MARCIN ZAREMBA

WIELKA TRWOGA - 1

POLSKA 1944-1947 

LUDOWA REAKCJA NA KRYZYS

2012

 

(...)

 

TRAUMA WIELKIEJ WOJNY

PSYCHOSPOŁECZNE KONSEKWENCJE II WOJNY ŚWIATOWEJ

...Paradoksalnie, do dziś nie znamy liczby ostatecznych ofiar wojny. Pewne wyobrażenie o stratach osobowych dają wyniki pionierskich badań psychologów związanych z Państwowym Instytutem Higieny Psychicznej w Warszawie nad psychicznymi skutkami wojny wśród dzieci i młodzieży. W czerwcu i lipcu 1945 r. przebadano ponad 5 tys. młodych ludzi między 15. a 23. rokiem życia. Z próbki 1500 ankiet, wypełnionych przez uczniów Warszawy, Krakowa i Lublina, wynika, że 73,2 proc. badanej młodzieży utraciło w sposób tragiczny kogoś z bliskich. Często więcej niż jedną osobę. 36 proc. pytanych utraciło jedną osobę, 24 proc. -2 osoby, 16 proc. - 3 osoby, 12 proc. - 4 osoby, 5 proc. - 5 osób, 2 proc. - 6 osób. Były także przypadki śmierci 7, 8, a nawet 13 osób z bliższej i dalszej rodziny.

Wkrótce po wojnie Biuro Odszkodowań Wojennych ustaliło liczbę ofiar na około 6 mln. Była to jednak suma zawyżona na polityczne zamówienie *[BOW początkowo szacowało straty biologiczne na 4,8 mln (bez zmniejszonej liczby urodzeń, ok. 1,25 mln), jednak na polecenie Jakuba Bermana liczba ta została podniesiona do 6 mln]. Dziś wiemy, że liczby ofiar np. Auschwitz czy Powstania Warszawskiego były mniejsze, niż wcześniej przypuszczano. Najnowsze szacunki wskazują, że wojenne straty demograficzne mieszkańców narodowości polskiej i żydowskiej przedwojennej Polski kształtowały się na poziomie około 5 mln (w tym 2,9 mln Żydów). Jednak nawet po tej korekcie jest to liczba zaniżona, ponieważ w ostatecznym rachunku powinni zostać uwzględnieni obywatele II Rzeczypospolitej narodowości białoruskiej, niemieckiej i ukraińskiej (około 800 tys.), którzy ponieśli śmierć w wyniku II wojny światowej. Jeśli zatem brać pod uwagę całą 35-milionową ludność państwa polskiego z sierpnia 1939 r., to ostrożnie szacując, możemy przyjąć, że nawet około 20 proc. mogło nie dożyć zakończenia wojny. Jeśli dodać wszystkich tych, którzy przeżyli, a których los rozproszył po świecie (pozostali na Zachodzie bądź Wschodzie), to ludność Polski zmniejszyła się o blisko jedną czwartą w porównaniu z okresem przedwojennym. Podobnych strat nie poniosło żadne europejskie państwo.

Choć żadna z grup społecznych nie uniknęła ofiar, stosunkowo najpoważniejsze były one wśród inteligencji. Zdziesiątkowana została elita polityczna, intelektualna i kulturalna społeczeństwa: według danych szacunkowych zginęło 37,5 proc. osób, które miały wyższe wykształcenie w II Rzeczypospolitej, i około 30 proc. osób z wykształceniem średnim. Spójrzmy na to inaczej. Jeśli uwzględnić także grupę wysokich urzędników, korpus oficerski, ludzi wolnych zawodów, którzy opuścili kraj w 1939 r. i w większości postanowili do niego nie wracać, to oznacza, że w 1945 r. w liczącym niespełna 24 mln społeczeństwie mogło być około 60-70 tys. osób mających dyplom ukończenia studiów i nie więcej niż 300 tys. absolwentów szkół średnich *[Zdaniem Krystyny Kersten liczba osób z wykształceniem wyższym nie przekraczała 65 tys.]. Innymi słowy, w wojennych migracjach i eksterminacjach, na polach bitew zginęła "Polska A": wykształcona, opiniotwórcza, urzędnicza, której bliskie były wartości i symbole II Rzeczypospolitej. Dziś powiedzielibyśmy: klasa średnia, podstawa stabilności ładu społecznego. Uruchamianie po wojnie ważnych dla życia społecznego instytucji oraz gospodarki musiało zatem być szalenie trudne. Rewolucja kadrowa, jaka się wówczas dokonała, nie tylko została narzucona odgórnie, lecz stanowiła nakaz chwili. Znaczenie tych strat trudno przecenić także dlatego, że tylko inteligencja potrafiła nazwać powojenną rzeczywistość, mogła szybko skończyć z naturalnym w tych okolicznościach chaosem i zagubieniem, wskazać kierunki odbudowy.

Na placu boju pozostała "Polska B": biedna i niewykształcona, z silnym poczuciem deprywacji *[psychol. pozbawienie, brak możliwości zaspokojenia jakiegoś popędu], pełna lęków i urazów. Bardziej związana z Kościołem, konserwatywna i tradycyjna, mieszkająca raczej na wsi i w małych miasteczkach. To w niej pokładali modernizacyjne nadzieje polscy komuniści i przede wszystkim w tej grupie szukali funkcjonariuszy systemu. Odgórna rewolucja miała jednak swoją bazę - ludzi zmarginalizowanych i "zbędnych". Dała im szansę awansu i wykorzystała ich energię, kierując ją przeciw opozycyjnie nastawionym niedobitkom "Polski A".

Drugi czynnik traumatyczny to bieda. W 1939 r. wielu niemieckich oficerów w przekonaniu o swej kulturowej wyższości fotografowało egzotyczną dla nich wschodnioeuropejską biedę. Jednak obraz, jaki po sobie pozostawili, gdy w 1944 i 1945 r. w panice opuszczali ziemie polskie, nierzadko jeszcze rabując w ostatnim momencie, był nieporównanie gorszy. Obok Niemiec i Związku Radzieckiego Polska należała do krajów najbardziej zniszczonych w czasie wojny. Dochód narodowy osiągnął w 1945 r. zaledwie 38,2 proc. poziomu z 1938 r., co przekładało się na codzienne bytowanie ludności. Kilka milionów ludzi straciło swój majątek, miejsca pracy, jedyne źródła utrzymania. Na przednówku w 1946 r. niemal otwarcie mówiło się o wiszącym nad krajem widmie głodu. Brakowało jednak nie tylko żywności. Po sześciu latach wojny setki tysięcy rodzin zostało pozbawionych nawet elementarnego dobytku. "Są rodziny - mówił Stanisław Szwalbe, wówczas wiceprzewodniczący Krajowej Rady Narodowej - których członkowie nie mają ani jednej pary butów i gdy chcą wyjść, pożyczają od sąsiadów. Zdarzają się wypadki, że na siedem osób jest jedna para butów i trzy koszule". Nic dziwnego, że dobrami najczęściej kradzionymi po wojnie były ubrania, buty i słonina. Polska, kraj nędzarzy, przypominała Wrocław z opisu Hugona Steinhausa:

Wrocław - i na placu Grunwaldzkim bezustanna bitwa pod Grunwaldem. Z jednej strony tysiące łapserdaków w butach z cholewami, obarczonych plecakami, kanciarze, szabrownicy, rozwłóczeni żołnierze, Sowiety, Żydzi - wszystkoroby, paniusie skromnie spekulujące i pospolici złodzieje, z drugiej - Niemcy z białymi opaskami, Niemki w spodniach, oglądają, oddają, wracają, pakują i popychają się, największa kupa dziadów na największej kupie cegieł i rumowiska w Europie.

Konsekwencją pauperyzacji, biedy, poniżenia - pisał o tym Sorokin - jest koncentracja wszystkich procesów poznawczych jednostki na przetrwaniu i stępienie wrażliwości na wszystko, co zewnętrzne. Człowiek w takich okolicznościach staje się bardziej egoistyczny, mniej wrażliwy na cierpienia innych i przez to skory do zachowań agresywnych. Deprywacja materialna dużych grup ludności legła u genezy wojennych i powojennych napadów, mordowania Żydów, szabru, bandytyzmu. Bieda napędzała również powojenne ruchy migracyjne z ziem centralnej Polski na tzw. Ziemie Odzyskane. Ale zniszczenia materialne niosły za sobą również inne, mniej uchwytne konsekwencje kulturowe, unicestwiły tysiące mikrotradycji utrwalonych w przedmiotach codziennego użytku, bibelotach i zdjęciach, księgozbiorach. Przedwojenna przeszłość z jej symbolami, wartościami, rytuałami nagle stała się odległa, wręcz obca.

Jan Parandowski, którego warszawskie mieszkanie spaliło się podczas Powstania, zanotował:

Nie posiadamy już nic. Zerwała się raz na zawsze ciągłość, tradycja domowa i wszystko, co teraz będzie, będzie nowe i wiele czasu upłynie, zanim stanie się własne, zanim nasiąknie tą swojskością, którą posiadają tylko przedmioty odziedziczone i te, co przetrwały z nami długie lata.

Trzecie źródło traumy wypływało z dezintegracji i atomizacji, konsekwencji wojennych deportacji i wysiedleń, które na ziemiach włączonych do Rzeszy rozpoczęły się już jesienią 1939 r. Do końca wojny Niemcy wysiedlili ponad 860 tys. osób, z czego najwięcej z Wielkopolski i regionu łódzkiego. Na obszarze Generalnego Gubernatorstwa zmuszono do opuszczenia mieszkań i domów 280 tys. Polaków, a ze stolicy po upadku Powstania Warszawskiego 500 tys. Łącznie pod okupacją niemiecką przymusowo wysiedlono 1 mln 650 tys. osób. Oprócz tego na przymusowe roboty trafiły do Niemiec około 2 mln obywateli polskich. Choć skala deportacji dokonanych na obszarach anektowanych przez Związek Radzieckich objęła około 300 tys. obywateli polskich *[W sumie liczba osób, które trafiły na Wschód, była co najmniej dwukrotnie większa. Dodać do niej trzeba: przymusowo wcielonych do Armii Czerwonej i batalionów budowlanych, więźniów Gułagu, przesiedlonych ze strefy nadgranicznej itp.], to jednak trauma związana z podróżą i pobytem w miejscu zesłania była chyba dotkliwsza, a poczucie oderwania i zagubienia większe. Natomiast podobne były społeczne konsekwencje deportacji i wywózek: rozerwanie więzi średniego zasięgu (zawodowych, lokalnych, środowiskowych), w wypadku robotników przymusowych oraz jeńców - także rodzinnych, z czym najczęściej łączył się rozkład lub zanik całych grup i społeczności.

"Dla większości ludności w okupowanej Polsce - zwracał uwagę Czesław Łuczak - przestało nagle istnieć wiele dotychczasowych więzów społecznych stanowiących często źródło jej aktywności zawodowej, politycznej, społecznej, kulturalnej i religijnej; wielostronnego rozwoju osobowości, podnoszenia poziomu kulturalnego i zachowania zdrowia psychicznego".

W konsekwencji już w czasie wojny społeczeństwo polskie zaczęło przypominać magmę, która stała się płynna, gdy zaczęły się powojenne powroty oraz migracje związane z decyzjami w Poczdamie.

Czwarty czynnik traumatyczny łączyć należy z rozpadem świata instytucji. Instytucje - twierdzą socjolodzy - przez sam fakt swego istnienia kontrolują ludzkie zachowanie, narzucają z góry wzory postępowania, tworząc system kontroli społecznej, ale też budują przestrzeń przewidywalną, poczucie bezpieczeństwa. Dlatego są tak ważne. W 1945 r. brakowało nie tylko przedwojennych elit, lecz także struktur: autentycznych, rozpoznawalnych organizacji, stowarzyszeń i instytucji, które - podobnie jak miało to miejsce na Zachodzie - od razu podjęłyby działalność, nie dopuszczając do anarchii bądź dusząc ją w zarodku. Wojna przyniosła niemal całkowitą dezorganizację życia społecznego, rozerwała istniejące układy, zmiotła większość instytucji i organizacji.

Anonimowy felietonista pisał w roku 1945:

Wojna i okupacja przemieszały tak gruntownie przedwojenny porządek rzeczy, że wszystko wywróciło się po prostu do góry nogami. Świat stanął na głowie, wywinął kilkanaście kozłów i gdy w końcu stanęliśmy na nogi, kręci nam się jeszcze w głowie i zataczamy się jak pijani".

Pierwsze traumatyczne uderzenie związane z rozpadem instytucji przyniosła zagłada państwa w 1939 r. Ówczesne doznania psychiczne jest w stanie oddać jeden termin - "szok".

"Czyli - pisał Kazimierz Wyka - najbardziej gwałtowny, nie przygotowany, zaskakujący wstrząs polityczny, społeczny i moralny. Wstrząs rozciągnięty na wszystkie dziedziny życia zbiorowego, na wszystkie twierdzenia, na jakich postępowanie i przewidywania opierały się jeszcze trzydziestego pierwszego sierpnia, jeszcze pierwszego września".

Rozpad państwa zmniejszył kontrolę społeczną, jak również stał się przyczyną bodaj największej w dziejach społeczeństwa polskiego paniki, kiedy setki tysięcy ludzi "polskimi drogami" uciekały na wschód przed nadciągającymi niemieckimi kolumnami pancernymi. Reminiscencje wrześniowej traumy odnaleźć można bez trudu w wojennych dziennikach, powojennych wspomnieniach, literaturze pięknej. Zagłada świata instytucji nie zakończyła się jednak we wrześniu. Na mocy decyzji władz okupacyjnych zakazano bowiem działalności niemal wszystkich instytucji i organizacji na terenach zajętych przez III Rzeszę i ich większości na obszarze wchłoniętym przez Związek Radziecki. Te zresztą - jak wyższe uczelnie, teatry, szkoły - również zostały zamknięte po inwazji Niemiec na ZSRR. Rada Główna Opiekuńcza, Polski Czerwony Krzyż to jedyne organizacje, na których działalność Niemcy wyrazili zgodę.

Odpowiedzią na niemiecką politykę dezorganizacji, atomizacji społeczeństwa polskiego, sposobem na ratowanie jego "społecznego zdrowia" było odtworzenie najważniejszych instytucji w strukturach państwa podziemnego. W ten sposób powstały podziemne: szkolnictwo, sądownictwo, różnorakie formy pomocy społecznej. Funkcjonowały partie polityczne, potężny ruch wydawniczy na miarę możliwości zaspokajał potrzebę informacji, a nawet rozrywki. W konspiracji tworzyły się nowe więzi, nowa solidarność. Dla Jana Strzeleckiego: "Postacią naszego istnienia był zespół, powiązany więzią, którą najlepiej określa pojęcie braterstwa. To istnienie, przeżywane w stałym zagrożeniu, ze świadomością, że idziemy razem po krawędzi życia, że każde spotkanie zwiększa szansę ostatecznego rozstania, otwierało przed nami treść słowa »wspólnota«".

Tysiące tego typu wspólnot stworzyły działający w konspiracji, bez precedensu w historii, ruch społeczny, który poza wszystkim wzmocnił wiarę Polaków w siebie i nadzieję na ostateczne zwycięstwo, dawał poczucie więzi i podmiotowości. Choć zdecydowana większość populacji nie była formalnie zaprzysiężona, to jednak ruch ten miał społeczną legitymację, a ludzie czuli się jego częścią. Poparcie to jednak nie wszystko. Dysponowanie sankcjami za zdradę i bandytyzm prowadziło bowiem do tworzenia systemu kontroli nad zachowaniami i postawami. Ze względu na konieczność działania w podziemiu system ten musiał być ograniczony - przedmiotowo (do pewnych typów zachowań) i geograficznie (nie wszędzie mógł być równie skuteczny). Nie można jednak nie zauważyć - doceniając olbrzymie zaangażowanie, społeczną determinację i samoorganizację, wreszcie bohaterstwo tysięcy ludzi - iż podziemne więzi i organizacje nie mogły w pełni zastąpić "normalnego", stabilnie funkcjonującego społeczeństwa i państwa.

Drugie traumatyczne uderzenie nastąpiło wraz z zagładą tego świata podziemnych instytucji. Klęska Powstania Warszawskiego wpłynęła znacząco na osłabienie większości form podziemnej samoorganizacji społeczeństwa, tak ważnych dla podtrzymywania społecznej podmiotowości w czasie okupacji. Kolejne stadia rozkładu podziemnej organizacji, datowane wkroczeniem Armii Czerwonej, aresztowaniem szesnastu przywódców Polski Podziemnej, wyznaczały etapy procesu rozkładu społeczeństwa: z jego atomizacją, zanikiem konspiracyjnego etosu, instytucjonalną pustką do czasu ukonstytuowania się Polskiego Stronnictwa Ludowego. W 1945 r. brakowało niezależnych autorytetów oraz ośrodków władzy lokalnej, sądowniczej i ekonomicznej. Nie podjęło działalności nie tylko wiele przedwojennych partii politycznych, ale także związki zawodowe, federacje biznesowe, lokalne towarzystwa i kluby *[Tylko w Szczebrzeszynie, miasteczku we wschodniej Polsce, w okresie dwudziestolecia międzywojennego istniały dłużej lub krócej następujące zrzeszenia (bez partii politycznych i organizacji mniejszości etnicznych): Straż Ogniowa, "Sokół" Chrześcijańskie Towarzystwo Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo, Katolickie Stowarzyszenie Polek, Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, Związek Demokratycznej Młodej Wsi, Organizacja Przysposobienia Wojskowego Kobiet do Obrony Kraju, Polski Czerwony Krzyż, Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, Koło Przyjaciół Harcerzy, Związek Strzelecki, Towarzystwo Przyjaciół Strzelca, Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet, Związek Oficerów Rezerwy, Związek Rezerwistów, Związek Peowiaków, Związek Legionistów, Związek Nauczycieli Szkół Powszechnych, Towarzystwo Nauczycieli Szkół Średnich i Wyższych, Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, Liga Morska i Kolonialna, Towarzystwo Przyjaciół Polaków za Granicą. Ponadto działy organizacje zawodowe, kasy samopomocowe oraz pogrzebowe.]. Względnie szybko podniosły się: Związek Nauczycielstwa Polskiego, Polski Związek Zachodni, Liga Morska, Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, organizacje kombatanckie, ogólnopolskie towarzystwa naukowe, harcerstwo. Błyskawicznie w partię nieomal milionową rozwinęło się PSL, zwłaszcza w Małopolsce. Wiele działających w latach 1945-1948 organizacji i stowarzyszeń uległo później likwidacji w miarę postępów budowy systemu monoorganizacyjnego. Jednak, jak się wydaje, "próżni socjologicznej", zjawiska opisanego przez Stefana Nowaka w 1979 r. - zaniku więzi i kooperacji na średnim poziomie - nie wytworzył system komunistyczny. Należy je postrzegać jako kolejne dziedzictwo wojny i okupacji, którego istnienie znacząco ułatwiło przejęcie władzy przez komunistów. Tuż po wojnie instytucjonalny niedostatek oznaczał brak kontroli społecznej, przynosił zatem chaos i anarchię.

W powojennym krajobrazie jedyną instytucją ogólnopolską cieszącą się społeczną charyzmą pozostał Kościół katolicki. On także poniósł ogromne straty, zarówno w ludziach, jak i materialne, liczone zniszczonymi kościołami, domami opieki, szpitalami, archiwami, bibliotekami. Mimo to Kościół utrzymał swój rząd dusz. Problem jednak w tym, że mając w pamięci los Kościołów chrześcijańskich w ZSRR, był on po wojnie raczej nosicielem lęku przeciwstawiającym się "ofensywie bezbożnictwa" niż zbiorowym psychoterapeutą, który tonowałby narodowe napięcia i niepokoje. Posługując się metaforą, można powiedzieć, że organizacyjnie i instytucjonalnie powojenna Polska wyglądała jak Kolonia po alianckich nalotach dywanowych. Wszędzie morze gruzu, a pośrodku niemal nietknięta katedra.

Piąty czynnik traumatyczny to deformacja dotychczasowej hierarchii stratyfikacyjnej. Wojna obróciła w perzynę dotychczasowe hierarchie i stereotypy ról społecznych. Cytowany anonimowy felietonista zwracał uwagę:

Sławny aktor został kelnerem, kelner zaczął pisać wiersze, poeta szmuglował prozaiczną słoninę, a dawny rzeźnik został dyrektorem teatrzyku. Profesorowie i uczeni odziani w aresztanckie uniformy pracowali łopatą, a dawni kryminaliści zostali ich dozorcami. Pan Kowalski poczuł raptem, że w żyłach płynie mu czysta, germańska krew, a pan Miller, czy inny Szmidt ginęli za Polskę.

W czasie wojny wiele grup dotychczas uprzywilejowanych doświadczyło ekonomicznej degradacji, wśród nich: dyrektorzy państwowych firm, właściciele dużych i średnich przedsiębiorstw przejętych na terenach okupowanych przez III Rzeszę przez Główny Urząd Powierniczy-Wschód. Również na polskich Kresach Wschodnich majątek klasy średniej i wyższej podlegał przejęciu przez "władzę robotniczo-chłopską". W pierwszym wypadku w imię "aryzacji" gospodarki, w drugim w imię sprawiedliwości dziejowej nagle, czasami z dnia na dzień, tysiące osób straciły pozycję majątkową zajmowaną niekiedy od pokoleń. Degradacji uległy również dotychczasowe elity władzy, nauki i kultury: politycy, pracownicy administracji państwowej, profesorowie wyższych uczelni, artyści, dziennikarze, literaci. Wcześniejsze zaszczyty, wiedza, urzędy przestawały coś znaczyć, zwłaszcza w obliczu braku ziemniaków i węgla, mogły się też stać przyczyną represji ze strony okupantów. W efekcie struktura społeczna uległa spłaszczeniu, antagonizmy klasowe straciły zaś na ostrości. Wojna wymusiła proces demokratyzacji społeczeństwa, które przed wojną miało jeszcze silny charakter poststanowy. Jednak zmiany w systemie uwarstwienia oznaczały również załamanie się dotychczasowego porządku społecznego, tym samym generowały lęk, który bynajmniej nie był związany tylko z degradacją, towarzyszył także poprawie pozycji społeczno-ekonomicznej wąskich grup polskiej ludności. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na to, jakie konsekwencje dla struktury społecznej miała eksterminacja polskich Żydów. Na ich miejscu usadowiło się "nowe mieszczaństwo", pozbawione etosu, niezakorzenione i niepewne swego losu oraz majątku. Ten zresztą, wyciągnięty z wojennego ognia, zwykle drogą szabru bądź konszachtów z Niemcami, wraz ze zbliżaniem się końca wojny musiał coraz bardziej "parzyć".

Również wieś przeszła strukturalny przewrót. Odwieczny ład jej świata oparty na trzech filarach: "panie, wójcie i plebanie", ostatecznie legł w gruzach. W okresie międzywojennym, mimo zmian cywilizacyjnych zachodzących również na wsi, ciągle można było się spotkać z opinią:

Pan musi być, będziesz pokorny, zarobisz i łaski zaznasz. Podobnie i wojsku. Co byłoby bez pana, cham by ci rozkazywał, a sameś chamem i nic mądrego by nie było. Bóg już tak stworzył i tak musi być. To przedwieczny porządek stały. Nie wolno go psuć. Naród za pańszczyzny był lepszy, posłuszniejszy.

Na Kresach Wschodnich i na ziemiach włączonych do Rzeszy zagłada ziemiaństwa nastąpiła już w 1939 r. Na pozostałych terenach agonia przeciągnęła się do 1945 r. Już w czasie wojny dwór tracił na znaczeniu jako ośrodek ładu społecznego na wsi, jego mieszkańcy zaś podlegali represjom stanowiącym część niemieckiej polityki eksterminacji polskich elit. Wieś w ocenianiu tych zmian była podzielona. U starszych mogły budzić lęk związany z upadkiem naszego feudała: "jak to będzie bez dziedzica, kto to będzie wypłacał?". Natomiast "powrotu panów" po wojnie obawiali się młodzi i bezrolni, którzy otrzymali ziemię w wyniku reformy rolnej. Dla nich zagłada dworu mogła oznaczać wyraz sprawiedliwości społecznej, przekreślenie barier i odwiecznego, opresyjnego porządku. Ich lęki, symbolicznie przepracowane, staną się później podstawowym źródłem legitymizacji nowego powojennego porządku społecznego.

Także stanowiący drugą podporę polskiej wsi wójt i sołtys stracili na znaczeniu, choć z innych przyczyn. Będąc z jednej strony funkcjonariuszami niemieckiego aparatu administracyjnego, z drugiej - reprezentantami społeczności lokalnych wobec władz okupacyjnych, musieli nieustannie lawirować między ścisłym wykonywaniem poleceń tych władz, co oznaczało działanie na szkodę gromady, a oszukiwaniem okupanta w imię interesów ludności, co z kolei groziło represjami. Wielu z nich przekraczało granice między konieczną współpracą a kolaboracją, zrażając do siebie mieszkańców wsi i tracąc na nich realny wpływ. Sołtys gromady Prudno pod Wołkowyskiem zapamiętał:

Nikt nie chciał tego zrozumieć, że to okupacja, lecz każdy woła do sołtysa "tyś winien!" Szły o to zemsty i skargi do partyzantów i band, a ci bili czasem nawet najlepszych sołtysów za fałsz złych ludzi. Nikt nie chciał być sołtysem, aby nie być narażony na śmierć.

Kilkuset z nich zostało zabitych na mocy wyroków podziemnych sądów. Liczba tych, którzy zostali skazani za kolaborację po wojnie, nie jest znana. Jednak źródłem stabilności przedwojennej polskiej wsi był nie tylko dwór czy urzędy wójta i sołtysa. Już przed wojną tradycyjne hierarchie i układy zaczęły ulegać przekształceniom na rzecz nowocześniejszych struktur. Wykształciła się liczna grupa wiejskich liderów: społeczników, polityków, nauczycieli, leśników. W czasie okupacji ludzie ci nierzadko stawali na czele różnych formacji wiejskiej samoobrony - przede wszystkim w oddziałach Batalionów Chłopskich, a solidarność zbiorowa społeczności wiejskiej wyraźnie tężała z upływem lat wojny. Wojna sprawiła, że z jednej strony wieś stała się ważna: była zapleczem konspiracji, partyzantki, a przede wszystkim ratunkiem dla wygłodzonych miast - miała żywność. Z drugiej strony właśnie na wsi najwidoczniejsze były efekty polityki dezintegracji i rozpadu więzi społecznych. Jednocześnie wielu chłopskich liderów, którzy po wojnie mogliby kierować odbudową, stanowić ośrodek stabilizacji społecznej, zginęło bądź zostało wywiezionych przez okupantów. Używając socjologicznych kategorii do opisu ówczesnej sytuacji, można powiedzieć, że w wielu regionach wiejskich zawaliła się tradycyjna wspólnota typu Gemeinschaft, a rodzące się nowoczesne "społeczeństwo" - Gesellschaft - zostało w dużej mierze rozstrzelane. W konsekwencji nastąpiło zachwianie i rozluźnienie systemu władzy i kontroli społecznej na wsi, w czym należy upatrywać przyczyn powojennego chaosu, anomii, plagi porachunków. Do tej listy należy dopisać również bandytyzm, który stanowił w jakiejś mierze reakcję na wojenną destabilizację odwiecznego świata chłopów.

OBJAWY TRAUMY

Wojenna trauma objawiała się na kilka sposobów, z których trzy można uznać za najbardziej znamienne. Na pierwszym miejscu należy wymienić w czasie wojny najbardziej powszechne uczucie strachu. Ono kierowało ludźmi, determinowało ich zachowania i postawy. Wyjątkowość tej wojny polegała między innymi na tym, że panowanie strachu nie ograniczało się do żołnierzy, zawsze z nim obcujących, lecz rozciągało się na całą ludność cywilną, zwłaszcza na terenach Europy Wschodniej. Wielka wojna zniszczyła resztki poczucia bezpieczeństwa, jakie ostały się po wielkim kryzysie. Sześć lat jej trwania to dla Polaków okres niemal stałego zagrożenia. Jak zwracał uwagę Tomasz Szarota: społeczeństwo polskie żyło w warunkach stałego stresu psychologicznego.

We Wstępie do fizjologii strachu Henryk Vogler zauważył: "Gdziekolwiek spojrzę w dostępną mojemu osobistemu doświadczeniu przeszłość naszego pokolenia i naszej klasy - napotykam na ślady strachu. Najuczeńszy botanik nie zna tylu odmian rodzimej flory - ile my znaliśmy gatunków tego rodzimego uczucia". Każde z wymienionych wcześniej źródeł traumy miało swój specyficzny strach i lęk. Za najważniejsze uznać trzeba strach przed śmiercią, a za nim niepokój o los najbliższych, lęk przed aresztowaniami, torturami, załamaniem się w czasie śledztwa. Podczas okupacji ludzie żyli w ogromnym napięciu. Każdy mógł mieć wobec okupanta "coś na sumieniu", w dodatku Niemcy nie trzymali się żadnych uregulowań prawnych, byli nieprzewidywalni. Dla wymuszenia posłuchu najczęściej posługiwali się ślepą, bezsensowną przemocą, która rodziła atmosferę grozy. Nasilone represje wprowadzały ludzi w stan zbiorowej psychozy objawiającej się: postawami ucieczkowymi, atomizacją, falą apokaliptycznych plotek. Zapiska z listopada 1943 r. w dzienniku Marii Dąbrowskiej dobrze oddaje te nastroje: "Okropne pogłoski wśród ludu warszawskiego. Wszyscy mówią o komorach gazowych i że Niemcy chcą nas wymordować jak Żydów. Właściwie już wymordowują".

Publiczne zbiorowe egzekucje przez rozstrzelanie bądź wieszanie, gilotynowanie (na ziemiach włączonych do Rzeszy) pozwalały sądzić, że historia cofnęła się do czasów barbarzyńskich. W czerwcu i lipcu 1945 r. na pytanie: "Jakie zdarzenie wywarło na tobie najsilniejsze wrażenie?" - polska młodzież wskazywała: "Powstanie Warszawskie" - 22 proc, aresztowanie własne lub kogoś bliskiego - 16 proc, rozstrzeliwania, wieszania (egzekucje) - 14 proc, obławy łapanki na zakładników lub w celu wywożenia na roboty - 11 proc. Mieszkanka Lublina, lat 18, wspominała:

Pamiętam jak dziś, jak owi niewinni ludzie, mając usta zagipsowane, formowali się w dziesiątki i stawali na wale, by potem dostać w tył głowy kulę. Następna dziesiątka musiała sobie robić miejsce, sprzątając zabitych. Rozdzierający krzyk matki, znajdującej się w tłumie, dopełnił wszystkiego. Byłam po tym kilka tygodni rozstrojona nerwowo.

Warszawianka, lat 19:

Byłam świadkiem kiedy pijany żandarm na moście Kierbedzia w Warszawie złapał małego żydziaka i zatrzymanemu przechodniowi kazał wrzucić do rzeki. Człowiek ten błagał o litość dla dziecka, a mały całował mu buty, jednak nic nie pomagało. Niemiec pod groźbą rewolweru zmusił zatrzymanego mężczyznę, aby wykonał jego bestialską zachciankę.

Sytuacje graniczne przynosiły lotnicze bombardowania i ostrzał artyleryjski miast i wsi. Nową odmianę niepewności, zgrozy i traumy stanowiły radzieckie i niemieckie wywózki i przesiedlenia. Po pierwszej wywózce w lutym 1940 r. na obszarze okupowanym przez ZSRR:

Strach padł na wszystkich. Ludzie wykonywali, co kazali bolszewicy, bo wiedzieli, że w przeciwnym razie znajdą się na Syberii.

Ludzie od tego czasu miesiącami spali z prowiantem i strojem narciarskim przy łóżku. Byli tacy, którzy po prostu pragnęli wywozu, bo nie mogli dłużej wytrzymać czekania.

Wielki strach - tak można nazwać za Julianem Stryjkowskim okres radzieckich rządów na Kresach. Lata okupacji niemieckiej częściowo zatarły pamięć o tamtej grozie. Nie na tyle jednak, by nie stała się pożywką dla powojennego lęku. Słowa: Syberia i Sowiety, łapanka i wywózka, Oświęcim i Majdanek, Gestapo i NKWD, były wymawiane ze zgrozą i stały się symbolami polskiego strachu, narodowej martyrologii.

Bardzo ważnym źródłem nieustającego lęku była pauperyzacja i trudności ze zdobyciem żywności. Rzadko się pamięta, że strach przed głodem czy chorobami zakaźnymi był doświadczeniem nie tylko żydowskich mieszkańców gett czy więźniów obozów koncentracyjnych.

Koniec wojny nie wyzwolił ludzi spod rządów strachu, nie spowodował, że automatycznie przestali się bać. Strach uległ przepoczwarzeniu w mniej konkretny, czasami niewysłowiony lęk, którego źródła współcześni nie zawsze byli w stanie zidentyfikować. Należy go dopisać do długiej listy konsekwencji wojny, która odegrała podstawową rolę w procesie kształtowania świadomości i postaw lękowych Polaków.

