Życie
z dnia 2001-07-13
ZAPAMIĘTAŁEM
HERBERTA UŚMIECHNIĘTEGO
Z prof. Jackiem Trznadlem,
pisarzem i literatem, o spotkaniach ze Zbigniewem Herbertem w trzecią
rocznicę śmierci poety rozmawia Milena Kindziuk
Tylko
ludzie nam dalecy umierają jednorazowo. Bliscy umierają w nas przez całe
życie - powiedział Pan Profesor po śmierci Zbigniewa Herberta. Czy dziś,
kiedy nadchodzi 28 lipca, a więc trzecia rocznica odejścia poety, mógłby
Pan powtórzyć te słowa?
Tak. Już przecież tak jest, że utratę
kogoś bliskiego przeżywamy bardzo długo...
Herbert był Panu aż
tak bliski?
Śmierć Herberta jest dla mnie stratą podwójną.
Odszedł ktoś, kto był dla mnie przyjacielem. Ale także wielki twórca
kultury, który ze względu na zasięg swojej poezji należał do przewodników
duchowych ludzkości. Zamknęła się zatem na zawsze karta twórczości
Herberta, i to w momencie, kiedy był on bardzo twórczy, kiedy miał tak
wiele do powiedzenia. Być może nawet otwierał się przed nim nowy etap, jak
przystało na dojrzałych poetów. Wystarczy wspomnieć choćby Staffa, który
pisał w jednym z ostatnich wierszy swego życia: "Przed wysokimi stanąłem
schodami...".
Spotykał się Pan często z Herbertem. Które ze
spotkań jest najbardziej pamiętne?
Trudno powiedzieć. Każde
było dość charakterystyczne, miało swoją niepowtarzalną atmosferę.
Czy dlatego, że sam Herbert miał swój niepowtarzalny sposób
zachowania się, styl życia?
Myślę, że tak, przy czym nie było z
jego strony jakiejś teatralizacji czy kreowania patosu, ale coś naprawdę
autentycznego, co trudno nawet ująć słowami.
Stwierdził Pan
kiedyś, że Herbert był "uzbrojony w twórczą ironię i humor". Jak to należy
rozumieć?
Po prostu całe jego zachowanie przenikała ironia.
Była lekka jak piórko, połączona z autoironią. Trochę w sensie
sokratejskim. Herbert był przeciwieństwem człowieka, którego
Kierkegaard nazywał poważnym typem mieszczanina. Kiedy przebywałem w jego
towarzystwie, byłem przekonany, że nie przyjmuje on pozy. Gdy ironia
dotyczyła konkretnego rozmówcy, nigdy nie była zjadliwa. Była ostrzejsza,
gdy dotykała pewnych zjawisk. Miałem okazję się o tym przekonać, kiedy
nagrywałem z nim wywiad do "Hańby domowej". Herbert atakował wtedy całą
formację socrealistyczną niesłychanie ostro, ironicznie zarazem. Tym
bardziej więc później się na niego obruszano. Bo trudniej się bronić przed
ironią. Do obcowania z Herbertem trzeba było przywyknąć albo nawet się
go nauczyć. W pierwszej chwili bowiem jego humor mógł onieśmielać. Trzeba
było być przygotowanym, by wejść w jego świat i go rozumieć.
Wspomniał Pan "Hańbę domową". Czy Herbert od razu się zgodził
na udzielenie tego wywiadu?
Nie musiałem namawiać Zbyszka na tę
wypowiedź. Tym bardziej że o moim telefonie wcześniej uprzedził go mój
przyjaciel Jarosław Marek Rymkiewicz. Zbyszek od razu się zgodził.
Umówiliśmy się na rozmowę w Laskach, gdzie akurat przebywał. Był wtedy
naprawdę w znakomitej formie.
Nie cierpiał na depresję albo
zaniki świadomości, jak później niektórzy sugerowali?
Takie
sugestie oczywiście się pojawiały. Podobnie jak inne. Pamiętam, że Marian
Brandys zapytał mnie, skąd wziął się
impet tego wywiadu i czy przypadkiem Herbert nie był pod wpływem alkoholu.
Otóż nie był. Siostra przyniosła nam wtedy kaszkę na mleku. Ta rozmowa
w Laskach jest najdłuższym tekstem mówionym Herberta, jaki w ogóle się
zachował. Na kasecie wyraźnie słychać, że mówi silnym głosem, szalenie
sympatycznym tonem, z lekkim akcentem kresowym, typowym dla człowieka ze
Lwowa. Tego typu sugestie wcale mnie jednak nie dziwią. Przecież dla
całego środowiska, które posądzał on o hipokryzję ideologiczną, jego słowa
były niewygodne. Wygodniej jest więc tłumaczyć to upojeniem czy chorobą
Herberta. Charakterystyczne jest też, że "wirus depresji" miałby
zniekształcać akurat te wypowiedzi Herberta, o które toczyły się spory i
które poróżniły go ze środowiskiem "Gazety Wyborczej". Depresja
Herberta nie dotykała jego oceny świata. Mogła być powodem cierpienia,
niemożności twórczej, ale z całą pewnością nie wypaczała jego sądów
intelektualnych. Poglądów, jakie głosił, nie można składać na karb jego
choroby, ale jego własnego wyboru i oceny światopoglądowej.
