli ludowych, księży. Szczególnie ci ostatni w kazaniach swych przenosili wyczytane poglądy literatury "fachowej" do świadomości szerokich mas ludowych. Być może bez większego trudu udało się przekonać część wiejskich słuchaczy, że ów złowrogi demon, kierujący siłami powietrznymi, burzami, gradami, czy też chmurami, to nie tylko istota demoniczna o specyficznej nazwie występującej na danym terenie, ale również jest to przedstawiciel piekieł, desygnowany przez swe czartowskie władze do kierowania groźnymi żywiołami na przekór potrzebom ludzkim.
Tego typu poglądy co Stanisław z Gór Poklatecki głosili również w swych "traktatach" inni autorzy piszący na tematy demonologiczne. W sposób może trochę odmienny, ale też tłumaczący złowrogą działalność wobec ludzi powietrznych sił przyrody, jako przejaw mocy piekielnych i sprzymierzonych z nimi czarownic wyjaśniał wiele spraw z tym związanych polski przekład "Młota na czarownice", dalej różni autorzy polscy, jak np. "Peregrynacyja dziadowska" z początku XVII w. Czy też w połowie XVIII stulecia, osławiony ks. Benedykt Chmielowski, który w "Nowych Atenach" wyjaśniał, jak to diabły i czarownice potrafią "na ludzkie nieszczęście" wywoływać burze, huragany, wiry powietrzne, czy też powodował suszę lub nadmierne opady deszczowe.
Powoli tego rodzaju poglądy coraz to silniej wtapiały się w demoniczne wierzenia ludowe. Nigdy jednak nie wyparły w zupełności dawnych wierzeń przedchrześcijańskich w demonologiczne personifikacje natury, w demony powietrzne o bardzo różnej nazwie. Do ostatnich niemal czasów relikty ich pozostały silne, chociaż przeważnie przemieszały się z późniejszymi naleciałościami.
Bardzo trudno jest natomiast prześledzić, jakiego pochodzenia są wierzenia dotyczące "dusz potępionych", którym władze niebiańskie wyznaczyły jako miejsce pobytu powietrzne przestworza.
Być może mamy tu znów pomieszane relikty dawnych przedchrześcijańskich wierzeń z różnego rodzaju późniejszymi importami, wywodzącymi się z zupełnie innych terenów etnicznych, które przez pseudoteologiczną literaturę chrześcijańską zawędrowały na ten teren.
Samobójstwo zarówno w wierzeniach dawnych Słowian, jak i w religii chrześcijańskiej, uważane było za ciężkie przestępstwo. Według zasad katolicyzmu zamykało ono duszy samobójcy bramy niebiańskie, skazywało ją na wieczne potępienie. Otóż w różnych pracach teologicznych, które powstały zarówno na terenie bizantyjskiej kultury kościoła wschodniego, jak i na obszarach, na których panował katolicyzm (Włochy, Hiszpania, Francja, Niemcy), czy wreszcie i w krajach protestanckich (szczególnie w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Szwecji), dusze samobójców, którzy pozbawiali się życia przez powieszenie, skazane były na wieczne potępienie i przebywanie w przestworzach powietrznych. W niektórych znów wierzeniach, występujących zarówno na terenach katolickich, protestanckich lub prawosławnych, uszczęśliwione diabły, gdy dostały w swą moc duszę potępieńca, który odebrał sobie życie przez powieszenie, rozpoczynały straszliwą hulankę, która przejawiała się w huraganach lub wirach powietrznych.
Tak więc w mniemaniu ludu istoty powietrzne kierujące wiatrami lub chmurami mogły być bardzo różnego pochodzenia, a więc diabłami, specjalnymi demonami powietrznymi, duszami wisielców, duszami dzieci nie chrzczonych lub różnego typu innych potępieńców. Z pewnością dawniej, być może jeszcze w początkach XX w., można byłoby sporządzić mapę, na której udałoby się skartować silniejsze lub słabsze występowanie poszczególnych wierzeń. Już jednak w latach, w których prowadziłem swoje badania terenowe na obszarze ówczesnych województw łódzkiego, kieleckiego, warszawskiego i białostockiego, a więc mniej więcej 1934-1966, było to już prawie niemożliwe. Odpowiedzi informatorów były przeważnie mało precyzyjne. W olbrzymiej większości uważali oni, że owe demony przyrody mogą być bardzo różnego pochodzenia, częściowo więc były to diabły, częściowo dusze potępione, częściowo specjalne istoty demoniczne, latawce, płanetniki itp. Próby statystycznego przedstawienia tych wierzeń zależały zaś w dużym stopniu od kwestionariusza ustalonego przez prowadzącego badania. Tak np. na terenach leżących nad dolną Narwią (dawny powiat pułtuski, makowski i ostrołęcki) 51% informatorów uważało, że demony powietrzne mogą być różnego typu, 32% uważało, że są to dusze potępione, 14% uznawało ich za przedstawicieli piekieł i 3% za specjalne demony powietrzne. Wyniki badań przeprowadzonych na terenie środkowego Nadpilicza (dawny powiat rawski, piotrkowski, opoczyński i konecki) wykazały, że zaledwie 47% informatorów wierzyło, że mogą to być istoty różnego typu, 31% zaliczało je do dusz potępionych, 18% do przedstawicieli piekieł, 4% do specjalnych istot demonicznych. Na terenach leżących nad górną Wartą (dawny powiat pajęczański i wieluński) aż 71% informatorów przyjmowało, że są to istoty różnych typów, 11%, że są to dusze potępione, 10%, że diabły, a 8% specjalne istoty demoniczne. W Kutnowskiem i Łęczyckiem również 71% informatorów podawało, że są to istoty różnych typów, 16% dusze potępione, 11% diabły, 2% specjalne istoty demoniczne. Na północnej Białostocczyźnie (teren dawnego powiatu Augustów, Dąbrowa, Mońki) wyniki były trochę inne: 38% istoty różnych typów, 38% dusze potępione, 21% diabły, 3% specjalne istoty demoniczne. Na południowej Białostocczyźnie (dawny powiat siemiatycki), gdzie badania prowadziłem dopiero w 1974 r., wyniki były znów zupełnie odmienne, nie wiadomo jednak czy spowodowane specyfiką terenu, czy też tym, że relikty wierzeń demonologicznych zatarły się już bardzo poważnie nawet we wspomnieniach najstarszych mieszkańców wsi. Zaledwie 23% informatorów uważało, że są to istoty różnych typów, 47% dusze potępione, 28% diabły, 2% specjalne istoty demoniczne.