W 1945 r. Polacy byli psychicznie pogruchotani, choć trudno zważyć ich bagaż lęku wyniesionego z tych sześciu lat. Powojenne szacunki mówią, że wojna pozostawiła po sobie 60 tys. osób upośledzonych psychicznie. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można jednak sądzić, że gdyby wówczas dysponować dzisiejszymi narzędziami z zakresu psychiatrii i psychologii, niewykluczone, że trzeba by zdiagnozować "syndrom wojenny" u znacznie liczniejszej grupy ludzi. Jego objawy mogły być różnorakie: emocjonalna niestabilność, stan napięcia, silne uczucia depresyjne i lękowe. Długotrwałe obcowanie ze strachem może prowadzić również do konformizmu, społecznej apatii i bierności. W czerwcu 1945 r. powojenną, psychiczną kondycję mieszkańców Wielkopolski podziemie opisywało w ten sposób: "Stan psychiczny ludności miejscowej to wciąż jeszcze niewygasły lęk oraz bierność i typowy rodzaj barwy ochronnej, legalizm. Nie nastąpiło jeszcze odrodzenie wewnętrzne, nie skrzepło dobre samopoczucie. Polacy nie czują się pełnowartościowi, są stłumieni i apatyczni, a kłopoczą się wyłącznie trudnościami materialnymi codziennego dnia. Z marazmu niełatwo ich obudzić".

Podobne obserwacje podważają mit o powojennym masowym entuzjazmie Polaków.

Ich ówczesny stan psychiczny interesował nie tylko podziemnych analityków. Wkrótce po zakończeniu działań wojennych na szeroką skalę zakrojone badania nad mentalnymi konsekwencjami wojny podjęła grupa polskich psychologów, na czele ze Stefanem Baleyem, Stanisławem Batawią, Marią Kaczyńską, Marią Żebrowską *[Niestety, z powodu stalinizmu nie dane im było zakończyć rozpoczętych badań monograficznym podsumowaniem, nie do końca opracowany materiał uległ zaś częściowemu rozproszeniu. Do 1948 r. ukazało się natomiast kilka artykułów stanowiących częściową prezentację dotychczasowych badań.]. Kilkadziesiąt lat później, po doświadczeniach wojny wietnamskiej, ich amerykańscy koledzy zdiagnozowali swoistą kategorię zaburzeń, tzw. zespół stresu pourazowego (Posttraumatic stress disorder, PTSD), do którego najczęstszych objawów zalicza się: depresje, nawracające reakcje lękowe, fobie, zaburzenia psychosomatyczne, uzależnienia. Charakterystyczne, że po II wojnie światowej te same objawy - nazwane "kompleksem wojny" - zaobserwowali u swoich badanych polscy psycholodzy. Między innymi wskazywano na różnego rodzaju natręctwa i stany lękowe związane np. z wyciem syreny fabrycznej czy warkotem samolotu. O fobii tego rodzaju mówią również pamiętniki. Jadwiga Krawczyńska w swoich wspomnieniach zanotowała:

Odgłosy nurkującego samolotu do dzisiejszego dnia wywołują u mnie, i nie tylko u mnie, bardzo przykre wrażenie. Jakżeż trudne były do zniesienia te ciągłe drgania powietrza i poświsty w latach bezpośrednio graniczących z wojną i okupacją! Tyle okropnych przypomnień września 1939 roku i powstania warszawskiego 1944 roku, nalotów dziennych i nocnych...

Psycholodzy starali się także odpowiedzieć na pytanie, jakie remanenty pozostawiła po sobie wojna w marzeniach sennych. Na 1005 zgromadzonych wówczas opisów snów 28,5 proc. wiązało się treściowo z wojną i okupacją. Wanda Półtawska we wspomnieniach zatytułowanych I boję się snów... zapisała:

Do domu wróciłam 28 maja 1945 r. po podróży trwającej 20 dni - i zaraz pierwszej nocy stwierdziłam rzecz przerażającą: codziennie, a raczej co noc, śnił mi się Ravensbruck - przy tym jaskrawość snów i jakaś olbrzymia ich plastyczność sprawiały, że nie można było odróżnić, czy to sen, czy dalszy ciąg obozu.

Stan emocjonalnego rozbicia był najlepiej widoczny u dzieci, zwłaszcza żydowskich. Autorka Dziewczynki w czerwonym płaszczyku, Roma Ligocka, tak zapamiętała pierwsze powojenne lekcje w żydowskiej szkole w Krakowie:

Panuje tu rozdzierająco napięta atmosfera. Nie ma minuty, by ktoś nie zaczynał płakać. Dzieci i nauczyciele płaczą przy każdej okazji. Wszyscy są nerwowi, niemal histeryczni.

Skłonność do płaczu i zwiększoną drażliwość obserwowano także u polskich dzieci. Trauma wojenna ujawniała się w ich opowieściach oraz rysunkach. "Lękliwość, onieśmielenie, podejrzliwość w stosunku do osób obcych - pisał Stefan Baley - oto nierzadko chroniczna reakcja na przeżyte przez małe dziecko okropności wojenne". Problemy emocjonalne odzwierciedlały również wyniki badań ankietowych. Na pytanie zadane polskiej młodzieży w 1945 r.: "Czy spostrzegłeś w sobie lub u kogoś z bliskich zaburzenia nerwowe?", 64,7 proc. odpowiedziało twierdząco, 31 proc. stwierdziło zaburzenia psychiczne u siebie, a 69 proc. u najbliższych.

Chłopak, mieszkaniec wsi, lat 20:

Stwierdzam zaburzenia nerwowe u siebie i całej rodziny wywołane pacyfikacją. Sami musieliśmy wykopać sobie dół, następnie nad dołem leżeć od 8-ej w nocy do 5-ej godziny popołudniu, wywoływani jedynie do badania, podczas którego bito, a wielu wieszano. Ojca powieszono wysoko w stodole, kazano nam patrzeć na ojca całego w krwi.

Chłopiec, lat 16:

Ojciec zginął podczas powstania, matka zginęła na ulicy trafiona w samo serce. Miewam sny o powstaniu, a nieraz szalone lęki.

Dziewczyna, lat 20:

Cierpię na rozstrój nerwowy. Miałam szefa Niemca, który z najsłabszego powodu bił po twarzy albo pasem, albo kopał. Teraz każde stuknięcie, kichnięcie, mowa głośniejsza powoduje odruchy przestrachu.

Wielu osób czas nie wyzwolił spod władzy lęku. O długim trwaniu wojennej traumy na poziomie indywidualnym mówią wspomnienia i pamiętniki powstałe w okresie Polski Ludowej, także twórczość literacka, filmy, dzieła plastyczne. Jedna z autorek wspomnień określa zespół stresu pourazowego terminem "choroba ruin", na którą cierpiała jeszcze "całe lata" po wojnie:

Pamiętam nie tylko pierwsze chwile powrotu do Warszawy, kiedy dusiłam się od płaczu na widok sponiewieranego, zdruzgotanego, wypalonego miasta. Przez wiele następnych dni chodziłam po ulicach, płacząc i już nie wstydząc się łez, które zalewały mi oczy. Gdy przechodziłam koło domów, które byty mieszkaniami znajomych już nie żyjących, wygnanych ludzi - odżywały wspomnienia bezlitosnych okupantów i nie mogłam powstrzymać łkań. Trwało to długo, bardzo długo, całe lata. Z różnym natężeniem występowały objawy rozstroju, a nerwowe wstrząsy nadchodziły niespodziewanie. Po okupacji na przykład nie mogłam znieść głośnego śmiechu młodych - sama przestałam się nie tylko śmiać, lecz nawet uśmiechać. Było to zupełnie niezgodne z moim zwykłym usposobieniem i temperamentem. Drażniło mnie, wiedziałam, że niesłusznie, gdy ktoś odezwał się głośno, a ze złością oglądałam się na ulicy, gdy usłyszałam cudzy śmiech.

Psycholodzy jeszcze długo po 1945 r. odkrywali pokłady wojennego lęku. Badając stan zdrowia więźniów byłych niemieckich obozów koncentracyjnych oraz ich rodzin, zdiagnozowali "zespół obozu koncentracyjnego". Na początku lat sześćdziesiątych tylko u jednej trzeciej przebadanych byłych więźniów nie odnotowano istotnych zaburzeń w funkcjonowaniu psychicznym. Badania przeprowadzone blisko trzydzieści lat po ich uwolnieniu wykazały, że objawy KZ-syndromu w mniejszym lub większym nasileniu utrzymywały się u wszystkich. Z pobytu w Mauthausen "pozostał mi lęk - wspominał Jan Chodakowski. - Bałem się cokolwiek zrobić, żeby się komuś nie narazić. Na przykład w pracy - wciąż się bałem, żeby komuś czegoś nie powiedzieć, bałem się upomnieć o pensję. Ten lęk miałem prawie całe życie. Wciąż miałem skrupuły - a może mnie wyrzucą, a może coś się stanie". Objawy lęku, depresji oraz zaburzenia w kontaktach interpersonalnych psycholodzy stwierdzili także u osób, które przeszły gehennę radzieckich wywózek. Z badań Ewy Jackowskiej, prowadzonych w końcu lat dziewięćdziesiątych, wynika, że przykre, natrętne wspomnienia wystąpiły u 66 proc. badanych przez nią sybiraków, koszmary senne związane z zesłaniem ciągle miewało 33 proc. osób. Mimo iż od wywózki upłynęło ponad 50 lat, u 30 proc. ofiar występowały wyraźne objawy postresowe, ujawniające się w reakcjach lękowych (lęk przed głodem, wojną, uczucie niepokoju) i neurotycznych cechach osobowości (poczucie niższości, nieśmiałość, nieufność).

Drugim objawem wojennej traumy (silnie zresztą skorelowanym z pierwszym) była agresja. Wzrost poziomu agresji w kontaktach interpersonalnych to jedna z najważniejszych konsekwencji wojny, która wytworzyła ogromny potencjał przemocy i gotowość do jej użycia w sytuacji najmniejszego konfliktu społecznego. Nie budzi wątpliwości fakt, że jeszcze przed 1939 r. sięgano po nią wręcz powszechnie, i to w sposób wyjątkowo brutalny, podczas robotniczych strajków, konfliktów politycznych i rasowych. "Wszyscy bili wszystkich" - pisze Tomasz Marszałkowski w pracy Zamieszki, ekscesy i demonstracje w Krakowie 1918-1939. W okresie dwudziestolecia eskalacja przemocy nastąpiła w dwóch fazach. Pierwszą, trwającą do zamachu majowego w 1926 r., można traktować jako przykład podniesienia się poziomu agresji po konflikcie zbrojnym, ponieważ przyczynowo związana była z I wojną światową. Druga faza rozpoczęła się w początkach lat trzydziestych i należy ją postrzegać w kontekście radykalizacji walki politycznej z jednej strony, z drugiej - napięć społecznych będących efektem wielkiego kryzysu. Także przedwojenna wieś nie należała do miejsc "sielskich, anielskich". I nie chodzi tutaj jedynie o proces brutalizacji walki politycznej, który osiągnął apogeum podczas strajków chłopskich, lecz także o patriarchalną przemoc dnia codziennego. Używano jej w domu wobec członków rodziny, jak również do rozstrzygania sąsiedzkich konfliktów, wyładowania frustracji.

Wojna spowodowała, że tego typu przemoc uległa rozpowszechnieniu. "Żadna zabawa we wsi nie kończyła się inaczej jak bójką" - wspominał jeden z wiejskich nauczycieli. Jego koledzy, ankietowani w 1946 r., wskazywali na większą skłonność do bójek swoich uczniów. Rozstrzyganie konfliktów z użyciem siły stało się zachowaniem poniekąd normalnym. Niemały wpływ na to miało niemal powszechne, zwłaszcza na wsi, posiadanie broni. Wybuchy w palących się chłopskich domach i zabudowaniach gospodarskich to charakterystyczny element polskiego pejzażu jeszcze długo po wojnie. Ale po to by ludzie przyzwyczaili się sięgać po broń, potrzebowali nowego wzoru zachowań społecznych: walki prowadzącej do fizycznej eliminacji wroga. W 1945 r. w Polsce, wedle statystyk milicyjnych, dokonano ponad 8411 morderstw. Jest to jednak liczba znacznie zaniżona *[W następnych latach liczba odnotowanych zabójstw malała. W 1946 r. milicja zarejestrowała ich 7146, w 1947 - 2812, w 1948 - 1345, w 1949 - 1068.]. Wątpliwe, aby obejmowała wszystkie zabójstwa popełnione przez samych stróżów prawa (milicjantów, funkcjonariuszy UB, KBW, żołnierzy), a także te dokonane na Niemcach czy Ukraińcach. Płytki grób gdzieś pod lasem to również konsekwencja wojny.

Odpowiedzi na pytanie, co spowodowało wdrukowanie w życie społeczne wyżej wspomnianego wzoru, jest wiele. Ogólniejsza brzmi: tuż po zakończeniu każdego konfliktu zbrojnego odnotowuje się wzrost wskaźników zabójstw. Badający zjawisko Dane Archer i Rosmary Gartner upatrują przyczyny w legitymizacji przez państwo zabójstwa oraz w dewaluacji standardów moralnych. "Następująca podczas wojny radykalna zmiana obyczajowych zakazów zabijania, obowiązujących w czasie pokoju, może w pewien sposób wpływać na obniżenie progu dla posługiwania się siłą zabójstwa jako środkiem rozstrzygania konfliktów w codziennym życiu". Wojenna demoralizacja to jednak nie wszystko. Odpowiedzi trzeba też szukać w kondycji emocjonalnej Polaków. Jak już powiedziano, część psychologów uważa, że agresja i wrogość są reakcjami na lęk podstawowy. W podniesieniu poziomu jednostkowej i zbiorowej agresji można widzieć jeden z objawów traumy, długotrwałego doświadczenia terroru i strachu.

Archer i Gartner statystycznie dowiedli, że wojny pozostawiają spuściznę w postaci wzrostu współczynnika zabójstw. Nie doszukali się jednak zależności między ich liczbą a charakterem prowadzonej wojny (mała - duża, zwycięska - przegrana). Charakterystyczne jednak, że w swoim wykazie nie uwzględnili Polski, Jugosławii i ZSRR, słowem, krajów, w których toczona była wojna totalna i jednocześnie partyzancka. Można zaryzykować hipotezę, iż w Polsce próg do posługiwania się argumentem zabójstwa uległ szczególnemu obniżeniu, ponieważ wojna prowadzona była tu z wyjątkowym, nienotowanym od stuleci okrucieństwem. I tu dotykamy kolejnej przyczyny: agresja sprzyja agresji, twierdzą psycholodzy. Wbrew pobożnym przewidywaniom z początków wojny, nie wystąpił efekt "oczyszczenia", zbiorowego katharsis. Przeciwnie, obserwowanie nienawiści i niemieckiego okrucieństwa spowodowało, że zawiodły wszelkie hamulce. Mimo że w podziemnej prasie wielokrotnie podkreślano kulturowy dystans, jaki dzieli Polaków od barbarzyńskich "Szwabów", to jednak w niektórych grupach i środowiskach uruchomiony został proces społecznego uczenia się przemocy i okrucieństwa. Przykład takiej "lekcji" przytacza w swoich dziennikach z czasów wojny Jarosław Iwaszkiewicz. Dla chłopaka z sąsiedztwa rozwiązywanie problemów nagle stało się łatwe: jeśli ktoś sprawia innym kłopoty, wystarczy mieć broń, wyprowadzić go gdzieś na stronę i po sprawie. Odkrył tę łatwość, obserwując, jak niemieccy żandarmi bez wahania rozstrzeliwują na miejscu trzech złapanych na stacji kolejowej Żydów. Także na poziomie zachowań zbiorowych widać efekty tej szkoły. Wydaje się, że eksterminacja żydowskich mieszkańców Jedwabnego została przeprowadzona wedle podobnego naśladowczego modelu, jakim było pod koniec czerwca 1941 r. spalenie przez Niemców 700-800 Żydów w białostockiej synagodze.

Odpowiedzią na przemoc okupanta była jej eskalacja po polskiej stronie. Agresja stała się częścią wojennego stylu życia, specyficznego zestawu norm i zachowań, do którego, obok pijaństwa, wchodziły: lekceważenie ludzkiego życia, cynizm, ograniczenie perspektywy czasowej do najbliższych dni, a nawet godzin. "Ci, co przeszli przez »las« - zwracał uwagę jeden z pamiętnikarzy - przestali cenić przeważnie życie ludzkie, przyzwyczaili się do lekkiego i swobodnego życia, do bimbru itp.". Ostrze agresji obróciło się także w stronę członków własnej grupy narodowej. W konsekwencji z upływem lat narastała brutalizacja życia społecznego, której przejawem był wzrost przestępczości, bijatyk, brutalnych morderstw. Terror hitlerowski stworzył również atmosferę sprzyjającą innego rodzaju terrorowi: bandytyzmowi i zbrojnym atakom ugrupowań politycznych lub quasi-politycznych. Jeśli cierpienie i wczesna śmierć są zjawiskiem powszechnym, człowiek czuje mniej skrupułów, zadając je innym - twierdzą psycholodzy. Powojenne przypadki torturowania przeciwników obu zwalczających się stron nie miałyby prawdopodobnie miejsca, gdyby nie wcześniejszy wzrost agresji wywołany wojną. Pomysł, by już po zdobyciu Berlina przeprowadzić pacyfikację jakiejś wsi czy miasteczka, prawdopodobnie nie przyszedłby żadnemu dowódcy do głowy, gdyby wcześniej nie był jej świadkiem w czasie wojny.

Wydaje się, że proces internalizacji agresji przebiegał silnie zwłaszcza w Generalnym Gubernatorstwie i na Wołyniu, gdzie Niemcy dali popis okrucieństwa wobec ludności cywilnej porównywalny tylko z tym, czego dokonali w Jugosławii i ZSRR. Tyle że w Polsce trwał on dłużej. Znaczenie tego doświadczenia widać, gdy porówna się morale żołnierzy I Armii WP, w większości pochodzących z Kresów, z zachowaniem mężczyzn, którzy trafili do formacji II Armii, zmobilizowani na terenach wcześniej należących do GG. W świetle setek przejrzanych przeze mnie raportów, sporządzonych przez Informację Wojskową oraz przez oficerów wychowawczo-politycznych, mogę zaryzykować hipotezę, że żołnierze pochodzący z centralnej Polski częściej wykazywali okrucieństwo wobec jeńców niemieckich i niemieckiej ludności cywilnej, częściej też trafiali przed sądy polowe za napady na swoich rodaków.

Przyczyny wzrostu poziomu agresji tkwiły także w charakterze wojny partyzanckiej. Od dawna wiadomo, że tego typu konflikty są szczególnie krwawe i okrutne. Partyzantom nie przysługiwały prawa jenieckie (wyjątkowo objęto nimi żołnierzy Powstania Warszawskiego), dlatego regularne oddziały zwykle ich rozstrzeliwały, partyzanci zaś zwykle nie brali jeńców, choćby z tego względu, że nie mieli co z nimi zrobić. Ponadto, w odróżnieniu od cywilnej agresji, zachowania agresywne żołnierzy w konspiracji były nagradzane, oni sami traktowani jako bohaterowie i odznaczani. Przykład? Wojenne losy jednego z żołnierzy dywersji AK w Rzeszowskiem, dziś powiedzielibyśmy: egzekutora, który na swym koncie miał kilkaset wyroków śmierci. Bez wątpienia był odważny, zdyscyplinowany i koleżeński, jednocześnie okrutny i bezwzględny. Jako jeden z czterech w kilkusetosobowym oddziale otrzymał Krzyż Walecznych za męstwo. W nagrodę za zabicie kolegi, na którym ciążył zarzut kolaboracji, przydzielono go do oddziału dywersji. Później jako "Żbik I" zabijał Polaków, Niemców, Ukraińców, głównie mężczyzn, ale zdarzały się i kobiety. "Strzelałem do ludzi jak do tarczy na ćwiczeniach, bez żadnych emocji. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją, lubiłem patrzeć na strumyk krwi tryskający z rozwalonej głowy". Podczas akcji "Burza" strzałem w tył głowy zabił co najmniej kilku niemieckich jeńców, którzy nie mieli książeczek wojskowych. W zemście za upokorzenie i ograbienie przez radzieckich żołnierzy jakiemuś przypadkowemu i pijanemu wbił gwóźdź w głowę. "Sowiecik tylko westchnął lekko i wyprężył się w dziwnych drgawkach, które po chwili ustały. Bez żadnej emocji, bez skrupułów, wsiadłem na rower i ruszyłem w dalszą drogę". "Żbik I" współuczestniczył w zamordowaniu pięćdziesięciu Ukraińców: "patrząc na te ciała, miałem się za bohatera, który ciężko pracuje dla Ojczyzny i który podziwia owoce swojej pracy". Wykonał kilka wyroków śmierci na członkach PPR. O żołnierzach formacji lewicowych pisał: "rozstrzeliwaliśmy ich na miejscu, wykonując ściśle rozkazy Komendy Głównej AK" *[Nie było takiego oficjalnego rozkazu. Niemniej ważne jest, że istniało przekonanie, że tego typu mordy mają legitymację Komendy Głównej.]. Jego wspomnienia są ilustracją wojennej dewiacji, pogardy dla życia ludzkiego, agresji i sadyzmu *[S. Dąmbski, Egzekutor, Ośrodek Karta, Warszawa 2010.]. Możemy je traktować jako jeden z wielu symptomów anomii, okupacyjnego upadku dotąd obowiązujących norm, rozchwiania stosunków społecznych *[Należy podkreślić, że większość dowódców podziemia usiłowała eliminować tego typu zachowania, zapobiec wykształceniu się grupy "zawodowców". Jednak rozpad podziemnych struktur po upadku Powstania Warszawskiego powodował, że coraz trudniej było utrzymać podwładnych w ryzach.].

Trzecim objawem traumy wojennej i jednocześnie strategią radzenia sobie z nią był alkoholizm. Na powojennych zdjęciach widać go rzadko, choć należał do konsekwencji wojny, tworząc klimat powojnia. Alkohol - zwykle bimber - masowo piło się w miastach. Na wsi przestał być atrybutem święta, domeną karczmy, stał się ważnym elementem codzienności. Zaczęły pić kobiety, co przed wojną wywoływało zgorszenie, młodzież, a także dzieci. Z badań przeprowadzonych po wojnie w Lublinie na grupie dzieci w wieku od 7 do 15 lat wynika, że na 1000 przepytanych tylko 264 nie znało smaku wódki. 27,9 proc. miało pić stale, 47,4 proc. przy okazji. Ankieta wykazała również, że w 90 proc. funkcję "dostawców" alkoholu spełniali rodzice. Były wsie, w których niemal w każdej chłopskiej chałupie pędziło się samogon. Rolnik z okolic Augustowa wspominał:

Rodzice pijąc dawali nawet wódkę nieletnim dzieciom swoim, zaczęli je rozpijać, dając zgorszenie. Na 50 rodzin, jakie są w naszej wiosce, tylko cztery nie wyrabiało wódki, a wszyscy inni mieli w domach swoje gorzelnie. (...) Sam widziałem, jak nieraz rodzice poili swoje małe dzieci wódką. Podczas gdy na frontach lała się krew, to w naszych domach lała się wódka.

W czasie wojny produkcja i handel bimbrem okazały się wyjątkowo intratnym zajęciem. Inflacja spowodowała, że alkohol stał się ważnym środkiem płatniczym. Wódką się płaciło także, a może przede wszystkim, po wojnie, nie tylko zresztą podczas handlu z radzieckimi żołnierzami. Niespodziewana wymiana pieniędzy w styczniu 1945 r. spowodowała, że miliony ludzi pozostały bez pieniędzy. Do wielu regionów (zwłaszcza na tzw. Ziemiach Odzyskanych) pierwsze nowe banknoty dotarły po kilku miesiącach. W tym czasie nawet państwowe zakłady oraz instytucje, np. milicja, wypłacały swoim pracownikom i funkcjonariuszom pensje liczone butelkami wódki.

Picie stało się częścią wojennego stylu życia, który przecież nie zanikł po zdobyciu Berlina. Powojennej "bandytki" i szabru często dokonywano pod wpływem alkoholu bądź dla jego zdobycia. Informacje o napadach na gorzelnie należały do typowych doniesień milicyjnych w tym czasie. Mieszkaniec Pomorza zauważył:

Z obserwacji wygląda, że nieustalony zawód, byt i zamieszkanie, a najwięcej szaber i kradzież były tutaj przyczyną do alkoholizmu, gdyż alkohol był potrzebny do pobudzenia śmiałości, ułatwiał znajomości i przekupstwo i we wszystkich ciemnych sprawach był tą monetą obiegową i czasem niezastąpioną.

Alkohol był dopalaczem powojennych antysemickich zamieszek. Wielu uczestników pogromu w Krakowie w sierpniu 1945 r. było pod jego wpływem. Antysemickie burdy w Zduńskiej Woli w listopadzie 1945 r., w Krakowie w marcu 1946 r. wywołane zostały przez pijanych inwalidów. Sprawcami wielu podobnych incydentów byli pijani żołnierze, funkcjonariusze MO, UB i KB W. Inicjatorem pogromu w Kielcach w 1946 r. był pijak. Inny z uczestników, później skazany na karę śmierci, zeznał, że przed przyłączeniem do tłumu: "Poszedłem do domu i tu wypiłem ćwiartkę wódki i zakąsiłem (...)". Można domniemywać, że także wielu powojennych morderstw, nierzadko wyjątkowo okrutnych, zarówno politycznych, jak i kryminalnych, nie popełnili ludzie trzeźwi. Zatracenie się w pijaństwie i w okrucieństwie stanowiło wówczas częste połączenie.

Moraliści oskarżali o rozpicie narodu Niemców, którzy rzeczywiście często płacili alkoholem, ale w czasie wojny piło się go także ze względu na jego wysoką kaloryczność, by zagłuszyć głód. Nieporównanie ważniejsze były jednak walory terapeutyczne. "W konfrontacji z goryczą i poczuciem bezwyjściowości wódka dawała chwile ukojenia i - co najważniejsze - zapomnienie; rozładowywała frustrację, niwelowała napięcie oraz myśli o krzywdzie". Stanowiła wypróbowany środek pocieszenia w chwilach rozpaczy i klęski. Dawała poczucie mocy, uspokajała sumienie, leczyła strach.

KULTUROWE KONSEKWENCJE TRAUMY

...Zdaniem Piotra Sztompki, mogą istnieć trzy przejawy atrofii: kultura cynizmu, czyli rozpowszechniona podejrzliwość, nieufność, przypisywanie innym najniższych motywów; kultura manipulacji, czyli wykorzystywanie zaufania innych, ich naiwności, posługiwanie się oszustwem i kłamstwem; kultura obojętności, czyli akceptowana społecznie skrajna interesowność, egoizm, indyferentyzm wobec cierpień innych.

Wojna okazała się pożywką dla wszystkich tych trzech typów kultur, a wojenny styl życia ich zbiorczą emanacją. Bez uzbrojenia się w podejrzliwość wobec obcych, głęboką wobec nich nieufność szanse na przetrwanie drastycznie malały. Kultura cynizmu stanowiła rodzaj strategii defensywnej służącej redukcji opresji. Odpowiedzią jednostki na strach może być walka bądź ucieczka przed zagrożeniem, np. przez odcięcie się od świata zewnętrznego i głęboką wobec niego nieufność. Nieodzowna w sytuacji stałego zagrożenia strategia ta okazała się funkcjonalna także po wojnie. Miała jednak swój koszt - rosnącą atomizację, rozbicie więzi, niechęć do wszelkiego zaangażowania, pasywność. Na temat biernej postawy i apatii "miejscowej ludności", połączonej z nieufnością, znajdziemy wiele w raportach przedstawicieli "władzy ludowej", często rozgoryczonych tym faktem. Jednak ten brak zaufania i lęk występował nie tylko w relacjach władza - społeczeństwo, co da się wytłumaczyć walką polityczną, lecz także w codziennych międzyludzkich interakcjach, zwłaszcza na wsi, gdzie nakładał się na wcześniejszą, typowo chłopską nieufność i dystans. Z wielu wspomnień polskich Żydów wiemy, że chłopi często odmawiali im pomocy podczas okupacji. Nie lekceważąc bynajmniej klucza antysemickiego, można te zachowania tłumaczyć również jako element omawianej strategii defensywnej. Są relacje mówiące o uciekaniu i chowaniu się chłopów na Mazowszu przed potrzebującymi pomocy Polakami. O podobnych zachowaniach mówią również powojenne pamiętniki chłopów. Barykadowanie domów i mieszkań, trzymanie w nich broni, niewychodzenie na ulicę po zmierzchu to tylko kilka najbardziej wymownych przykładów zachowań lękowych. Jeszcze długo po wojnie psychologowie zwracali uwagę, że istotnym problemem ofiar prześladowań niemieckich była utrata zaufania do otoczenia i trudny kontakt z innymi, wynikające z załamania się psychicznych mechanizmów adaptacyjnych.

Wojna okazała się również szkołą kultury manipulacji. Oszustwo i kłamstwo, zwłaszcza w kontaktach z Niemcami, było wręcz propagowane. W raporcie Delegatury Rządu z przełomu kwietnia i maja 1942 r. czytamy:

Do rzędu zjawisk społecznych, które ostatnio nabierać zaczynają w kraju coraz ostrzejszego charakteru, zaliczyć należy niepokojący wzrost demoralizacji wielu sfer społeczeństwa, demoralizacji, której pewne objawy muszą być z konieczności obecnie tolerowanymi, a nieraz nawet podsycanymi.

Najbardziej wyraźne obniżenie się standardów moralnych dotyczyło etosu pracy i etyki w handlu, który niespodziewanie okazał się drugą naturą Polaków. Autorzy cytowanego raportu zwracali dalej uwagę:

Handel pokątny, popierany z konieczności przez konsumenta i zalecany przez organizacje wolnościowe, jako jedyny ratunek społeczeństwa przed głodem, jest jednak przeważnie równoznaczny z paskarstwem, nieliczącym się z biedą, głodem i coraz większym materialnym wyniszczeniem współrodaków.

Wyrazem kultury manipulacji była również korupcja. Łapówki dawane Niemcom ułatwiały funkcjonowanie, ocaliły też życie wielu członkom podziemia. Jednak powszechne w niemieckim aparacie administracyjnym, szybko stały się także normą w interakcjach między Polakami, stanowiąc kolejny symptom społecznej dezintegracji.

W dziedzinie zaś usług publicznych doszliśmy w ostatnich czasach do tego, iż na wielu terenach niczego częstokroć dokonać i osiągnąć nie sposób bez okupienia się łapówką. Coraz bardziej nagminne objawy przekupstwa, brania łapówek i sięgania po rozmaite nielegalne, mimo wszystko, źródła dochodów panować zaczynają wśród polskich pracowników wielu działów samorządu, instytucji spełniających funkcje dawnego samorządu gospodarczego oraz wszelkich gałęzi administracji publicznej. Załatwienie możliwe szybkie, sprawne i korzystne jakiejś sprawy w takim, czy innym urzędzie administracyjnym, gospodarczym lub skarbowym, uzyskanie urzędowego przydziału pożądanego mieszkania czy sklepu, przepustka na przejazd pociągami, znalezienie w tym pociągu miejsca, wysłanie koleją towaru, przedłużenie godzin dopływu prądu elektrycznego, włączenie lub naprawa telefonu, naprawa instalacji gazowej itp. - wszystko to dziś wymaga w Polsce złożenia większego lub mniejszego okupu.

Podobnie jak dwa powyżej opisane typy kultur, również kultura obojętności okazywała się niezbędna, gwarantowała bowiem zachowanie zdrowia psychicznego. Problem jednak w tym, że prowadziła do ekskluzywności więzi moralnej - ograniczenia przestrzeni ludzkiej solidarności do grupy najbliższych osób.

Najbardziej widomym wskaźnikiem zaniku więzi moralnej było rozpowszechnienie się działań antyspołecznych, wzrost przestępczości. Wojna pozostawiła po sobie skłonność do anomii oraz zachowań dewiacyjnych. Czyny, które w ocenie społecznej przed wojną uchodziły za przestępstwo, zaczęły być traktowane jako norma, a nawet powód do chwały. Ponad połowa z półtoratysięcznej grupy młodzieży (60,6 proc.) odpowiedziała twierdząco na pytanie: Czy popełniłeś kradzieże, oszustwa, kłamstwa itp. w stosunku do Niemców? Maria Kaczyńska, autorka sprawozdania z badań, zauważała:

Aczkolwiek tylko 10 proc. młodzieży stwierdza wyraźnie, że kradzieże i oszustwa w stosunku do Niemców wpłynęły ujemnie na ich charaktery, to niemniej musimy przyjąć, że gdziekolwiek zachodziły takie wypadki i z jakichkolwiek pobudek zachodziły, musiały one pozostawić ujemne ślady na psychice tych, którzy je popełnili. A tych, którzy je popełnili, było 60,6 proc. spośród badanej młodzieży, według ich własnych zeznań; 20 proc. nie dało żadnej odpowiedzi, a tylko 19,4 proc. wyraźnie stwierdza, że nie dopuszczało się tych przestępstw.

Także ankietowani w 1946 r. nauczyciele dostrzegali u swoich uczniów m.in.: brak poszanowania cudzej własności, zainteresowanie bronią, obniżoną moralność, pijaństwo, skłonność do bójek. Słabo zakorzeniona w przedwojennych wartościach młodzież była najbardziej narażona na patologie. Problem nie omijał też dorosłych. Widząc skutki wojny dla starszego pokolenia, Maria Kaczyńska przewidywała:

Jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że prawie całe dorosłe społeczeństwo dopuszczało się tych czynów w stosunku do okupantów i że brak poszanowania cudzej własności był już silnie rozwinięty w naszej psychice (prawdopodobnie na skutek niewoli i demoralizacji przez ciemiężycieli), to należy przypuszczać, że teraz, po wojnie, brak uczciwości w stosunku do cudzej własności stanie się katastrofalny dla naszego życia państwowego, społecznego i prywatnego.

