Gazeta Wyborcza 22-23/05/1998

 

Andrzej Łodyński

Wojny naukowe



Wykładowca fizyki z nowojorskiego uniwersytetu sprowokował debatę na temat postmodernizmu, która podzieliła amerykańskie środowiska akademickie i intelektualne koterie Paryża na zwalczające się zaciekle obozy.

A oto główni bohaterowie tych zażartych, choć bezkrwawych bojów:

- Alan Sokal, profesor fizyki teoretycznej na New York University, absolwent Harvardu i Princeton, współautor wydanej w Paryżu, głośnej książki "Impostures intellectuelles" ("Oszustwa intelektualne");

- redakcja "Social Text", kwartalnika poświęconego studiom nad kulturą i społeczeństwem, jednego z czołowych organów amerykańskiego postmodernizmu;

- a ponadto m.in.: Stanley Aronowitz, założyciel i wieloletni redaktor "Social Text"; Steven Weinberg, fizyk, laureat Nagrody Nobla; Luce Irigaray, filozof i feministka; Jacques Derrida, filozof, twórca tzw. dekonstrukcjonizmu; Jean Bricmont, fizyk; Regis Debray, dziennikarz i krytyk; Paul Gross, biolog; Andrew Ross, redaktor naczelny "Social Text".

Akt pierwszy (1994-1996)

Alan Sokal przesyła redakcji "Social Text" artykuł zatytułowany: "Przekraczając granice: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji". Tekst naszpikowany był terminologicznym żargonem, aluzjami do najnowszych teorii naukowych i nieprawdopodobną liczbą przypisów wraz z wielostronicową bibliografią.

Artykuł rozpoczynał się od stwierdzenia, że "wielu przedstawicieli nauk ścisłych, zwłaszcza fizyków, uparcie trzyma się dogmatu, który narzuciła kulturze zachodniej długoletnia hegemonia myśli postoświeceniowej". Na ów dogmat - wyjaśniał dalej autor - składa się pogląd, że świat zewnętrzny istnieje niezależnie od poznających go ludzi, a nauka może odkryć rządzące nim prawa. Tymczasem nauka - brzmiała główna teza artykułu - to tylko jeden z wielu równie prawomocnych "dyskursów" lub "narracji". Jej odkrycia nie mają waloru obiektywnej prawdy. Prawa przyrody są w gruncie rzeczy produktem warunków społecznych i wyrazem dominujących ideologii. Powołując się na filozoficzne autorytety i najnowsze teorie naukowe, takie jak wymieniona w tytule kwantowa teoria grawitacji, autor wzywał do tworzenia nowej, "wyemancypowanej" nauki, którą powinny wzbogacić radykalne idee ekologów, feministek, gejów oraz zwolenników multikulturowego społeczeństwa.

W dalszej części tekstu Sokal doszukiwał się związku pomiędzy hasłami równości i prawa do wyboru, głoszonymi przez feministki, a aksjomatami równości i wyboru w matematycznej teorii mnogości. Wskazywał, w jaki sposób obiekty matematyczne, takie jak znane z topologii wstęga Moebiusa czy butelka Kleina, mogą być przydatne w wyjaśnianiu podłoża nerwic i chorób psychicznych. Sugerował, że fizyka ciała stałego wyraża męski punkt widzenia, zaś mechanika płynów - żeński. Tekst zawierał również takie kwiatki, jak stwierdzenie, że "pi Euklidesa i G Newtona, uważane dawniej za stałe i uniwersalne, są obecnie postrzegane w ich nieusuwalnej historyczności".

Tam gdzie student pierwszego roku fizyki z łatwością dopatrzyłby się parodii (już sam tytuł, zawierający najrozmaitszych materii pomieszanie, mógł nasuwać podejrzenia), redaktorzy "Social Text" dostrzegają nieoczekiwanego sojusznika. Ponieważ redakcja przygotowuje akurat numer specjalny pisma poświęcony nauce, tekst napisany przez fizyka i atakujący oświeceniowe dogmaty zdaje się pasować jak ulał. W rezultacie artykuł ukazuje się w podwójnym numerze pisma w kwietniu 1996 roku.