Z
Herbertem spotykał się Pan również w Paryżu. Co szczególnie utkwiło Panu w
pamięci z tamtych dni?
Kiedy przyjechałem do Paryża w drugiej
połowie lat osiemdziesiątych, odwiedziłem Zbyszka w szpitalu. Było lato,
pamiętam, że wyszliśmy wtedy na spacer do pobliskiego parku. I Herbert
zaczął mi opowiadać, że posprzeczał się niedawno z Miłoszem, który nie
zgadzał się z sądami Zbyszka zawartymi w "Hańbie domowej". Zbigniew miał
dar imitowania czyjegoś sposobu mówienia. Naśladując Miłosza, przytoczył
więc jego słowa: "Czy pamiętasz te śmieszne, barokowe przedwojenne mundury
oficerskie w Polsce?". Na co Herbert odparł: "Które? Polowe?"
Znajomi Herberta utrzymują, że miał on niezwykły talent
gawędziarski...
Tak, był świetnym gawędziarzem. Pamiętam
spotkanie z Herbertem w latach siedemdziesiątych w Oborach. Małe grono,
zaledwie kilka osób, trochę alkoholu, dobra atmosfera. Żal tylko, że nikt
nie miał magnetofonu. Bo Zbyszek bardzo się rozluźnił i zupełnie
nieoczekiwanie zaczął opowiadać zdarzenia ze swego życia.
Na
przykład?
Gdy był nauczycielem w szkole, w jednej z klas miał
wyjątkowo krnąbrnego ucznia. Rzucił on kiedyś w Zbyszka kałamarzem. "Na
szczęście się pochyliłem, bo miałem tylko jedno ubranie" - powiedział
Herbert. I dodał, że ten chłopiec podszedł później do niego. Otworzył
zaciśniętą dłoń, a w niej tkwiła spocona landrynka, którą pragnął
ofiarować swemu nauczycielowi. Herbert był mistrzem także w
wystąpieniach publicznych. Pamiętam jedno ze spotkań w stanie wojennym.
Miało się odbyć w Warszawie, w Pałacu Prymasowskim, ale przyszło tak dużo
ludzi, że wszyscy by się nie zmieścili. Przenieśliśmy się do kościoła
Najświętszej Maryi Panny na Nowym Mieście. Zbigniew bardzo długo wtedy
czytał swoje wiersze, a potem odpowiadał na wszystkie pytania. Wypadł
naprawdę znakomicie, wszyscy byli zachwyceni. A żeby lepiej go słyszeć,
wchodzili nawet na ambonę.
Zdzisław Najder wspomina, że Herbert
był zawsze duszą towarzystwa. Miał podobno ogromne poczucie humoru.
Niejeden raz tego doświadczyłem. Wspomnę spotkanie podczas
Kłodzkiej Wiosny Poetyckiej. Zbyszek miał recytować wówczas swoje utwory.
Zapytałem go więc, ile wierszy powinienem przygotować. A on na to: " dwie,
trzy sztuki". I znów: poczucie humoru zabarwione było lekką autoironią.
Czy lubił mówić o sobie?
Odpowiem nie wprost:
kiedyś wspomniał, że cierpiał na bezsenność. Wybawił go z kłopotu lekarz,
który po prostu przepisał środki nasenne. Zapytałem, co myśli w tej
sytuacji o psychoanalizie. Na co on obruszył się i odrzekł: "Nie mogę
opowiadać nikomu o swoim wewnętrznym świecie". Taki właśnie był. Nie lubił
mówić o sobie, rzadko się zwierzał. Pamiętam, że tylko raz opowiadał mi,
że w czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych przeżył z żoną trzęsienie ziemi
w Kalifornii. Powiedział mi wtedy: "Ziemia się ruszała, a my leżeliśmy,
obejmując się".
Czy w rozmowach czasem wspominał, nad czym
pracuje? Czy pokazywał Panu rękopisy swoich wierszy?