Choć statystyki milicyjne nie do końca to pokazują *[Wedle danych milicyjnych w 1945 r. miało zostać popełnionych 265 962 przestępstw, w tym m.in. rozbojów - 26 471, uszkodzeń ciała - 10 073, kradzieży 121 729. W 1946 r. odnotowano popełnienie 239 954 przestępstw, a w 1947 r. 227 175. W ocenie badaczy są to liczby znacznie zaniżone. Przesłankę do takiego twierdzenia stanowią dane o przestępczości w II Rzeczypospolitej zgromadzone przez Policję Państwową. Odnotowała ona ponad dwa razy więcej przestępstw, co w liczbach bezwzględnych wyrażało się następującymi wielkościami: w 1936 r. przyjęto zawiadomienie o popełnieniu 597 779 przestępstw, w 1937 - 586 409, w 1938 - 545 905. Wszelako porównanie statystyk przedwojennych i powojennych nie może być miarodajne z dwóch przyczyn. Po pierwsze, należy pamiętać, że na terenach objętych statystyką milicyjną w 1945 r. mogło przebywać niewiele więcej niż 20 mln osób, czyli o ok. 15 mln mniej niż w II Rzeczypospolitej. A zatem współczynnik zgłoszonych przestępstw na 100 tys. mieszkańców mógł być zbliżony. Po drugie, duża część popełnionych po wojnie przestępstw w ogóle nie trafiła do milicyjnych kartotek. Innymi słowy, milicyjne dane o przestępczości z 1945 r. nie oddają skali zjawiska, które określić należy mianem katastrofy (P. Majer, Zapomniana formacja. MO w walce z przestępczością kryminalną w pierwszych latach powojennych, "Gazeta Policyjna" 2004, nr 4).], w rzeczywistości przestępczość wzrosła skokowo, zwłaszcza wśród nieletnich. Powojenny badacz tego fenomenu Stanisław Batawia zwracał uwagę:

Już sam klimat psychiczny przepojony jest w tych krajach [okupowanych przez III Rzeszę - M.Z.] tak wyjątkową nienawiścią i agresywnością, z jakimi nie spotykamy się w krajach nieokupowanych. Dzieci i młodzież tkwią w krajach zajętych przez wroga w atmosferze ciągłego lęku, niepewne o los swych najbliższych, a nieraz i własny, obcując stale ze zjawiskiem śmierci. Są one świadkami całkowitego przekreślenia przez okupanta elementarnych zasad prawnych i moralnych. Doświadczenie codzienne uczy ich względności norm etycznych, które dotychczas uważane były za aksjomaty. Propaganda hitlerowska zatruwa ich pogardą i nienawiścią do ludzi, należących do pewnych ras i narodów, zachęcając i prowokując do bezkarnych przestępstw w stosunku do ludzi skazanych na zagładę przez okupanta. Nieletni są w ciągu długich lat świadkami ulegalizowanych masowych morderstw setek tysięcy bezbronnych ludzi, niekończących się okrucieństw i stałych grabieży mienia zamordowanych ofiar.

Wobec doświadczenia, jakim było obserwowanie zagłady Żydów, zabór ich mienia przestał być oceniany jako przestępstwo. Bezkarności sprzyjała powojenna słabość instytucji odpowiedzialnych za przestrzeganie porządku społecznego. Choćby z tego względu zakończenie wojny nie przerwało procesów prowadzących do anomii. Toczyły się dalej pogłębiane przez powojenne migracje.

O postępującej patologii więzi moralnej pisano już w czasie wojny, a szczególnie intensywnie zaraz po jej zakończeniu, choć wówczas posługiwano się na ogół terminem "demoralizacja". O konieczności walki z nią znajdziemy komentarze w prasie, często na jej temat wypowiadał się Kościół. Na przykład biskup łomżyński Stanisław Łukomski, którego kazania z lat 1940-1944 prześledził Jan Żaryn, dostrzegał głęboką przemianę zachowań wiernych. Wśród nowych patologii życia społecznego hierarcha wymieniał m.in.: zbytnią uległość kobiet wobec okupanta, brak poszanowania cudzej własności, upowszechnienie się zbrodni, a w konsekwencji uodpornienie się na widok śmierci. Na upadek "obyczajności prywatnej i publicznej" zwracał uwagę polski episkopat w wielkopostnym liście pasterskim w 1946 r.. Trauma powstaje tylko wtedy, gdy tego rodzaju zjawiska są postrzegane i przeżywane jako problemy wymagające leczenia. "Najbardziej widomym przejawem traumy jest to - pisze Sztompka - że ludzie o niej rozmawiają i chcą jakoś zaradzić".

 

NA POCZĄTKU BYŁ CHAOS

Chaos i wojna to rodzeństwo niemal nierozłączne. Niemal, ponieważ chaotyczną rzeczywistość czyni nie tyle sama wojna - znamy przecież doskonale zarządzane biurokratyczne machiny wojenne - ile bezpośrednie starcie. Pole bitwy rzadko przypomina uporządkowaną planszę do gry, częściej bezładne zderzanie elektronów. Chaos "żyje", gdy "umiera" władza polityczna. Interesujący nas stan powstaje nie tylko wtedy, gdy brakuje ośrodków rządzenia, ale także wtedy, gdy jest ich za dużo i wciąż się zmieniają. Z bolesnym doświadczeniem chaosu musieli mieć do czynienia np. ci, których miejscowość w trakcie działań wojennych przechodziła z rąk do rąk, niekiedy po wielekroć. Wchodzenie w chaos może być stopniowe, związane ze słabnięciem reżimu, i gwałtowne, gdy rano się budzimy, a policyjnego posterunku na rogu już nie ma. Taka sytuacja może wywoływać różne, niekiedy sprzeczne reakcje psychiczne. Jak zwracał uwagę Jean Delumeau: "Próżnia władzy jest zjawiskiem dwuznacznym. Popuszcza cugli siłom, które nie miały swobody, dopóki władza była mocna. Otwiera okres przyzwolenia na wszystko. Prowadzi ku nadziei, wolności, rozprężeniu i świętu. Emanuje więc nie tylko strach. Wyzwala także jego przeciwieństwo. Jakże jednak zaprzeczyć, że kryje się w tym ładunek niepokoju? Powoduje zawrót głowy; jest zerwaniem ciągłości, a więc zniweczeniem bezpieczeństwa. Jest nośnikiem niepewnego jutra, które może być lepsze lub gorsze niż wczoraj. Jest generatorem niepokoju i nerwowości, które łatwo mogą doprowadzić do gwałtownych rozruchów".

Porządek zapewnia nam orientację i tym samym bezpieczeństwo. Chaos nas tego pozbawia. Gdy nastaje, słabnie kontrola społeczna, rozumiana z jednej strony jako system ogólnie przestrzeganych norm i zasad, z drugiej - jako instytucjonalna infrastruktura służąca karaniu za ich złamanie. Osłabienie lęku przed wykryciem przestępstwa wywołuje falę zachowań aspołecznych, np. bandytyzmu, przestępczości, porachunków rodzinnych, wybuchów nienawiści międzyetnicznej. Dla jednych jest to zatem czas łowów, obniżenia się poziomu lęku przed odpowiedzialnością, dla pozostałych okres dręczącej niepewności.

Polacy doświadczyli chaosu we wrześniu 1939 r., kiedy w panice uciekali przed niemieckimi kolumnami pancernymi. Zaznali go w 1943 r. - w gnębionej łapankami Warszawie, zwanej w tym czasie "Meksykiem", oraz na terenach, gdzie nasiliły się pacyfikacje niemieckie, np. w niektórych powiatach Kielecczyzny, Lubelszczyzny, a także na Wołyniu. W ocenie Delegatury Rządu na Kraj: "Na prowincji Gen[eralnego] Gub[ernatorstwa] od szeregu miesięcy panuje coraz większy zamęt i chaos. Wśród zamętu tego, obok akcji zwróconych przeciw okupantom, a kierowanych przez autorytatywne czynniki polskie - coraz większą aktywność rozwijają formacje organizowane przez ugrupowania polityczne nie podporządkowane władzom krajowym, różne grupy o charakterze na wpół politycznym, a na współ prywatnym, dalej oddziały dywersantów sowieckich, wreszcie zwykłe, a coraz liczniejsze szajki bandyckie. Wszystkie te grupy, silnie uzbrojone, rozwijają coraz większą aktywność, toteż częstokroć trudno jest wprost zorientować się, czyim dziełem była jakaś akcja. Łącznie zaś nadaje to wszystko obecnemu życiu naszej prowincji charakter powszechnej rewolty krwawego zamętu i zupełnego chaosu gospodarczego".

Można odnieść wrażenie, że w niektórych regionach, zwłaszcza na Kresach, niemieckie władze okupacyjne uznały, że rządzenie przez chaos jest mniej kosztowne niż ciągłe ingerowanie dla zaprowadzenia porządku.

Nie budzą wątpliwości dwie kwestie: im dłużej utrzymywał się stan chaosu, tym bardziej rosła armia osób starających się go wykorzystać i tych, którzy jakoś próbowali się do niego przystosować. Ponadto największym generatorem chaosu okazało się przejście frontu i stan nowej okupacji, tym razem radzieckiej. "Wyzwolenie" to moment szczególny: niesamowitej radości połączonej ze zdziwieniem, że tak nagle, tak szybko skończyły się okrutne rządy Niemców. Roman Loth, który przeżył je w Radomiu, zapamiętał, że:

Dominującym uczuciem stało się podniecenie i radość, że to już. Ale wraz z nią - niepewność i niepokój. Paradoksalnie, gdy działania wojenne odsuwały się od nas, gdy już można było liczyć na jaki taki spokój, czuliśmy się bezradni, zawierzający mglistej nadziei, zagubieni w nowym świecie, który wyłaniał się z Chaosu jak w pierwszych dniach stworzenia.

Tym emocjom towarzyszyło powszechne poczucie lęku przed nieznaną przyszłością: co będzie dalej? Jak ułoży się życie? Na stan silnego niepokoju, wręcz paniki, zwracał uwagę w swoim dzienniku Zygmunt Klukowski. Pod datą 19 lipca 1944 r. zapisał:

Pomimo ogólnej radości z powodu ucieczki Niemców, nastrój w mieście trwożny. Ludzie z ust do ust powtarzają sobie różne plotki o przymusowej ewakuacji, o zabieraniu mężczyzn, o rabunkach itp. Niektórzy zakopują i chowają cenniejsze rzeczy, artykuły spożywcze, inni całkiem na pewien czas opuszczają miasto.

W wielu miejscowościach okazało się, że nie tylko nie ma Niemców, ale Sowietów również nie, ponieważ jednostki frontowe Armii Czerwonej jeszcze nie nadciągnęły bądź - przeciwnie - błyskawicznie przejechały, pozostawiając za sobą tumany kurzu. Na chwilę, na godzinę, na kilka dni pojawiła się próżnia władzy, o której pisał Delumeau. Józef Tischner wspominał: "Bardzo dobrze pamiętam nie tyle dzień, co moment, kiedy jedna władza odeszła, a drugiej jeszcze nie było".

Nagła wolność niektórych odurzyła. Znaleźli się tacy, którzy postanowili brak jakiejkolwiek władzy wykorzystać. Rozpoczął się szaber i okres krwawych, czasami na ten moment odkładanych porachunków. "A potem zaczęła się straszna pogoń za kapami" - wspominał wyzwolenie Stanisław Dobosiewicz, wówczas więzień obozu koncentracyjnego w Mauthausen-Gusen I. Także w kraju Polacy mścili się na sąsiadach kolaborantach. Prasa domagała się publicznych egzekucji "zdrajców narodu". Ofiarą morderstw padali wychodzący ze swych kryjówek Żydzi - świadkowie polskiego donosicielstwa, zdrady, nierzadko skrytobójczego mordu. Zbiorowa przemoc w postaci golenia głów spadła na kobiety oskarżane o kontakty z Niemcami. Akcja już od 1943 r. prowadzona przez podziemie nabrała cech żywiołowej spontaniczności. W Kielcach wkrótce po wyzwoleniu nieznanej liczbie kobiet ogolono włosy, a następnie nakazano przejść przez miasto przed wyśmiewającymi je ludźmi. W czerwcu 1945 r. nieznany z nazwy oddział podziemia najechał Sterdyń - niewielką miejscowość niedaleko Sokołowa Podlaskiego - i ogolił kobiety, które, jak donosili milicjanci, "znajdowały się w zażyłych stosunkach tak z niemcami, jak i obecnie z sowietami".

"U nas wciąż golą dziewczyny i każą płacić po 300 zł" - pisał mieszkaniec okolic Płocka w prywatnym liście. W Żurawicy pod Przemyślem jeszcze w maju 1945 r., czyli dziesięć miesięcy po wyzwoleniu, nieznany z nazwy odział dokonywał "egzekucji na kobietach przez golenie i strzyżenie".

Podziemie - z braku Niemców - znalazło się jakby "na bezrobociu". Wyrównywanie porachunków z czasów okupacji, karanie winnych zdrady trwało więc w najlepsze. W swoich dziennikach Krukowski odnotowuje kilka wykonanych wyroków śmierci - jak on pisze, "uziemnienia" - na osobach oskarżonych o kolaborację. Prawdopodobnie w większości przypadków kara była niewspółmierna do winy. Po pierwsze, ponieważ prawdziwi kolaboranci dawno uciekli z Niemcami. Po drugie, gdyż mordowani byli również członkowie rodzin osób oskarżonych o zdradę. Dla niektórych ludzi zabijanie stało się niesłychanie łatwe - można powiedzieć - nastawili się na walkę i uzależnili od niej, a brak niemieckiej krwi powetowali sobie, zwracając się przeciwko wszystkim, którzy znaleźli się w czasie okupacji w "szarej strefie" i nie byli "nasi". Jakieś dziecko pisało do ojca o stracie matki, która została zamordowana prawdopodobnie tylko dlatego, że jej mąż stanął po niewłaściwej stronie politycznego konfliktu:

Tatusiu kochany nie rozpaczajcie po mamusi (...) trudno stało się to nie wróci. Mamusię zabili w polu, (...) jak mamę prowadzili bić na cmentarz to mamusia tak ich prosiła panowie nie bijcie mnie i nie róbcie moich dzieci sierotami, oni nic nie zważali na to a jak doszła mama na cmentarz to upadła i modliła się żeby Bóg darował jej grzechy, to oni mamusię podnieśli i poprowadzili na cmentarz i 3 razy wystrzelili w lewą stronę głowy.

Zasadę zbiorowej odpowiedzialności stosowali zresztą nie tylko polscy "leśni", również litewscy czy ukraińscy partyzanci często postępowali w ten sposób. Likwidacja domniemanych i rzeczywistych zdrajców wywodzących się spośród własnego narodu charakteryzuje wszelkie ruchy partyzanckie. Polscy komuniści także nie stanowili wyjątku. W maju 1945 r. Władysław Gomułka, opowiadając Georgi Dymitrowowi o sytuacji w kraju, stwierdził: "myśmy uzbroili członków partii, ale po ich uzbrojeniu zaczęły się samosądy. Członkowie partii, nikogo nie pytając, szli i zabijali. Były przypadki, że zabijali po prostu w mieście i wyrzucali trupa na ulice dla demonstracji". Spirala przemocy osiągnęła pułap porównywany z tym z czasów minionej wojny. Ktoś pisał z Buska-Zdroju:

U nas w Busku nie bardzo wesoło, bo brat brata zabija i to w haniebny sposób, to zabicie kolbami, łamiąc ręce, nogi, wydłubując oczy, wypruwając wnętrzności. Tak zostało zamordowane 2 osoby z PPR, z milicji, jest to bardzo smutny obraz, takich popisów nawet hitlerowskie bandy nie pokazały.

Wojna mająca wszystkie cechy domowej tylko pogłębiała poczucie chaosu u postronnych. Pojawienie się pierwszych ośrodków władzy niewiele w tej kwestii zmieniło. Przede wszystkim dlatego że w "wyzwolonym" pasie od Białegostoku do Przemyśla w 1944 r. w wielu miejscowościach istniała trój władza: komisarzy wojennych Armii Czerwonej, delegatów rządu, a także starostów i burmistrzów mianowanych przez Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. W niektórych regionach możemy mówić o czterech bądź nawet pięciu ośrodkach mających pretensje do rządzenia. Mam na myśli jeszcze lokalnych przywódców polskiej, a na południowym wschodzie kraju również ukraińskiej partyzantki. W tej sytuacji ludzie musieli - chcąc nie chcąc - być sługami wielu panów. Przynajmniej początkowo problemu nie rozwiązywało strukturalne umacnianie się nowej władzy, gdyż nie cieszyła się poparciem społecznym. Posiadając narzędzia do rządzenia, pozostawała bardzo słaba. Z miejscowości nomen omen Mordy, położonej niedaleko Siedlec, pisał ktoś w połowie czerwca 1945 r.:

U nas coraz gorzej. W nocy przychodzą do miasta zabijają niewinnych ludzi, biją, mordują i rabują co się da, natomiast w dzień przestępują na drogach poza miastem i tak samo zabijają, a zwłoki wciągają w zboże, tak że dopiero po tygodniu i później znajduje się trupy. Do kwietnia było u nas dość spokojnie, ale teraz jest okropnie. Gdyby było wojsko na pewno nie było by tego, ale jest zaledwie kilku milicjantów, więc nie mogą sobie poradzić.

Chaos wojny współgrał z administracyjnym i gospodarczym, zwłaszcza po wymianie okupacyjnych pieniędzy na nowe w styczniu 1945 r.

Kilkanaście pierwszych powojennych miesięcy często opisuje się w literaturze przedmiotu jako czas budowy zrębów nowego porządku. "Piękna ludzka tęsknota - pisał Zbigniew Herbert - do układów rozumnych i przyczynowego wyjaśniania zdarzeń ciemnych z samej swojej istoty". W rzeczywistości okres ten był znacznie bardziej chaotyczny, nieuporządkowany, "ciemny", złożony ze zdarzeń nieukładających się w opinii ówczesnych obserwatorów w logiczny ciąg czy porządek. Dominowało poczucie bezładu, anarchii i niepewności. Wpływ na to miało kilka czynników. Pierwszym z nich było pojawienie się milionów żołnierzy Armii Czerwonej, których zachowanie - grabieże i gwałty - w znaczącej mierze wydłużały rządy chaosu. Drugim była obecność "ludzi z demobilu", setek tysięcy osób, które wojna wpędziła w "zbędność". Spośród nich rekrutowali się członkowie grup bandyckich i szabrowniczych, które przeczesywały kraj w poszukiwaniu łupu. Szaber i bandytyzm to trzeci i czwarty z naszych generatorów chaosu. Piątym, szczególnie traumatycznym, była wielka wędrówka ludów. Ze względu na konsekwencje społeczne i wpływ na zbiorowe emocje każdemu z nich należy przyjrzeć się z osobna.

 

STRACH PRZED CZERWONOARMISTAMI

Strach przed gwałtem ze strony radzieckich żołnierzy to jedna z najsilniejszych emocji lękowych powojnia. Ponieważ był to strach głównie kobiet, do polskiej, "męskiej" historiografii wojny praktycznie się nie przebił. Wydaje się pewne, że tlił się jeszcze przed zajęciem terenów Polski przez Armię Czerwoną. Gwałcący bolszewik to jedna z klisz hitlerowskiej propagandy, która nie pozwalała zapomnieć nazwy Nemmersdorf - pierwszej wsi w Prusach Wschodnich zajętej przez radzieckich żołnierzy w październiku 1944 r., po czym odbitej na jakiś czas przez Wehrmacht. 62 kobiety i młode dziewczęta miały tam zostać zgwałcone, a następnie zamordowane przez radzieckich żołnierzy. Niektóre z nich przybito do drzwi stodół.

W drugiej połowie 1944 r. na zajętym przez Armię Czerwoną terenie Polski liczba gwałtów - jakkolwiek brutalnie to zabrzmi - utrzymywała się w "normie", jeśli wziąć pod uwagę liczbę żołnierzy tam zgromadzonych *["W tym punkcie muszę dodać - wspominał F. Ryszka - że nasze frontowe oddziały - mam na myśli przede wszystkim Sowietów - zachowywały się względem polskiej ludności w miarę przyzwoicie, o ile taki termin w ogóle pasuje do frontowych żołnierzy. Wtedy jeszcze nie słyszałem o masowych gwałtach ani rabunkach, aczkolwiek świeżo utrwalone w pamięci obrazy, jak np. pole zawalone trupami w Czyżkówku, nie pozostawiały złudzeń do czego zdolny może być człowiek radziecki".]. Janina Godycka-Cwirko, młoda dziewczyna mieszkająca wraz z rodziną w przyfrontowej Ostrowi Mazowieckiej, zapamiętała:

Dwukrotnie, przebiegając przez ulicę, widziałam dziewczynę gwałconą na chodniku przez żołnierzy sowieckich. Krzyczałam wtedy:

- Wy chuże Germancow! - Wy jesteście gorsi od Niemców.

Jeden rzucił się w moją stronę, ale skryłam się za drzwiami domu gospodarzy. Wówczas drugi puścił dziewczynę.

W czasie II wojny światowej wypadki gwałtów zdarzały się we wszystkich armiach, także tych najbardziej cywilizowanych, jak angielska czy amerykańska *[W ocenie historyków od rozpoczęcia operacji "Overlord" żołnierze US Army mieli się dopuścić co najmniej 17 tys. gwałtów.]. Miały miejsce we Włoszech, w Normandii i później w Niemczech. Raporty mówią o 501 gwałtach w kwietniu i 241 w maju 1945 r., których dopuścili się żołnierze US Army na terenie Niemiec. Istnieją szacunki mówiące, że nawet 94 tys. Besatzungs-kinder ("dzieci okupacji") urodziło się w strefie amerykańskiej. Kobiety w zachodnich strefach okupacyjnych nie doświadczyły jednak tej panicznej trwogi, jaka z powodu masowych gwałtów stała się udziałem wszystkich kobiet w radzieckiej strefie okupacyjnej i w mniejszym stopniu również w Polsce. Z chwilą wejścia na teren III Rzeszy wielu żołnierzy radzieckich przekroczyło nie tylko tę granice.

Odpowiedzi o przyczyny masowych gwałtów, do jakich wówczas doszło, może być kilka. Najbardziej prozaiczna: żołnierze Armii Czerwonej, w przeciwieństwie do Niemców czy Anglosasów, nie dostawali urlopów, więc najczęściej kilka lat nie widywali żon. Ponadto przez kobiety krajów wyzwalanych byli postrzegani, inaczej niż Anglicy, Amerykanie czy Polacy, mówiąc oględnie - jako mało atrakcyjni, a mówiąc wprost - jako prymitywni i chamscy. Innymi słowy, we Włoszech czy Francji żołnierze alianccy nie musieli posuwać się do gwałtu, by uzyskać zbliżenie seksualne. Natomiast obywatele Związku Radzieckiego płci męskiej rzadko mogli liczyć na wojenny romans. Trzeba też pamiętać o demoralizacji i zdziczeniu. Gwałt jest niejako wpisany w zachowanie zwycięzców wobec zwyciężonych, zwłaszcza gdy zdobywa się miasta wroga.

Odpowiedź może być też bardziej wysublimowana. Podsuwa ją freudyzm. Seksualne niezaspokojenie milionów radzieckich mężczyzn mogło mieć podłoże neurotyczne, wynikać z wcześniejszego stłumienia wszelkiego erotyzmu w oficjalnej stalinowskiej kulturze. Ludzkie popędy i emocje były piętnowane. Nawet Wenus z Milo uznawano za "pornograficzną". Brutalność wobec kobiet mogła także służyć bardziej rozładowaniu napięcia psychicznego, a mniej zaspokojeniu autentycznego popędu seksualnego. Niewykluczone, że gwałcenie i poniżanie kobiet wynikało z potrzeby dominacji ludzi, którzy sami na co dzień - nie tylko w armii - byli poniżani. Opierając się na danych empirycznych, psycholodzy zwracają również uwagę, że wzrost pociągu seksualnego często występuje w warunkach silnego lęku. Gdzie jak gdzie, ale na froncie wschodnim tego ostatniego z pewnością nie brakowało. Ponadto, i to jest chyba najważniejsze, na takie, a nie inne zachowanie radzieckich żołnierzy istniało przyzwolenie dowódców wszystkich szczebli, z najwyższym włącznie.

Stalin, komentując gwałty radzieckich żołnierzy w północno-wschodniej Jugosławii, w rozmowie z Milovanem Dżilasem, powiedział: "Czy rozumiecie, jak skomplikowana jest dusza ludzka? No więc, wyobraźcie sobie kogoś, kto bił się od Stalingradu do Belgradu - poprzez tysiące kilometrów swego własnego zniszczonego kraju, kto maszerował po martwych ciałach swych towarzyszy i swych najukochańszych! Jak może taki człowiek reagować normalnie? I cóż jest tak odrażającego w tym, że po takich okropnościach zabawi się z kobietą? Wyobrażaliście sobie, że Czerwona Armia jest idealna. (...) Trzeba rozumieć żołnierza. Czerwona Armia nie jest idealna. Ważne jest, że bije się z Niemcami - i bije się dobrze, a reszta nic nie znaczy".

Podczas pobytu w Moskwie Dżilas usłyszał również komentarz Stalina odnośnie do mordowania niemieckich cywilów w Prusach Wschodnich przez żołnierzy Armii Czerwonej. Stalin miał powiedzieć: "Za dużo udzielamy naszym żołnierzom pouczeń; pozwólcie im mieć trochę inicjatywy!".

Zemsta na wrogu była z pewnością jednym z najważniejszych motywów gwałtów. Nie ma wątpliwości, że brutalność wobec kobiet z krajów sojuszniczych i, dodajmy, również Słowianek, a więc Polek, Czeszek, Słowaczek czy Serbek, nigdy nie przybrała tych rozmiarów co wobec kobiet niemieckich czy węgierskich. Nie jest jednak prawdą - jak twierdzi historyk okupacji sowieckiej w Niemczech Norman M. Naimark - że Polki stanowiły sporadyczny cel przemocy seksualnej. Argument zemsty nie tłumaczy także gwałtów na więźniarkach obozów koncentracyjnych czy robotnicach przymusowych, z których wiele było przecież Rosjankami. Wasilij Grossman szybko zdał sobie sprawę, że ofiarami gwałtów padały nie tylko Niemki. "Oswobodzone radzieckie dziewczyny skarżyły się, że są gwałcone przez naszych żołnierzy". Jedna ze zgwałconych dziewczyn powiedziała mu przez łzy: "był zupełnie stary, starszy od mojego ojca".

Niewykluczone, że dla niektórych żołnierzy akt gwałtu na polskiej czy ukraińskiej robotnicy przymusowej miał stanowić nie tyle odwet, ile rodzaj słusznej nagrody za wyswobodzenie. "Myśmy przelewali krew za Polskę" - mówili, a zatem, w domyśle: "coś nam się w zamian należy". Ponieważ wielu oficerów i podoficerów stacjonowało w polskich domach, wymuszony stosunek seksualny z Polką mógł być przez nich uważany nie za próbę gwałtu, lecz wyraz gościnności i wdzięczności dla wyzwolicieli. Choć taka sytuacja różniła się od brutalnego, nierzadko zbiorowego gwałtu gdzieś w ruinach czy stodole, to jednak strach kobiet był bardzo podobny. Przekonała się o tym Janina Godycka-Cwirko, której dom został wytypowany do kwaterunku.

Następnym narzuconym gościem był przybyły z frontu młody dwudziestosześcioletni kapitan, bardzo przystojny Gruzin. Uważał on, że jego przeżycia frontowe i pagony oraz piękna postać upoważniają go do wszystkiego. (...)

Jak wszyscy inni, kapitan przyszedł z butelką przydziałowej wódki i konserwami. Ponieważ w naszym domu nie znalazł kompanów do picia, przyprowadził swojego kolegę. Tym razem poczuliśmy w powietrzu grozę. (...)

Po wypiciu butelki wódki w towarzystwie adiutanta, kapitan został sam. Dłuższy czas siedział na łóżku, na którym miał spać i uporczywie przyglądał się drugiemu łóżku, gdzie miałam ja spać. Nie mogłam czekać. Rozebrałam się pod kocem i położyłam się jak zwykle od ściany, a od brzegu ułożyłam Krysię. Mama ułożyła głowę w przeciwną stronę łóżka tak, że nogi miałam przy głowie Krysi. Po chwili usłyszeliśmy spokojny oddech kapitana, zmęczenie i wódka zrobiły swoje. Wtedy szepnęłam mamie, że się boję i żeby mama zajęła moje miejsce. Cichutko zamieniłyśmy się pozycjami. Kapitan poruszył się niespokojnie. Usiadł na łóżku. Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi ze strachu. Leżałyśmy cicho. Bałyśmy się. Bardzo żałowałyśmy, że nie ma ojca. (...) Po krótkiej drzemce oficer podniósł się z łóżka. Mama naciągnęła na głowę koc, żeby przypadkiem nie odkrył zmiany, chociaż w pokoju było ciemno. Kapitan energicznym ruchem zerwał koc i zaczął całować. Początkowo mama broniła się, ale silny młodzieniec bez trudu uwięził jej ręce i wpił się w usta. Nie chciał jednak skończyć na pocałunku, starał się wyciągnąć mamę z łóżka do siebie. Wtedy uniosłam głowę i głośno krzyknęłam:

- Ty chuże Niemca!

Oficer zachował się jak wilk, który porwał owcę. (...) puścił mamę, a wracając do swojego legowiska, powtarzał wzburzony:

- Ja tiebie pokazu, ty starają wiedźma, chuże Niemca, chuże Niemca.

Tymi słowy nie mogły bronić się Niemki. Odpowiedzi, dlaczego były gwałcone, należy poszukać również w ich oczach. W okupowanej Warszawie co bystrzejsi szmalcownicy rozpoznawali Żyda nie tyle po wyglądzie, ile po emanującym z oczu i sylwetki strachu, który predestynował do stania się ofiarą. Naimark trafnie zauważa, że radzieccy żołnierze mogli wyczuwać strach z twarzy swoich ofiar, co mogło uprawdopodobnić atak. Cytowana Janina Godycka-Cwirko instynktownie wiedziała, że na ulicy nie należy okazywać lęku:

Przedtem miałam zwyczaj chodzić z opuszczoną głową, nie zwracając uwagi na nikogo, teraz nauczyłam się nosić głowę wysoko i mierzyć z góry natrętnych wojskowych, co w pewnej mierze dawało rezultaty. Nigdy nie wychodziłam sama. Wszędzie towarzyszyła mi najmłodsza siostrzyczka.

Roześmiana, zwycięska Polka idąca ulicą Katowic, Wrocławia czy Gdańska miała więc większe szanse uniknąć gwałtu niż stłamszona klęską i przestraszona Niemka. Jednak w czasie przechodzenia frontu strach był widoczny w oczach wszystkich kobiet bez względu na narodowość. Były wówczas gwałcone, ponieważ wielu żołnierzy radzieckich zwyczajnie nie odróżniało Niemki od Polki. Szczególne trudności musieli mieć z tym żołnierze pochodzący z azjatyckich republik radzieckich - Kirgizi, Uzbecy, Tadżykowie - dla których różnice etniczne we wschodniej Europie pozostawały zupełnie nieczytelne. Na trudności percepcyjne, a także większą skłonność do przemocy, gigantyczny wpływ miał również alkohol i powszechne pijaństwo żołnierzy radzieckich. W tym zresztą nie różnili się od Polaków.

Jak już zostało powiedziane, gwałty na Polkach sporadycznie zdarzały się w drugiej połowie 1944 r. Na większą skalę zaczęły się dopiero po rozpoczęciu ofensywy zimowej w styczniu 1945 r. Im bardziej front zbliżał się do Berlina, Gdańska i Elbląga, tym przemoc seksualna stawała się bardziej masowa i okrutniejsza. Gwałty zdarzały się już w Krakowie i podczas zdobywania twierdzy Poznań. W tym ostatnim mieście były wypadki, że żołnierze radzieccy prosili młode kobiety o pomoc przy opatrywaniu rzekomych rannych, by je zwabić. Jednak fala gwałtów, jaka przeszła wiosną i latem, była przede wszystkim falą odbitą, przeniesieniem brutalnego zachowania wobec niemieckich kobiet na Polki. Przyszła od morza, z Prus Wschodnich oraz ze Śląska. W liście wysłanym 17 kwietnia 1945 r. z Gdańska jakaś Polka, prawdopodobnie ubiegająca się o pracę w otoczeniu radzieckiego garnizonu, skarżyła się, że została zgwałcona siedem razy:

Chciano nas chętnie, bo my mówiliśmy po polsku. Gdy jednak już słyszałam, że wszystkie te kobiety po 15 razy gwałcono, przestraszyłam się bardzo i poszłam z powrotem. (...) Raz tej nocy zostałam zgwałcona, ta hańba odbyła się na oczach ojca. (...) Mnie zgwałcono 7 razy, to było straszne.

O strachu Polek i Niemek w Gdańsku mówią też inne listy przechwycone przez Cenzurę Wojenną.

- Z 21 kwietnia 1945 r.:

... bo gdy Rosjanie wkroczyli, to każda dziewczyna miała za swoje.

- Z 22 kwietnia 1945 r.:

Dotychczas Pan Bóg mnie obronił. Czy tam też tak z kobietami robili? (...) Mam strach, bo tu dużo Rusków jest i tak ciągle jeszcze łapią, że coś okropnego; ja bardzo mało na dwór wychodzę, ciągle w piwnicy siedzimy.