Podam tu również wyniki nie drukowanej jeszcze, nadzwyczaj wnikliwej i interesującej pracy Leonarda Pełki o istotach demonicznych w wierzeniach ludowych terenu dawnego województwa lubelskiego i rzeszowskiego. Kwestionariusz tego badacza był zupełnie inaczej ułożony, stąd też i odpowiedzi były zupełnie inne. Według nich w Lubelskiem 56,1% informatorów uważało demoniczne istoty powietrzne za dusze pokutujące (22,8% dusze wisielców,
13,6% dusze nie ochrzczonych dzieci, 9,1% dusze złych ludzi potępionych, 7,6% dusze pokutujące grzeszników, 1,5% dusze ladacznic, 1,5% inne bliżej nie określone dusze ludzkie), natomiast 43,9% za diabły, "nieposłuszne anioły" i "duchy złe". Natomiast w Rzeszowskiem według wyników badań tego autora, aż 89,6% stanowiły dusze pokutujące (41,3% dusze wisielców, 13,8% dusze pokutujących grzeszników, 10,3% dusze nie chrzczonych dzieci, 6,9% dusze złych ludzi potępionych, 6,9% dusze topielców, 3,5% dusze ludzi zmarłych gwałtowną śmiercią, 6,9% inne bliżej nie określone dusze ludzkie), natomiast 10,4% diabły i "duchy złe".Pozornie różnice między wynikami moich badań, a badań prowadzonych przez L. Pełkę są bardzo duże. Wydaje mi się jednak, że w znacznym stopniu są one wywołane ustawieniem kwestionariusza i brakiem u tego badacza pytania, czy być może w tradycji ludowej nie zachowały się wierzenia, że w powietrzu przebywają różne istoty demoniczne, a więc zarówno dusze potępione, istoty piekielne czy wreszcie i specjalne demony powietrzne.
Otóż opierając się zarówno na swoich własnych badaniach terenowych, badaniach moich uczniów, odpowiedziach na kwestionariusze zbieranych przez studentów, publikowanych materiałach etnograficznych, jak również i na literaturze przedmiotu, sformułowałbym przypuszczenie, że niemal na całym terenie Polski przemieszane były wierzenia, że powietrzne istoty demoniczne to pokutujące dusze (najczęściej zresztą wisielców), istoty piekielne (a więc najczęściej specjalne diabły powietrzne, jak np. bardzo dobrze znany z opowiadań z terenu środkowej Polski tzw. Kusy Jasio, niekiedy wypędzone z nieba nieposłuszne anioły), a wreszcie specjalne powietrzne demony o dość różnych nazwach, o których dalej będzie obszerniejsza wzmianka.
Z pewnością w końcu XIX i w początkach XX stulecia na całym obszarze ziem polskich najczęściej utożsamiano demony powietrzne z potępionymi duszami wisielców czy też innego typa samobójców, dzieci nie chrzczonych, kobiet lekkiego prowadzenia i innych osób skazanych na wieczne potępienie czy też na wieloletnią pokutę. Nie miałbym jednak pewności, czy tego rodzaju wierzenia były dominujące i w poprzednich stuleciach. Według moich przypuszczeń, które będę się starał udowodnić w specjalnej monograficznej pracy w okresie tzw. reakcji katolickiej, a więc w XVII i XVIII w., najczęściej łączono postacie demonów powietrznych z istotami piekielnymi, czy znacznie rzadziej z nieposłusznymi aniołami, które przepędzone z nieba znalazły się już pod władzą szatana lub też znajdowały się na drodze do dostania się pod wpływy piekieł. Natomiast prawdopodobnie we wcześniejszych stuleciach, to znaczy w średniowieczu, a być może i w XVI w., w wierzeniach szerokich rzesz ludności dominował pogląd, że istnieją specjalne istoty demoniczne, rządzące burzami, wiatrami i chmurami, których domeną były przestworza powietrzne.
Przypuszczam, że zarówno w XVII, XVIII, XIX, jak i w początkach XX stulecia, wierzenia w specjalne istoty demoniczne władające żywiołami powietrznymi, najbardziej rozpowszechnione były na terenach południowo-zachodnich ziem polskich, a więc na Śląsku, w zachodniej Małopolsce, południowej Wielkopolsce, Sieradzkiem, Wieluńskiem. Naturalnie sprawdzenie prawdziwości tych przypuszczeń jest dziś już zupełnie niemożliwe, gdyż w ostatnich dwudziestu latach prawie zupełnie zatarły się te wierzenia w tradycji ludowej, a relikty ich, które się jeszcze zachowały, są bardzo niejasne i mało precyzyjne.
Nie zachowały się zbyt dokładne informacje, jak nazywały się dawne demony powietrzne. W tekstach z XVI, XVII i XVIII w. wymieniane są one najczęściej pod nazwą "latawców" lub "diabłów powietrznych". Przypuszczać można, że ta druga nazwa, związana z chrześcijańską koncepcją wiary w dobre i złe moce rozpowszechniła się znacznie później. Natomiast nie mamy żadnej pewności czy nazwa "latawców" wywodzi się jeszcze z czasów przedchrześcijańskich, czy też wprowadzona została później i zastąpiła jakieś dawniejsze, już dziś nieznane nazwy.
W niektórych okolicach występowały również nazwy "obłoczników", "chmurników", "wietrzników" lub "powieszników". Pierwsze trzy dość wyraźnie łączą się z wiarą, że demoniczne istoty powietrzne kierują obłokami, chmurami i wiatrami. Natomiast czwarta wywodzi się z szeroko rozpowszechnionych wierzeń, że wszystkie czy też część demonicznych istot powietrznych, to potępione dusze wisielców. Żadna jednak z tych nazw ani w końcu XIX ani w pierwszej połowie XX w. nie była szerzej rozpowszechniona. Co najwyżej niektórzy z informatorów słyszeli, że tak dawniej nazywano "duchy" powietrzne. Trudno jest też wysuwać jakieś przypuszczenia dotyczące szerszego rozpowszechnienia tych nazw w poprzednich stuleciach.