Akt drugi (trzy tygodnie później)

Sokal ogłasza sprostowanie na łamach innego pisma, "Lingua Franca". Artykuł zamieszczony w "Social Text" - wyjaśnia - był od początku do końca satyrą. Wyśmiewał pseudointelektualne brednie, od których roją się pisma postmodernistów, zwłaszcza francuskich. "Nie musiałem nawet niczego specjalnie wymyślać - tłumaczy Sokal. - Dobrałem po prostu odpowiednie cytaty z pism tych filozofów i krytyków, którzy cieszą się uznaniem w kręgach postmodernistycznej lewicy".

Informacja o akademickim figlu trafia na pierwszą stronę "New York Timesa", a następnie wielu innych gazet amerykańskich i europejskich. Prasa ma mnóstwo uciechy. Wprawdzie "Social Text" nie jest pismem stricte naukowym i nie korzysta z systemu anonimowych ocen eksperckich, który dosyć skutecznie odsiewa prace bezwartościowe, to jednak trudno to uznać za okoliczność łagodzącą. Trudno też ukryć fakt, że z redaktorów głównego organu postmodernistów zrobiono, mówiąc brutalnie, balona.

Redakcja "Social Text" otrzymuje setki listów od rozbawionych bądź oburzonych czytelników. Jeden z redaktorów lansuje początkowo tezę, iż Sokal napisał swój tekst w dobrej wierze, ale później musiał najwyraźniej zmienić zdanie i przeszedł na stronę wroga. Redaktor naczelny Andrew Ross wywodzi, że tekst Sokala odebrany został przez redakcję jako nieporadna próba wyłożenia kilku obiegowych tez filozoficznych i tylko dlatego, że wyszedł spod pióra fizyka, a nie humanisty, zdecydowano się go wydrukować.

We Francji do debaty włączają się największe dzienniki: "Le Monde", "Le Figaro" i "Liberation", zarzucając amerykańskiemu fizykowi uprzedzenia wobec francuskiej kultury. Znany socjolog Bruno Latour pisze, że "niewielka grupka fizyków teoretycznych, pozbawionych tłustych budżetów z okresu zimnej wojny, szuka sobie nowego wroga [...]. W ich oczach Francja stała się drugą Kolumbią, krajem gangsterów handlujących niebezpiecznymi narkotykami - Derridium, Lacanium - na które amerykańscy doktoranci są równie mało odporni jak na kokainę". Głos zabiera także osobiście dotknięty grand maitre francuskiej filozofii Jacques Derrida, oskarżając Sokala m.in. o... brak powagi.

Akt trzeci (nie zakończony)

Debata, którą zaczęto określać jako "wojny naukowe" (Science Wars) - na podobieństwo "wojen gwiezdnych" (Star Wars) - toczy się na łamach czasopism naukowych i literackich, prasy codziennej, na niezliczonych konferencjach i sympozjach, no i oczywiście w Internecie.

Ścierają się dwie orientacje. Jedni uważają, że znakomicie się stało, że ktoś wreszcie zdemaskował intelektualny szwindel, jaki uprawia akademicka lewica pod podszewką tzw. studiów kulturoznawczych. Sokal pokazał, że postmodernistyczny król jest nagi. Inni są zdania, że amerykański fizyk jest autorem głupiego żartu i nieuczciwej parodii. Krytykowani przez niego autorzy nigdy nie głosili tak absurdalnych poglądów, zaś cytaty zostały tendencyjnie wyrwane z kontekstu. Fizyk powinien trzymać się swego rzemiosła, a nie zabierać za subtelne kwestie filozoficzne, na których się nie zna. Taka argumentacja skłania Sokala i belgijskiego fizyka Jeana Bricmonta do szukania dalszych przykładów filozoficznej bzdury. Rezultatem jest wydana w ubiegłym roku we Francji książka "Oszustwa intelektualne" (wyd. Odile Jacob).