- Z Gdyni, 24 kwietnia 1945 r.:

Co przeżywali w tej wojnie z temi Sowietami kobiety. Gwałcili, bardzo dużo zostało zamęczonych przez nich.

Podobną gehennę przeżyły kobiety na Warmii i Mazurach. Nawet po odsunięciu się frontu Niemki i Polki były tam regularnie gwałcone. Jak donoszono z Olsztyna w marcu 1945 r.: "nie uchowała się prawie żadna kobieta" i - jak podkreślano - bez względu na wiek. Świadkowie twierdzili, że gwałcone były 10-letnie dziewczynki i 70-letnie staruszki. "A najważniejsze - zauważył ktoś w prywatnym liście - że kobiety są kobietami podobno od 9 lat do 80, a nawet był wypadek 82". Zdarzało się, że ofiarami gwałtu padały równocześnie babka, matka i wnuczka. Bardzo często dochodziło do gwałtów zbiorowych, których sprawcami było kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu żołnierzy. "Te rzeczy dzieją się jeszcze i obecnie w dalszym ciągu. Wobec tego w szczególnie ciężkiej sytuacji są robotnice Polki, zatrzymywane w dalszym ciągu przez władze sowieckie do robót. Proszą one rozpaczliwie o wyrwanie ich z tej gehenny".

Często gwałcone były Polki wywiezione do Niemiec na roboty *[H. Steinhaus zapisał w swoim dzienniku pod datą 11 maja 1945 r.: "Wracają Polacy z Niemiec. Na drogach spotyka się ludzi idących z Saksonii, z Poczdamu, z Wiednia. Często wracają końmi. Po drodze obrabowują ich Sowieci; opowiadają, że masowo gwałcą kobiety, i że legitymacje polskie nie pomagają. Wielu Polaków zabijają, a niemal każdemu odbierają dobytek. (...) W pociągach rabują, często wyrzucają pasażerów w biegu. Zrobili tak z jakąś kobietą w nocy na moście na Wisłoce"]. Natalia, lat 20, trafiła do Prus Wschodnich po tym, jak Niemcy rozstrzelali jej ojca podczas pacyfikacji wsi w Białostockiem. Doczekała wyzwolenia w wiosce Petersdorf, niedaleko od leżącego między Berlinem i Szczecinem Templina, dokąd została ewakuowana razem z niemieckimi gospodarzami. Pierwsi żołnierze radzieccy, jakich zobaczyła, zaczęli od rabunku. Oficer w randze kapitana, który nimi dowodził, zażądał mleka. Ponieważ obawiał się zatrucia, kazał dziewczynie spróbować. Chwilę kręcił się po domu, następnie wyrzucił szeregowców i po rosyjsku powiedział: "Kładź się! Będziemy spać". Brutalnie zgwałcił ją dwukrotnie. Gdy zasnął, kobieta leżała przy nim, bojąc się, że gdy wstanie, to ją zastrzeli. Czuła się "jak przybita do muru". Następnego dnia po południu przyszedł po nią szeregowy i zaprowadził do innego domu. Poczęstowano ją herbatą. Następnie kazano jej wejść do pokoju, gdzie czekał już na nią rozebrany major. Ten był łagodniejszy od poprzednika. Po drugim stosunku powiedział, że ma żonę lekarkę. Dziewczyna była przerażona: "myślałam, że to jacyś zabijacy". Następny był Fiodor Andrejewicz Mołodczykow - "śmierdział strasznie ropą". Mówił, jak to dobrze, że wojna się skończyła. Znów usłyszała po rosyjsku: "no chodź. Połóż się!" Czwarty raz została zgwałcona na ulicy. Przechodziła koło grupki radzieckich szeregowców, którzy oglądali znalezione zdjęcia pornograficzne. Nagle jeden z nich objął Natalię i posadził na ławce. Zaczął obmacywać. Rozpłakała się. Kazał jej zdjąć majtki. Zrobiła to. Następnie zgwałcił ją na tej ławce w obecności pozostałych żołnierzy. Obok przechodzili też jacyś cywile. Ten gwałt dziewczyna zapamiętała jako najbardziej upokarzający. Gdy żołnierz skończył, podszedł do niej inny, pocieszał. Powiedział, że on nie potrafi tak jak jego koledzy. Włożył Natalii zegarek na rękę, przedstawił się również, pozostawiając adres poczty polowej. Nazywał się Iwan Bełmasow. Dziewczyna zaszła w ciążę. Nie usunęła jej jednak jak wiele innych, podobnie jak ona zgwałconych, robotnic przymusowych. Miała też szczęście, bo uniknęła zbiorowego gwałtu, którego ofiarą padła np. będącą razem z nią młoda Dunka. Inne Polki miały mniej szczęścia. Na konferencji delegatów urzędów repatriacyjnych w maju 1945 r. stwierdzono: "Szlakiem przez Stargard na wschód w kierunku od Szczecina przepływają masy powracających z Niemiec, którzy są przedmiotem ustawicznych napaści ze strony pojedynczych i zorganizowanych grup żołnierzy sowieckich. Ludzie ci na przestrzeni całej niemal drogi są ustawicznie napadani, rabowani, a kobiety gwałcone. Na pytanie postawione delegacji, czy gwałty na kobietach należy uważać za oderwane wypadki, kierownictwo miejscowego etapu na podstawie stałej styczności z powracającymi z Niemiec oświadczyło, że raczej zachodzą nieliczne wyjątki, kiedy kobiety unikają napaści gwałtownych".

Samotne spacery odradzał kobietom szef Komendy MO w Trzebiatowie, w Zachodniopomorskiem. Najlepiej byłoby, gdyby w ogóle nie wychodziły z domu. Bezpieczeństwa nie zapewniało im ani towarzystwo mężczyzny, ani nawet uzbrojonego milicjanta. Nagminnie dochodziło tam bowiem do rozbrajania milicjantów przez żołnierzy radzieckich. Bywało, że mężczyźni usiłujący stanąć w obronie napastowanych kobiet ginęli zastrzeleni przez napastników. Krytyczną sytuację na Pomorzu potwierdzają także raporty działającej w podziemiu Delegatury Rządu. "Zanotowano liczne wypadki śmierci na skutek masowych gwałtów. Pod tym względem szczególnie ciężkie chwile przeżyły północne powiaty Pomorza, gdzie bolszewicy urządzili formalne orgie". Na dworcu w Bydgoszczy żołnierz usiłował zgwałcić 20-letnią dziewczynę, a gdy ta się broniła, zasztyletował ją bagnetem na oczach matki. W Bydgoszczy miało wręcz dochodzić do polowania na polskie dziewczęta. "Według niepotwierdzonych danych, mają niektóre z nich przebywać na komendanturach jako nałożnice" *[Na Ziemiach Zachodnich w niektórych miejscowościach powstały nielegalne domy publiczne bądź haremy. Pracowały w nich jednak głównie Niemki.].

Sytuację na Śląsku, podobnie jak na Pomorzu, można opisać - ze względu na liczbę gwałtów - jako stan klęski żywiołowej. Tylko do końca czerwca 1945 r. w samej Dębskiej Kuźni w powiecie opolskim zanotowano 268 gwałtów. Tam także żołnierze organizowali obławy na kobiety. W marcu 1945 r. do przędzalni lnu położonej w jednej z miejscowości pod Raciborzem wtargnęło kilkunastu pijanych Rosjan. Napastnicy uprowadzili stamtąd około 30 pracownic i zabrali je do pobliskiej wsi Makowo. Jedna z kobiet zeznała: "Tam żołnierze zamknęli nas do jednego domu i pod groźbą zastrzelenia dopuścili się na nas gwałtu. Ja zgwałcona zostałam przez czterech żołnierzy". Mieszkanka Katowic powracająca do domu w czerwcu 1945 r. zeznała, że kiedy pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji i zapadała noc, "żołnierze rosyjscy zaczęli uganiać się za kobietami. Zostałam pochwycona przez trzech żołnierzy, którzy wszyscy dopuścili się na mnie gwałtu". Mieszkanki Śląska nigdzie i o żadnej porze nie mogły czuć się bezpiecznie. Radzieccy żołnierze gwałcili kobiety w przydrożnych rowach, na polach i w lasach, okradając je i bijąc, a czasem mordując. Porywali także w biały dzień kobiety z ulic Katowic, Zabrza czy Chorzowa.

16 czerwca [19]45 r. wracałam w towarzystwie koleżanki tramwajem z Bytomia do Katowic. Za Chorzowem tramwaj popsuł się i wraz z koleżanką udałam się w dalszą drogę pieszo w kierunku Katowic. Koło stadionu chorzowskiego zatrzymało nas czterech żołnierzy radzieckich będących w stanie pijanym. Żołnierze ci zmusili nas do udania się z nimi na pobliskie pola. Gdy się broniłam, zostałam uderzona jakimś twardym narzędziem w szczękę. Żołnierze powalili mnie na ziemię i dopuścili się na mnie gwałtu.

Miejscami szczególnie niebezpiecznymi dla kobiet były dworce kolejowe i pociągi. Zdarzało się, że po zatrzymaniu się transportu kilku, kilkunastu żołnierzy rozbiegało się "jak za potrzebą" w poszukiwaniu kobiet. Podanie o urlop nauczycielki ze Szprotawy:

W dniu 8 stycznia (1946 r.) o godz. 1-ej w czasie powrotu mego z ferii świątecznych z Radomia do Szprotawy, między Lignicą a Szprotawą do wagonu, w którym jechałam, jak również do innych wagonów wkroczyły masy bolszewików, zaczęli torturować i bić mężczyzn, rabować walizki i gwałcić kobiety, z których ani jedna nie uszła tej hańby i gwałtu. Bestialstwo ich i rozbestwienie dochodziło do niebywałych granic, tak że po kilku a nawet kilkunastu rzucało się jak dzikie bestie na swe ofiary-kobiety. W pewnym momencie wśród zamieszania i tumultu, wprawdzie po nasyceniu się bestii udało mi się wyrwać i wyskoczyć oknem z pociągu. Bolszewicy w tej chwili zatrzymali pociąg i urządzili na nas obławę. Tak pokaleczona, ranna, zbita, po odjeździe tego pociągu dowlokłam się do najbliższej stacji i dopiero następnego dnia przyjechałam do Szprotawy.

Choć przemoc seksualna była najpowszechniejsza na tzw. Ziemiach Odzyskanych, dochodziło do niej również gdzie indziej: w Częstochowie, Białymstoku, Gnieźnie, Łodzi, Poznaniu - wszędzie, gdzie pojawili się radzieccy weterani, którzy nawet zupełnie pijani musieli zdawać sobie sprawę, że są w Polsce, a nie w Berlinie czy Frankfurcie nad Odrą. Po okresie ofensywy zimowej bodaj najgorszy był czerwiec 1945 r., co Norman Naimark wiąże z rozkazem demobilizacyjnym zwalniającym ze służby starszych żołnierzy. Młodszych, zmobilizowanych na Ukrainie i Białorusi, terenach, które doświadczyły brutalnej okupacji, miała charakteryzować większa skłonność do gwałtu niż starszych żołnierzy, którzy odchodzili ze służby. W jednym powiecie ostrowskim (województwo poznańskie) miały zostać odnotowane 33 przypadki gwałtów. 12 gwałtów -ale zaledwie w ciągu dwóch dni - zgłoszono na milicję w Olkuszu. W lipcu w Kielcach odnotowano zgwałcenie około 30 kobiet i dziewczynek (u 15 stwierdzono objawy chorób wenerycznych). Pięć z nich w wieku 9-28 lat trafiło do miejskiego szpitala. Starosta powiatowy alarmował: "W Kielcach ostatnio było kilkanaście wypadków gwałtów dokonanych tak w stosunku do starszych kobiet, jak i zupełnie nieletnich, pogryziono przy tym w bestialski sposób swe ofiary, wyrywając im dosłownie kawałki ciała, a nawet w jednym wypadku przegryzając krtań. W całym powiecie kieleckim wojsko sowieckie terroryzuje ludność i niszczy jej dobytek".

Według ocen konspiracyjnego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość w województwie pomorskim najgorszy pod względem liczby gwałtów był sierpień. O ile w czerwcu miało zostać zgwałconych 49 kobiet, w lipcu 103, o tyle w następnym miesiącu aż 379.

A przecież tylko niewiele kobiet informowało władze o napaściach. Prawdopodobnie najczęściej do zgłoszenia dochodziło w dwóch sytuacjach, gdy przemocy seksualnej towarzyszyło pobicie i ofiara trafiała do szpitala oraz gdy efektem gwałtu była ciąża. Na przykład w Toruniu, gdzie od lutego do października 1945 r. odnotowano ponad 50 gwałtów, większość kobiet zgłosiła zgwałcenie tylko w celu uzyskania zgody na przeprowadzenie aborcji. Na tej podstawie historyk Mirosław Golon konstatuje, że wszystkich gwałtów musiało być wielokrotnie więcej. Pewne wyobrażenie o ich przebiegu daje skarga męża zgwałconej kobiety z Pińczowa:

Donoszę, że w nocy z dnia 26 na 27 bm. [19] 45 r. wtargnęło dwóch żołnierzy rosyjskich do mego domu przy ulicy Bednarskiej nr 47. Po wtargnięciu żołnierze ci sterroryzowali mnie, przykładając mi broń do głowy i grożąc wywozem do Rosji, zarzucając mi nieprzychylne ustosunkowanie się do nich, dlatego, że gdy oni żądali mych córek, ja się sprzeciwiłem. Żołnierze ci twierdzili, że walczą trzeci rok o Polskę, więc mają prawo do wszystkich Polek i że przyszli tu z polecenia komendanta. Córkę zaś młodszą, na widok terroryzowania mnie poczęła płakać, uderzyli pasem dlatego, że się ich bała. Natomiast starszą chcieli zmusić, by im się oddała, lecz w obronie jej stanął syn sześcioletni, który krzyczał i płakał, oraz żona. Wówczas poczęli terroryzować żonę, przykładając jej rewolwer do ust, kopiąc, ciągnąc za włosy i żądając przy tym kategorycznie oddania córek. Kiedy żona oświadczyła, że absolutnie nie odda córek, wtedy ciągnąc ją za włosy, wyciągnęli na podwórko z mieszkania, gdzie w bestialski sposób, rzucając ją o ziemię, zgwałcili. Przy czym nadmieniam, że żona w owym czasie była chora, gdyż przechodziła grypę, liczy 52 lata, mimo tego tak postąpili.

Raporty milicyjne odnotowują też liczne porwania i gwałty na dziewczynkach, a także morderstwa o charakterze seksualnym. Kilka suchych doniesień tylko z czerwca 1945 r.:

- z województwa krakowskiego:

"Dnia 25 VI br. o godz. 2-ej dwaj nieznani osobnicy w mundurach wojsk radzieckich uzbrojeni w broń automatyczną zamordowali przez zastrzelenie B. Ludwika, córkę Helenę lat 3 oraz zgwałcili jego żonę B. Agnieszkę, poczem pobili ją, wybijając jej oczy. Osobnicy poza tym zrabowali garderobę i zbiegli".

- "W nocy 25 VI br. o godz. 2-ej do mieszkania K. Wincentego w pow. krakowskim wtargnęło dwóch żołnierzy sowieckich, którzy dopuścili się gwałtu na 4-letniej dziewczynce, a potem zrabowali garderobę (...)".

- Z województwa białostockiego:

"Dnia 3 VI [19]45 r. na powracających z Niemiec do wsi Wersale ob. Jakubowskiego wraz z żoną i sąsiadami napadło 4-ch jadących żołnierzy sowieckich, w tym Komendant Wojenny w Żydkowie. Ob. Jakubowskiego zamordowali w bestialski sposób (wykuli oczy), ob. Raczydło pokroili nożem policzki, postrzelili i następnie powiesili. Po dokonanym morderstwie żołnierze zrabowali 3 konie, 3 wozy i odjechali w kierunku Gołdapi".

- Z Poznania:

"Żołnierz rosyjski, który usiłował zgwałcić 8-mioletnią dziewczynkę, wprowadzając ją w żyto, został przytrzymany przez Dzielnicowy Komisariat XI i odstawiony do K[omen]dy Wojennej".

Oślepienie ofiar bądź ich zamordowanie miało na celu usunięcie świadka zbrodni. Mordercy i gwałciciele w mundurach Armii Czerwonej bali się rozstrzelania. Niestety, nie wiemy, jak wielu żołnierzy na terenie Polski zostało w ten sposób ukaranych i w których miesiącach 1945 r. sądy polowe wydały najwięcej tego typu wyroków. Apogeum gwałtów przypadło wiosną i latem. Wtedy też miało miejsce najwięcej porwań i gwałtów na dziewczynkach, choć zdarzały się one jeszcze w roku 1946, a nawet 1947. Niewykluczone, że liczne tego typu historie mogły wpłynąć na powstanie ogólnopolskiej paniki związanej z zaginięciami dzieci, która wybuchła wiosną 1945 r. Ta zaś współtworzyła atmosferę pogromową, która doprowadziła do antyżydowskich pogromów w Rzeszowie, Krakowie i Kielcach.

To nie wszystkie konsekwencje fali gwałtów, która przelała się wówczas przez Polskę. Liczby urodzonych "kacapskich dzieci" nikt nie próbował nawet oszacować. Nie sposób powiedzieć także, ile kobiet zdecydowało się na aborcję. Jedną z niewielu przesłanek stanowi fragment listu pasterskiego episkopatu Polski (z października 1945 r.), w którym czytamy o "szerzeniu się zbrodni spędzania płodu". W latach 1945-1947 krakowski Zakład Medycyny Sądowej odnotowywał rocznie kilkadziesiąt przypadków porzuconych noworodków, czyli de facto aktów dzieciobójstwa. Nie jest znana liczba zgwałconych kobiet, które targnęły się na swoje życie *[Odnośną sugestię znajdziemy w "Ziemi Pomorskiej". Dziennikarz tej gazety przejrzał wykazy statystyczne Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy. "Wśród ofiar samobójstw uderza przewaga kobiet (w wieku średnim). Zanotowano zaledwie parę samobójstw młodych dziewcząt, spowodowanych zawodem miłosnym. Przyczyną targnięcia się na życie są przeważnie złe warunki materialne i choroby weneryczne. Większość samobójczyń pozbawiła się życia przez zatrucie gazem lub zażycie lizolu" (Ponure cyfry, "Ziemia Pomorska", 13 V 1946).]. Częściowo o skali gwałtów świadczy pandemia chorób wenerycznych (wpływ na nią miała także nadaktywność seksualna polskich żołnierzy i milicjantów, a także ogólne powojenne rozluźnienie obyczajów). Na Pomorzu i Śląsku były powiaty, w których większość zgwałconych kobiet została zakażona wenerycznie. Cytowana wcześniej nauczycielka ubiegała się o urlop właśnie z powodu zakażenia. Tylko na terenie powiatu tucholskiego na Pomorzu w podobnym stanie miało się znajdować 1700 kobiet. Na Mazurach liczba kobiet zarażonych miała oscylować wokół 50 proc.. Według ocen milicji w Gnieźnie - w tym mieście w 1945 r. stacjonowało wiele jednostek wojskowych zarówno polskich, jak i radzieckich - odsetek kobiet zarażonych wenerycznie zbliżał się do 40. Zastępca komendanta MO wydał nawet polecenie, aby wszystkie spotkane po godzinie 22 kobiety podlegały kontroli lekarskiej. Wydaje się jednak, że powyższe szacunki, nieoparte na żadnych badaniach, mogły być zawyżone. Wszelako według Ministerstwa Zdrowia, zaraz po wojnie około 10 proc. całej ludności kraju miało być zarażone kiłą. W niektórych regionach badania wykazały nawet 90 proc. zakażonych.

Na podstawie statystyk zakażonych wenerycznie trudno szacować liczbę kobiet zgwałconych w latach 1944-1947. Największy problem stanowi zresztą kwestia ich narodowości, nie zawsze uwzględniana w sprawozdaniach. Nie budzi wątpliwości fakt, że najliczniejszą grupę stanowiły Niemki, które nie zdążyły uciec przed nadciągającym frontem. Szacunkowa liczba ofiar gwałtów w Berlinie na podstawie danych z dwóch tamtejszych szpitali waha się pomiędzy 95 a 130 tys. W sumie pod koniec wojny nawet 2 mln niemieckich kobiet - zdaniem Antonyego Beevora - miało paść ofiarą żołnierzy radzieckich. Niejednokrotnie kobiety były gwałcone wielokrotnie, kilkanaście, nawet kilkadziesiąt razy. Na Węgrzech - jak szacuje James Mark - podczas zdobywania Budapesztu mogło zostać zgwałconych około 50 tys. Węgierek. Padają jednak również wyższe liczby (między 75 a 120 tys.). Zachowanie czerwonoarmistów wobec Słowianek było - patrząc na to globalnie - lepsze. Jednak również w Czechosłowacji dopuścili się oni gwałtów. Liczba zgwałconych tam kobiet szacowana jest na 10-20 tys. Wydaje się, że liczba Polek, które padły ofiarą gwałtu, musiała być większa, choćby z racji nieporównanie większych sił prących na Berlin. Odpowiedź na pytanie, czy zbliżyła się do 40 tys., a nawet przekroczyła tę liczbę, należy jednak pozostawić w sferze domysłów.

Efektem gwałtów były strach, nienawiść, czasami wieloletnia trauma. Część kobiet odnosiła wrażenie, że jest świadkiem nowej inwazji barbarzyńców. Jakaś Polka spod Wrocławia pisała (8 sierpnia 1945 r.):

Obawiam się bardzo w daleką drogę jechać. Boję się tych diabłów Rosjan, zwierząt, bo oni jak zobaczą kobietę a jeszcze młodą, to oczyma by pożarli. To ja się tego okropnie boję tych bydląt. Bo jak mi wiadomo, co oni zrobili z Niemkami ci ostatni dzicy. Ciemnota kaukaska, azjatycka, głupota, ohyda. Okropnie się ich boję, bo jeszcze koło nas się kręcą.

Strach przed czerwonoarmistami rozrastał się nie tylko geograficznie, lecz także w ludzkich umysłach, nabierając coraz demoniczniejszych form. Miał cztery oblicza: Armii Czerwonej, Sowietów, Związku Radzieckiego, komunistów. Przypisywano im wszystkie możliwe zbrodnie. Mieli zagrażać narodowej i chrześcijańskiej tożsamości narodu, jego państwowej suwerenności, mordować, wywozić na Sybir, kraść, wykupywać oraz spiskować. Opowiadano o nich najróżniejsze historie, w przeważającej mierze oparte jednak na autentycznych doświadczeniach i faktach. Wypełnianiu luk służyła wyobraźnia. Złowrogie zamiary wobec Polski miały się objawić w aplikowaniu Polakom zastrzyków na bezpłodność, dosypywaniu trucizny do szczepionek. Bohaterkami negatywnymi tej opowieści były Rosjanka i Żydówka, co być może oznacza, że w zbiorowej wyobraźni Rosjanie zaczęli przejmować rolę dotychczas w historii zarezerwowaną dla Żydów - zatruwających studnie czy przenoszących epidemie. Jedna z najbardziej przejmujących grozą plotek mówiła o nadziewaniu przez żołnierzy sowieckich na bagnety dziewczynek idących do Pierwszej Komunii. Nie wiemy, czy był to wymysł konspiracyjnego propagandzisty czy, przeciwnie, autentyczny wyraz przekonań przynajmniej jakiejś części społeczeństwa polskiego. Jakkolwiek by było, warto zwrócić uwagę, że podobne opowieści o porwaniach i mordowaniu dzieci pojawiały się w historii nieraz. W nie tak odległej przeszłości sprawcami ich mieli być Żydzi, jezuici, Turcy czy Cyganie. Zawsze jednak ci, których bano się najbardziej.

"PSYCHOZA OPANOWAŁA NAWET URZĘDNIKÓW

Jaki był wpływ plagi grabieży i gwałtów na społeczne zachowania i postawy? Że ludzie się bali - to już wiemy. Ale jak sobie z tym strachem radzili? Co robili, aby zminimalizować poczucie zagrożenia? Przede wszystkim już w pierwszych miesiącach po "wyzwoleniu" nastąpiła zasadnicza rewizja stosunku do Armii Czerwonej:

- na Pomorzu: "Sytuacja polityczna na terenie województwa gdańskiego w ciągu sierpnia uległa pogorszeniu. Wyrazem tego są stale wzmagające się nastroje antyradzieckie. Wywołują je stale ekscesy poszczególnych żołnierzy Armii Czerwonej. Napady i rabunki w ostatnim czasie przeniosły się do miast dotychczas stosunkowo spokojnych, jak np. Sopot".

- W Wielkopolsce: "Stosunek społeczeństwa wielkopolskiego do Armii Czerwonej - dotąd obojętny, nabiera ostrych form: nie będzie przesadą, jeżeli stwierdzę, że kształtuje się w Wielkopolsce wprawdzie jeszcze nie aktywna antyradziecka fronda. Wrogie stanowisko wobec żołnierzy radzieckich (tragiczne utożsamienie żołnierza, który walczył - z niezdyscyplinowanym łazęgą wzgl[ędnie] dezerterem!) zajmują w tej chwili nawet... entuzjaści Armii Czerwonej. Coraz częściej na terenie miasta i województwa mają miejsce wypadki zatargów i bójek między żołnierzami radzieckimi i ludnością polską".

- Na Śląsku: "Gorąca przyjaźń i sympatia ludności polskiej do Armii Czerwonej (...) ulega znacznemu oziębieniu. Przyczyną tego są rabunki i gwałty band w mundurach Armii Czerwonej".

- W Rzeszowie: "Poszczególne jednostki wojska sowieckiego, dokonujące już od dłuższego czasu bezkarnie napadów, rabunków, zabójstw itp. przestępstw na ludności miejscowej, wrogo nastawili ją do siebie. W chwili obecnej samo zjawienie się żołnierzy sowieckich na terenie powoduje lęk i wrogie nastawienie do każdej akcji z ich strony".

Narastająca niechęć do żołnierzy Armii Czerwonej przechodziła w nienawiść, manifestowaną nawet przez niższych rangą funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Sposobów na zmniejszenie strachu istniało wówczas wiele, co można tłumaczyć zarówno wysokim poziomem zagrożenia, jak również niewielką skutecznością przynajmniej niektórych z nich. W pierwszym rzędzie należy wymienić ukrywanie mienia, barykadowanie domów i budynków gospodarczych. Czasami budowano istne twierdze. Jeden z osadników przeniósł się do takiej, porzucając w obawie przed radzieckimi rabusiami wcześniej zajęty dom, ze względu na położenie bardziej narażony na ataki. "Twierdza ta była dla złodziei nie do zdobycia. Do wysoko usytuowanego okna na poddaszu wchodziło się po drabinie. W stropie na strychu wyrąbano dziurę, przez którą schodziła w dół następna drabina. Od wewnątrz ryglowano drzwi grubymi sztabami i obie drabiny wnoszono potem do domu. Zamieszkaliśmy w jednym pomieszczeniu, do którego z trudem weszły dwa łóżka i mały stolik. Poczuliśmy się bezpieczni".

Sposobem radzenia sobie z deficytem bezpieczeństwa było również manifestacyjne podkreślanie przez pionierów akcji osiedleńczej tożsamości narodowej przez zakładanie biało-czerwonych opasek, dekorowanie domów flagami (podobnie swoją przynależność narodową demonstrowali jeńcy alianccy i robotnicy przymusowi wracający do swoich krajów). Niestety, metoda ta nie zawsze przynosiła oczekiwany skutek. Niewykluczone, że skierowaniu agresji czerwonoarmistów w inną stronę służyło napiętnowanie Niemców, którzy musieli nosić w niektórych miejscowościach, np. w Kluczborku, czerwoną literę "N" na plecach, we Wrocławiu, Głogówku, Zabrzu, Wołowie i wielu innych miejscowościach - białe opaski, w innych miastach - wymalowaną na plecach swastykę. Niemcy stawali się w ten sposób kozłami ofiarnymi rzucanymi na pożarcie sowieckiemu smokowi, byle od nas trzymał się z daleka. Nie wydaje się jednak, by odwróciło to jego uwagę, tym bardziej że dla żołnierzy radzieckich litery "N" czy opaski mogły być, przynajmniej początkowo, zupełnie nieczytelne. Wśród Polek nie przyjął się kamuflaż sugerujący chorobę, który Niemki bez powodzenia stosowały podczas przechodzenia frontu. Niektóre panny przekonane, że żołnierze radzieccy nie gwałcą mężatek, zakładały na głowę chustki - tradycyjny rekwizyt kobiety zamężnej na polskiej wsi.

Najprostszą formą uniknięcia zagrożenia była ucieczka. Na terenach zachodnich i północnych nastąpiło spowolnienie akcji osiedleńczej. Wielu przybyłych, zwykle po kilkakrotnym ograbieniu, decydowało się na powrót do centralnej Polski. W Złotoryi na Dolnym Śląsku "osadnicy (...) porzucają pracę, tłumacząc się tym, że nie chcą narażać życia i mienia, które jest zagrożone przez żołnierzy sowieckich". Na Pomorzu: "największą bolączką powiatu jest sprawa bezpieczeństwa, która o ile nie zostanie uregulowana, miasto Elbląg oraz powiat kompletnie opustoszeje". Na powrót do miejsc rodzinnych nie mogli sobie jednak pozwolić przesiedleńcy z Kresów Wschodnich. Gdy wyjazd z zagrożonych terenów nie wchodził w grę, pozostawały ucieczki w pole czy do lasu. Niekiedy przybierały one formę lokalnej paniki. Zdarzało się, że w obawie przed gwałtem czy bandyckim napadem zdesperowani ludzie całymi rodzinami opuszczali na noc swoje domy i koczowali do świtu pod gołym niebem w bezpiecznych miejscach. Panikę często poprzedzały plotki, nosicielki strachu. Jedną z najczęściej powtarzanych, w dodatku mających realne przełożenie na zachowania ludzi, była pogłoska o przemarszu wojsk i ich ewentualnym kwaterowaniu. Zbudowana na doświadczeniach "drogi na Berlin", przenosiła strach przed wracającą przez Polskę Armią Czerwoną, która znów miała dokonać spustoszeń na trasie swego przemarszu. Latem 1945 r. poza Warszawą nie było chyba miejsca w Polsce, gdzie by jej nie powtarzano. Zawsze wywoływała trwogę.

Wielkopolska przeżyła ją w czerwcu 1945 r. "Na skutek nieustalonych w tej chwili dokładnych wiadomości o oświadczeniu komendanta wojskowego w Ostrowie Wielkopolskim, że wracająca 1,5-milionowa armia sowiecka na wschód zagrozić może spokojowi i bezpieczeństwu ludności - mieszkańców południowej Wielkopolski na całej linii Ostrów-Leszno i Ostrów-Kępno, ogarnęła wprost szalona panika. Zabezpieczano mienie, chowano kobiety, bo jak mówiono, komendant wojskowy wyraźnie miał powiedzieć, że specjalnie zagrożone są kobiety. Sugestie krążyły z tak nieodpartą siłą, że w komunikat ten uwierzyli wszyscy".

Krótkotrwała trwoga ogarnęła również Kraków w połowie lipca 1945 r. Ponieważ przez miasta miały przejść radzieckie jednostki frontowe, starosta grodzki wprowadził zakaz sprzedaży alkoholu. Do tej pory nie policzono, jakie były liczba, zasięg i czas trwania podobnych wybuchów paniki w powojennej Polsce. Wydaje się wszakże, że zwłaszcza na prowincji typową strategią w obliczu plotki o przejściu jednostek radzieckich stało się ukrywanie żywego inwentarza i wszelkiego dobytku: ubrań, żywności, niekiedy barykadowanie się. Szczególną troską otaczano kobiety i dziewczęta, by nie stały się ofiarami gwałtów. Gdy w marcu 1946 r. do Pisza (miejscowości, której mieszkańcy byli wielokrotnie w 1945 r. napadani, a kobiety gwałcone) miały przybyć jednostki Armii Czerwonej, starosta donosił: "Ludność zamieszkującą teren powiatu ogarnęła panika. Osadnicy porzucają swe siedziby i wraz z całym swoim majątkiem mają zamiar przenieść się do Polski Centralnej z powrotem. W samym mieście Piszu psychoza opanowała nawet urzędników tak, że między innymi i z tych powodów czterech referentów złożyło na me ręce podanie o zwolnienie". Pogłoska o mającym nastąpić przemarszu wróciła ze szczególną siłą w ostatnim kwartale 1946 r. Powtarzano ją w całym kraju. W Grudziądzu brzmiała ona następująco: "Ludność grudziądzka żyje w napięciu propagandy szeptanej, a mianowicie: około 15 bm. przejeżdżać będzie przez Grudziądz wojsko rosyjskie pod Łabę i Nysę. Będą mogli robić, co zechcą, tj. rabować, zabijać itd. Inni mówią znowu, że do Grudziądza przyjedzie 2 bataliony wojska rosyjskiego z całymi rodzinami. Będą mieli prawo usuwać mieszkańców miasta ze swych mieszkań bez prawa zabrania czegokolwiek, a kto nie będzie chciał pójść, to go zastrzelą".