Nie wiemy wreszcie, czy nazwy diabłów występujące w niektórych tekstach literatury staropolskiej lub w zeznaniach składanych przez domniemane czarownice przed władzami sądowymi, w rodzaju "Świstun", "Pogwizd" itp. są echem dawnej demonologii przedchrześcijańskiej, czy też stworzone zostały przez bujną fantazję ludzi XVI-XVIII stulecia. Wreszcie innym zupełnie zagadnieniem jest sprawa nazwy "płanetnik". Otóż, jak i o tym dalej będzie wzmiankowane, w tradycji ludowej najczęściej wiąże się ona z ludźmi, którzy posiadali specjalny dar kierowania chmurami. Dość często jednak, i to na bardzo różnych terenach ziem polskich, nazwa "płanetnik" oznacza istotę demoniczną kierującą siłami powietrznymi. Otóż nasuwać się tu może pytanie, czy pierwotna nazwa "płanetników" oznaczała ludzi posiadających nadprzyrodzony dar kierowania powietrznymi siłami przyrody, a następnie przeszła na poprzednio inaczej nazywane demony powietrzne; czy też odwrotnie nazwa demonów powietrznych przylgnęła do osób posiadających możliwości kierowania siłami powietrznymi. Sama zresztą etymologia tej nazwy, wywodzi się prawdopodobnie od obcego w językach słowiańskich słowa "planeta". W niektórych jednak okolicach "płanetami" nazywano chmury i można przypuszczać, że nazwa płanetnik wywodziła się od "płanety" czyli chmury, a nie od planety. Termin ten, zresztą obcego pochodzenia, mógł pojawić się na wsi polskiej najwcześniej w XVI stuleciu.
Osobnym wreszcie zagadnieniem jest to, w jaki sposób lud wyobrażał sobie istoty demoniczne, a więc dusze potępione, "diabły powietrzne", czy też specjalne demony powietrzne w rodzaju "latawców". l w tym zakresie dane zanotowane przez dawniejszych badaczy polskiej demonologii ludowej, moich uczniów, czy nawet i przeze mnie samego, są bardzo różne. Odnosi się wrażenie, że w tradycji nie zachowała się żadna charakterystyczna postać tej demonicznej istoty, typowa dla całego obszaru ziem polskich, czy też tylko dla jakiegoś większego regionu. Dało to więc możność do puszczenia wodzy fantazji poszczególnych narratorów. Stąd też wyliczyć można olbrzymią listę postaci, które posiadały czy też tylko okresowo przybierały demoniczne istoty powietrzne.
Najczęściej w relacjach narratorów te demoniczne istoty powietrzne miały kształty ludzkie. Czasami więc był to maleńki karzełek czarno ubrany, w mokrej czapie i kapocie, posiadający wronie skrzydła. Kiedy indziej znów był to garbus o potwornej twarzy, który wzbijał się w powietrze machając rękoma o olbrzymich dłoniach. Niekiedy znów był to chudy mężczyzna o śmiertelnie bladej twarzy z pręgą na szyi od postronka, na którym się powiesił, z wielkim językiem wysuniętym z ust. W relacjach innych informatorów było to maleńkie dziecko biało lub czarno odziane, niekiedy o nogach obrośniętych sierścią lub piórami, dziewczyna ubrana w wilgotną białą suknię, stara pokraczna baba w łachmanach itp. Niekiedy znów był to typowy diabeł z jednym kopytem u nogi, z rogami, oddychający zapachem siarki.
Dość często ów demon powietrzny pokazywał się ludziom w postaci zwierzęcia, ptaka, ryby, gada. A więc był to fruwający czarny pies, czarny kot, czarny baran, kozioł, koń, szczur, nietoperz, sowa, wrona, czarna ryba, żaba, jaszczurka, wąż. Wielokrotnie i to na różnych terenach, pojawia się wzmianka o powietrznej istocie demonicznej, która posiadała postać małej czarnej małpki. Otóż nasuwać się tu może pytanie, od jak dawna wieś polska zaznajomiła się z tym egzotycznym zwierzęciem. Przypuszczać można, że było ono już znane tam w XVI w., gdy po wsiach krążyli różni kuglarze pokazujący noszone ze sobą małe małpy.
Wreszcie według innych opowiadań był to kościotrup ludzki lub zwierzęcy; dziwne straszydło o ludzkim kształcie z głową psa i skrzydłami; ptak z ludzką czaszką zamiast głowy; nietoperz z głową wisielca i typową pręgą po powrozie na szyi i wystającym wielkim językiem, ognisty smok itp.
Kiedy indziej demon powietrzny miał się jakoby pokazywać w postaci czarnej szmaty, uplecionego ze słomy bałwana, postronka z pętlą, na którym się samobójca powiesił, ociekającej wodą wiązki siana lub wodorostów itp.
Wreszcie w wierzeniach ludowych różnych części Polski demon powietrzny był bardzo często istotą niewidzialną, lub też pojawiał się w postaci małej chmurki, powiewu wiatru, wiru powietrznego itp. Nie przeszkadzało mu to zresztą, że pod taką postacią prowadził z ludźmi rozmowy, dawał im rozkazy lub pouczenia.
Stosunek demonów powietrznych do ludzi był przeważnie wyraźnie negatywny. Z dużą satysfakcją wyrządzały one ludziom szkody, a więc odpędzały chmury mające przynieść upragniony deszcz, sprowadzały grady, huragany, wiry powietrzne. We wsi Sielc w dawnym powiecie makowskim na wschodnim Mazowszu, posiadającej częściowo lekkie i piaszczyste ziemie, jeszcze w czasie panującej tam majowej i czerwcowej suszy w 1903 r. widziano jakoby fruwających wisielców, którzy przy pomocy trzymanych w rękach wronich skrzydeł, odganiali deszczowe chmury. W Konopnicy nad Wartą, w dawnym powiecie wieluńskim w bliżej nie określonym roku (gdzieś w ostatnich latach XIX stulecia) widziano znów, jak olbrzymie czarne nietoperze pędziły na wieś gradową chmurę, która w znacznej części spowodowała zniszczenie zbiorów. W Lipsku nad Biebrzą, na północnym Podlasiu, również w bliżej nieokreślonym roku, gdzieś na przełomie XIX i XX stulecia, nad osadą pojawił się tańczący kościotrup. Spowodował wir powietrzny, który porozrzucał stogi z sianem, powywracał płoty, pozrywał poszycie z dachów.