Autorzy wzięli na warsztat całą plejadę mędrców współczesnej filozofii. Oto np. co Jean Baudrillard, jeden z najbardziej wziętych myślicieli nad Sekwaną, miał do powiedzenia na temat wojny w Zatoce Perskiej:

"Przestrzeń tego wydarzenia stała się wielokrotnie załamaną hiperprzestrzenią... przestrzeń wojny stała się definitywnie nie-Euklidesowa".

Inna czołowa postać, Julia Kristeva:

"Pojęcie konstruowalności implikujące aksjomat wyboru... wyjaśnia niemożność ustanowienia sprzeczności w przestrzeni języka poetyckiego".

Albo głośny filozof i psychoanalityk Jacques Lacan:

"...męski członek w stanie erekcji symbolizuje miejsce przyjemności nie sam w sobie, ani nawet nie jako obraz, lecz jako brakujący fragment pożądanego obrazu i dlatego jest równy pierwiastkowi z 1 najgłębszego, wytworzonego sensu".

Konia z rzędem temu, kto potrafi rozszyfrować te wywody.

Wojna o Kuwejt rozgrywająca się w przestrzeni nie-Euklidesowej? Cóż by to miało znaczyć? Co może mieć wspólnego poezja z aksjomatami teorii zbiorów? I dlaczego penis w stanie wzwodu miałby wyrażać się liczbą zespoloną? Przykłady bredni można mnożyć.

Lacan myli liczby zespolone z niewymiernymi, Paul Virilio nie odróżnia prędkości od przyspieszenia, Jean-Francois Lyotard wypisuje androny na temat pojęcia czasu w fizyce, a Gilles Deleuze na temat teorii chaosu. Supermodna feministka Luce Irigaray sugeruje, że słynne równanie Einsteina E = mc2 jest wyrazem... płciowej dyskryminacji, gdyż uprzywilejowuje męską rzekomo prędkość światła.

Aby z góry uprzedzić ewentualne zarzuty, Sokal i Bricmont starali się analizować cytowane wypowiedzi w szerszym kontekście. Werdykt? Na tle całości wywodów mają one często jeszcze mniej sensu niż w izolacji. Czołowi francuscy myśliciele posługują się pseudonaukowym żargonem, mając mgliste pojęcie o tym, co znaczą używane przez nich terminy. A wszystko po to, by omamić czytelników erudycją i stworzyć wrażenie intelektualnej głębi. Za napuszonym językiem kryją się jednak albo banały (które można wyrazić dużo prościej), albo zgoła nic się nie kryje.

Dobry żart tynfa wart. Ile wart jest akademicki psikus Sokala? Debata, którą sprowokował amerykański fizyk ma co najmniej trzy interesujące aspekty. Pierwszy, to zderzenie dwóch odmiennych tradycji intelektualnych, kontynentalnej i anglosaskiej. Drugi - to wpływ, jaki postmodernizm wywarł na ewolucję zachodniej lewicy. Trzeci - i bodaj najważniejszy - to wciąż otwarty spór o rolę i miejsce nauki w kulturze.

Nad Tamizą, nad Sekwaną

W Anglii, USA i innych krajach anglosaskich, a także u Skandynawów, myśl filozoficzna ma ścisły związek z nauką, empirią i logiką. Filozof nie różni się aż tak bardzo od innych badaczy. I choć nie uzyskuje sprawdzalnych wyników, tak jak fizyk czy biolog, i nie jest w stanie dowieść prawdziwości swych tez, tak jak matematyk, to jednak stawia sobie przynajmniej podobne wzorce. Filozof nie jest automatycznie uosobieniem intelektualisty. Dla Anglosasów zresztą samo określenie "intelektualista" - ekspert od wszystkiego po trochu i niczego w szczególności - ma wydźwięk z lekka ironiczny.