Przewidywano, że przez Polskę przejdą nawet 3 mln żołnierzy. Tego typu plotki podsycały społeczny niepokój. W Łódzkiem chłopi mieli zacząć pozbywać się żywego inwentarza. Przyczyn wzrostu ceny żywności upatrywano w przyszłych rekwizycjach. Pod koniec 1946 r. poza plotką o mającej przejść przez Polskę "wielkiej armii" mówiono, że wojska radzieckie będą obsadzać tereny przygraniczne i wysiedlać polską ludność. Wysiedleniu miały też podlegać dzielnice miast lub całe miejscowości. Wielokrotnie powtarzano, że większość produkcji krajowej idzie do ZSRR. Niezmiennie wskazywano na wywózkę węgla jako przykład eksploatacji ekonomicznej Polski. Wywozowi podlegać też miała żywność (m.in. ziemniaki, mąka, wódka, sól, cukier), a nawet 20 mln par butów, czym tłumaczono sobie ich brak w sklepach. Podobnie wzrost cen żywności wyjaśniano wykupywaniem jej przez Armię Czerwoną, która miała także przejmować przeznaczoną dla Polaków pomoc UNRRA. Do Moskwy miały wędrować pieniądze zbierane na odbudowę Warszawy. Krążyły też plotki o mordowaniu, względnie wywożeniu Polaków na Syberię. Nagromadzenie alarmistycznych plotek tuż przed wyborami dowodzi wysokiego poziomu zbiorowego lęku.

"MARIAN, PROSZĘ CIĘ... O KARABIN"

Barykadowanie się, ucieczki, panika i plotki to różne sposoby wyrażania strachu i pokonywania go. W tym czasie próbowano z nim walczyć również w sensie dosłownym. Ludność zbroiła się w całej Polsce, nawet jeśli za broń służyła tylko trzymana pod łóżkiem siekiera. Na wsi zwyczaj ukrywania jej pod łóżkiem bądź blisko drzwi przyjął się już podczas wojny. Warunki powojenne nie pozwoliły o niej zapomnieć. W październiku 1945 r. zdesperowani mieszkańcy Nowego Sącza, wielokrotnie najeżdżani przez pacjentów znajdującego się w tym mieście szpitala wojskowego, ruszyli do samoobrony. Podobnie jak w czasach potopu szwedzkiego, chwycili za "siekiery, widły, łomy żelazne, by bronić swego dobytku i życia". W obliczu ciągłych najazdów wzbierały ludzka rozpacz i agresja, częsta reakcja na strach. "Z uwagi, że pod Nowym Sączem stacjonują od wczoraj nowe oddziały sowieckie, (...) zachodzi obawa wzmożonych rabunków i rozpaczliwej samoobrony podnieconych obywateli".

Ktoś w liście wysłanym z Pomorza Zachodniego w początkach września 1945 r. prosił:

Marian, proszę cię, jak będziesz jechał do nas na urlop, to czy nie mógłbyś dla mnie przywieźć karabin niemiecki albo rewolwer. O ile mógłbyś, to ja bardzo cię proszę przywieźć, bo jest konieczny do obrony. Bo tu nocami czerwoni bandyci grasują i co widzą, to rabują. Właśnie u nas ukradli krowę, a to jest całe życie.

W wielu wsiach i miasteczkach powstawały znane z historii formy samoobrony lokalnej. Rzadziej wspólnoty mieszkańców wystawiały tylko stróżów nocnych. Częściej mężczyźni organizowali się w większych formacjach, chociażby wiejskiej milicji. Przeważnie były one przedłużeniem oddziałów AK i BCh działających pod nową nazwą, których członkowie na powrót skrzykiwali się dla obrony swoich lokalnych społeczności. Jak wspominał mieszkaniec Wielkopolski: "Od pierwszego dnia po przyjściu frontu byłem [w] milicji [ochotniczej]. Dla ochrony swoich kobiet, swoich wiosek, swoich domów przed Ruskimi my byli, trzydziestu do czterdziestu chłopa, na posterunku. Chodziliśmy na patrol po sześciu - inaczej nie można było wyjść przed Ruskimi. Stali z działami na podwórkach u gospodarzy, a wszystko pijane. Nie mieliśmy mundurów, tylko biało-czerwone opaski i broń. My uważalim, że jak Ruscy Niemca pobili, to dobrze. Ale powinni sobie iść. A tu prawie pół roku mija, a oni ciągle są, na każdym kroku".

Strach, nienawiść i pobudzona wojną agresja stanowiły dobre podglebie do wybuchu linczów. Informacje na ich temat zwykle są bardzo szczątkowe. Najczęściej ofiarą padali wojskowi, których złapano na miejscu przestępstwa. Czasami wystarczyła kłótnia. Od niej rozpoczął się lincz w Jerzowie w Łódzkiem. 24 października 1945 r. grupa radzieckich żołnierzy poszła na zakupy na targ. Niezadowoleni z wysokich cen, wywołali kłótnię, powodując zbiegowisko. "Podjudzany przez reakcyjne elementy" tłum zaczął wznosić wrogie okrzyki. Doszło do szarpaniny, później bójki. Słabsi liczebnie żołnierze postanowili opuścić miasteczko. Posypały się za nimi kamienie, odwrót szybko zamienił się w pościg nacierającego tłumu. Jeden z żołnierzy zaczął strzelać, drugi rzucił granat, raniąc 7 osób. Z tłumu także padły strzały. Trafiony został żołnierz, który rzucił granatem, a później prawdopodobnie został dobity przez tłum. Dwóch innych zostało rannych. W Woli Duchackiej, dziś dzielnicy Krakowa, 22 listopada 1945 r. dwóch pijanych żołnierzy radzieckich w towarzystwie dwóch kobiet usiłowało włamać się do mieszkania. Jedna z kobiet została schwytana i omal nie zlinczowana przez tłum, czemu rzekomo zapobiegli milicjanci. Kilka dni później w Szczytnie doszło do potyczki między żołnierzami 15. Dywizji Piechoty i radzieckiego 35. pułku piechoty. Zginął oficer radziecki. Dwóch złapanych żołnierzy demonstracyjnie przeprowadzono przez miasto. Bito ich i postawiono pod ścianą, fingując rozstrzelanie. Liczebność tłumu, jego skład społeczny, płeć uczestników, stosunek do służby wojskowej - wszystko to pozostaje w sferze domysłów. Możemy jedynie przypuszczać, że skoro w tak krótkim czasie doszło w różnych miejscach kraju do co najmniej trzech takich incydentów, to w czasie pierwszych dwóch powojennych lat mogło ich być znacznie więcej. Jeśli tak, dowodzi to rozpaczy udręczonej napadami ludności, jej strachu i nienawiści do Sowietów, a zarazem dużej podatności na skrajne zachowania. Ponadto, jak zwracają uwagę amerykańscy badacze, lincz często jest jednym ze sposobów potwierdzenia dominacji. Dla tych, którzy na pięć lat zostali zepchnięci do kategorii "podludzi", a teraz doświadczali upokorzeń ze strony Sowietów, lincz mógł być formą zamanifestowania swojej pozycji. Mimo wszystko kluczowe były głęboki deficyt poczucia bezpieczeństwa i brak pomocy z jakiekolwiek strony.

Wiosną i latem 1945 r. polskie władze były bezradne. W raportach milicyjnych można przeczytać o próbach pościgu za radzieckimi maruderami, a nawet zbrojnych potyczkach z ich większymi grupami. Wobec skali całego procederu nie miało to jednak wpływu na globalne poczucie bezpieczeństwa Polaków, zwłaszcza zamieszkałych na prowincji. Funkcjonariusze nowej władzy, głównie ci niższego szczebla, sami żyli w strachu. Dotyczyło to szczególnie milicjantów, którzy często byli rozbrajani, radzieccy żołnierze kradli im rowery, demolowali posterunki, bili ich, a nawet mordowali. Niejednokrotnie zdarzało się, że zabarykadowani milicjanci bali się opuścić komisariat, gdy za drzwiami grasowali weterani spod Kurska i Berlina. Znamienny incydent zdarzył się w Stargardzie. Trzech radzieckich czołgistów zabawiło się w tamtejszej restauracji, wykrzykując "dawaj czasy" do pracujących tam niemieckich kobiet. Milicji udało się zatrzymać dwóch, trzeci uciekł. Niebawem na plac Józefa Stalina wtoczył się czołg i oddał strzał ostrzegawczy w kierunku komisariatu MO, którego cała załoga uciekła. Czołgiści uwolnili z aresztu swoich kolegów i pojechali do koszar.

Żołnierze z czerwoną gwiazdą na hełmie nie bali się nawet "polskiego NKWD", o czym świadczy historia z Sandomierza. W początkach września 1945 r. grupa żołnierzy dowodzona przez dwóch lejtnantów ruszyła w miasto, grabiąc sklepy. Kiedy kilku funkcjonariuszy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego usiłowało ich powstrzymać, zostali ostrzelani. Jeden poległ, trzech żołnierzy radzieckich udało się zatrzymać. Po godzinie ich koledzy podjechali pod budynek PUBP i ostrzelali go z ciężkiego karabinu maszynowego, następnie wdarli się na jego teren, prawdopodobnie odbijając swoich towarzyszy.

Niemożność zapewnienia przez nowy reżim elementarnego zabezpieczenia przed przestępczością ze strony żołnierzy "bratniej armii" miała olbrzymi wpływ na jego społeczną delegitymizację. Z tych między innymi powodów jego przedstawiciele starali się wpłynąć z jednej strony na Konstantego Rokossowskiego i niższych rangą dowódców Armii Czerwonej, których jednostki stacjonowały w Polsce, z drugiej strony na Kreml *[M.in. na ten temat rozmawiał ze Stalinem we wrześniu 1945 r. Jakub Berman. W sporządzonej przez siebie notatce z tej rozmowy pisał: "Spadek popularności CA. na skutek rozprężenia dyscypliny oddziałów tyłowych, rozsianych po całej Polsce, i oddziałów przejeżdżających przez Polskę, brak bezpieczeństwa szczególnie na zachodnich terenach przy licznie grasujących tam bandach maruderów lub własowców, które głównie dotkliwie dają się we znaki chłopom i repatriantów. Trwająca w tym zakresie bezkarność przede wszystkim obarcza PPR i osłabia jej autorytet w masach".], by ukrócić samowolę radzieckich maruderów. Oficjalnie temat nie istniał. Bardzo rzadko pojawiał się w sprawozdaniach Głównego Zarządu Politycznego WP i UB. W meldunkach milicyjnych czasami rzecz całą łagodzono, pisząc, że przestępstwa dokonali "osobnicy w mundurach sowieckich". Z niektórych raportów wykreślano nawet tego typu zwroty. Po zamordowaniu w październiku 1946 r. dowódcy straży pożarnej w Trzebiatowie przez oficera radzieckiego odbył się pogrzeb, który przerodził się w manifestację mieszkańców miasta. Przyjechał nań szef wojewódzkiego UB z pretensjami, że nie wolno mówić, iż to Rosjanie napadają i mordują, lecz własowcy, bandy leśne, wilkołaki.

Ta wykładnia - z wyjątkiem gazetek podziemia - obowiązywała praktycznie we wszystkich mediach *[Wzmianki w prasie na temat maruderów radzieckich należały wówczas do rzadkości. Dlatego warto zacytować jedną z niewielu, tym bardziej że ukazała się na pierwszej stronie gazety: "Rząd Jedności Narodowej ustalił w porozumieniu z Marszałkiem Rokossowskim, iż przy każdym urzędzie wojewódzkim znajdować się będzie upełnomocniony wyższy oficer (generał) Armii Czerwonej, posiadający do swej dyspozycji oddział wojska. Do zadań tego oficera należy walka ze wszelkimi przejawami maruderstwa. Za maruderstwo uważa się również samowolne zabieranie bydła, zboża itp. oraz zwykłe napady rabunkowe. W związku z tym Ministerstwo Administracji Publicznej nałożyło na starostów obowiązek powiadamiania urzędów wojewódzkich o przebywających na terenie powiatu maruderach i kierowania wszystkich zażaleń i skarg ludności cywilnej na wypadki maruderstwa do urzędów wojewódzkich. Zażalenia i skargi oparte być mają na dokładnym stwierdzeniu faktów, ponieważ każdy wypadek będzie przedmiotem akcji komendy radzieckiej przy urzędzie wojewódzkim (Walka z wybrykami maruderów, "Sztandar Ludu", 11 X 1945).]. Raz zająknął się na ten temat Władysław Gomułka w swoim przemówieniu na zjeździe PPR w grudniu 1945 r. Powiedział wówczas: "Żołnierze, którzy dopuszczają się wybryków maruderstwa, zdarzają się w każdej armii. Nie jest więc wolna od takich żołnierzy i Armia Czerwona, ale parafrazując znane przysłowie, powtarzam: »trzeba widzieć cały zdrowy i dorodny las, ale nie wyłącznie chuderlawe, pojedyncze drzewa w tym lesie«. Wybryki maruderstwa i kradzieże popełniane przez pojedynczych zdarzają się również w Wojsku Polskim".

Gomułka miał poniekąd rację - proces demoralizacji poczynił olbrzymie spustoszenia także w szeregach polskiej armii.

Przypadki maruderstwa zdarzały się już podczas ofensywy zimowej. "We wszystkich jednostkach dyscyplina podupadła" - czytamy w sprawozdaniu Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego WP z lutego 1945 r. Kilka miesięcy później pisano już o rozkładzie moralnym w niektórych jednostkach. Z całą mocą ujawnił się on w trakcie przesiedleń Niemców i podczas akcji "Wisła". Żołnierze nie oszczędzali także swoich rodaków. Duża część napadów bandyckich, przypisywanych do tej pory "ludziom z lasu", była dziełem żołnierzy i oficerów WP. W lutym 1946 r. grupa wojskowych z 49. pułku piechoty nałożyła kontrybucję na każdego mieszkańca wsi Dubno (województwo białostockie) w wysokości 100 zł i kilograma tłuszczu. Ponieważ wieś się nie wywiązała, żołnierze schwytali troje dzieci i nożami wyrżnęli im na brzuchach krzyże.

Również polscy wojskowi dopuszczali się gwałtów na niemieckich kobietach. Przodowali w tym zwłaszcza żołnierze II Armii WP, choć i ci z I Armii sobie folgowali. Niżsi rangą oficerowie nawet nie tyle patrzyli przez palce na tego typu zachowania, ile wręcz je aprobowali. Jeden z nich nie widział w tym niczego zdrożnego, skoro przyznał po latach:

[P]ijany żołnierz gonił jakąś staruszkę, która w jego zamroczeniu wydawała się prawdopodobnie młodą kobietą. Stara kobieta, uciekając, zamknęła się w ubikacji na podwórzu, do której wściekle dobijał się żołnierz. Powiedziałem starej kobiecie, że mogę ją obronić przed atakiem namiętności ze strony żołnierza, ale żeby uwzględniła, że to jej ostatnia szansa w życiu, na którą składa się wojna i pijany w sztok żołnierz i że taka okazja na pewno jej się w życiu nie powtórzy. Ponieważ ta argumentacja jej nie przekonała, nakłoniłem żołnierza, żeby swoje zapędy skierował w stronę jakiejś ładnej, młodej kobiety. Jego przekonałem.

Na wyższym szczeblu dowódczym przyzwolenia na gwałty jednak nie było. Jedna z różnic między polskimi i radzieckimi żołnierzami polegała na tym, że ci pierwsi - jak się wydaje - częściej od swoich towarzyszy broni stawali przed sądem polowym. Na temat przebiegu tych rozpraw, a także morale wojskowych wiele mówią akta i relacje. W jednym z procesów za zgwałcenie dwóch niemieckich kobiet podporucznik Jelowej skazany został na degradację do stopnia sierżanta i karę ośmiu lat więzienia, kanonier Nowak na pięć lat więzienia. Obu skierowano do kompanii karnej. Podczas procesu świadkowie oficerowie wyrażali swoje rozgoryczenie, tłumaczyli oskarżonych wpajaną im przez kilka lat nienawiścią do "niemców". Nie rozumieli, jak można sądzić człowieka za zgwałcenie niemieckiej dziewczyny. Pytali, czy niemieccy oficerowie byli również sądzeni za zgwałcenie Rosjanki czy Polki. Wiosną 1945 r. w polskim wojsku idącym na Berlin utarło się mówić: "Ja-mszczę".

W niektórych jednostkach WP, zwłaszcza tych stacjonujących na zachodnich granicach, odnotowywano lawinowy wzrost zakażeń wenerycznych wśród żołnierzy. Zaniepokojony tym faktem szef Wydziału Polityczno-Wychowawczego 10. Dywizji Piechoty wydał nawet odnośne zarządzenie. Twierdził w nim, że "Niemcy celowo podsuwają naszym żołnierzom osoby chore chcąc tym samym obniżyć zdolność bojową naszego wojska, chcąc nas osłabić moralnie i fizycznie". Według niego: "obcowanie z niemkami jest hańbą, plamą na mundurze polskiego żołnierza - zwycięzcy".

Zachowanie zwycięzców, "trofiejny" nastrój, psychologicznie wydłużało czas wojny. Bandyckie napady żołnierzy Armii Czerwonej, gwałty i morderstwa budziły strach, poczucie bezsilności, u jednych Polaków rodziły chęć rewanżu, u innych - pragnienie naśladowania. Hugo Steinhaus miał rację, oceniając konsekwencje obserwowanego przez siebie zachowania czerwonoarmistów: "Tak rośnie bałkanizacja".

 

ŹLI MILICJANCI

"Ludźmi zbędnymi" byli wówczas nie tylko spekulanci, dezerterzy czy inwalidzi. Do tej kategorii należeli także milicjanci, zwłaszcza niżsi rangą. Za Czarnowskim można ich nazwać "ludźmi zbędnymi w służbie przemocy". Na początek trzy przykłady. 14 maja 1945 r. "Gazeta Lubelska" doniosła o skazaniu na śmierć milicjanta, który zabił dwie osoby. Wyrok wykonano. Wiosną 1947 r. w Wiśniewie niedaleko Ełku komendant tamtejszego MO Konstanty Uliasz zgwałcił trzy kobiety: dwie Polki i Niemkę, dwie z nich w siedzibie posterunku. Został wydalony z MO i aresztowany. 4 lipca 1946 r. w Kielcach rozegrał się największy z powojennych antysemickich pogromów. Został zainicjowany i w dużej mierze przeprowadzony przez grupę tamtejszych funkcjonariuszy MO.

Milicjanci to ważni aktorzy powojennej sceny. Zamiast wprowadzać ład i porządek, zwiększali społeczną niepewność, pogłębiali chaos ("milicja wprowadza anarchię"). Ich udział w pogromach i linczach rozzuchwalał, sprawiał, że wszyscy pozostali mogli czuć się bezkarni. Nie tylko swoim zachowaniem demoralizowali innych, ale i dokonywali najcięższych przestępstw. Oczywiście nie wszyscy. W raportach Komend Wojewódzkich MO czasami dołączano rubrykę o "wypadkach bohaterstwa ze strony milicjantów". O starciach z radzieckimi maruderami była już wcześniej mowa. Jednak teraz interesują nas ci źli. Kim byli i co nimi kierowało?

Liczbowo największą grupę stanowili w milicji młodzi mężczyźni w wieku 20-25 lat, bez wykształcenia, nierzadko "zarażeni" wojennym stylem życia, zdemoralizowani. Na terenie województwa kieleckiego 50 proc. oficerów MO było "pochodzenia włościańskiego", 30 proc. robotniczego. W przypadku podoficerów i szeregowych aż 65 proc. pochodziło ze wsi, 22 proc. deklarowało pochodzenie robotnicze. Podobnie było w innych regionach kraju, np. w województwie rzeszowskim, gdzie 70 proc. milicjantów urodziło się w rodzinach chłopskich.

Wielu milicjantów ukończyło najwyżej kilka klas szkoły powszechnej, więc przypadki analfabetyzmu dałoby się odnotować prawdopodobnie w każdej komendzie, i to wcale nie pojedyncze. O poziomie umysłowym ludzi, którzy trafiali do MO, świadczą sporządzone przez nich raporty - napisane językiem mówionym, z licznymi błędami ortograficznymi, logicznymi i stylistycznymi. A przecież pisały je osoby najlepiej "na komendzie" władające piórem. Funkcjonariuszy pozbawionych elementarnego wykształcenia po sześciu latach wojny i czasami długim pobycie "w lesie" charakteryzował bardzo niski ogólny poziom wiedzy i kompetencji poznawczych. W Powiatowej Komendzie MO w Mielcu milicjanci nie wiedzieli, jak nazywa się prezydent KRN i naczelny dowódca WP. Tak popularne w PRL dowcipy i anegdoty o milicjantach nie wzięły się z niczego *[Z okolic Szczecina donoszono w sierpniu 1945 r.: "Praca milicji przedstawia dużo do życzenia. Milicjanci w większości wypadków ludzie z ulicy, bez jasno wytyczonego celu, zbyt młodzi o zupełnie nie wyrobionych charakterach i bardzo małym wyrobieniu społecznym i politycznym, przeważnie przebywają w szeregach MO dla własnych korzyści i prawie zupełnym braku wyszkolenia i wiadomości fachowych, niskim stanie moralnym, duży procent milicjantów nieprzeszkolony wojskowo pociąga za sobą nadużywanie broni dla celów wiwatowo-przyjemnościowych. Milicja w podobnym stanie i wyglądzie nie może budzić w społeczeństwie zaufania, to też ingerencja w wypadkach potrzeby jest przeważnie lekceważona, a milicjant częstokroć wyśmiany, zarumieniony - kończy pospiesznie swoją czynność, oddalając się od ludzi, by nie być obiektem pośmiewiska".].

Jeśli chodzi o asocjacje polityczne, to najczęściej oficerowie deklarowali przynależność do PPR (8-10 proc), jednak zdecydowana większość podoficerów i szeregowych nie należała do żadnej partii politycznej. W czasie okupacji znaczna część otarła się o konspirację. Do milicji z marszu trafiali żołnierze komunistycznego podziemia. Wiele Komend Powiatowych i Miejskich MO zostało zorganizowanych przez oddziały AL., np. w Lublinie, Kraśniku, Rzeszowie, Siedlcach, Garwolinie, Częstochowie. W szeregach milicji nie brakowało również dawnych członków oddziałów partyzanckich BCh i AK. Były powiaty, w których akowcy stanowili nawet połowę obsady komisariatów. Niektórzy poszli tam z rozkazu swoich konspiracyjnych dowódców, stając się ich ważnymi informatorami. Jak piszą autorzy Atlasu polskiego podziemia niepodległościowego, "w latach 1944-1947 w wielu miejscowościach wytworzyła się cicha koegzystencja milicji i podziemia". Na temat komunistycznych formacji podziemnych niektórzy historycy twierdzą, że charakteryzował je bardzo niski poziom moralny. Wiele leśnych oddziałów (także AK) miało na swym koncie napady bandyckie i morderstwa, zamiast walczyć z okupantem, łupiły okoliczną ludność, zabijały ukrywających się Żydów. Motywem wstąpienia do milicji mogła być chęć ukrycia się przed wymiarem sprawiedliwości zgodnie z zasadą, że najciemniej jest pod latarnią. By nie być gołosłownym, tylko w sierpniu 1946 r. zwolniono ze służby w województwie wrocławskim sześciu funkcjonariuszy, w tym: oskarżonego o dezercję, podpisanie folkslisty, przynależność do ukraińskich oddziałów SS oraz niemieckiego policjanta. Jak zwracał uwagę analityk Delegatury Rządu: "Na czele milicji powiatowych, jak miejskich, tak wiejskich stoją zawsze ludzie o nieczystych rękach. Bardzo dużo wśród nich złodziei i bandytów sprzed 1939 r., względnie szmuglerów z okresu okupacji niemieckiej". Na czele komendy MO w Wyszkowie stał były więzień, skazany za zabójstwo kobiety, która broniła się przed gwałtem.

Wśród milicjantów znajdowali się również mężczyźni, którzy woleli służbę - jak się wydawało - bezpieczniejszą w milicji niż w wojsku. Akces do MO możemy postrzegać wówczas jak swoistą dezercję, ucieczkę przed frontem. Dla części był to zapewne naturalny wybór, bowiem wcześniej wchodzili w skład lokalnych grup samoobrony. Wielu wstąpiło w szeregi milicji, ponieważ nie umieli nic innego poza posługiwaniem się bronią i patrolowaniem, natomiast pamiętali szacunek, jakim cieszyła się przed wojną Policja Państwowa. Praca w niej wiązała się z relatywnie wysokimi zarobkami i społecznym prestiżem, zwłaszcza na prowincji.

Manifest PKWN nakazywał natychmiastowe rozwiązanie policji. Na jej miejsce dekretem z 7 października 1944 r. powołano Milicję Obywatelską (Dz. U. 1944, nr 7, poz. 3). Za tymi decyzjami stały ważne racje polityczne i moralne. Nowa władza potrzebowała nowego i posłusznego organu przymusu, a policję "granatową" oskarżano - i słusznie - o kolaborację z Niemcami. Niemniej rozwiązanie doświadczonej formacji i powołanie na jej miejsce zupełnie świeżej, w sytuacji powojennego chaosu, przyniosło chyba więcej szkód niż pożytku. Do służby w MO trafiło tylko niewielu dawnych "granatowych", np. w województwie rzeszowskim 3 proc. Innymi słowy, wszyscy pozostali policyjnego fachu dopiero musieli się uczyć.

Samo pochodzenie, wcześniejsza "zbędność", wojenne doświadczenia nie tłumaczą dostatecznie powojennego zachowania milicjantów: przyczyn popełnianych przez nich licznych przestępstw, udziału w antysemickich pogromach. Można wskazać na kilka dodatkowych zmiennych kawałków układanki. Kluczowy jej element to bardzo silna deprywacja materialna, dotycząca większości milicjantów. Szeregowy milicjant otrzymywał 500-550 zł miesięcznie (1945-1946), co było w ówczesnych warunkach pensją głodową. Narzekania na brak butów, umundurowania, niedostateczne wyżywienie napływały ze wszystkich Komend Wojewódzkich. "W opinii miejscowej ludności milicjant staje się pośmiewiskiem z uwagi na nędzę rodzin milicyjnych" - donoszono z Poznania. Podobnie sytuacja wyglądała w Warszawie: "Milicjanci są zgorzkniali z powodu złych warunków materialnych, braku umundurowania, niezaopatrzenia rodzin itd. Stąd niechęć do służby, (...) liczne wypadki dezercji". Jak głosiło popularne wówczas powiedzonko o funkcjonariuszach nowej władzy: "z przodu łata, z tyłu łata, oto idzie demokrata".

Jeśli brać pod uwagę liczbę skarg i narzekań napływających z kieleckiej Komendy Wojewódzkiej MO, to poziom deprywacji i wynikającej z niej frustracji musiał być wśród jej funkcjonariuszy szczególnie duży. W oficjalnym raporcie z listopada 1945 r. sugerowano nawet możliwość wybuchu buntu, jeśli nie otwartego, to swoistego strajku włoskiego. "W związku z zimą i brakiem płaszczy, sukiennego umundurowania, ciepłej bielizny oraz butów jest ogólnie duże rozgoryczenie wśród milicjantów. (...) Sprawa milicjantów i ich rodzin musi być ujęta przez silniejszą rękę i nie powinna leżeć odłogiem, bo inaczej milicjant opuszcza się w pracy, co jest wynikiem wzrostu przestępczości, na czym cierpi społeczeństwo, a tym samym podważa się powaga Rządu Jedności Narodowej".

W kolejnych raportach ten wątek powracał. W Kielcach w marcu 1946 r. milicyjni delegaci na konferencję partyjną PPR uchwalili rezolucję, w której żądali wyjaśnienia, dlaczego nie otrzymują podobnych do robotniczych przydziałów żywności, opału, artykułów tekstylnych i paczek UNRRA. Złe nastroje wynikające z niezadowalającej sytuacji materialnej to jednak nie wszystko.

Kolejny element puzzli to antyubecki resentyment milicjantów. Ich frustracja byłaby z pewnością mniej bolesna, gdyby nie funkcjonariusze UB. Wyjaśnijmy. W mechanizmie względnego upośledzenia zasadniczą rolę odgrywa porównanie z innymi, tzw. grupa odniesienia, z którą się porównujemy, która - w naszym odczuciu - ma lepiej niż my. To porównanie z nią wzmacnia nasze poczucie niezadowolenia, niezasłużonej gorszości. Innymi słowy, frustrujące dla milicjantów było nie tyle to, że oni nie mają, ile to, że mają mniej niż funkcjonariusze "bezpieczeństwa". Na przykład w Krakowie: "Ostatnio milicjanci zwracają uwagę na to, że funkcjonariusze UBP wszyscy dostali płaszcze, a milicjanci - nie". Rozgoryczenie milicjantów wynikało nie tylko z tego, że "bezpieczniacy" mieli płaszcze, porządne buty i dużo wyższe uposażenia. Milicjantów drażniło również ich szarogęszenie się, a mówiąc językiem socjologii - manifestowanie wyższej pozycji na drabinie władzy i prestiżu. Czuli się pozbawieni zaszczytu i przywilejów towarzyszących służbie w "bezpieczeństwie". Na porządku dziennym były, wynikające z tej niesymetryczności, konflikty między członkami obu tych formacji. Na "nietaktowne" zachowanie ubeków, "błędnie uważających się za coś nadrzędnego" wobec milicjantów, wskazywano w Krakowie. W Kieleckiem w 1945 r. "niektóre jednostki z UBP odnoszą się do MO nietaktownie, uważając się za czynnik nadzorczy". Na porządku dziennym, zwłaszcza w 1945 r., były bójki, postrzelenia jednych przez drugich, konflikty kompetencyjne. W Wodzisławiu, w powiecie jędrzejowskim, pijany referent UB chciał rozwiązać spór, rzucając granat pod nogi milicjantów.

Dodatkowy element stanowiła sytuacja krzyżujących się nacisków: z jednej strony władz politycznych, z drugiej - oddolnych, społecznych. Milicjanci mieli stać na straży władzy ludowej i sojuszu z "bratnim Związkiem Radzieckim", walczyć z "bandami podziemia" i realizować politykę kontyngentów na wsi. Część z nich, chłopskich synów, akceptowała przebudowę stosunków społecznych, popierała rewolucję agrarną. Jednak większość społeczeństwa nie legitymizowała ani rządzących, ani ich celów politycznych, ani używanych środków. Milicjanci znaleźli się więc w sytuacji mało komfortowej psychicznie. Opowiedzenie się po stronie władzy oznaczało wyobcowanie ze społeczeństwa, oskarżenia o zdradę, współpracę ze znienawidzonym UB. W tej sytuacji niektórzy funkcjonariusze stawali się ideologicznymi fanatykami ("będę bronił władzy ludowej przed reakcją"), w innych pogłębiał się konformizm. Z kolei zdecydowane opowiedzenie się po stronie społeczeństwa prowadziło do dezercji z szeregów milicji i współpracy z podziemiem, umiarkowane - do sabotowania poleceń przełożonych, nieformalnych kontaktów ze społeczeństwem. Płaszczyzną spełnienia społecznych oczekiwań względem roli stróża porządku była obrona przed radzieckimi maruderami i antysowietyzm. "[S]tosunek milicjantów do Związku Radzieckiego i do Armii Czerwonej nie jest pozytywny. Ogół milicyjny nie rozumie całokształtu zagadnienia stosunków polsko-sowieckich, nie ocenia dokładnie faktu wyzwolenia Polski przez Armię Czerwoną, sąd o Związku Sowieckim i o Armii Czerwonej wyrabia sobie na podstawie maruderów sowieckich" - raportowano z Krakowa. W innym ostrzegano: "musimy przyjąć, że nastroje ludności cywilnej znajdują zawsze oddźwięk i odbicie w nastrojach milicjantów".

Postawa antyradziecka groziła ukaraniem: brakiem awansu, zwolnieniem ze służby. Istniała jednak płaszczyzna porozumienia ze społeczeństwem dająca możliwość zamanifestowania swojego dystansu wobec władzy, a jednocześnie bezpieczniejsza, ponieważ niegrożąca (przynajmniej początkowo) surowymi konsekwencjami służbowymi - antysemityzm. To kolejny ważny element wyłaniającego się obrazu. O powszechności przekonań antysemickich w tej grupie zawodowej świadczą chociażby czystki w milicji przeprowadzone w Krakowie w 1945 r. oraz województwach dolnośląskich, kieleckim i poznańskim po pogromie w Kielcach i wydarzeniach w Kaliszu. Granat do sierocińca żydowskiego w Rabce najpewniej rzucili tamtejsi milicjanci. Dwóch funkcjonariuszy z Komendy Powiatowej w Dzierżoniowie na przełomie lipca i sierpnia 1946 r. obrzuciło kamieniami synagogę. Ostrzelali także wartownika Komitetu Żydowskiego. W całym kraju podobnych antysemickich ekscesów z udziałem milicjantów było więcej. Trzeba pamiętać o konflikcie między MO a UB - niewykluczone, że właśnie milicjanci najmocniej podzielali stereotyp odnoszący się m.in. do oficerów Urzędów Bezpieczeństwa: "Żydzi rządzą". We wrześniu 1945 r. w Komendzie MO przy ulicy Wilczej w Warszawie odbył się dla tamtejszych śledczych wykład pt. Rasizm i antysemityzm. Z sali padały głosy: "dopóki Żydzi będą zajmowali stanowiska, w Polsce będzie źle", "jesteśmy pokrzywdzeni przez Żydów - niskie płace nasze i robotnicze to wina Żydów, to ich polityka", "Żydów trzeba wyniszczyć i wygnać". Słychać było wyraźne szepty: "precz z Żydami!", "wypędzić Żydów z »Bezpieki«".