Niekiedy powietrzna istota demoniczna mściła się za doznaną zniewagę lub też nieokazanie pomocy. Właściciel wiatraka z okolic Mielnika na południowym Podlasiu spotkał na drodze kulawego dziada, w mokrych łachmanach, który skoczył na jego wóz i bez prośby o pozwolenie chciał przejechać kawałek drogi. Oburzony jego bezczelnością "wiatracznik" spędził go batem z wozu. Wówczas ów dziad opuścił postawiony kołnierz kapoty i pokazał pręgę po powrozie na szyi, a wysuwając z ust długi wisielczy język zapowiedział mu swą zemstę. Na drugi dzień w piękny lipcowy dzień pojawił się ów dziad i wymachując w dziwny sposób rękoma spowodował wir powietrzny, który wywrócił wiatrak.
W Ciebłowicach w dawnym powiecie opoczyńskim bogaty, ale nadzwyczaj skąpy chłop, przepędził starego żebraka w wilgotnej kapocie. Poszczuty psami żebrak pofrunął w powietrze. A nie minęła i godzina, gdy na pole złego bogacza spadł grad, który zupełnie zniszczył jego zbiory. Ku zdziwieniu sąsiadów grad nie wyrządził żadnej szkody na działkach należących do innych gospodarzy.
Podochocony wódką młynarczyk z Kochlewa w Wieluńskiem wyśmiewając się z zabobonnych "wiatraczników", którzy z tak wielkim szacunkiem odnoszą się do "latawców" miał się jakoby w karczmie wyrazić, że on "ma wszystkie latawce w d..." l oto nazajutrz, gdy był na grobli młyńskiej zerwał się straszliwy wiatr, który zrzucił go w odmęty Warty, gdzie poniósł śmierć.
Z drugiej jednak strony odpowiednio "uszanowane" powietrzne istoty demoniczne potrafiły być pomocne ludziom. Szczególnie właściciele wiatraków, którym zależało na tym, aby wiał korzystny wiatr, nie za słaby, ale i nie za mocny, posiadali według wierzeń ludowych, różne "sekreta", dzięki którym umieli sobie pozyskać względy tych dziwnych istot. Opowiadania o "wiatraczniczej" magii są szeroko rozpowszechnione na terenie całej niemal środkowej i północnej Polski. Trudno natomiast jest stwierdzić, czy w rzeczywistości dokonywali oni różnych zabiegów magicznych, czy też byli tylko o nie posądzani przez opinię wiejską. W trakcie przeprowadzanej inwentaryzacji zabytków dawnego budownictwa przemysłowego, stale zarówno ja sam, jak i moi współpracownicy, zadawaliśmy tego rodzaju pytania właścicielom istniejących jeszcze, czy też rozebranych w ostatnich czasach wiatraków. Prawie zawsze odpowiadali oni przecząco, twierdzili, że są to plotki opowiadane ongiś przez chłopów, i nie posiadające w sobie ani odrobiny prawdy. Jednocześnie jednak niektórzy z nich stwierdzali, że w rzeczywistości dawniej, "gdy ludzie na wsi jeszcze byli głupi", właściciele wiatraków, niekiedy nawet ich dziadkowie lub pradziadkowie, dokonywali pewnych zabiegów magicznych, dzięki którym mieli pozyskać pomoc ze strony powietrznych istot demonicznych. Miały to więc być różnego rodzaju magiczne zaklęcia, których już nie pamiętali, czy też nie chcieli powtórzyć, specjalne krótkie przemówienia, tzw. niekiedy "wiatrowe modlitwy".
Dość niejasno natomiast rysuje się sprawa tzw. "darów", które jakoby mieli "wiatracznicy" składać powietrznym istotom demonicznym. Wiejskie plotki powtarzały o tego rodzaju praktykach. Nikt natomiast ze środowiska młynarskiego nie potwierdzał tego. Naturalnie można wysunąć tu przypuszczenie, że były to sprawy zbyt wstydliwe, aby obecnie ktoś chciał się przyznać, że jego ojciec lub dziadek składał ofiary, mające mu zapewnić pomoc ze strony powietrznych mocy. W Wieluńskiem i Radomszczańskiem słyszałem od informatorów, zresztą nie najbardziej kompetentnych, że niektórzy właściciele wiatraków posiadali specjalne czarne kozy. Mleko od takiej kozy należało jakoby w specjalnym naczyniu ustawić na którejś z belek wiatraka, albo wylać na jego skrzydła. "Ofiara" ta miała zapewniać pomoc ze strony owych istot demonicznych, które nakierowywały na skrzydła wiatraka odpowiednio silny, ale niezbyt porywisty wiatr.
Osobnym zagadnieniem może być sprawa ludzi posiadających specjalne umiejętności kierowania wiatrem lub chmurami, tzw. "płanetników", "chmurników", "obłoczników" itp. Wiara w nich rozpowszechniona była ongiś na bardzo wielu terenach, a być może na całym niemal obszarze ziem polskich. Dość ciekawe są nie publikowane zestawienia L. Pełki z terenu Lubelskiego i Rzeszowskiego dotyczące określenia ludzi posiadających jakoby władze nad chmurami. Otóż w Lubelskiem 52,0% informatorów wymieniało "płanetników", 4,0% "prowadierów chmur", 2,0% "przewodników", 2,0% "rozganiaczy chmur", 2,0% "czarowników od chmur", 2,0% owczarzy, 2,0% murarzy, 2,0% stare panny, natomiast 32,0% nie podawało żadnej specjalnej nazwy. W Rzeszowskiem natomiast aż 65,8% uważało, że władze nad chmurami posiadają "płanetnicy", 7,9% "czarnoksiężnicy", 5,4% "chmurnicy", 2,6% "chmurotwórcy", 2,6% "trzymacze chmur", 2,6% znachorzy, 2,6% ludzie mający z "diabłem do czynienia", sporo zaś nie podawało żadnej specjalnej nazwy.