Na starym kontynencie, poza kręgiem wpływów anglosaskich, zwłaszcza we Francji, rzecz wygląda inaczej. Filozof jest tam często intelektualistą profesjonalnym, osobą publiczną, znaną i popularną tak jak niegdyś Sartre czy później tak zwani "nowi filozofowie". Poucza i dywaguje, występuje w telewizji, pisze do gazet, a wyniki swych przemyśleń może równie dobrze zawrzeć w uczonym traktacie, jak i w powieści, sztuce teatralnej czy wierszu. Nie musi dążyć za wszelką cenę do klarowności. Musi natomiast umieć poruszyć opinię publiczną, wstrząsnąć sumieniami, błysnąć paradoksem, wprawić mieszczucha w osłupienie. Z taką postawą łączy się nierzadko nonszalancki stosunek do nauk ścisłych. Nie postrzega się ich jako składnicy stopniowo gromadzonych prawd, lecz jako targowisko idei, na którym każdy może sobie dowolnie przebierać.

Na wielu amerykańskich i brytyjskich uczelniach toczy się swoista walka o rząd dusz, o intelektualne wzorce. Kto weźmie górę: Carnap czy Heidegger, Popper czy Foucault, Quine czy Derrida?

Na wydziałach filozofii najbardziej prestiżowych uczelni, takich jak Oxford i Cambridge, Harvard i Princeton, króluje zdecydowanie tradycja logiczno-analityczna. Wpływy myśli kontynentalnej dają o sobie znać na wydziałach anglistyki, nauk społecznych czy kulturoznawstwa. Przy czym to, co dla jednych stanowi rodzaj intelektualnej zarazy i zaczadzenia umysłów, dla innych jest próbą wyzwolenia się spod sztywnych rygorów logiki i metod naukowych. Antyfilozoficzna krucjata Sokala, jak napisał jeden z jego krytyków, "przypomina zabiegi ponurego pedanta, który poprawia błędy ortograficzne w liście miłosnym".

Medal ma jednak i drugą stronę. We Francji zauważyć można od jakiegoś czasu oznaki znużenia filozoficznym bujaniem w obłokach i tęsknotę za trzeźwym, anglosaskim empiryzmem. I choć żart Sokala przyjęty został na ogół niechętnie, to jednak słychać także głosy zadowolenia, że postmodernistyczny balon został przekłuty. "Dziękujemy Bogu za Sokala i jemu podobnych - wyznał na łamach "Le Monde" francuski pisarz Michel Rio - gdyż chronią nas przed zalewem mętniactwa". Filozofia - tak czy inaczej pojmowana - nie jest jednak najważniejszą sprawą w dyskusji, którą sprowokował Sokal. To prawda, że wielu przedstawicieli myśli analitycznej zachowuje się często tak, jakby uważali, iż jedynym francuskim myślicielem piszącym w miarę klarownie był Kartezjusz. Amerykański fizyk nie wydaje się jednak szczególnie zainteresowany próbami reformowania filozofii. Pisząc swój artykuł, chciał raczej zwrócić uwagę na polityczne konsekwencje postmodernizmu.

Postmodernizm i lewica

Dla zachodniej lewicy rok 1968 - rok paryskiego Maja i rok inwazji na Czechosłowację - był momentem zwrotnym. Kapitalizm okazał się bardziej elastyczny i podatny na ewolucję niż sądzono. Komunizm raz jeszcze ujawnił, że poza czołgami nie ma żadnej wizji świetlanej przyszłości. Zachodnia lewica znalazła się w rozsypce, a jej orędownicy zaczęli dryfować w różnych kierunkach.