Z układanki wyłania się psychologiczny obraz "złych milicjantów": chłopskich synów, często prymitywnych i źle wykształconych, zdemoralizowanych wojną; przeświadczonych, że z racji pełnionych funkcji i realnego niebezpieczeństwa utraty życia i zdrowia należy im się więcej; sfrustrowanych tym, że "Żydzi z UB mają lepiej", psychicznie niepotrafiących poradzić sobie z sytuacją krzyżujących się nacisków. Dodajmy do tego wojnę domową, która toczyła się na wschodzie, południu i w centrum kraju, oraz agresję - produkt tych wszystkich nawarstwień - która była wówczas wyrażana na wiele sposobów: przez demonstrowanie siły i prestiżu wynikających z posiadania broni, udział w grabieniu i szabrze, także w pogromach.

Z trudnościami bytowymi powojnia milicjanci radzili sobie, jak mogli, a mogli wiele. "Milicja i UB nie otrzymują zaopatrzenia i wobec tego rabują" - przyznawał Aleksander Zawadzki, wówczas członek BP KC PPR i wojewoda śląsko-dąbrowski. Najważniejszym sposobem na wypełnienie pustego portfela na tzw. Ziemiach Odzyskanych był szaber, względnie przejmowanie towaru od złapanych szabrowników. "Milicja jest b. słaba, źle uzbrojona i na niesłychanie niskim poziomie moralnym - oceniano sytuację na Opolszczyźnie. - Milicjanci biorą udział w rabunkach, są często w cichej zmowie z »szabrownikami«". Powszechne było przyjmowanie łapówek: drobnych od "naręcznej handlarki" i znacznie poważniejszych od rekinów czarnego rynku. Na terenach wiejskich brali od chłopów chcących wymigać się od kontyngentów. "Atmosferę panującą w MO cechuje sprzedajność do tego stopnia, że w powiatach np. dziwią się, jeśli ktoś przyjeżdża na inspekcję z Komendy Głównej i, wyjeżdżając, niczego nie żąda". Milicjanci powielali zachowania z partyzantki, powszechnie rekwirując żywność i ubrania. W liście do starosty ktoś skarżył się:

[W Niedrzwicy, koło Lublina] milicjanci przeprowadzili rewizję u nauczycielki i u innych mieszkańców gminy za rzekomo podejrzanymi osobami, w tym czasie zabrali garderobę i inne rzeczy pochodzenia cywilnego i furmankami odwieźli do Lublina. (...) [Rz]eczy zabrane u prywatnych osób milicjanci dają na przechowanie do Piotrkowskiej i Bednarzowej zamieszkałych w Niedrzwicy. Tymi rzeczami później milicja dzieli się z nimi.

Na terenach "bimbrowniczych" - np. w okolicach Warszawy - milicyjne grupy przestępcze otaczały wymuszoną opieką nielegalne gorzelnie, zajmując się również dystrybucją samogonu. Zdarzały się wypadki, że milicjanci strzelali "zza płota" do ośmielających się naruszyć mir "ich bimbrowni".

Pijaństwo milicjantów i nadużywanie przez nich władzy to codzienność powojnia. "Stwierdziłem osobiście - zwracał się do swoich podkomendnych komendant powiatowego posterunku MO w Brzegu - że niektórzy milicjanci nadużywają większą ilość alkoholu (bimbru) i przez takie spijanie się nie są zdolni do pełnienia obowiązków służbowych". Plagą niektórych miejscowości stały się zdemoralizowane obsady posterunków, które grabiły okoliczną ludność. Miały na koncie wymuszenia, kradzieże, bandyckie napady. Oficer wizytujący województwo warszawskie po tym, co zobaczył, domagał się oddania "pod sąd złodziei i bandytów znajdujących się jeszcze w MO". Pijani awanturowali się, wszczynali burdy. W okolicach Chełma w 1944 r.: "[milicjanci] zabierają wódkę, upijają się i wreszcie rozpoczynają polowanie, już nie na dobytek, ale na żywych ludzi (...)". Większość była brutalna i chamska, swoim zachowaniem jeszcze zwiększała ogólne poczucie opresji i braku bezpieczeństwa. Ktoś pisał w prywatnym liście wysłanym 1 marca 1945 r.:

To, co obecnie przeżywamy, nie można nawet nazwać marną wegetacją; jest to coś wypaczonego, niedorzecznego i niegodnego miana życia. Kultura wschodnia znalazła tu kilku wielbicieli wśród miejscowej demokracji i pchnęła ich na naczelne stanowiska w postaci Milicji Ludowej.

4 maja 1947 r. we wsi Mały Płock, w powiecie łomżyńskim, odbyła się zabawa, podczas której jej uczestnik Edward Cytrian został zastrzelony przez milicjanta. Ojciec zabitego chłopaka zeznał później: "Komendant [MO] dał rozkaz zatrzymać wszystkich i szukać bandyty. (...) Ja zwróciłem się do Komendanta ze słowami: »Za co zabiliście mi syna, coście zrobili?« Komendant nastawił mi do głowy pistolet i rzekł, że zaraz i mnie zabije. Ciało mego syna wyniesiono na podwórko. Zarządzenie Komendanta był, że ma tu leżeć do rana. Matka zabitego, zrozpaczona, otrzymała kilka kopnięć od Komendanta i została oderwana od syna i odepchnięta (...). Jak jako ojciec przyjechałem po ciało zabitego syna własnym wozem (...). Komendant nie chciał mi wydać ciała, gdy ja w rozpaczy powiedziałem, że zabiorę, wtedy Komendant kpr. Woźniak uderzył mnie kilka razy w twarz ręką (rozpacz moja nie miała granic) poczem wydobył rewolwer i dał trzy strzały nad samą głową, tak że ogień pryskał mi oczy, poczym dał mi kilka ciosów rewolwerem (...)".

Kilkanaście, może kilkadziesiąt zdemoralizowanych posterunków zostało w całości rozwiązanych przez służby wewnętrzne. W całym kraju w interesującym nas okresie było parę akcji weryfikacji kadr w MO, np. w Gdańsku zwolniono w 1945 r. 3000 osób, w województwie śląsko-dąbrowskim - 1600, na Dolnym Śląsku - ponad 2000.

Łatwymi ofiarami, które nie miały komu się poskarżyć, byli przedstawiciele mniejszości narodowych: na tzw. Ziemiach Odzyskanych - Niemcy, w województwie rzeszowskim - Ukraińcy. Przetrzymywanie ich w aresztach bez powodu, gwałcenie kobiet, okradanie podczas wysiedleń było na porządku dziennym. W tym kontekście bardziej zrozumiałe wydają się motywy uczestnictwa części milicjantów w antysemickim pogromie w Kielcach. Sfrustrowani i źli, prawdopodobnie chcieli przeprowadzić "rutynową" kradzież pod pozorem rewizji w domu zajmowanym przez gminę żydowską. Jako zasłony dymnej użyli opowieści o rzekomym porwaniu przez Żydów chrześcijańskich dzieci. Być może zadziałał także freudowski mechanizm przeniesienia agresji z postrzeganych jako Żydzi "ubeków", którym trudno było zaszkodzić, na cywilną ludność żydowską.

 

GORĄCZKA SZABRU

WRZESIEŃ 1939 I "TEORIA WYBITYCH OKIEN"

"Wielki chaos", a z nim "wielki szaber", miał miejsce podczas kampanii wrześniowej. Nie nastąpił od razu w pierwszych dniach po wybuchu wojny. Dopiero z czasem, gdy rozpad struktur państwa stawał się oczywistością, a ucieczka elit faktem, doszło do okradania pozostawionych bez opieki mieszkań i domów, a także prywatnych sklepów, składów, jak również wojskowych magazynów i koszar, np. w podradomskich Pionkach, w których znajdowały się zakłady zbrojeniowe i mieszkania zatrudnionych w nich inżynierów. Ktoś zapamiętał: "rabowali początkowo zamożniejszych, a później innych, przeważnie nocą". Po inwazji Związku Radzieckiego na Polskę na jej wschodnich rubieżach często dochodziło do napadów białoruskich band chłopskich na dwory i leśniczówki zamieszkane przez Polaków. Jednak, jak wskazują badania Marka Wierzbickiego, była to akcja przynajmniej częściowo zorganizowana, a właściciele często mordowani, dlatego nie zawsze możemy mówić o szabrze, który ma charakter chaotyczny, przypadkowy i nie wiąże się z napadem na ludzi ani tym bardziej ich zabójstwem. Niemniej również tam podczas kilku dni "bezkrólewia" zdarzały się akty "klasycznego" szabru. Przykłady można znaleźć w dziennikach Zygmunta Klukowskiego, który odnotował, jak to pod pałac Zamoyskich w Klemensowie zajechali furmankami polscy chłopi. By zapobiec plądrowaniu, wezwano na pomoc "bolszewików". Szabrowano nie tylko "panów", ale również Żydów. Tego typu incydenty miały miejsce w początkach października 1939 r. Na mocy ustaleń wynikających z paktu Ribbentrop-Mołotow, Armia Czerwona musiała opuścić znaczną część zajętej wcześniej Lubelszczyzny. Razem z nią uciekła większość komunizujących Żydów i wszyscy ci, którzy woleli nie znaleźć się pod okupacją niemiecką. Między odejściem Sowietów a przyjściem Niemców nastąpił wręcz idealny dla szabru moment próżni władzy. W kilkunastu miejscowościach (m.in. Wysokiem, Turobinie, Biłgoraju, Frampolu, Piaskach, Izbicy, Żółkiewce) doszło do szabrowania opuszczonego mienia oraz aktów przemocy wobec pozostałej ludności żydowskiej.

Szaber nie był wyłącznie domeną prowincji. We wrześniu 1939 r. zaobserwowano go także w oblężonej Warszawie. Niedostatek policjantów, którzy albo zostali ewakuowani, albo uciekli, to istotny element rzeczywistości bombardowanego miasta. Warszawa pozostała bez stróżów prawa, których tylko w niewielkim stopniu mogła zastąpić straż obywatelska. Zamieszkała na warszawskiej Pradze przy ulicy Brzeskiej Sabina Sebyłowa była świadkiem masowych rabunków 18 września 1939 r. Odnotowała fakt okradania płonących magazynów oraz domów prywatnych, a nawet ludzkich zwłok. "Na nogach sąsiada widziałam buty zdarte z poległego przechodnia. Sąsiad sam o tym otwarcie mówił". Socjologicznie nie skategoryzowała jednak sprawców, poprzestając na stwierdzeniu, że stali się "kanaliami, szubrawcami, zwierzakami". Możemy się jednak domyślić, kim byli owi "szubrawcy", na ulicy Brzeskiej mieszkało bowiem w okresie międzywojennym wielu kolejarzy, robotników fabrycznych, dorożkarzy. Ponadto dzielnica, mówiąc eufemistycznie, nie należała do najlepszych. Zapiski Sebyłowej ujawniają niezwykłą determinację szabrowników działających podczas bombardowania i ostrzału. Również w innych dzielnicach miasta, m.in. na Powiślu zamieszkanym, zwłaszcza na poziomie suteren, przez "ludzi zbędnych" zdarzały się rabunki. "Chłopaki" z Czerniakowa, koledzy Stanisława Grzesiuka, przyznawali w październiku 1939 r.: "Żyje się z tego, co nałapaliśmy z płonących magazynów i fabryk w czasie oblężenia. Sprzedaje się jedne rzeczy, a za to kupuje się to, co jest potrzebne". W ocenie Ludwika Landaua w bombardowanej Warszawie szaber był zjawiskiem powszechnym.

Z punktu widzenia reakcji społecznych po przejściu frontu w 1944 i 1945 r. warto zwrócić uwagę na zachowania szabrownicze w momencie zawieszenia między kapitulacją stolicy a instytucjonalnym osadzeniem się władz niemieckich. Chodzi więc o kilka dni: od 28 września do 1 października. Wielu obserwatorów dostrzegło panujące wówczas wśród warszawiaków "rozprzężenie", objawiające się rabunkiem. Z opustoszałych, zniszczonych mieszkań wynoszono pozostawione przez lokatorów meble, ubrania. "A jak się rzucili po kapitulacji na rabunek, i to nie tylko głodni; nawet policjanci!". Na Pradze miało miejsce plądrowanie sklepów - na jego rozprzestrzenianie się mogły mieć wpływ olbrzymie trudności aprowizacyjne oblężonego miasta. Skala grabieży - zwracał uwagę Landau - wykluczała wyłączny udział "zawodowych rzezimieszków". Baza społeczna musiała być większa. "To grabiła ludność korzystająca ze sposobności: sąsiedzi, przechodnie, żołnierze, rozlokowani przecież po całym mieście i teraz będący w stanie zupełnego rozprężenia".

Na tym właśnie polega fenomen tego typu zachowań, ponieważ większość osób biorących udział w szabrowaniu w normalnych okolicznościach nigdy by się na cudzą własność nie połaszczyła. Czy oznacza to, że ludzie ci niczym nie różnili się od pozostałych obywateli i tylko tak ni stąd, ni zowąd "diabeł w nich wstąpił"? Sabina Sebyłowa użyła następującej metafory: "Zasady moralne, ucywilizowanie, odpryskują od niektórych jak emalia od uderzonego naczynia". Odprysk mógł powstać, ponieważ zwłaszcza młodzież nie przeszła pełnego procesu socjalizacji, a spośród niej rekrutowało się wielu szabrowników. Niewykluczone także, że dla starszych wiekiem "emalia" była powierzchowna, a oficjalny system wartości nigdy nie uległ uwewnętrznieniu. Wśród rabusiów dominowały jednostki z niższych warstw społecznych, wykluczone, "zbędne", na pewno biedne, skoro ryzykowały kradzież pod bombami. Najważniejszy pozostaje jednak fakt, że ludzie znaleźli się w okolicznościach, które trudno uznać za normalne.

W tym miejscu warto zatrzymać się na chwilę nad teorią chaosu, opisywaną również jako teoria wybitych okien, według której chaos rodzi chaos. W zmieniającym się na gorsze otoczeniu (czasami wystarczą właśnie wybite szyby) słabnie dążenie człowieka do właściwego postępowania. Kiedy jedna z norm społecznych zostaje złamana, czujemy pokusę, aby ignorować również pozostałe. A gdy widzimy, że innych osób nie spotyka kara za złe postępowanie, oraz czujemy się anonimowi, dochodzimy do wniosku, że nasze przewinienia też ujdą nam na sucho. "Każde otoczenie - pisze Philip Zimbardo - sytuujące człowieka w pozycji anonimowości ogranicza jego poczucie osobistej i obywatelskiej odpowiedzialności za własne działanie". Psycholodzy społeczni przeprowadzili wiele eksperymentów potwierdzających ten mechanizm. Wyjątkowe w swoim rodzaju laboratorium badawcze stworzyła wojna i okupacja.

PLĄDROWANIE GETT, I NIE TYLKO

Dowód, że szaber jest dzieckiem chaosu, tkwi w kolejnej fali szabrowania, jaka przeszła przez polskie Kresy w lipcu 1941 r. w związku z atakiem Niemiec na Związek Radziecki. Opublikowane w 1961 r. wspomnienia Jana Chusteckiego Byłem sołtysem w latach okupacji zawierają trzy opisy zachowań szabrowniczych. Bohaterami pierwszego z nich byli mieszkańcy Wołkowyska i jego okolic:

Miasto już puste. A teraz kolej na pociągi stojące długimi wężami na peronie. Tu dopiero święto jak po stworzeniu świata. Gdy żołnierze giną w płomieniach i pod kulami, w wagonach pisk dzieci ginących w ogniu bomb, smażą się ludzkie ciała, czołgają ranni, a wszędzie rozdzierający krzyk: "ratunku, wody, mamo!" - okoliczne wioski ruszają całą parą do szturmu. I wożą: pszenicę, buty, bieliznę, skórę, ubrania, materiały, wełnę, kryształy, pierzyny - cuda! Boże, czego tu nie ma! Pasy, siodła, fuzje, nagany, futra, jedwab. Niektórzy nabrali go dziesiątki tysięcy metrów, bo cieniutki i lezie na wóz, że jejku. Przy wagonach ruch, gwar, klątwy. Jedne wozy, załadowane po brzegi, długimi sznurami jadą ze zgrzytem kół do domu, inne zajeżdżają na stację.

Sytuacja jak podczas pożarów w 1874 r.: tragedia śmierci, ludzie wzywają pomocy, a chłopi z okolicznych wiosek szabrują. Chustecki był również świadkiem ściągania butów z zamordowanych żołnierzy radzieckich.

Zaczęli cuchnąć, trzeba zakopać. Znów przyszedł Franek Nikłaś i zaczął ściągać buty co lepsze. Zaczął ciągnąć - nie idą, nogi już zesztywniały. Ciąga jednak uparcie, a trup otwartymi oczyma patrzy na niego. Ręce szeroko rozkrzyżowane, głowa uderza o bruk. A ten go ciąga po ulicy. No, ma już trzy pary. Chyba starczą na dwie zimy. A to ciało zakopać musi. Taki ma rozkaz pana wójta. Zdjął dwóm paski, związał końcami, zarzucał na szyję i powoli, niby bronę po swym ogrodzie, ciągnął trupy na łąkę. Ułożył na kupę równo i obrzucił ziemią - gotowe. Uśmiechając się, z butami w ręku poszedł do domu. Zrzucił swoje chodaki. Przymierzył jedne, najlepsze - jakby na niego robione. Obmył z krwi. Wysmarował okrasą. Ha, ha, świecą się, kiej u pana.

Opisaną scenę trudno zrozumieć, trochę łatwiej, gdy się przypomni, że na polskiej wsi - zwłaszcza w południowych i wschodnich województwach II Rzeczypospolitej - na co dzień chodzono boso. Osłabiająca więzi społeczne bieda determinowała tego typu zachowania, postawy i opinie. Dlatego wzbogacenie się w czasie szabru przynosiło radość cudu odmieniającego los - ale i strach.

Ludziska zaczęli po cichu obliczać, co kto zdobył i na jak długo tego starczy. Szła wieść, że Niemcy mają robić w podejrzanych wioskach rewizję. (...) Mniej drżeli ludzie o życie pod obstrzałem lotników i pod bombami niż teraz o to bogactwo. Szczęście, że słomy niemało. Dawaj kopać w sąsiekach doły, obstawiać słomą i walić tam zdobycz. A tu znów strach: bo jak się zapali stodoła pal ją licho, ale dół, który wart dwadzieścia stodół? Żal.

Znów przykład archetypicznego zachowania. Jak po pożarze w Siedlcach chłopi zakopali wyszabrowane przedmioty. Zachowywali się, jakby mieli wdrukowany scenariusz, jak należy postąpić w tego typu okolicznościach. Niewykluczone, że w zgodzie z nim odbywało się grabienie majątku żydowskiego przez chłopów w Jedwabnem i innych miasteczkach regionu podczas fali pogromowej w lipcu 1941 r. Tu także wystąpił chaos pierwszych dni wywołany przejściem frontu. Jak dowodzą badania historyków, w genezie wydarzeń nałożyły się wówczas co najmniej dwa scenariusze, po części zbliżone: szabrowniczy i pogromowy. Jan T. Gross w Sąsiadach pisze, że 10 lipca chłopi z okolic Jedwabnego zaczęli się schodzić do miasteczka i zjeżdżać furmankami już od samego rana, chociaż to nie był dzień targowy. Również w Tykocinie, Suchowoli, Jasionówce mieszkańcy okolicznych wsi grabili żydowski dobytek. W Wasilkowie "w czasie pogromu przywódcy (...) krzyczeli: »Nie łamać niczego, niczego nie rozrywać, to wszystko i tak jest już nasze«". Może istniał jeden scenariusz zachowań, za to w dwóch wersjach: łagodnej i krwawej. Ta pierwsza, bez przemocy, była stosowana, gdy czyjeś mienie w przekonaniu szabrowników pozostawało bezpańskie. Ta druga, gdy właściciel "był", i dlatego należało go usunąć - pobić, zabić, przegnać, by jego majątek trafił w "nasze" ręce. Rzecz jasna, ta druga wersja była znacznie trudniejsza do przeprowadzenia (wymagała przynajmniej szczątkowej organizacji, dominacji młodych, uzbrojonych mężczyzn, przełamania znacznie poważniejszych barier moralnych i psychologicznych, związanych z zadawaniem bólu i cierpienia) i stąd dużo rzadsza w historii.

Bardziej precyzyjnie uda się wyznaczyć granicę zachowań podczas wydarzeń związanych z eksterminacją Żydów w Szczebrzeszynie jesienią 1942 r. Tam mordowali przede wszystkim Niemcy, wyznaczając "luźnym" Polakom rolę pomocników. Część polskiej ludności skorzystała z okazji i zajęła się szabrem. Niemcy, rozpoczynając akcję, "wybili okno", dali znak, że wolno. Zygmunt Klukowski w swoich dziennikach zanotował:

22 października 1942 r.

Mieszkania żydowskie są częściowo opieczętowane, pomimo to rabunek idzie na całego.

24 października

Wielu mieszkańców miasta bez żadnego wstydu rabowało przy tym, co się dało.

26 października

Przed wieczorem wielu mieszkańców z jeszcze większą pasją rzuciło się do rabunku. W końcu żandarmi za rabowanie zastrzelili jednego chłopaka i Felkę Sawicównę, mieszkającą naprzeciw szpitala.

Analogiczne sceny odbywały się w wielu innych miejscowości, zwłaszcza na prowincji, tam gdzie likwidowano getta. Domy, z których zostali wypędzeni ich żydowscy właściciele, były niemal natychmiast rabowane, niszczone, niekiedy rozbierane na opał przez okoliczną polską ludność (bano się kolejnej ostrej zimy). Niekiedy szaber odbywał się dosłownie po trupach. Golda Ryba z rodzinnego Sokołowa zapamiętała obraz Polaków wynoszących resztki z opustoszałych i zburzonych żydowskich domów, w których leżeli zamordowani ludzie. 18 września 1942 r. organ AK "Biuletyn Informacyjny" pisał, że polska ludność Otwocka, Rembertowa i Miedzeszyna: "w pamiętnym dniu likwidacji getta w Otwocku w parę godzin po tym barbarzyńskim fakcie, w nocy zaraz zjechała furmankami i rozpoczęła grabież pozostałego mienia żydowskiego. Wywożono wszystko, co pod rękę popadło, wyłamywano drzwi i okna, półki, deski z podłóg, nie mówiąc o meblach, ubraniach i bieliźnie, które pierwsze padły ofiarą rabunku. (...) W imię najszczytniejszych haseł Boskich i ludzkich zaklinamy was rodacy, byście nie poniżali się do roli szakali".

Podobne zachowania szabrownicze podziemie odnotowało również w większych miastach, takich jak Warszawa *["Skoro tylko opustoszały kamienice w warszawskim getto, ruszyły tam, za te upiorne mury - gromady szakali, aby kraść bez pamięci skrwawiony, trupią wonią przesiąknięty dobytek. Policja wszystkich kolorów, która pierwsza wyciągnęła plugawe a chciwe łapy po te żałosne szczątki, patrzy pobłażliwie, jak w ślad za nią idą szumowiny społeczne, plądrując i kradnąc, co się da. (...) Po ulicach Warszawy włóczą się teraz grupy wyrostków, nawet 12-14-letnich malców, którzy bez żenady handlują zrabowanym przedmiotami. Szczególnie niepokojący jest fakt, że ogół publiczności nie reaguje na widok tej ohydy, a różni panowie i paniusie skwapliwie nabywają »za bezcen« jakieś nieszczęsne łachy, talerze, obrazy itd. Wstyd stwierdzić, że rabunkiem żydowskiego mienia plamią się nie tylko maluczcy, ludzie o niskim poziomie umysłowym, ale także osobniki o znamionach, a w każdym razie z aspiracjami inteligencji. Są to rozmaici zarządcy domów żydowskich, którzy »zabezpieczają« wartościowe przedmioty, a także ci, co z tytułu »przepustek« do getta nie omijają wyjątkowej okazji... zbrukania się na całe życie. O podobnych wypadkach zbiorowego braku czy zaniku uczciwości i poczucia człowieczeństwa donoszą nam z różnych stron kraju" (Niebezpieczeństwo wewnętrzne, "Agencja Prasowa", 7 X1942).], doszło do nich również prawdopodobnie w Lublinie, lecz na mniejszą skalę aniżeli w mniejszych miejscowościach, częściowo z powodu szczelniejszego zabezpieczania granic gett przez policję "granatową" i żandarmerię. Na przykład w Kielcach polskich szabrowników, łasych na pożydowskie mienie, Niemcy z miejsca rozstrzeliwali. Nie ulega wątpliwości, że plądrowanie pożydowskiego mienia miało zasięg ogólnopolski, przeszło jak fala przez tereny GG, miało miejsce również w Małopolsce wschodniej. Towarzyszyło mu wykupywanie od Żydów za bezcen ich mienia. Matka księdza Józefa Anczarskiego pisała do syna: "W Złoczowie Żydzi wysprzedają wszystko, co mają, bo mają ich zabrać do getta od pierwszego grudnia. Sprzedają wszystko za bezcen. Nasza sąsiadka kupiła sobie dwa łóżka dla córki i dla siebie szafę oraz dwa łóżka, wszystko nowej mody, ładne. Sprzedała na to 30 kilogramów białej fasoli, dwadzieścia kilogramów pszonaku. Wszystko prawie za darmo (...)".

Trudno oszacować łączną wartość przejętego drogą szabru mienia. Prawdopodobnie była mniejsza niż po wojnie na Ziemiach Zachodnich, Żydzi bowiem już wcześniej zostali ograbieni przez okupanta lub sprzedali resztki dobytku za żywność. Mówi o tym jeden z chłopskich pamiętnikarzy mieszkający na Kielecczyźnie. Jego wypowiedź jest tym cenniejsza, że wskazuje na ciągłość zachowań - ci, co najpierw szabrowali na Żydach (ewentualnie za bezcen kupowali od nich ubranie), po wojnie szabrowali mienie poniemieckie.

W mojej wsi [w 1948 r.] czo pod względem odzieżowym lub ubraniowym to jest na rzut oka bardzo ubogo. W czasie rozruchów i katastrofy żydowski, jak ich Nimecze zbirali i odwozili ich w nieznany dla nasz kieronek, a wtedy to niektórzy ponabywali tych ciuchów od tych Żydów, a późni znów zaczęni jeździć na Zachód znów po te ciuchy poniemieczkie.

W swoim dzienniku Klukowski nie precyzuje, jaki był skład społeczny szabrującego tłumu. Z tekstu możemy jednak wywnioskować, że nie należeli do niego urzędnicy magistratu. Większość prawdopodobnie stanowiła młodzież oraz miejska biedota. W Warszawie najpewniej przeważali mieszkańcy "złych" dzielnic: Czerniakowa, Annopola, Woli, Powiśla, Pragi, przypomnijmy, mający już pewne doświadczenie w szabrowaniu wyniesione z września 1939 r. Do Otwocka furmankami przyjechali zapewne chłopi *[Świadomie pomijam w tym miejscu przejmowanie przez "nowe mieszczaństwo" pożydowskich majątków: warsztatów pracy, domów, placów. Proces ten dokonywał się drogą urzędową i nie miał wiele wspólnego z plądrowaniem opuszczonej własności. Podobnie na dalszych stronach nie traktuję przejmowania przez polskich repatriantów poniemieckich gospodarstw i mieszkań jak szabru senso stricto.]. Czy ludzie ci grabili, ponieważ pchały ich do tego niski status materialny oraz "wizja świata ograniczonych dóbr", czy może dlatego, że nienawidzili Żydów? Pytanie to jest źle postawione, w grę wchodziło zapewne połączenie obu tych czynników. Należy jednak podkreślić, że to raczej nie nienawiść etniczna odgrywała zwykle pierwszoplanową rolę w genezie zachowań szabrowniczych. Pokazuje to m.in. przykład opisany w "Newsweeku" przez Annę Machcewicz.

W nocy 14 sierpnia 1944 r. nad wzgórzami otaczającymi Nieszkowice Wielkie, wioskę w okolicach Bochni, rozbił się samolot. Zginęła cała polska załoga siedmioosobowego liberatora. Gdy runął, we wsi wybuchła panika, później, gdy już było wiadomo, co się stało, część mieszkańców rzuciła się grabić, co się dało: zegarki, obrączki, pieniądze. Początkowo nikt w ciemnościach prawdopodobnie nie przypuszczał, że zestrzeleni lotnicy to Polacy. O świcie odkrył to operujący w okolicy oddział Armii Krajowej. Przyjechali też Niemcy, którzy zabrali niektóre części wraku, radiostację, broń i amunicję. Pozrywali z mundurów zabitych dystynkcje. Kazali sołtysowi ich pochować i odjechali. Chłopi, którzy wtedy już musieli wiedzieć, że lotnikami byli Polacy, wrócili do rabowania. Zdarli z trupów mundury. Zrabowali spadochrony (w sumie kilkaset metrów cennego materiału). Jak mrówki zaczęli rozdrapywać szczątki samolotu. Dowództwo AK zorganizowało oddział rewindykacyjny. Chłopom, którzy nie mieli dość czasu, by ukryć skarby, wymierzono publicznie karę chłosty. Po trzech dniach odbył się pogrzeb poległej załogi. "Przez wiele lat to był taki nasz wstyd, o którym się obcym nie mówiło" - wyznali Annie Machcewicz mieszkańcy wsi.

W wypadku Szczebrzeszyna i Nieszkowic kluczowe jest zachowanie władzy. W pierwszej miejscowości Niemcy wyraźnie odpuszczają, zasadniczo nie interesuje ich grabież dokonywana przez Polaków i w ten sposób poniekąd do niej zachęcają. Gdy akcja likwidacyjna ma się ku końcowi, przywracany jest porządek i szaber ustaje. W drugim przykładzie rząd dusz ma AK, ale jej oddział pojawia się i znika, nie u wszystkich zresztą cieszy się wystarczającym autorytetem, ponieważ grabież odżywa. Chaos i towarzyszące mu osłabienie instytucji kontrolnych generują poczucie bezkarności. Działanie w tłumie daje poczucie anonimowości. Ale dopiero dobytek pozostawiony bez właściciela wprawia w ruch szabrowniczy mechanizm. Te okoliczności zaistniały w zwielokrotnionej skali w związku z przejściem frontu. Radość łączyła się z rozprężeniem, wolność z brakiem władzy. Porzucone przez Niemców mienie dawało okazję do szabru.

SZABER W WARSZAWIE

Można wyróżnić cztery zasadnicze fale "szabrowniczej gorączki" w latach 1944 i 1945. Pierwsza objęła głównie miasta, a jej sprawcami byli w przeważającej mierze ich mieszkańcy: "ludzie zbędni", miejski proletariat; w wypadku Warszawy również chłopi. Druga przetoczyła się przez wieś. Trzecia, z pewnością najsilniejsza, przeszła przez tzw. Ziemie Odzyskane. Czwarta była głównie udziałem żołnierzy regularnych jednostek wojskowych, KBW, funkcjonariuszy milicji, a spadła na mienie Ukraińców i Łemków, wysiedlanych w latach 1945-1947.

W Lublinie szaber miał miejsce od 21 do 24 lipca 1944 r., czyli w dniach ucieczki Niemców i wkroczenia Armii Czerwonej. Złośliwi mogliby powiedzieć, że obchodzone w PRL święto 22 Lipca powinno upamiętniać nie Manifest PKWN, lecz szabrowników. Jak czytamy w "Gazecie Lubelskiej": "pewne swej bezkarności męty społeczne jawnie grabiły nie tylko mienie państwowe, ale dość często i prywatne. Uszło to grabieżcom bezkarnie (...)". Łupem padły dające się wynieść sprzęty i meble rzeźni miejskiej przy ulicy Łęczyńskiej 107. Jej dyrekcja usiłowała później przez ogłoszenie w prasie wezwać rabusiów do zwrotu mienia. W innych instytucjach i zakładach pracy straty musiały być równie duże, do tego stopnia, że urzędnicy PKWN nie mieli na czym siedzieć, skoro kierownik Resortu Bezpieczeństwa Publicznego Stanisław Radkiewicz polecił rozwiesić na ulicach miasta zarządzenie, w którym groził "najsurowszymi karami" w wypadku niezwrócenia zagrabionych przedmiotów.

Opis szabru w Lwowie zawierają dzienniki Tadeusza Tomaszewskiego. Z jego obserwacji wynika, że istniała grupa ludzi, która nie uczestniczyła w procederze. Jednak ona też topniała pod wpływem zachowania tłumu. Pod datą 15 sierpnia 1944 r. czytamy:

W poniedziałek powtórzyło się znowu rabowanie magazynów. Z centrosojuzu na ul. Chorążczyzny wynoszono całe wiadra marmolady, cała ulica Ossolińskich była zalepiona tą marmoladą. Ludzie nosili jakieś worki, toczyli beczki, nieśli krzesła, wkłady sprężynowe do łóżek. Ulicą Łyczakowską ciągnęły całe sznury ludzi obładowanych pustymi blaszankami po marmoladzie, wyglądało to jak pochód handlarzy baloników. Ludzie, którzy nie brali udziału w grabieży, stali w bramach i patrzyli, wymieniając uwagi pełne moralnego oburzenia. Od czasu do czasu jednak ktoś znikał, aby także "coś przynieść". Człowiek potrafi opierać się pokusom, ale ma to swoje granice czasowe. W naszej kamienicy pryszczata sąsiadka stała w bramie przez parę godzin, patrząc i wyrażając swoje oburzenie, ale w końcu i ona poszła.