Z moich badań terenowych, których nie próbowałem zresztą ujmować liczbowo, wynika, że zarówno na terenie dawnego województwa łódzkiego, kieleckiego, warszawskiego i białostockiego, najbardziej rozpowszechniona była nazwa "płanetników". Z dość ciekawą natomiast nazwą, nigdzie indziej nie występującą, spotkałem się na wschodnim Mazowszu (Gnojno i Boby w dawnym powiecie pułtuskim oraz Sielc i Bindużka w dawnym powiecie makowskim), a mianowicie "gradownicy". Z pewnością początkowo oznaczała ona ludzi, którzy w wierzeniach ludowych umieli ściągać grad lub też odpędzać gradowe chmury.
Wierzenia dotyczące "płanetników" zapisane przez dawniejszych badaczy kultury ludowej, a także zebrane przez moich uczniów i przeze mnie samego są bardzo różne. Odnosi się wrażenie, że w tej dziedzinie nie było nigdy silnie rozpowszechnionych wzorców, które kształtowały w wielu dziedzinach wierzenia ludowe. A przeciwnie brak tych ustalonych wzorców powodował, że fantazja poszczególnych ludzi miała tu wiele możliwości do wyżycia się. Stąd też przeróżne fantastyczne opowiadania o działalności "płanetników" i osób posiadających takie jak i oni właściwości.
Prawie nigdzie nie było ustalonego poglądu czy właściwości "płanetnika" posiada się od urodzenia, czy też nabywało się je poprzez wtajemniczenie. W Osjakowie w Wieluńskiem opowiadano mi o dziecku, które leżąc jeszcze w kołysce potrafiło kierować chmurami. Wyrósł też z niego znakomity "płanetnik", który sprowadzał chmury deszczowe podczas suszy, oraz odpędzał od wsi groźne chmury gradowe. Nie wolno mu było jednak za to przyjąć pieniędzy, ani żadnych innych podarunków, l oto gdy raz połakomił się na dubeltówkę, którą mu ofiarował jeden z okolicznych ziemian w podzięce za sprowadzenie deszczowych chmur w czasie suszy, stracił te swoje cudowne właściwości.
Niekiedy zdolności "płanetnika" były specjalną łaską niebios. Oto kulawy pastuszek z Gostkowa w dawnym powiecie pułtuskim podzielił się skromnym śniadaniem, które mu dała gospodyni, ze staruszkiem, który obok niego usiadł pod drzewem. W zamian ów staruszek, którym był św. Piotr, czy też według innej wersji św. Eliasz, nadał mu moc władzy nad chmurami, aby mimo swego kalectwa i ubóstwa, "miał szaconek u ludzi". Później stał się on wziętym "płanetnikiem", który sprowadzał chmury deszczowe oraz odpędzał gradowe. Czynił to zresztą nie dla pieniędzy, tylko "dla szaconku". Nigdy też nie używał swej tajemnej mocy na "szkodę" ludziom. Nawet wtedy, gdy chłopi z innej wsi (Obrytego) pobili bez żadnej przyczyny jego zięcia tak, że w następstwie tego zmarł, nie mścił się i chociaż mógł, nie sprowadzał na nich gradu.
Niekiedy jednak władzę "płanetnika" nad chmurami otrzymywało się z rąk diabelskich. Znane więc były opowiadania o chłopie, który zaprzedał duszę diabłu i otrzymał moc nad chmurami i wiatrami, którą wykorzystywał głównie na szkodę innych ludzi. Niekiedy, o czym zresztą jeszcze będzie wspomniane, w wierzeniach ludowych diabeł udzielał takiej mocy swym wspólniczkom czarownicom, też po to, aby na szkodę ludzką sprowadzały suszę, grady, burze i huragany.
Władzę "płanetnika" można też było osiągnąć za pomocą specjalnej nauki. Ongiś w Różanie nad Narwią był proboszcz, który jakoby podczas studiów w Rzymie nauczył się zamawiania chmur i burz. Posiadał on napisaną po łacinie książkę, z którą wychodził na ganek plebani i czytając odpowiednie zaklęcia powodował, że groźne chmury zawracały i uciekały w inne okolice. A wreszcie gdy była susza czytał inne zaklęcia, które powodowały, że nadciągały potrzebne w tym okresie chmury deszczowe. Raz jednak ów ksiądz, który zawsze czynił dobrze ludziom, wyjechał do chorego, a zazdroszczący mu sukcesów "zły płanetnik" szewc z tego miasteczka spowodował, że wir powietrzny porwał z biurka księdza ową księgę z zaklęciami i utopił ją w Narwi. Odtąd ów ksiądz stracił swą władzę "płanetnika".
Niekiedy właściwości "płanetnika" zyskiwało się przez specjalną czarodziejską laskę lub inny atrybut władzy. W Kleszewie koło Pułtuska mieszkał jakoby jeszcze "za pańszczyzny" (a więc przed 1864 r.) owczarz, który posiadał "czarodziejską" laseczkę, wykonaną z krzewu tarniny ściętego o 12 godzinie w nocy wtedy, gdy dzień św. Jana był we czwartek, a księżyc znajdował się w pełni. Machając ową laseczką i mówiąc specjalne zaklęcia miał jakoby możność podczas największej suszy przyprowadzić deszczowe chmury, a gdy było zbyt mokro spowodować odpędzenie takich chmur. Sława jaką się cieszył, powodowała, że właściciele ziemscy nawet z miejscowości odległych o kilkanaście mil w okresie suszy przysyłali po owczarza konie i płacili mu setki rubli. Olbrzymie zarobki spowodowały jednak to, że owczarz rozpił się i kiedyś po pijanemu zgubił ową laseczkę. Tak bardzo się tym przejął, że powiesił się, aby po śmierci dostać się do towarzystwa owych powietrznych demonów, rekrutujących się właśnie spośród wisielców.
Organista w Szelkowie w Makowskiem na wschodnim Mazowszu zdobył sznur po wisielcu, którym wymachując i mówiąc odpowiednie zaklęcia umiał odpędzić niepotrzebne chmury deszczowe lub gradowe. Natomiast nie posiadał on tej sztuki co wspomniany owczarz, który potrafił ściągnąć deszcz.
Naturalnie tego rodzaju opowiadania, nawet wówczas, gdy je słyszałem, a więc w latach trzydziestych, przyjmowane były przez przeważającą część opinii wiejskiej z dużym niedowierzaniem.