Część z nich, w środowiskach akademickich i artystycznych, zwłaszcza w Ameryce, gdzie lewica nigdy nie miała silnego oparcia społecznego, przyjęła filozoficzne koncepcje docierające znad Sekwany z otwartymi ramionami (choć, trzeba powiedzieć, nie zawsze z otwartymi umysłami). Oto pojawiły się teorie tłumaczące przyczyny porażki i źródła rozczarowania. Marksizm nie sprawdził się, twierdzili postmoderniści, gdyż żadne uniwersalne projekty historyczne nie mają racji bytu, niezależnie od tego, czy zakładają wiarę w ład Boży, w postęp nauki, samowystarczalność rynku, czy walkę klas. Robotnicy nie poparli zbuntowanych studentów, ponieważ polityczne preferencje w społeczeństwie postindustrialnym są kształtowane przez kulturę masową, a nie przez miejsce w strukturze produkcji. Ergo, robotnicy nie muszą być automatycznie lewicowi. Rzeczywistości nie da się naprawić ani ogarnąć intelektualnie, bo jest ona układem krzywych zwierciadeł, w których odbijają się sprzeczne interesy. Pojęcie prawdy jest przeżytkiem. Jesteśmy zdani na konkurujące ze sobą interpretacje i ideologie. W ostatecznym rachunku liczy się tylko indywidualna wyobraźnia. Uczestnicy studenckiej rewolty roku 1968 mogli w tym dostrzec jedno ze swych starych haseł: "Cała władza dla wyobraźni!".

Z tego splotu zawiedzionych aspiracji i strzępów postmodernistycznej filozofii narodził się szczególny rodzaj moralistyki, określany najczęściej jako dążenie do "politycznej poprawności". Wielu aktywistów studenckich z pokolenia '68, którzy osiedli na ciepłych, akademickich posadach, postawiło w latach 80. na udział w ruchach rewindykacyjnych. Opcję lewicową przestano stopniowo utożsamiać z projektami zasadniczej przebudowy społeczeństwa. Lewica miała się odtąd upominać o los poniżonych i pokrzywdzonych gejów, kobiet, mniejszości etnicznych, nawet zwierząt i krajobrazów. Kapitalizm - wszetecznica - przestał być obiektem zaciekłych ataków. Stała się nim natomiast naukowa racjonalność, będąca wyrazem, jak głoszono, szowinistycznej, męskiej ideologii białego człowieka. Dalszy rozwój nauki i techniki, twierdzili rzecznicy tej orientacji, musi odbywać się na zupełnie innych, nowych zasadach. W swym artykule Sokal wyśmiał tego rodzaju pomysły. Jego żart i krytyka ekscesów postmodernizmu przyjęte zostały początkowo z entuzjazmem w kręgach konserwatywnej prawicy. Szybko jednak przyszło rozczarowanie. Okazało się, że amerykański fizyk nie tylko nie jest wrogiem lewicy, ale sam z własnej woli, bynajmniej nie dla pieniędzy czy sławy, wykładał w latach osiemdziesiątych w sandinistowskiej Nikaragui. Parodiując próby narzucenia nauce kanonów "politycznej poprawności", chciał uchronić znaczny odłam akademickiej lewicy przed marnowaniem energii na absurdalne, jego zdaniem, kampanie przeciw nauce. Trudno powiedzieć, jak bardzo się to udało. Naraził się natomiast na sztandarowe zarzuty scjentyzmu, redukcjonizmu i arogancji.

Nauka, tradycja, wartości

Sokal i jemu podobni, twierdzą oponenci, próbują cenzurować opinie na temat wiedzy naukowej, tak jakby rozstrzygnęli wszystkie kryjące się tu problemy. Tymczasem nauka jest wytworem społeczeństwa i refleksji nad nią nie można pozostawić w rękach samych badaczy.

Bzdura, odpowiada Sokal. Nie chodzi o żadną cenzurę. Wszystko, co robią członkowie danej zbiorowości, także badacze, może i powinno być przedmiotem jak najszerszego zainteresowania. Należy jednak odróżnić refleksję nad zastosowaniami nauki, które należy poddać społecznej kontroli, od dociekań nad statusem wiedzy naukowej, które nie powinny prowadzić do absurdalnej konkluzji, że prawa przyrody są wyrazem ideologicznych preferencji bądź umów pomiędzy naukowcami. "Tych, którzy sądzą, że prawa fizyki to nic innego niż społeczne konwencje - napisał Sokal w jednej z licznych polemik - zapraszam, aby spróbowali je przełamywać z okien mego mieszkania", dodając, drobnostka, że mieszka na XXI piętrze.