Pamiętam,
w latach dziewięćdziesiątych, kiedy przyszedłem do niego do domu, pokazał
mi wiersz w maszynopisie pod tytułem "Chodasiewicz". Przeczytałem do
połowy i zaskoczony powiedziałem: "Ależ Zbyszku, to nie jest wiersz o
Chodasiewiczu, lecz o Miłoszu". Na co on rozjaśnił się, tak jak rozjaśnia
się autor, który widzi, że czytelnik odgadł jego intencję twórczą. O
pracy twórczej zasadniczo jednak Herbert nie mówił, nie ujawniał też nigdy
swoich planów. Znamienne, że nie komentował również tego, co ja pisałem o
jego poezji. A jeżeli już coś na ten temat wspomniał, to powoływał się na
sądy innych. "Powiedziano mi, że to dobre" - mówił. Jakby nie chciał
zaakceptować tego, że się go chwali. Od pewnego momentu natomiast
przesyłał mi swoje tomiki wierszy z dedykacjami. Pisał je swoim
charakterystycznym pismem: bardzo małymi literkami. Do tego stopnia, że do
rozszyfrowania niektórych słów musiałem używać lupy. To pismo nosi cechę
jego osobowości. Rękopisu Herberta nie można pomylić z żadnym
innym.
Ostatnie lata przed śmiercią naznaczone były potwornym
cierpieniem i chorobą Herberta, co zresztą znalazło odzwierciedlenie w
jego twórczości: "Panie, dzięki Ci składam za strzykawki z igłą grubą i
cienką jak włos, bandaże, wszelki przylepiec, pokorny kompres, dzięki za
kroplówkę, sole mineralne...". Jak znosił chorobę? Czy narzekał, że
cierpi?
Nigdy nie uskarżał się na stan zdrowia, podobnie jak
wcześniej na trudne warunki materialne, w jakich żył.
Podobno
wręcz je skrywał. Jak pisał Tyrmand: "Pogoda, z jaką to znosił po
skończeniu trzech fakultetów, ma w sobie coś z wczesnochrześcijańskiej
hagiografii".
Tak, rzeczywiście ta postawa była godna podziwu.
Opowiadał mi kiedyś, iż podczas wykładów bywał czasami tak głodny, że miał
poczucie, że za chwilę zrobi mu się słabo i zemdleje. Trzeba było naprawdę
dużego samozaparcia i wyrzeczenia, by przez wiele lat znosić nędzę i nie
załamać się. Nie pójść na kompromis. Bo dla Herberta nie było kompromisów.
Wróćmy do ostatniej fazy życia poety...
...gdy choroba
dokuczała Zbyszkowi tak bardzo, że nie mógł wstawać z łóżka.
Usprawiedliwiał się, iż nie może się ze mną spotkać, gdyż źle się czuje.
"Nie mogę cię przecież przyjmować w piżamie" - mówił spokojnym, opanowanym
głosem do słuchawki telefonicznej. I wtedy ustalaliśmy inny termin. Cienia
skargi nie było nawet w ostatnim okresie życia Zbyszka, gdy miał trudności
z oddychaniem, założony aparat tlenowy i rurkę w tchawicy. Nie mógł już
nawet mówić. Gdy widziałem go po raz ostatni unieruchomionego chorobą,
niemogącego wypowiedzieć ani jednego słowa, miał jeszcze jasną myśl i mógł
porozumiewać się, pisząc słowa na kartce. Pamiętam, że na piśmie zadał mi
wtedy kilka pytań, ale nie chciałbym ich jeszcze ujawniać. Na pożegnanie
uniósł w górę rękę z zaciśniętą pięścią, tak jakby chciał powiedzieć: nie
dajmy się, bądźmy dzielni, tak trzymać.
Potem jeszcze rozmawiał
Pan z Herbertem telefonicznie?
Tak, wtedy cudownie odzyskał
mowę. Zadzwonił do mnie, wyraźnie zadowolony, że mógł porozmawiać z
pułkownikiem Kuklińskim, gdy ten był w Polsce. "Wiesz, to jest niezwykła
sprawa, przecież mogłem mieć naruszone wiązadła głosowe, a tymczasem
odzyskałem mowę i mogliśmy dłuższą chwilę porozmawiać" -
wyznał.
Co Panu Profesorowi dała znajomość z Herbertem? Czy Pana
życie byłoby inne, gdyby Pan go nie znał?
Trudno odpowiedzieć
na to pytanie. Na pewno miałem wielkie szczęście, że mogłem obcować z tak
wielką indywidualnością artystyczną dwudziestego wieku. Mogę powiedzieć,
że bez tej znajomości moje życie jako kogoś, kto żyje literaturą polską,
byłoby zupełnie inne. Wpływu Herberta na całe moje życie nie da się do
końca określić. Są to bowiem skarby niewymierne dotykające głębokich
przeżyć wewnętrznych. Każde spotkanie z wielką osobowością prowadzi do
podjęcia refleksji nad własnym życiem. Do pewnej korekty postępowania.
Myślę, że tak było i ze mną. Słuchałem go - zawsze nieugiętego,
niepodległego. Takim wszedł dla mnie do wieczności, w to, co niepojęte,
skąd będzie wracał w każdej godzinie czytania jego poezji.
|