W Radomiu, który został wyzwolony w nocy z 15 na 16 stycznia 1945 r., w pierwszej kolejności ludzie rzucili się na rampę kolejową, spodziewając się wyszabrować coś do jedzenia: zapas mąki, cukru lub kaszy. Na ulicy Czachowskiego ktoś zdarł z martwego żołnierza niemieckiego buty. Po wagonach i magazynach kolejowych, w następnej kolejności przyszedł czas na szaber w lokalnych zakładach, z których szczególnie ucierpiały garbarnie. Jak odnotował "Dziennik Powszechny": "Garbarnie (...) spotkał w krytycznych dniach ucieczki Niemców z Radomia ten sam los, co wiele innych przedsiębiorstw na terenie naszego miasta. Miejscowa ludność zrabowała to, co tylko można było wynieść". Użycie zwrotu "miejscowa ludność" może stanowić kolejny dowód na to, że w procederze wzięły udział nie tylko "męty", ale że miał on szerszą podstawę społeczną.

W stolicy Generalnego Gubernatorstwa Krakowie było więcej do wyszabrowania. W mieście mieszkało kilkadziesiąt tysięcy Niemców, którzy pozostawili po sobie mieszkania, choć w większości pozbawione mebli. Pod niemieckim zarządem znajdowała się również duża część fabryk, składy i magazyny wojskowe. Do ich szabrowania lud Krakowa ruszył, gdy Niemcy zajęci byli ucieczką -12 i 13 stycznia 1945 r. Naoczny świadek ocenia, że na pierwszy ogień poszły zakłady tytoniowe oraz fabryka papierosów na rogu Dolnych Młynów i Czarnowiejskiej. Przez kilka dni tłumy krążyły z plecakami, walizkami i torbami wypchanymi tytoniem i papierosami. Fala przeszła również przez fabrykę "Herbewo", producenta bibułek, i stopniowo przenosiła się do centrum miasta. W ciągu jednego dnia został opróżniony magazyn tekstylny, położony w kilkupiętrowej kamienicy przy ulicy Mikołajskiej. Ponieważ dostępu broniły masywne drzwi, wybito w nich małe dziury, by dostać się do wnętrza, towar zaś wyrzucano na ulicę. Włamywano się również do sklepów spożywczych, pozbawionych jednak większych zapasów. Mniejszą popularnością cieszyły się biura i urzędy. W dębowych drzwiach dawnej siedziby NSDAP w Rynku wybito dziurę i przez nią od czasu do czasu ktoś dostawał się do środka. Szaber dokonywał się ponoć niespiesznie, bez charakterystycznej w takich sytuacjach nerwowości.

Lublin, Lwów, Radom, Kraków - to nie wyjątki. Zaraz po wyzwoleniu plądrowanie miało miejsce również w Łodzi, w której w czasie okupacji mieszkała około stutysięczna mniejszość niemiecka. Ponieważ getto łódzkie było ostatnie, które Niemcy zlikwidowali, także na jego terenie szabrowano pełną parą. Od stycznia do co najmniej lipca 1945 r. demontowane i rozkradane było wszystko, co dało się zabrać z getta - drzwi, dachy, okna. Na równoległy szaber mienia poniemieckiego i pożydowskiego warto zwrócić uwagę. Przykład ten pokazuje bowiem, że najprawdopodobniej mieliśmy do czynienia z tym samym zjawiskiem społecznym.

W mniejszych ośrodkach w styczniu 1945 r. szabrowanie niemieckich składów i magazynów przez ludność polską stanowiło regułę. Podobny los spotkał również część młynów, cukrowni, gorzelni, piekarni oraz rzeźni znajdujących się pod niemieckim zarządem. Jeśli jakieś tego typu miejsca nie zostały splądrowane, to tylko dlatego że albo nie było społecznej wiedzy o ich istnieniu, albo żołnierze radzieccy okazywali się szybsi. Wszystko odbywało się zupełnie spontanicznie, bez jakiejkolwiek wcześniejszej organizacji, w rozgardiaszu po ucieczce Niemców. W szabrowaniu w podwarszawskim Zalesiu wzięła udział Irena Krzywicka, choć z opisu wynika, że większość jej towarzyszy stanowili mieszkańcy okolicznych wsi. Autorka Wyznań gorszycielki nie uznała szabru za coś gorszącego, tylko przeciwnie, za naturalną i w pełni usprawiedliwioną reakcję społeczną na masową grabież, jakiej rzeczywiście jeszcze jesienią i zimą 1944 r. dopuścili się Niemcy. Można odnieść wrażenie, że splądrowanie poniemieckich składów, których właścicieli w rzeczywistości już "nie ma", potraktowała jako czyn patriotyczny. Nie lekceważąc jej autentycznej nienawiści do Niemców, bardziej prawdopodobne wydaje się, że Krzywicka, obywatelka przedwojennego parnasu intelektualnego, po latach poczuła się w obowiązku wytłumaczyć swoje zachowanie, obarczając winą dotychczasowych okupantów. W rzeczywistości jej reakcja była zapewne spontaniczna, niewyrozumowana, instynktowna. Krzywicka zapamiętała:

(...) pobiegłyśmy nocą [prawdopodobnie była to noc z 16 na 17 stycznia] z Marynią do tego składu, nawet nie po to, żeby coś znaleźć, coś uzyskać, ale żeby ograbić właśnie Niemców, żeby zabrać niemieckie dobro, po tym, jak oni nam zabrali wszystko. Pobiegłyśmy i przyciągnęłyśmy jakieś dziwne rzeczy. Łóżko żelazne z metalowym materacem, jakąś puszkę marmolady. Zresztą już było w tym składzie sporo ludzi ze wsi, już grabili, co się dało. Uważałam, że mają świętą rację, bo wszyscy byli ograbieni w jakiś sposób przez Niemców.

W styczniu i lutym 1945 r. nie tylko dobra poniemieckie czy pożydowskie domy w Łodzi stały się celem szabrowników. Obcość etniczna stanowiła tylko rodzaj markera typującego przedmiot podlegający grabieży - ułatwiała pokonanie wewnętrznych barier, bo "zabrać niemieckie łóżko czy żydowską kołdrę, to nie grzech". Wszelako obcość ta nie była najważniejszym i nawet koniecznym czynnikiem wprawiającym w ruch szabrujące tłumy. Pokazuje to nie tylko przykład Nieszkowic, ale także wypalonej i pustej lewobrzeżnej Warszawy, która w tym czasie przeżyła bodaj największy najazd szabrowników. Już dzień po wyzwoleniu 17 stycznia 1945 r. rozpoczęło się rozdrapywanie porzuconego po Powstaniu mienia. Atak przyszedł z dwóch stron. Na początek z podwarszawskich wsi po lewej stronie Wisły. W numerze "Życia Warszawy" z 20 stycznia czytamy: "W opustoszałych domach grasują już, jak spod ziemi wyrosłe rzesze rabusiów. Rabują wszystko: ubrania, pościel, nakrycia, garnki, nawet meble wywożą na wózkach ręcznych i furmankach przybyłych nie wiadomo skąd". Od strony Pragi zaatakowali jej mieszkańcy, którzy po lodzie przechodzili przez Wisłę. Już 19 stycznia komendant wojskowy miasta wydał zakaz przebywania po lewobrzeżnej stronie Warszawy, grożąc za złamanie tego zakazu sądem polowym. Milicja otoczyła miasto kordonem. Na niewiele to się zdało *[Zastępca komendanta MO m. st. Warszawy w piśmie z 26 stycznia donosił: "W jednym tylko wypadku milicjanci nie mogą sprostać zadaniu: zaradzić masowym rabunkom i kradzieżom, dokonywanym przez elementy przestępcze z peryferii miasta i okolicznych wsi, objaw ten istnieje na skutek braku prawnych właścicieli niespalonych piwnic i niespenetrowanych dotychczas zakamarków ocalałych mieszkań. Grabieże te mają charakter masowy i władze w związku z tym wydały szereg zarządzeń o zakazie wchodzenia na teren m. W-wy, zakazie zamieszkiwania dla nowoprzybyłych, zakazie przewozu rzeczy i mebli itp."]. Nie tylko napór był zbyt duży, ale jeszcze część milicjantów usiłowała również się obłowić *[W raporcie z działalności grup operacyjnych oficerów polityczno-wychowawczych wysłanych do Warszawy jeszcze we wrześniu 1944 r.: "Dodatkową przeszkodą w walce z maruderstwem cywilnym była milicja obywatelska, która pod różnymi pretekstami w większości swej brała udział w grabieżach"]. Artykuł, o typowym dla epoki tytule - Żądamy surowych kar dla rabusiów, który ukazał się w "Życiu Warszawy", opisuje sytuację z początków lutego: "Widzi się kobiety obładowane sprzętem gospodarskim, dzieci, dźwigające wory książek, mężczyzn, ciągnących wózki pełne mebli. Oknami lecą miękkie fotele i spadają wprost w nastawione ręce złodziejaszków. Przez wyłamane drzwi wdzierają się bandy rabusiów do opuszczonych mieszkań, by za chwilę wyjść z łupem". Poniekąd tradycyjnie autor oskarżał "męty społeczne, szumowiny", jednak na szaber ruszył nie tylko margines społeczny. Najczęściej wspomina się o chłopach, którzy z workiem na plecach chodzili od mieszkania do mieszkania. Zaglądali przez wybite okno. Gdy zastali właściciela, bąkali - "Już pani tu zajęła mieszkanie" - i szli na szaber gdzie indziej.

Na chwilę zatrzymajmy się nad tą sceną, mówi ona bowiem wiele o istocie szabru - bez przemocy, a także właściciela, którego nieobecność powoduje, że prawo własności jakby się rozmywało. Nasze zobowiązania moralne (w tym "nie kradnij") obejmują osoby, zwłaszcza znane, "swoje", ale gdy tych osób "nie ma", skokowo słabną. Szaber, zwraca uwagę Dariusz Stola, jest relacją między ludźmi a rzeczami, a nie między ludźmi a ludźmi, dlatego wewnętrzny opór przed nim jest słabszy. W Warszawie, tam gdzie szabrownicy okazywali się szybsi od powracających właścicieli mieszkań, oczom przybyłych ukazywał się najczęściej taki oto widok: "Jak weszłam do domu, to obraz zniszczenia się nam pokazał: wszystkie drzwi były powyrywane, meble kryte skórą poobdzierane. Pełno pierza z pościeli, bo szabrownicy zabrali wsypy, a pierze było rozsypane po całym mieszkaniu".

Druga fala szabru zalała prowincję. Grupą, z której przede wszystkim rekrutowali się szabrownicy, byli chłopi, robotnicy rolni, wiejscy "ludzi zbędni", celem majątki ziemskie. Znów podstawowa okazała się rola władzy, tym razem nowego reżimu, który podczas reformy rolnej zachęcał do brania ziemi w swoje ręce, by "sprawiedliwości dziejowej" stało się zadość. Czasami podczas podziału majątku dochodziło do rozgrabienia sprzętów i narzędzi rolnych, czemu władza ludowa nie bardzo chciała się sprzeciwiać. Początkowo AK udawało się przeciwstawić takim sytuacjom, ale w miarę jej słabnięcia w terenie dochodziło do nich coraz częściej. Przykładem może być rozgrabienie opuszczonego przez właścicieli dworu we wsi Morawsko niedaleko Jarosławia. Inny przykład zawierają wspomnienia Franciszka Starowieyskiego. Odnajdujemy w nich szabrowniczy scenariusz: gonitwę w poszukiwaniu cennych rzeczy, anonimowość, którą zapewniał nadużywany zaimek osobowy "my". Ten sam co zawsze był środek transportu - furmanki. Obecność we dworze kobiet i dzieci burzy nieco szabrowniczy schemat, ale pamiętajmy, że dla chłopów kobieta, w przeciwieństwie do mężczyzny, była właścicielem drugiej kategorii. A być może w chłopskiej optyce to i tak była już "umarła klasa". Starowieyski zapamiętał:

Kiedy w domu zostały tylko kobiety i dzieci - zaczęły się pierwsze najazdy na dwór. Zajechało kilka furmanek załadowanych uzbrojonymi ludźmi. Ale tak jakoś byle jak uzbrojonymi, w takich pół polskich, pół rosyjskich mundurach. Tych furmanek zajechało ze cztery czy pięć i w imieniu ludu - rewizja we dworze. Zaczęło się wielkie plądrowanie. (...) Rabowali, co tylko się dało. Nawet jakieś nasze zabawki, moje pędzle zabrali... Trochę rzeczy już było wywiezionych. Oni nie rabowali tego, co dla nas byłoby cenne. Szukali biżuterii, pieniędzy, futer. (...) to było nerwowe szukanie skrytek, rzeczy, które można przywłaszczyć, prędko, prędko, bo kolega złapie lepszy kąsek.

Potem trzeba było jeszcze podpisać, że to czy tamto zostało skonfiskowane w imieniu ludu. Od razu zapanowało słownictwo, które mieliśmy potem przez czterdzieści lat na co dzień. Nikt nie był  j a, wszyscy byli  m y. My - każdy o sobie mówił - my - to słownictwo natychmiast ludzi dopadło.

ZWIĄZEK SZABROWNIKÓW

Trzecia, ta właściwa i zarazem najsilniejsza fala "gorączki szabrowania" przelała się przez tereny należące do Rzeszy, a także tam gdzie prowadzono akcję kolonizacyjną na ziemiach polskich. Rozpoczęła się jeszcze zimą, a swoją kulminację, jeśli chodzi o liczbę uczestniczących w szabrowaniu, osiągnęła latem i jesienią 1945 r. Trudno wskazać, by wśród szabrowników przeważały określone cechy, jak wiek, płeć czy grupa społeczna. "Zapewne, że szabrownictwo nie jest jedynym grzechem naszego społeczeństwa - przyznawał częstochowski »Głos Narodu« w sierpniu 1945 r. - (...) ale tak powszechnej »zarazy«, tak obejmującej ogół obywateli, bez względu na wiek, zawód i przynależność socjalną danych jednostek, na szczęście nie ma. Szabrują setki ludzi, od wlokących się na Śląsk półślepych dziadów począwszy, a na przemyślnych młodzieńcach, którzy autami co tydzień suną na Zachód, skończywszy".

Rozmiary owej "zarazy" są również trudne do określenia. Nie będzie jednak przesady, jeśli określi się ją jako masową. Niektóre miejscowości, zwłaszcza te położone po polskiej stronie przy granicy z Rzeszą, niemal zupełnie opustoszały. Na Dolny Śląsk i Wybrzeże Gdańskie wyruszyły tysiące osób pragnących wykorzystać okazję do szabru. W "Dzienniku Bałtyckim" z 1 czerwca 1945 r. czytamy: "W ostatnich miesiącach wiedzieliśmy dziesiątki, setki i tysiące ludzi, którzy ogarnięci istnym szałem plądrowania nie swoich mieszkań i zagród tłoczyli się jak szarańcza na tyłach wojsk, pierwsi wpadali do opuszczonych przez Niemców miast i osiedli - i rabowali, niszczyli i deptali". W listopadzie na jednym z poznańskich dworców przeprowadzona została obława, jedna z wielu w tym czasie. Ponoć 60 proc. podróżnych stanowili szabrownicy. Nawet jeśli byłaby to grupa o połowę mniejsza - "ludzie w podróży" to bardzo ważny element ówczesnego pejzażu - to i tak wiele mówi nam ona o skali procederu. Większość pochodziła z Warszawy, Krakowa i Tarnowa. A pamiętajmy, że chodziło tylko o tych, którzy podróżowali koleją. Statystycznie wśród szabrowników, przynajmniej początkowo, musieli przeważać ludzie, którzy udawali się na połów piechotą, furmanką bądź byli podrzucani przez radzieckich kierowców. Największe "zagłębia szabrownicze" znajdowały się więc na Augustowszczyźnie, na północnym Mazowszu, Kaszubach, w zachodniej Wielkopolsce i Małopolsce, w okolicach Częstochowy. Każdy jechał tam, gdzie mu było najbliżej. Przykładowo: mieszkańcy Kaszub uczynili swoją żyłę złota z Elbląga. Edmund Osmańczyk natknął się na "bandy najgorszych mętów", które na Opolszczyznę przybyły z Kieleckiego, Częstochowskiego i Zagłębia. Szabrownicy z Zakopanego jeździli w Sudety, skąd przywieźli m.in. lunety do oglądania z Gubałówki Giewontu. Stanisław Ziemba, wówczas redaktor naczelny "Dziennika Zachodniego", pisma szeroko omawiającego sytuację na terenach nadodrzańskich, wspominał, że szczególnie dobrze rozchodziło się ono na Rzeszowszczyźnie i w centralnej Polsce. Jego zdaniem tamtejsi czytelnicy rekrutowali się głównie z "podróżników", którzy jeżdżąc na Śląsk "po towar", po każdym powrocie do domu chcieli mieć aktualne wiadomości, czy się coś na tych terenach nie zmieniło i czy można ryzykować kolejną podróż na zachód. Jeśli tak było w rzeczywistości, to świadczyłoby już o pewnej profesjonalizacji wypraw szabrowniczych. Początki były jednak inne.

Można wyróżnić kilka faz rozwoju szabru.

Pierwsza nastąpiła natychmiast po przejściu frontu na terenach mieszanych etnicznie. Była najbardziej chaotyczna, przypadkowa, ujawniała się przy tym czasami ślepa furia. Zabierano wszystko, co wpadło w ręce, dokonując przy tym bezsensownych spustoszeń. Nauczyciel ze wsi Racice, w powiecie inowrocławskim (województwo kujawsko-pomorskie), zapamiętał zdemolowanie szkoły:

Długotrwała okupacja wypaczyła charaktery ludzkie, co najlepiej można było zauważyć w pierwszych dniach po ucieczce Niemców. Mieszkańcy wioski, ci, którzy przez cały przeciąg okupacji siedzieli na miejscu, postanowili, że tak można powiedzieć, wykorzystać koniunkturę i rozpoczęli zaraz od grabieży, zabierając wszystko, co się tylko dało i przedstawiało jakąkolwiek wartość, lub niszcząc. Grabiono gospodarki poniemieckie, grabiono też i należące do Polaków, którzy byli wysiedleni, nie oszczędzono nawet i szkoły. Gromada rozwydrzonej zgrai ze siekierami rozbiła drzwi, wykradając wszystko, co się znajdowało, a mianowicie: meble, garnki, obrazy, książki, przybory do gimnastyki, mapy, obrazy poglądowe, globusy (które zaraz porozbijano na podwórzu), radioaparaty itp. Skradziono nawet całe okno, ruszta z pieców i powyciągano haki ze ścian. Pozostawiono tylko cztery gołe ściany, a podłogi zasłane były tynkiem i śmieciami.

Ponieważ nie jest to jedyna informacja o zniszczeniu szkoły przez wiejski tłum, możemy przypuszczać, że pierwszą reakcją na "bezkrólewie" na terenach granicznych bywał szaleńczy wyścig pod hasłem: kto zdobędzie więcej *[Wieś Chmielinka, powiat nowotomyski: "W przełomowych dniach stycznia, gdy Niemcy w panice uchodzili, a Rosjan jeszcze nie było, zapanowało kilkunastogodzinne bezkrólewie i anarchia we wsi. Potrafili to wykorzystać Polacy - parobcy, którzy nie uciekli razem ze swoimi chlebodawcami [Niemcami - M.Z.]. »Odbili« sobie wszystkie cierpienia i niedostatki, jakie musieli znosić u Niemców-gospodarzy przez całą okupację, zabierając co się dało z poniemieckich rzeczy, przede wszystkim ubrania, obuwie, bieliznę, rowery i inne rzeczy, wynosząc to wszystko do pobliskich rodzin. »Odgryźli« się nawet na szkole, rozbijając siekierami pozamykane drzwi, biurka, szafy w poszukiwaniu cennych rzeczy (...)".].

Następna faza nie nastąpiła od razu po pierwszej. Na Dolnym Śląsku i w całym pasie Wybrzeża toczyły się walki. Wszędzie stacjonowały jednostki Armii Czerwonej. Dalsze wyprawy poza miejsce zamieszkania były bardzo ryzykowne, dlatego ten, kto nie musiał, nie oddalał się od domu. Przesunięcie się frontu bardziej na zachód w kwietniu 1945 r. spowodowało, że niejako za nim ruszyła kolejna fala. Wiejski pamiętnikarz z województwa łódzkiego odnotował:

Radość nieopisana panowała na wsi. Za wojskiem często na sowieckich autach i natychmiast uruchamianymi pociągami ruszyli mieszkańcy wsi Bzów na pobliski Śląsk szukać tego, co stracili, a było po co, maszyn do szycia, rowerów, aparatów radiowych, różnego sprzętu kuchennego, bielizny, ubrania, obuwie, zdobywając to, co za Niemców stracili, to jest dobrobyt.

Ludzie nabrali odwagi, zachęceni mirażem pozostawionych niemieckich skarbów, zaczęli przyjeżdżać z coraz odleglejszych stron. Ciągle jednak zabierali głównie drobne przedmioty, które dawało się udźwignąć lub przewieźć wózkiem. Początkowo tylko wojsko mogło sobie pozwolić na szaber rzeczy większych gabarytowo, bo tylko ono posiadało potrzebny do tego transport. Czasami wystarczała furmanka. Elisabeth Kunert, niemiecka nauczycielka w Karkonoszach, zapamiętała: "Wczesnym rankiem polscy żołnierze wyjeżdżali furmankami na łupieżcze wyprawy, zabierając wszystko, co miało jakąkolwiek większą wartość - od srebrnych łyżeczek po gustowne tkane obrusy i firanki, bibeloty, porcelanę, obrazy itp. Wszystko było sortowane u nas i wysyłane dalej". Z czasem zaczęły powstawać szajki szabrownicze, które mogły przeczesywać teren bardziej metodycznie - dom po domu, organizowały meliny, punkty przerzutowe, przekupywały urzędników, by otrzymać potrzebne zezwolenia. Maria Zientara-Malewska zapamiętała:

Już w marcu znaleźli się w Olsztynie pierwsi szabrownicy. Załadowali na ciężarowe samochody, co się tylko dało, i wywozili. Chodzili od domu do domu, szukając skarbów. Wynosili z domów najlepsze meble, dywany, porcelanę, szkła i obrazy - wszystko, co im wpadło do ręki. Zachłanność ich była tak wielka, że nieraz zabierali rzeczy, które następnie porzucali na ulicy, szukając innych. Po ulicach leżało coraz więcej różnych gratów i mebli. (...) Jeżeli były to rzeczy pozostawione na łasce losu przez uciekinierów - pół biedy. Ale nieraz zabierano ludziom obecnym wszystko, co mieli. Sama widziałam, jak zwożono do domu, gdzie mieszkałam przy placu Pułaskiego, całe fury maszyn do szycia, dywanów i mebli z okolicznych wiosek. Trzeba bowiem dodać, że szabrowano nie tylko w Olsztynie. Uzbrojone bandy wyjeżdżały na rabunek do wiosek, gdzie obrabowywano bezbronną ludność wiejską. Nie pytano polskie to, czy niemieckie, tylko brano.

W jednym z mieszkań przy ulicy Brata Alberta we Wrocławiu mieścił się magazyn wyszabrowanych rzeczy, przeznaczonych na handel. "Podłoga w tym mieszkaniu zasłana była dywanami poukładanymi grubą warstwą jeden na drugim. Pod ścianami zgromadzono obrazy, różnej zresztą wartości, zegary wiszące, stojące, na rękę i kieszonkowe, w sąsiednim pokoju stało kilka fortepianów". Powoli następowała profesjonalizacja szabru, który stawał się zawodem, głównym źródłem utrzymania, sposobem na życie. Powtarzana wówczas fraszka mówiła:

Powstał nowy

związek zawodowy,

członków ma bez liku -

związek szabrowników.

Wytworzył się system z podziałem na role: jedni szabrowali, drudzy dostarczali potrzebne papiery, kolejni przerzucali towar na wschód i południe, wreszcie inni go upłynniali. Szajki szabrowników miały swoich ludzi wśród urzędników miejskich, milicjantów, na kolei. Milicjanci i żołnierze często sami szabrowali. Na dobrą sprawę pierwsze "łapanki" antyszabrownicze na dworcach służyły temu, aby funkcjonariusze MO i straży kolejowej mogli przywłaszczyć sobie przedmioty wyszabrowane wcześniej przez kogoś innego. Z jednej strony wydaje się, że wśród szabrowników wielu było zdemobilizowanych, bezrobotnych, okupacyjnych szmuglerów. Z drugiej - szaber względnie szybko przestał być zjawiskiem chłopskim, ograniczonym do "ludzi zbędnych", zaczął nabierać charakteru ogólnospołecznego. Urzędników również opanowała "gorączka szabrowania". Zdaniem wysłannika Ministerstwa Administracji Publicznej na Dolny Śląsk i Opolszczyznę połowa pracowników urzędów publicznych opuszczała w trakcie pracy swoje biura, by szabrować, ewentualnie handlować. Wyżsi rangą urzędnicy wykorzystywali do tego celu służbowe samochody, a także swoje możliwości do np. przejmowania mieszkań, ogołacania ich, następnie budowania układów klientalnych w oparciu o ich rozdawnictwo. Na Dolnym Śląsku jedynie w ciągu kilku tygodni sierpnia i września sprawy aż czternastu starostów i burmistrzów trafiły do prokuratury. Zjawisko częściowo tłumaczą bardzo niskie pobory korpusu urzędniczego, a także funkcjonariuszy milicji. Trudno zaprzeczyć, że zwłaszcza osoby obarczone rodziną żadną miarą nie mogły się z nich utrzymać, z czego wszyscy zdawali sobie sprawę. Ale ważny był również zbiorowy imperatyw - powszechne przekonanie, że skoro różnego rodzaju dobra dosłownie leżą na ulicy, to trzeba je brać, bo wszyscy tak robią. W raporcie Jerzego Zubka, jednego z inteligentniejszych inspektorów na Dolnym Śląsku, czytamy: "Ludzie, którzy jechali tutaj z nastawieniem ideowym, z chwilą kiedy znaleźli się w atmosferze »gorączki złota«, ulegli psychozie". Szczególnie silnie objawiała się ona podczas wysiedleń Niemców, na co Polacy czekali z niecierpliwością. Podniecenie, jakie stało się wówczas udziałem niektórych osób, radość, gdy udało im się coś cennego zdobyć, a także brutalizacja zachowań wobec ludności niemieckiej, gdy korzyści okazywały się zbyt małe - wszystko to należy dopisać do objawów "szabrowniczej gorączki".

Na tzw. Ziemiach Odzyskanych ważną grupę szabrowników stanowili Niemcy, niemal wyłącznie kobiety, które wiedziały, gdzie szukać odpowiednich do szabru przedmiotów, wymienianych następnie na żywność na "szaberplacach". Joanna Konopińska opisała wszystko wiedzącą "starą panią Weiss", która znosiła do domu najróżniejsze sprzęty, by je później upłynnić za żywność na placu Grunwaldzkim we Wrocławiu. Podobnie działo się w innych miastach. W Bytomiu: "Niemki wynosiły na bazar różne przedmioty i rozkładały je na ręcznikach, ułożonych na ziemi (...), repatrianci zaś działali na zasadzie: kupić taniej, sprzedać drożej. Pod koniec dnia wracało się do domu z niewielkim zyskiem, czasem niesprzedanym towarem". Następnie rzeczy nabyte za bezcen bądź samodzielnie wyszabrowane polskie "mrówki" przewoziły do centrum kraju, nierzadko na sobie. Jeden z pierwszych reportaży opisujących Wybrzeże po wojnie zawierał taki, pewnie nieco przerysowany obraz:

Na plecach ogromny ładunek, w obu rękach walizki, przez szyję przewieszone dętki rowerowe, u pasa dynda jakaś pomniejsza zdobycz "szabrownicza". I nasz obywatel ledwo dyszy pod ciężarem godnym jucznego zwierzęcia; błędne oczy wbił daleko przed siebie, jakby chciał tym przybliżyć swój Poznań, Łódź czy Warszawę.

Tacy ludzie zapełniali powojenne pociągi i dworce kolejowe. Kiedy Orbis otworzył linię autobusową z Warszawy do Wrocławia, szybko otrzymała ona nazwę "szabrobusu". Niektórzy obracali po kilka, kilkanaście, może więcej razy. Czesław Borek, 28-letni pomocnik tokarski, po krótkim zatrudnieniu w milicji zajął się skupywaniem najróżniejszych rzeczy w Jeleniej Górze, a następnie przewożeniem ich do centrum kraju. Jak zeznał przed Komisją Specjalną, był około dziesięciu razy w Jeleniej Górze. Niezależnie od tego część rzeczy przesyłał pocztą. Sam bezpośrednio nie szabrował. Towar odkupywał od Niemców, przeważnie jednak od funkcjonariuszy MO, z którymi utrzymywał stare znajomości. W lutym 1946 r. zatrzymane zostały dwie bezrobotne kobiety, które - jedna od kwietnia, druga od lipca 1945 r. - stale krążyły między Ziemiami Zachodnimi a Poznaniem, przewożąc zegarki, aparaty fotograficzne, odzież, następnie sprzedawały te przedmioty w komisie. Gdy zostały aresztowane, miały ze sobą trzy walizki, w których były m.in. obrusy, pościel, serwety stołowe, dwie felgi motocyklowe i zwój kabla. To byli jednak detaliści.

ODMIANY SZABRU

Poza szabrowniczą drobnicą, "mrówkami", których było zresztą najwięcej, z czasem zaczęło następować ubranżowienie szabru, zróżnicowanie ze względu na asortyment. Garderoba, obuwie, dywany, sprzęt domowy, jak maszyny do szycia, odbiorniki radiowe - nie wymagały większej specjalizacji. Znacznego jednak trudu wymagało już przerzucenie mebli, nie mówiąc o maszynach rolniczych. Tysiące ciężarówek UNRRY, które przejeżdżały do Polski przez czeską granicę, dalej do Warszawy i innych miast, jechały wypełnione po brzegi meblami i towarem. Prawdopodobnie na zamówienie przywieziono z Wrocławia bądź Gdańska ekspresy do kawy, młynki, sprzęty kuchenne do kawiarni i restauracji, wreszcie talerze i filiżanki, w których warszawiacy pili kawę i herbatę.

Jedni specjalizowali się w częściach samochodowych, inni - jak szajka pracowników w Dyrekcji Poczt i Telegrafów w Katowicach - w sprzęcie telekomunikacyjnym (wykorzystując samochód pocztowy, grupa ta wyszabrowała m.in. centralę telefoniczną w Strzelcach Opolskich).

Byli "specjaliści" penetrujący opuszczone apteki i wywożący do centrum kraju drogie i rzadkie leki. Wyodrębnił się również podtyp szabru polegający na przejmowaniu poniemieckiego mieszkania, ogołacaniu go, a następnie przenoszeniu się do następnego. Wicestarosta Kudowy pięć razy w ciągu sześciu miesięcy zmieniał służbowe mieszkanie; w jednym nie mieszkał nawet doby, ale za każdym razem zabierał całe wyposażenie.

"Szabrownik kulturalny". Zdaniem Stanisława Ziemby, najpóźniej, jeżeli chodzi o dobra kulturalne, rozpoczął się szaber książek. "Wśród szabrowników nie było na początku znawców w tej dziedzinie". Ale i na książki szybko znaleźli się amatorzy *[W reportażu Zakochani w Pomorzu mocno przerysowany opis jednego z nich: "To znów jakiś świeżo upieczony studencina, entuzjasta »białych kruków«, twarz ascety, nos wydłużony jak u dzięcioła z tej ciekawości wiedzy. Ogromne okulary w amerykańskiej oprawie kryją świńskie oczka, chytre i przebiegłe. W pierwszej chwili zaskakuje człowieka swą wymową i znajomością tematu - odnosi się wrażenie, że to jakiś kustosz muzeum czy dyrektor od sztuki i kultury. Grzebie wśród stosów pergaminów i biblii z XIII w.; jego lepkie, czujne palce mnożą się jak stonoga. Chwyta, ładuje, wiąże... I śmiać się chce i na wymioty się zbiera, a w końcu aż kusi podejść, splunąć w te zaropiałe ślepka, uchwycić za kołnierz i prasnąć z drugiego piętra przez okno na śmietnik, by czarny kruk nie kalał osiwiałych wiekami drogocennych ksiąg" (Z. Drożdż, W. Milczarek, Zakochani w Pomorzu, op. cit., s. 25).]. W początkach sierpnia 1945 r. po ruinach Gdańska snuły się dziesiątki osób wyszukujących dzieła sztuki, by następnie je odsprzedać (prawdopodobnie byli to głodni Niemcy, którzy wiedzieli, gdzie szukać). Jak wynika z akt dochodzeniowych Stanisława Ziewca, w pierwszej połowie 1946 r. z terenów tzw. Ziem Odzyskanych przerzucił: cztery afgańskie i perskie dywany, trzy obrazy szkoły holenderskiej, obraz szkoły monachijskiej, cztery obrazy w stylu empire, wiele mniejszych bibelotów. Putta, które do dziś zdobią niektóre inteligenckie mieszkania, po wojnie musiały zostać zabrane z jakiegoś zrujnowanego kościoła. W aktach Komisji Specjalnej znajdują się materiały przeciwko osobie, która we wrześniu 1946 r. w Kłodzku odkupiła od kogoś 19 gablot zawierających zbiór motyli i chrząszczy. Trafiła za to na trzy miesiące do obozu pracy.