Wielu naukowców, nie mówiąc o szerszej publice, przyjęło doniesienia o "naukowych wojnach" jako egzotyczną ciekawostkę. Kiedy media nadały rozgłos żartowi Sokala, przypomniano sobie o istnieniu dyscyplin zajmujących się historią, filozofią i socjologią nauki. Pierwszym sygnałem, że w tym akademickim zakątku dzieje się coś niepokojącego, była książka Paula Grossa i Normana Levitta zatytułowana "Wyższa forma przesądu". Autorzy - biolog i matematyk - wskazywali na rosnącą popularność koncepcji uznających racjonalność nauki za mit, którego nie można faworyzować w konfrontacji z innymi tradycjami. Nauka, w myśl tych koncepcji, jest jednym z wielu różnych sposobów wyjaśniania świata i nie może rościć sobie pretensji do uniwersalnej, ponadczasowej ważności. Kryteria sprawdzalności i logicznej koherencji, stosowane powszechnie przez badaczy, są prawomocne jedynie w ramach "naukowej perspektywy". W socjologii nauki pojawił się nurt zalecający traktowanie badaczy w taki sam sposób, w jaki antropolog traktuje członków jakiegoś pierwotnego plemienia.

Tego typu relatywizm rozpowszechniony jest nie tylko w środowiskach radykalnej, akademickiej lewicy. To także woda na młyn różnej maści religijnych fundamentalistów, dla których nauka zawsze stanowiła zagrożenie. Interesujące, że na tym samym gruncie spotykają się dziś lewicowi burzyciele tradycji i jej zagorzali, prawicowi obrońcy. Jeszcze bardziej zastanawiający jest fakt, że relatywistyczne koncepcje wiedzy znajdują oddźwięk wśród samych badaczy. Przykładem może być niedawna dyskusja na temat zaludnienia kontynentu amerykańskiego, w której doszło do starcia dwóch odmiennych poglądów: hipotezy głoszącej, że pierwsi mieszkańcy Ameryki przedostali się z Azji przez Cieśninę Beringa kilkanaście tysięcy lat temu oraz tradycyjnego, indiańskiego mitu, zgodnie z którym kontynent zamieszkany był od zarania dziejów, czyli od czasu, gdy przodkowie Indian opuścili podziemny świat duchów. Relacjonując tę debatę "New York Times" przytaczał opinie tych archeologów, którzy uznali, że szacunek dla innych kultur wymaga potraktowania obu poglądów z równą powagą, tak jakby każdy z nich wyrażał inny rodzaj prawdy.

Gross i Levitt, a później Sokal i Bricmont poddali ten typ refleksji - a dokładniej, płynące z niej wnioski - ostrej krytyce. Tam gdzie w grę wchodzą fakty, prawda jest tylko jedna, a najlepszą metodą dotarcia do niej jest metoda naukowa. Jeśli chcemy wiedzieć, dlaczego jest tak a nie inaczej, jak coś działa lub skąd się wzięło, to nie pozostaje nam nic lepszego, niż odwołać się do sprawdzonych, naukowych metod opisu i wyjaśniania. Intuicja, uświęcony tradycją przekaz czy objawienie mogą nam dać poczucie subiektywnej pewności czy głębokiej, duchowej satysfakcji, ale nie obiektywną wiedzę o świecie.

Ocieramy się tu o jeden z podstawowych dylematów współczesności: jak pogodzić tolerancję dla odmiennych kultur i szacunek dla zamierzchłych tradycji z wymogami globalnej cywilizacji, która wciąż podaje w wątpliwość zastane pewniki? Czy da się zachować postawę krytycznej ciekawości wobec świata, utrzymując zarazem, że istnieją obszary, w których o racje i dowody pytać nie należy? Czy można z ręką na sercu uznawać na co dzień ważność praw fizyki, chemii i biologii - i korzystać z ich zastosowań - a jednocześnie wierzyć, że w pewnych sytuacjach prawa te przestają obowiązywać? Dylemat ten daje o sobie znać zawsze, ilekroć reguły naukowej racjonalności wchodzą w kolizję ze spuścizną odziedziczonych systemów światopoglądowych.





INTELEKTUALIŚCI