Zdarzali się wreszcie ludzie, którzy sami o tym nie wiedząc byli płanetnikami i ściągali do miejscowości, w której się znajdowali deszczowe chmury. W końcu XIX w. na terenie guberni łomżyńskiej zatrudniony był jakoby rosyjski urzędnik o nazwisku Nikiforow (?). Był to podobno nadzwyczaj wysoki mężczyzna, o wyjątkowo długich rękach i olbrzymich dłoniach, chodzący zawsze dziwacznie ubrany w kapelusz z wielkim rondem i pelerynę. Szeroko rozpowiadano o nim, że był płanetnikiem. Gdy pracował w Ostrołęce w okolicznych powiatach była jakoby susza, natomiast w okolicach tego miasta ustawicznie padały deszcze. Gdy go przeniesiono do Kolna tam deszczów było zbyt wiele, a w innych okolicach stale ich brakowało. l oto gdy któregoś roku susza poważnie dała się we znaki chłopom z posiadającego lekkie ziemie powiatu makowskiego wysłali oni jakoby delegację do Łomży z prośbą do gubernatora, aby zechciał przysłać owego Nikiforowa na teren Makowskiego. Jednak "prawosławny gubernator w Boga niewierzący" wyśmiał petentów i jakoby kazał ich wygnać ze swego gabinetu. Być może opowiadanie to częściowo było wymysłem narratorów. Możliwe jednak, że głęboko wierzący w płanetników chłopi mazowieccy rzeczywiście wysłali taką delegację do Łomży.
Z opowiadań z terenu Małopolski (Tyniec koło Krakowa) zapisanych w końcu XIX w. przez Seweryna Udzielę, okazuje się, że w wierzeniach niektórych chłopów płanetnikiem był Adam Mickiewicz. A działalność taką prowadził jeszcze po śmierci. Oto w tym czasie, gdy ciało jego spoczywało we Francji, tam właśnie padały obfite deszcze. Natomiast, gdy przywiezione zostało do Krakowa nadmierne deszcze poczęły nękać rolników z tamtych okolic, a we Francji zapanowała susza. Z pewnością więc przypadkowa zbieżność deszczowych lat i sprowadzenia ciała wieszcza do kraju, o czym głośno było nawet i na wsi galicyjskiej, spowodowała powstanie tej tak paradoksalnej informacji.
Fantazja ludowych narratorów dawała płanetnikom przeróżny wygląd. Oto np. według informacji z okolic Tarnowa, zapisanej w latach międzywojennych, płanetnik był to wielki mężczyzna, z głową graniastą, z jednym okiem umieszczonym w czole i czterema kłami. Mimo jednak swego tak groźnego wyglądu pozostawał w dobrych stosunkach z ludźmi i za odpowiednie wyżywienie naganiał im potrzebne chmury.
W wielu okolicach, szczególnie zaś w Małopolsce, rozpowszechnione były wierzenia, że płanetnicy przy pomocy różnych magicznych sposobów ciągną wodę ze źródeł, rzek lub stawów do chmur. Widywano więc płanetnika, który podnosił wodę kubłami. Niekiedy płanetnicy ubrani w strażacki mundur do przenoszenia wody do chmur używali bardziej nowoczesnych środków, takich, z jakich korzystała znana mieszkańcom straż ogniowa. Z zapisanych na terenie Małopolski w końcu XIX w. tekstów wynika, że niekiedy płanetnik do transportu z ziemi do chmur tak wielkiej masy wody używał nawet smoka.
Istniały magiczne sposoby, przy pomocy których można było odpędzić zbliżające się gradowe chmury. Do nich w pierwszym rzędzie należały odpowiednie czynności dewocyjne, a więc odmawianie głośno specjalnych modlitw, kropienie wody święconej w kierunku zbliżającej się chmury, żegnanie jej znakiem krzyża itp. Dość szeroko rozpowszechniony był w całej Polsce zwyczaj dzwonienia specjalnymi dzwonkami "loretańskimi" lub też korzystania z dzwonów wiszących w kościelnej dzwonnicy. Tego rodzaju magiczne sposoby odpędzania chmur gradowych znane były od wieków. Dość charakterystyczna może być wzmianka zawarta w osiemnastowiecznej księdze sądowej miasteczka Brzeźnicy dotycząca fragmentu rozmowy między mieszczanami, która później stała się przyczyną bójki, i dlatego też została zanotowana przez pisarza wiejskiego: "l mówi te słowa: Pó[j]dźcie dzwonić na chmury. Odpowiada Zawacki: Lepi byś jechał po piwo, a nie kazał tłuc dzwonów, na próżno."
O odpędzaniu chmur przy pomocy bicia w dzwony świadczy napis, jaki był na dzwonie w Górze Kalwarii koło Grójca: "Boga chwalę, lud zwołuję, demonów odpędzam, mgłę rozpraszam i zmarłych opłakuję". Na Podhalu i w Beskidzie Śląskim niektórzy chłopi własnym kosztem stawiali dzwonniczki w celu odganiania chmur gradowych. Na przykład w Kościelisku na tzw. Rysulówce w 1913 r. miejscowy gospodarz ufundował dzwonniczkę z dzwonem o średnicy 40 cm. Umieszczona ona została na dachu owczarni. W wypadku pojawienia się groźnych chmur sam gospodarz zajmował się dzwonieniem. W kilka jednak lat później, podczas pierwszej wojny światowej, władze austriackie skonfiskowały dzwon, traktując go jako surowiec potrzebny dla celów wojskowych.
Pewnym pomieszaniem magii z czynnikami racjonalnymi była wiara, że gradowe chmury można odpędzić strzałami z armat lub nawet i zwykłych strzelb. Do takich czynności należało jednak używać specjalnie poświęconego prochu. Otóż z różnych dawnych informacji można się dowiedzieć, że sposoby te stosowane były w poprzednich stuleciach, za czasów dawnej Rzeczypospolitej. Wiara w skuteczność takich środków utrzymywała się jednak długo. Oto jeszcze w końcu czerwca 1913 r., według relacji naocznego i dość krytycznie się do tego odnoszącego informatora, w momencie zbliżania się groźnej gradowej chmury, chłopi ze wsi Krępa pod Mławą, gdzie na ćwiczeniach przebywał oddział rosyjskiej kawalerii, opłacili jednego z podoficerów, który kazał swoim żołnierzom strzelać do chmur. Grad istotnie nie spadł, a chłopi byli przekonani, że nastąpiło to tylko dzięki kanonadzie z kilkunastu karabinów.
W południowo-zachodniej Małopolsce bardzo szeroko rozpowszechniony był zwyczaj, że przed zbliżającą się burzą przed dom wystawiano łopaty od chleba. Archaiczny prawdopodobnie obyczaj zapisany został w drugiej połowie XIX w. na Kleparzu w Krakowie. Oto przed burzą wystawiano przed dom stół i stawiano na nim wodę święconą. A podczas burzy połączonej z gradem wynoszono również przed dom stare stolnice i wałki do ciasta. Być może miało to być symbolem dawniej stosowanej ofiary z chleba i ciasta.
Istniał wreszcie cały szereg słownych zamówień, przy pomocy których starano się odpędzić zbliżającą się gradową chmurę. W Łękawie pod Proszowicami (według badań Czesława Witkowskiego) jeszcze niedawno młodzież wiejska śpiewała:
A idzcie-z ta chmury na tatarskie góry, gdzie Tatary siadają. Krople wody żądają, my jej nie żądamy, bo jej dosyć mamy.
Osobnym zagadnieniem może być sprawa szeroko rozpowszechnionych na dawnej wsi wierzeń w magiczną i wielce dla ludu szkodliwą działalność "wirów" lub "cugów" powietrznych. Dość niezrozumiałe dla prostych ludzi zjawisko huraganów, czy nawet zupełnie niewielkich wirów powietrznych tłumaczono zwykle jako przejaw działalności istot demonicznych, a więc najczęściej diabłów lub potępionych dusz wisielców. Stąd też tak częste powiedzenia znane w podobnych brzmieniach na całym niemal obszarze ziem polskich, jak np. "diabeł leci i macha ogonem", "diable wesele", "diabeł tańcuje i ogonem zamiata", "diabły tańcują, bo się ktoś powiesił", "wisielec tańcuje", "leci dusza wisielca" itp.
W medycynie ludowej dość często występowały wypadki tzw. "zawiania" lub "ostudzenia wiatrem". Wytłumaczyć je zresztą można było dość prosto. Oto np. spocony od ciężkiej pracy wieśniak został owiany zimnym wiatrem i na skutek tego następowało zaziębienie, zapalenie mięśni itp. Również, co bardzo często zdarzało się w środowisku wiejskim, nagłe wyjście z ciepłej izby na powietrze w momencie, gdy wiał ostry wiatr mogło spowodować chorobę. Tak samo różnego rodzaju przeciągi, jakie np. niekiedy powstawały w stodole, powodowały, że spocony człowiek czuł się "zawianym".
Dawna medycyna wiejska bardzo często tłumaczyła tego rodzaju "zawiania" złośliwym działaniem demonów powietrznych. Naturalnie działała tu również i pewna sugestia. Sam rozmawiałem kiedyś ze starym wieśniakiem, z okolic Lipska nad Biebrzą, który mi z całą stanowczością dowodził, że kiedy przed laty spocony wyszedł ze stodoły, w której młócił cepem żyto, nadleciał "cug". W wirze powietrza zauważył on maleńkiego czarno ubranego człowieczka, który radośnie klaskał w dłonie. Kiedy po kilku minutach wrócił do stodoły stwierdził, że prawy bark oraz szyję ma jakby sparaliżowane. Nie miał więc żadnych wątpliwości, że został "zawiany" przez powietrzne istoty demoniczne. W tym wypadku wiedział nawet dokładnie, kto to był, a mianowicie dusza sąsiada, z którym miał spór o miedzę, a który podczas wojny w 1905 r. wzięty do niewoli japońskiej powiesił się. "Zawiany" wieśniak przez dłuższy okres czasu chorował, ale gdy przeprosił wdowę po sąsiedzie, który się powiesił, i ustąpił ze spornej miedzy, w nocy pojawił się ów maleńki człowieczek, dusza samobójcy, i powiedział, że mu wszystko wybacza. Od następnego dnia nie czuł też żadnych dolegliwości w barku i w szyi.
Na przedmieściu Tomaszowa Mazowieckiego pewna dziewczyna doprowadziła niezbyt fortunnego konkurenta do jej ręki do samobójstwa przez powieszenie. l oto gdy podczas karnawałowej zabawy, w samej tylko sukience wybiegła, spocona po tańcu na powietrze, nadleciał "wir", w którym zobaczyła swego nie żyjącego już adoratora. "Skręcił" on jej szyję, tak że przez wiele lat odczuwała skutki zemsty wzgardzonego przez nią adoratora. Nie pomagały żadne środki zalecane przez lekarzy. Dopiero gdy za radą pewnej znachorki pod rząd przez trzy wieczory o samej północy chodziła na grób samobójcy i płacząc przepraszała go za swą "niesprawiedliwość" zlitował się nad nią i wrócił zdrowie.
Niekiedy znów w niebezpiecznym wirze zobaczyć było można kierującego nim diabełka. Dziadek mojej informatorki z Bobrownik koło Działoszyna nad górną Wartą podpiwszy sobie w karczmie wyśpiewywał nieprzyzwoite piosenki, którymi gorszył otoczenie. l oto gdy opuścił karczmę, owiał go "cug", w którym wyraźnie zobaczył niewielkiego diabełka z rogami, ogonem i kopytem na jednej nodze. A po tym "zawianiu" do końca życia miał sztywny kark.
Na Pomorzu w Chełmińskiem wiry powietrzne nazywane "kręćkami", uważane były za istoty diabelskie. Z nieukrywaną odrazą odnosiły się one do osób wchodzących w kolizję z obowiązującymi zasadami moralności wiejskiej. Na przykład według informacji z Nowej Wsi, zapisanej przez ks. Władysława Legę, taki "kręciek" pewnego razu porwał "rozpustną" dziewczynę i porządnie ją wystraszył podrzucając do góry.
Istniały różne magiczne sposoby, przy pomocy których można się było zabezpieczyć przed niebezpiecznymi skutkami zawiania przez wir powietrzny. Najczęściej były to jakieś pobożne zawołania w rodzaju "Jezus, Maryja, Józef ratujcie", "Jezu odpędź złego" itp. Niekiedy należało przeżegnać się, wykonać znak krzyża. Były jednak i sposoby inne, a więc np. czułe zwrócenie się do potępionego ducha w rodzaju "Duchu szanowny nie czyń mi nic złego", lub "Wiatereczku kochany leć tam, gdzie złe pany". Można wreszcie było próbować i innych sposobów, a więc położenia się na ziemi, kucnięcia w zbożu, schowania się za drzewo lub krzak, czy też nawet trzykrotnego splunięcia za siebie czy też według innych informatorów przed siebie.
Przed wirem powietrznym można się było bronić przy pomocy ostrego narzędzia. Tego rodzaju wierzenia spotyka się zresztą u wielu ludów w różnych częściach świata. Tak więc Marokańczyk, gdy wiał silny wiatr, uderzał nożem w wir powietrzny, a następnie ów nóż wkładał w płomienie ogniska mówiąc "on ucieka, on oddala się". Również niektóre ludy Somalii i Etiopii uderzały mieczem lub nożem w demona znajdującego się w wirze powietrza. Tego rodzaju wierzenia znane były niektórym stepowym ludom tureckim ze środkowej Azji (Turkmenom, Kazachom, Kirgizom). Również wśród ludów słowiańskich szeroko rozpowszechniona była wiara w to, że przed wirem powietrznym można się było bronić ostrym narzędziem czy nawet rzuconym kamieniem. Znane są więc zarówno u Słowian zachodnich, jak i wschodnich, opowiadania, jak to człowiek zaatakowany przez wir powietrzny cisnął w niego nożem lub uderzył widłami czy siekierą. l oto na ostrym narzędziu, ukazywała się krew. Niekiedy znów ustawał wiatr, a jednocześnie widoczna była poraniona, krwawiąca postać. Zdarzało się, że rzucony nóż zniknął w zanikającym wirze, a dopiero po pewnym czasie oddawał go właścicielowi nieznany człowiek z blizną.
Niektóre jednak duchy powietrzne nie znosiły oporu, a przeciwników używających przeciw nim ostrych narzędzi srogo karały. Tak więc opowiadano mi w Gidlach w Radomszczańskiem, że pewien wieśniak z pobliskiej wsi nakładał widłami snopy zboża na wóz, gdy oto zobaczył nadlatujący wir powietrzny. Zastawił się widłami i widocznie zranił nimi niewidzialnego ducha powietrznego, gdyż nagle obok niego pojawiła się kałuża krwi. Za chwilę jednak ów wir powietrzny zawrócił się. Przewrócił i połamał wóz, a owego wieśniaka "okrutnie sponiewierał" tak, że przez długie tygodnie ciężko chory leżał w łóżku.
Pewien drwal z okolic Mielnika nad Bugiem na Podlasiu, gdy wyszedł na polanę leśną zaatakowany został przez "wir". Uderzył w niego siekierą, usłyszał okrzyk bólu, zranionego ducha czy też diabła, jednocześnie jednak poczuł, że ma złamaną rękę.
Istniały wreszcie magiczne sposoby, które miały na celu wywołanie potrzebnego wiatru, np. podczas skwarnych żniw dla ochłody. W niektórych okolicach należało wówczas gwizdać, aby w ten sposób go ściągnąć. Na Żywiecczyznie, jak to podawał Kazimierz Moszyński, wołano śpiewnie "Chudy! chudy! chudy!", którym to mianem nazywano wiatr. Nad dolną Narwią młode dziewczyny, silnie dmuchając mogły wywołać potrzebny do ochłody wietrzyk. Zawsze jednak istniała obawa, aby zamiast ożywczego, wiatru nie sprowadzony został groźny huragan.
W wierzeniach niektórych ludów słowiańskich, np. Bułgarów, wiry powietrza spowodowane są przez istoty demoniczne zwane wiłami. Otóż nazwa wiłów, jako bliżej nieokreślonych istot demonicznych, znana jest z różnych okolic Polski. W mocno już jednak zatartych wierzeniach dotyczących wił raz są to leśne istoty o postaci dziewcząt, wyprowadzające ludzi na manowce, kiedy indziej mieszkańcy nadbrzeżnych zarośli lub nawet wód, istoty złośliwe, ale niezbyt groźne. Niektórzy jednak informatorzy (np. ze wsi Lubiel w dawnym powiecie pułtuskim, z Goworowa w dawnym powiecie ostrowskim) słyszeli, że ongiś jakoby duchy poruszające wirami powietrznymi nazywano wiłami, gdyż kręciły się one czyli wiły w powietrzu. Trudno jednak wysuwać tu przypuszczenia, żeby dawniej dość powszechnie pod nazwę wiłów podciągano demony poruszające wiry powietrzne.
Wiara w demoniczne istoty powietrzne w wielu częściach Polski już prawdopodobnie dość dawno poczęła się zacierać w tradycji ludowej. Nie występowała ona też tak wyraźnie, jak np. wierzenia w upiory-strzygonie lub zmory. Stąd też wypływają różnego rodzaju odmienne wersje, co do właściwości tych demonicznych istot, sposobów obrony przed nimi, o ludziach posiadających władzę nad powietrznymi żywiołami itp. Na podstawie też tego nadzwyczaj różnorodnego materiału, w przeważającej zresztą części pochodzącego z terenów południowej Polski, zabarwionego często znacznie późniejszymi uzupełnieniami, nie można się kusić o próbę przedstawienia dawnych wierzeń w demoniczne istoty powietrzne.
Osobnym wreszcie zagadnieniem, wychodzącym już właściwie poza tematykę tego rozdziału może być sprawa tzw. słonecznie. Oto na terenie Podhala w wierzeniach ludowych niektórych zresztą tylko wsi pojawiały się dość dziwne postaci demonów żyjących na promieniach słońca, tzw. słonecznie. Niekiedy potrafiły być one bardzo niebezpieczne dla ludzi, szczególnie jakoby śpiących w dzień. Naturalnie domyślać się można, że wypadki porażenia słonecznego, czy nawet śmiertelnego udaru, tłumaczone były działalnością tego typu istot demonicznych.