Istniał również rodzaj szabru - nazwijmy go oficjalnym - za który zwykle nie szło się do aresztu. Rozpoczął się już w zniszczonej Warszawie i z powodzeniem był kontynuowany. Duża część instytucji, w tym np. uniwersytety, pozbawiona była jakichkolwiek sprzętów. Chcąc sobie jakoś radzić, wysyłały one w teren "na delegacje" grupy poszukiwawcze, by "zabezpieczyć" krzesła, biurka, maszyny do pisania, książki. Wiele szkół, bibliotek i ośrodków zdrowia, zwłaszcza na tzw. Ziemiach Odzyskanych, ale również w centrum kraju, rozpoczęło swoją działalność dzięki wcześniejszym wyjazdom tego typu. Niekiedy w grę wchodziła autentyczna obywatelska troska mieszkańców, którzy chcąc uruchomić szkołę czy bibliotekę, znosili wszystko, co ewentualnie mogło się przydać, a co wcześniej wyszabrowali gdzie indziej. Trudno takie zachowania nazwać szabrem w ścisłym tego słowa znaczeniu, ponieważ zysk prywatny nie był tu motywem. Mimo to "szaber oficjalny" miał swoje negatywne skutki edukacyjne, bo pokazywał, że elity także szabrują.

"Zdobyte" nowe mieszkania urządzali dzięki przedmiotom pochodzącym z szabru także wyżsi oficerowie WP i UB. Bez trudu mogli zorganizować transport i potrzebne przepustki. Niektórzy zebrali w ten sposób prawdziwe fortuny. Ppłk Faustyn Grzybowski jako szef WUBP we Wrocławiu zrabował: diadem z 25-30 brylantami, sztabkę 24-karatowego złota, 24 sztuki złotych marek, kilka złotych broszek z brylantami, 65 sztuk złotych wyrobów jubilerskich. Jeśli wierzyć charakterystyce sporządzonej przez Józefa Światłę, osobę doskonale zorientowaną w kulisach bezpieki, Grzybowski: "Jako szef UB we Wrocławiu należał do najenergiczniejszych szabrowników. Uskładał sobie cały majątek z antycznych mebli, ubrań, biżuterii i futer, których nigdy w życiu nie miał i nawet nie widział. Wyszabrowany majątek szedł samochodami do jego apartamentu. Nie tylko zresztą do niego. On jako szef UB we Wrocławiu, dostarczał sztucerów myśliwskich i meblował mieszkania [Stanisławowi] Radkiewiczowi i drugiemu wiceministrowi bezpieczeństwa, Mieczysławowi Mietkowskiemu".

Niektóre zachowania należałoby umieścić pomiędzy szabrem a - powiedzmy - gospodarską troską, np. przejęcia na mocy prawa poniemieckiego majątku przez osiedleńców nie sposób zaliczyć do szabru. Jak natomiast ocenić postawę repatrianta, który otrzymał ogołocone gospodarstwo i niezbędnych dla siebie sprzętów poszukiwał w innym, zasobniejszym, a później, gdy już znalazł potrzebny stół i krzesła, nigdy więcej na tego rodzaju wyprawy nie wyruszał? Na tzw. Ziemie Odzyskane nikt nie przyjeżdżał z pełnymi rękami. Po wojnie cenne było wszystko - miednica, wiadro, rower, okna etc.

Bez wątpienia do zbioru pod tytułem "szaber" nie wchodzą zachowania bandyckie polskich żołnierzy i milicjantów wobec ludności niemieckiej i ukraińskiej. Bardzo często jednak wysiedlenia były przeprowadzane po bandycku, bez dawania czasu na spakowanie się, z ograniczeniami wielkości bagażu, by następnie "opuszczony" w ten sposób dobytek można było wyszabrować. Podczas akcji "Wisła" tego typu praktyki stały się niemal regułą.

Szabrownicy, zwłaszcza młodzi, łatwo przemieniali się w złodziei, a nawet bandytów, gdy w rzekomo opuszczonym niemieckim domu spotykali jego właścicieli. Obraz Polaków zachowany w pamięci zbiorowej Niemców to zgraja, która w brutalny i bezrozumny sposób zabiera wszystko. W stosunkach z ludnością niemiecką i ukraińską granica między szabrem a zbrojną napaścią z użyciem przemocy była nagminnie przekraczana. Zdarzało się, że agresja uderzała w Polaków, autochtonów i tych, którzy właśnie się repatriowali. Mieszkaniec okolic Olsztyna zapamiętał:

Odczuwało się kompletny brak bezpieczeństwa. W tym czasie nadciągali szabrownicy, kradnąc nocą lub częściej przychodząc z bronią w ręku, w biały dzień i zabierali to, co się dało, właściwie to, co jeszcze zostało: pierzyny, zegary, ocalałe gdzieś rowery, ubrania, bieliznę, maszyny do szycia itd. Nie było dnia, żeby u kogoś na wiosce nie złożyli szabrownicy wizyty. Tragizm polegał właśnie na tym, że byli to Polacy, więc nasi bracia i ci właśnie bracia przyszli okradać swych braci.

Nieco podobny charakter do zachowań szabrowniczych miało rozkopywanie cmentarzy. Nie trzeba specjalnie przypominać, że to zjawisko znane historii ludzkości od tysiącleci. Jeden z pierwszych przykładów pochodzi z Jasła. W artykule, który ukazał się w marcu 1945 r. w "Dzienniku Polskim", czytamy: "Cmentarz wyglądał jak pobojowisko po tych operacjach. Dziesiątki trupów wywleczonych z trumien zaścielało ziemię. Miasto umarłych upodobniło się do miasta »żywych«". Autorzy relacji obarczyli winą za dewastację grobów Niemców. Jednak oskarżanie ich o wszelkie zbrodnie było wówczas w modzie, dlatego nie możemy wykluczyć, że sprawcami byli Polacy bądź radzieccy żołnierze, którzy wyzwolili miasto. Trudno powiedzieć, czy artykuł stał się inspiracją dla polskich poszukiwaczy złotych zębów. Ważne, że pomysł się upowszechnił, np. w nieodległym Krakowie. Mieszkanka tego miasta mająca groby rodzinne prawdopodobnie na jednym z tamtejszych cmentarzy pisała w prywatnym liście z 21 maja 1945 r.:

Od tygodnia rabują złodzieje na cmentarzu grobowce, szukają złotych zębów - grobowiec, w którym Kazio leży, był też otwierany i 3 trumny ruszane - Kazia, Matki Wandy i siostry. Trumnę Kazia widzieliśmy, leżała na bok obrócona. (...) Z soboty na niedzielę było 24 grobowce otwierane i zrabowane, pewnie, że to wina zarządu, bo pilnują we dnie, zamykają zawczasu, ale i zarząd niewiele może w dzisiejszych czasach".

Najszerzej znany jest przykład Treblinki, gdzie lokalni chłopi wyspecjalizowali się w przeczesywaniu grobów zamordowanych Żydów. Jesienią 1945 r. całe pole poobozowe wyglądało jak kopalnia odkrywkowa - przekopane i zryte, z mnóstwem dołów, w których poniewierały się ludzkie kości. W powietrzu unosił się odór gnijących ciał. Niektórzy "poszukiwacze złota" posługiwali się granatami w celu wydobycia zwłok na powierzchnię. Dzięki zdobytemu tą drogą złotu okoliczne wsie odżyły materialnie. W reportażu z Treblinki w "Dzienniku Ludowym" czytamy:

W Treblince kopią - złoto!

Kto? Wszyscy: dzieci i kobiety. Starzy i młodzi. Tak. Z dołów śmierci z przegniłych szmat, spomiędzy zwałów trupich dobywają złoto! Łamią pokurczone w śmiertelnym bólu palce, rozbijają szczęki. Od miesięcy trwa ta akcja.

Ledwie świt ciągną z wszech stron: z Gutów, Wólki Okrąglik, Kosowa, Małkini, ba! przyjeżdżają z Sokołowa, z Siedlec, Warszawy, Ostrołęki, z własnymi narzędziami do "pracy" - łopatami, motykami i oskardami. Opowiadają nieliczni, którym w głowie nie mieści się możliwość tego rodzaju bogactwa, że zjawią się tam i zorganizowane grupy. Minami i granatami szybciej i sprawniej przekopują teren... Niejeden świeży trup padł tam z ręki konkurenta. Złoto jednak silniejsze. Niewielu, powtarzam, oparło się tej zbiorowej psychozie, pokusie łatwego dorobku.

"Zdobywców" łatwo rozpoznać. Po nowych, obszernych zabudowaniach, blaszanych dachach, szerokim geście w pijackiej zgrai, i wykwalifikowanym języku taksatora "prób" i "karatów". Pociągami przez Siedlce i Małkinię zaopatrują Warszawę (róg Ząbkowskiej i Targowej) w cenny, jakże cenny towar - inne typy spod ciemnej gwiazdy - "obrotowcy".

Po kraju krążyły legendy o rzekomych ukrytych skarbach żydowskich. Donosiła o tym prasa. Niewykluczone, że pod wpływem tych opowieści powstał scenariusz nakręconego w 1949 r. filmu Skarb. Hieny cmentarne w poszukiwaniu złotych zębów i obrączek niszczyły również niemieckie miejsca pochówków na tzw. Ziemiach Odzyskanych. "Nieraz (...) widziałem - wspominał mieszkający po wojnie we Wrocławiu Wojciech Żukrowski - stare mieszczańskie groby z odsuniętymi płytami, blaszane trumny z wyciętym otworem, gdzie powinny znajdować się splecione dłonie zmarłego ze złotą obrączką. Również u góry blachę podwijali jak wieczko pudełka sardynek - wyłamywali zęby i mostki".

Później niektóre cmentarze - np. w Szczecinie, Kołobrzegu czy Gdańsku - były równane z ziemią w imię przywracania polskości. Rozkopane groby i zdemolowane krypty należy dopisać do obrazów powojnia.

To jednak nie najbardziej spektakularne przykłady "szabrowniczej gorączki". 28 września 1946 r., czyli w tym samym czasie gdy chłopscy "kopacze" ryli na polach Treblinki, doszło do katastrofy kolejowej na stacji Łódź Kaliska. Zginęło 21 osób, a ponad 40 zostało rannych. Zgromadzeni na peronie podróżni gremialnie ruszyli w kierunku poszkodowanych. Nie po to żeby im pomagać. Rzucili się ich okradać. Źródła nie mówią nic o pochodzeniu etnicznym ofiar katastrofy.

PRZYCZYNY I KONSEKWENCJE

Szaber wyrastał z wojennej demoralizacji, a jednocześnie ją pogłębiał. Zastępca komendanta wojewódzkiego MO na Dolnym Śląsku raportował w listopadzie 1945 r.: "(...) rzeczą uderzającą przybysza na Dolny Śląsk jest zgangrenowanie moralne, obejmujące wszystkich i wszędzie. Istnieje ono wśród prokuratorów, starostów, w aparacie wojewódzkim, na wszystkich szczeblach aparatu administracyjnego, sądowego czy władz bezpieczeństwa, we wszystkich warstwach społecznych. Do tego dochodzi fala ludzi, przybywających tylko po to, aby ukraść co się da i wywieźć do Polski Centralnej. Łapownictwo jest zjawiskiem codziennym, wszystko i wszędzie można załatwić za pieniądze. Szaber, właściwie kradzież mienia publicznego jest niemal częścią składową powietrza, którym się tutaj oddycha. Zatracono zupełnie pojęcie elementarnej etyki".

W Polsce szaber stał się częścią składową powietrza, elementem powojennego stylu życia. Poza oficjalnym, inteligenckim dyskursem mało kto uważał szabrowanie za coś złego. Przeciwnie - przedmioty zdobyte tą drogą stanowiły przedmiot dumy. Pokazywano je sobie nawzajem. Ich rozdawnictwo na tzw. Ziemiach Odzyskanych odegrało bardzo ważną rolę w budowie więzi społecznych, nierzadko o charakterze klientalnym. Burmistrz sekretarzowi PPR, komendant posterunku MO burmistrzowi, ten znowu tak potrzebnym lekarzom i nauczycielom, swoją dolę otrzymywał także radziecki komendant - w ten sposób przekazywano meble, mieszkania, konie i wszystkie inne potrzebne dobra. Dzięki temu rodziły się układy, konstelacje, powiązania - społeczeństwo. W centralnej Polsce udane podróże na "Dziki Zachód" dowodziły męskiej zaradności i sprytu. Szaber miał wpływ na ówczesną kulturę życia codziennego: system wartości, kulturę materialną, czas wolny. Ułożona na nutę mazura fraszka głosiła:

Jeszcze jeden szaber dzisiaj -

auto nie nawali -

jeszcze jedno futro Krysi

i jedziemy dalej...

Szaber podważał sens pracy. Jak powiedzieliśmy, demoralizował. Zwyczajnie nie opłacało się solidnie czy w ogóle pracować, gdy wystarczał niewielki wysiłek, by żyć względnie dostatnio. Na Ziemiach Zachodnich urzędnicy nagminnie porzucali pracę; kto miałby siedzieć za biurkiem, gdy za oknem szaleje "szabrownicza gorączka"? Oddychanie powietrzem z domieszką szabru osłabiało immunologiczne bariery przed popełnianiem innych przestępstw. Nasuwa się tutaj pytanie, czy gdyby szaber nie był zjawiskiem tak rozpowszechnionym, możliwe byłoby wtargnięcie do domu gminy żydowskiej przy ulicy Planty w Kielcach (i rozpoczęcie tym samym pogromu) przez milicjantów, których najważniejszym celem okazał się - mówiąc kolokwialnie - skok na kasę? Ich koledzy na Dolnym Śląsku szabrowali przecież bezkarnie.

"Gorączkę" wywołało przejście frontu, potem chaos i słabość instytucji kontrolnych. Kapitulacja Niemiec dała wielu Polakom poczucie bezkarności zwycięzców. Z kolei moment zawieszenia, wojennego rozprężenia i "bezkrólewia" gwarantowały niemal zupełną anonimowość. Jak zwracają uwagę psycholodzy, gdy wszyscy członkowie grupy znajdują się w podobnym stanie, zmienia się ich funkcjonowanie psychiczne: żyją w poszerzonym kontekście teraźniejszości, który sprawia, że przeszłość i przyszłość przestają być istotne. Uczucia dominują nad rozumem, a działanie przeważa nad refleksją. W konsekwencji łatwiej może dojść do sytuacji, które obserwowaliśmy podczas szabru: bezmyślnego demolowania budynków, szaleńczego wyścigu po opuszczone mienie, rozkopywania grobów. "Na tych »Ziemiach Odzyskanych« panował jakiś amok - wspominał po latach jeden żołnierzy NZW w Olsztyńskiem - nawet niegłupio myślący ludzie wszystko niszczyli. Może w odwecie za Niemców, za lata okupacji? Sam czułem, że jak spotkam ładne niemieckie okno, to muszę je zbić".

Pragnienie zemsty na dotychczasowych oprawcach, nawet na pograniczu niszczycielskiego szału, napędzało szaber zwłaszcza w jego pierwszej fazie. Jan Chodakowski, więzień obozu koncentracyjnego Mauthausen-Gusen, nazajutrz po jego wyzwoleniu przez wojska amerykańskie wraz z kolegami poszedł do nieodległego Linzu. "Idziemy do Linzu - wspominał - przechodzimy przez most, przez dworzec, dochodzimy do jakiegoś sklepu. Patrzymy, sklep kolonialny, od razu rozbijamy sklep, wchodzimy, wyjmujemy wiktuały, wszystko na zewnątrz, co tylko można grabimy. Wybraliśmy trochę, potem patrzę, Austriacy też przychodzą i biorą. (...) Chodziliśmy po całym mieście. Grasowało się po prostu. Rozbijało się magazyny, sklepy".

Fenomen tysięcy rozdrapujących cudzą własność Polaków można tłumaczyć upadkiem moralnym, który dokonał się w czasie wojny i okupacji. Pamiętajmy jednak, że szabrowanie jest zachowaniem dużo starszym niż II wojna światowa i dzieckiem chaosu. Wystąpiło w Warszawie we wrześniu 1939 r., zanim jeszcze do miasta wkroczyli Niemcy. Miało miejsce w Jedwabnem i innych miasteczkach regionu oraz na Kresach w lipcu 1941 r., kiedy nie można jeszcze mówić o demoralizującym wpływie niemieckiej okupacji. Ponadto nie sposób pominąć znaczenia ponadpięcioletniej szkoły grabieży, która została Polakom zafundowana. Najważniejsza lekcja brzmiała: jest wojna. Znajdujecie się poza dobrem i złem, wyłączcie swoją moralność. Na pewno rozmiary powojennej "szabrowniczej zarazy" należy tłumaczyć wcześniejszą nauką wyniesioną z plądrowanych gett w 1942 r. Do edukacji szabrowniczej przyłożyli się również żołnierze Armii Czerwonej *[Wzorotwórczy potrafili być również żołnierze armii angielskiej i amerykańskiej. Interesujący opis zachowań Brytyjczyków znajdziemy w jednym z dzienników. "Tak naprawdę, to bardzo dziwna jest sprawa z tym stosunkiem Anglików do Niemców. Raz ich faworyzują, innym razem biją, niszczą im dobytek, palą albo organizują akcje »siania popłochu«, na które zabierają Polaków i innych obcokrajowców. Robią to w ten sposób, że wieczorem kilku żołnierzy i obcokrajowców jedzie w odkrytych samochodach do pobliskich wsi i gospodarstw. Gdy są już blisko, zaczynają nagle strzelać w okna domów do widocznych w środku obiektów, jak na przykład: luster, zegarów, żyrandoli, obrazów wiszących na ścianie oraz od czasu do czasu rzucają w podwórko granat (stary, tylko dla postrachu). Robi się zamęt, zgiełk, chaos, bieganina, krzyki, a oni wtedy odjeżdżają. Namawiają nas, żebyśmy zbierali stare graty niemieckie, bo przydadzą się na następne wyprawy. (...) Anglicy przypominają nam, że jeśli chcemy odpłacić Niemcom za swoje krzywdy: zabrać coś czy zniszczyć, to musimy zrobić to teraz, zanim przyjdzie administracja" (J.M. Jakubaszek, Mój ostatni rok wojny.]. "Nastrój trofiejny", który najpierw udzielił się polskim żołnierzom, siłą rzeczy musiał promieniować także na społeczeństwo. Trudno było nie dostrzec radzieckich transportów jadących na wschód, załadowanych po brzegi niemieckim dobrem. Ktoś pisał w prywatnym liście w sierpniu 1945 r.:

Kwitnie kradzież i łapownictwo od dołu do góry... Ludzie przywykli przez 5 lat do grabienia bezkarnie cudzego mienia, grabią się wzajemnie, nazywa się to szabrować... łachy cudze zabiera się masowo (...) na terenach odebranych Niemcom krzywdzi się przy tym często miejscową ludność polską oraz nowych osadników.

Fala szabru nie osiągnęłaby rozmiarów tsunami, gdyby nie przesiedlenia ludności niemieckiej pozostawiającej na tzw. Ziemiach Odzyskanych gigantyczny - z polskiego punktu widzenia - majątek. Przypadki ściągania butów, a nawet skarpetek z zabitych żołnierzy Wehrmachtu nie były wcale takie rzadkie na polach Normandii latem 1944 r. We Francji z opuszczonych przez Niemców bądź kolaborantów domów "nawet najbardziej szanowani obywatele" wynosili meble. Mimo wszystko trudno jednak porównać szaber na zachodzie Europy do tego, co się działo nad Odrą i Bałtykiem. Tam bowiem Niemcy ani nie opuścili, ani nie porzucili swojego majątku. Nie zaistniał więc warunek konieczny do wystąpienia zjawiska szabru: bezpańskie mienie. Z kolei zachowania szabrownicze miały miejsce w czeskich Sudetach, choć na mniejszą skalę, ale tam - jak wiemy - Niemcy zostali zmuszeni do opuszczenia swoich siedzib. Inna sprawa, że mieszkańcy Francji, Belgii, Danii czy nawet Czech byli nieporównywalnie zamożniejsi od Polaków i w swojej masie nie pożądali tak cudzej pościeli, ubrań czy butów. Mówiąc inaczej, "wizję świata ograniczonych dóbr" znali w ograniczonym zakresie.

Mieszkanka Płońska pisała o tym w ten sposób 23 sierpnia 1945 r.:

Dziś wszyscy muszą kraść, bo z uczciwych zarobków nawet na głód nie wystarczy. To też ci, co nie liczą się z sumieniem i z nikim to mają na pijaństwo i na inne zbytki a uczciwy człowiek zdycha z głodu.

Bez wątpienia bieda stanowiła jeden z najważniejszych motorów szabru. Gdyby nie brakowało butów, ubrań, maszyn do szycia, rowerów, mebli, odbiorników radiowych, nikt nie wyruszałby na ryzykowne wyprawy. Nie wyrywano by też klamek z drzwi, nie wyjmowano okien z futryn, nie demolowano pieców kuchennych, aby zabrać ruszty. Wojenny i powojenny szaber można traktować jak swoistą reakcję ludzi wykluczonych. Wykluczonych w czasie wielkiego kryzysu - skazanych na życie w suterenach i bezrobocie, a w czasie II wojny sprowadzonych do roli Untermenschen. Pamiętajmy także, że w sytuacji powojennego braku stabilizacji w gospodarce, bezrobocia, głodowych pensji, dla tysięcy ludzi szaber okazywał się niekiedy jedynym dostępnym źródłem utrzymania. Dla genezy zjawiska ważne jest także często wyrażane wówczas przekonanie, występujące bodaj we wszystkich wcześniejszych "gorączkach złota", że to jest ten jedyny moment w życiu, kiedy można się szybko wzbogacić, "odkuć", "zakombinować". Stanisław Łach podsuwa jeszcze jedną interpretację - w kategoriach psychologii tłumu: irracjonalnego zachowania, które nie pozwala się ociągać i wahać, bo ostatnich gryzą psy. Można odnieść wrażenie, że szabrownikom przyświecało hasło: "Nie stój, nie czekaj, szabruj".

Ważna była również sfera wyobrażeniowa: krążące legendy o polskiej kanadzie na tzw. Ziemiach Odzyskanych, pobudzające wyobraźnię opowieści o błyskawicznych karierach od parobka do bogacza. Do powstania mitu Ziem Zachodnich, kraju miodem i mlekiem płynącego, przyczyniła się propaganda nowego reżimu, który uznał, że ich udane zasiedlenie będzie dobrym argumentem legitymizacyjnym, rozwiązaniem większości problemów społecznych. Jak magnes przyciągały publikowane w gazetach opisy opuszczonych miasteczek, pełnych wszelkiego dobra, a także porzuconych gospodarstw czekających na nowych właścicieli. Cytowany już Jerzy Zubek zauważał, że rozbudzone w ten sposób oczekiwania, które nie wszystkim mogły się ziścić, motywowały ludzi do szabrowania. W sierpniu 1945 r. raportował:

Propaganda przedstawiła Dolny Śląsk jako krainę miodem i mlekiem płynącą, krzyczała, że wille luksusowe z umeblowaniem i całkowitym wyposażeniem czekają otwarte na tych, którzy zechcą je łaskawie objąć w posiadanie, że wszystkiego jest w bród, trzeba jechać i brać.

I ludzie z tym nastawieniem jechali do tej Krainy Czarownej - i tutaj spotykał ich zawód. Owszem są wille, ale zajęte przez niemców, jest wyżywienie, ale w stołówkach. Oni chcieli mieć wszystko i to zaraz, bo artykuły w prasie im to obiecywały, a tu...

Dlatego też aby nie wracać z pustymi rękami, zaczęło się szabrować i od tego się zaczęło. W złej, nieumiejętnej propagandzie tkwią zalążki szabrownictwa.

Można zaproponować również interpretację naturalistyczną. Po pożarze, zgodnie z odwiecznym rytmem przyrody, trzeba powrócić do życia, urządzić się po zniszczeniach. Tak wówczas mówiono. Czyżby pęd do szabrowania wyrastał w jakiejś mierze z pędu do życia?

"Gorączka szabrowania" zaczęła opadać wiosną - latem 1946 r. Szabrowano również i później, ale na znacznie mniejszą skalę. Lekarstwem okazało się zaawansowanie procesu osiedleńczego. Coraz trudniej było znaleźć niezajęte przez Polaków domy i mieszkania. Źródło szabru zaczęło wysychać. Swój wpływ miały działania władz polegające na organizowaniu "łapanek" na dworcach, przeczesywaniu placów i targów, konfiskowaniu zdobytych rzeczy, karaniu złapanych szabrowników, włącznie z wysyłaniem ich do obozów pracy. Jesienią 1945 r. Wrocław został zamknięty - na rogatkach stanęły posterunki rewidujące każdego opuszczającego miasto. Przedmioty bez tzw. czerwonych kart, specjalnych zezwoleń pełnomocnika rządu, były konfiskowane, a ich właściciel trafiał do "obozu koncentracyjnego dla szabrowników". Grożono, że trafiać tam będą również kierowcy przewożący trefny ładunek, konfiskacie podlegać miały również ich prawa jazdy oraz samochody bez względu na to, do kogo należały. Ponieważ mimo tych zakazów i barier zdobycie potrzebnych zaświadczeń w skorumpowanej powojennej Polsce nie stanowiło trudności, w marcu 1946 r. Władysław Gomułka, minister Ziem Odzyskanych, zawęził krąg udzielających zezwolenia do samego siebie. Widać, że przynajmniej w tej sprawie nie miał zaufania nawet do najbliższych współpracowników. W maju 1946 r. uznał, że sam bat nie wystarczy - wydał zarządzenie o nagradzaniu tych osób, które przyczyniły się do wykrycia nielegalnie wywożonego mienia z tzw. Ziem Odzyskanych. Przewiezienie mebli do centralnych dzielnic Polski przestało być łatwe. Zaczęto także karać skorumpowanych urzędników. Używając metafory, zaczęto wstawiać okna. Jednakże tradycja szabru w narodzie nie zginęła. Należy się zgodzić z Justyną Kowalską-Leder, że kolejne fale szabru od 1939 r. ukształtowały wśród Polaków brak szacunku do cudzego mienia, zwłaszcza państwowego, ucząc akceptacji tak zwanego kombinowania czy organizowania trudno dostępnych dóbr, co często polegało na zwykłej kradzieży, tyle że mniej obciążającej sumienie. Masowe wynoszenie z państwowych zakładów pracy praktycznie wszystkiego, co mogło się przydać albo miało jakąś wartość, to najlepszy dowód długiego życia po życiu kultury szabru.

 

Bandytyzm: "chłopska wojna upadłych żołnierzy"

Po zakończonej wojnie Polacy niczego tak się nie bali jak napadu bandyckiego. Strach przed brutalnym najściem, nierzadko zakończonym morderstwem, był jedną z najsilniejszych ówczesnych emocji. Ktoś mógłby powiedzieć: nic nowego, przecież także współcześnie tego typu przestępczość zajmuje wysokie miejsca na polskiej liście strachów. Istnieje jednak zasadnicza różnica polegająca na tym, że w 1945 r. prawdopodobieństwo napadu i rozboju było bardzo duże, a poczucie bezpieczeństwa prawie żadne. Kilka fragmentów z prywatnych listów przejętych przez Cenzurę Wojenną pokazuje fizyczny wymiar - "w dzień i w nocy" - tego strachu.

Wieś Turobin, powiat biłgorajski, Lubelskie, 1 czerwca 1945 r.:

Mężu, żebyś wiedział, jak ja teraz przeżywam, strach wielki. U nas się teraz źle dzieje, bo banda przychodzi co tydzień i ludzi bije. Zabierają ludziom świnie, konie i zboże. U mnie jeszcze nie byli. Spodziewam się, że przyjdą i zabiorą mi krowy. Marnie u nas jest, każdy pod strachem.

Izbica nad Wieprzem, 5 czerwca 1945 r.:

U nas obecnie grasują wielkie bandy złodziejskie. Zbliża się wieczór, a człowiek drży jak liść, bo nie jest pewny, czy go wizyta złodziejska nie ominie. Ubrać się nie można, chodzić trzeba w najgorszych sukienkach. Takie życie jest już od 4-ch miesięcy. Jak tak potrwa dalej, to można będzie oszaleć. Janek miał taki napad - obrabowali go ze wszystkiego i na dodatek bili go, polewali zimną wodą i znowu bili.

List pisany z okolic Częstochowy, 11 sierpnia 1945 r.:

Nam złodzieje pokradli bieliznę, ubrania i dwa rowery. Jak przyszli, to my jeszcze nie spali, siedzieliśmy na dworze, jeszcze tu był Michałek i Bronek Kołodziejów, to też rower wzięli. Było ich 6-ciu, wygnali nas do mieszkania i kazali leżeć wszystkim na łóżkach, żeby nie patrzeć.

Okolice Okocimia, 20 sierpnia 1945 r.:

Teraz kochany synu u nas złe słychać, bo złodzieje grasują po nocach, nawet już nie do jednego domu, ale do 4-ch, i biorą, co im się podoba. Jeszcze wzięli Serafinowi Władkowi konia, byli u Komina; u Palenki, u Rajkowy Janka i zabrali, co im dało, i wszystkich pobili. Janka cała od siniaków, boimy się wszyscy, bo im nic nie mówią. Więc teraz już tak, że jak człowiek idzie spać i boją się, bo nie dość im, że okradli, to jeszcze biją.

List pisany ze wsi w powiecie Olesno, województwo śląskie (dziś opolskie), 21 sierpnia 1945 r.:

Donoszę ci, że u nas rabują, prawie co noc są najrozmaitsze rabunki, że strach. W drugim tygodniu jakeś odjechał, przyszli do Konika Marcina w nocy, wzięli krowę i konia. Widzieli od nich, jak brali, to zaczęli krzyczeć, a bandyci zaczęli strasznie strzelać i cóż robić? I tak my się boimy.

Żona do męża w wojsku, wieś Sztobrów, powiat brzeski, 21 sierpnia 1945 r.:

Mężu, u nas mamę dzisiaj obrabowali. Nie tak, że nawet ostatnią krowę zabrali. Mężu, i u nas tak samo byli i się tłukli bardzo. A ja byłam z mamą w chacie. Z tego strachu ledwie żywa i bardzo przestraszona. Każdej chwili tak się staje.

Nadawca z Chełma Lubelskiego, 26 sierpnia 1945 r.:

W nocy nie ma spokojnego spoczynku, tylko śpi się pod strachem, ażeby złodzieje nie ukradli czego z obory, czy to krowy, czy jakiego bądź świniaka, a w ostatku, żeby nie przyszli do domu i nie zrabowali wszystkiego, co się znajduje w mieszkaniu, odzież i sprzęty domowe. Tak się teraz u nas wyrabia oraz w naszych okolicach pełno złodziei i bandytów, grasują w dzień i w nocy.

WOJENNA GENEZA POWOJENNEGO BANDYTYZMU

W czasie II wojny światowej i po jej zakończeniu powtórzył się opisany powyżej scenariusz. W trzech ważnych punktach odbiegał jednak od wcześniejszych historii. Po pierwsze, w 1945 r. działała potężna partyzantka, której część żołnierzy uległa procesowi "bandycenia". Po drugie, powojenną demoralizacją była dotknięta również duża część funkcjonariuszy MO i UB, podczas gdy po I wojnie biurokratyczny etos urzędników państwowych zobowiązywał do rzetelności. Po trzecie wreszcie, skala zjawiska była znacznie większa niż w latach 1918-1922. W ocenie niektórych historyków bandytyzm należałoby umieścić na liście zagrożeń dla narodowej egzystencji zaraz na drugim miejscu za eksterminacyjną polityką okupantów. Nie tylko działalność rodzimych przestępców stanowiła fizyczne zagrożenie dla mieszkańców kraju, ale również napady kryminalne dokonywane na Niemcach lub na niemieckie instytucje i przedsiębiorstwa powodowały represje ze strony hitlerowskiego aparatu bezpieczeństwa na niewinnej miejscowej ludności. Jedna z pierwszych zbiorowych egzekucji stu kilku Polaków w Wawrze koło Warszawy pod koniec grudnia 1939 r. była odwetem za zabicie dwóch podoficerów niemieckich przez notorycznych przestępców. Od tej pory stosowanie przez Niemców odpowiedzialności zbiorowej stało się okupacyjnym zwyczajem. Polacy wiedzieli, co należy robić, jeśli w okolicy wydarzy się podobny incydent - uciekać, ponieważ represje są nieuniknione: Niemcy rozstrzelają, spalą wieś. W ten sposób uosobieniem strachu stał się nie tylko reprezentant "narodu panów", lecz pośrednio bywał nim także pospolity rabuś czy bandyta. O sile tego strachu świadczy fakt, że trwał on ciągle mimo ucieczki Niemców. Zygmunt Krukowski zanotował, że po przypadkowym zabiciu radzieckiego żołnierza w kwietniu 1945 r.: "oczywiście ludzi ogarnął strach, bo z pewnością będą jakieś represje, jak zwykle po takich wypadkach".

Krzywa przestępczości zaczęła piąć się w górę zaraz po zakończeniu kampanii wrześniowej. W dużej mierze należy to wiązać z wyjściem na wolność setek recydywistów we wrześniu 1939 r.

"Na rynku" pojawiła się również duża ilość broni. Suma tych zdarzeń spowodowała wzrost liczby najbrutalniejszych przestępstw. Ze statystyk polskiej policji wynika, że tylko w ciągu jednego miesiąca 1940 r. w powiecie puławskim dokonano 22 napadów rabunkowych. W listopadzie tego roku w powiecie Radzyń miało miejsce aż 37 tego typu przestępstw. Na przełomie lat 1940 i 1941 dynamika wzrostu przestępczości wyhamowała. Po raz kolejny zjawisko to nasiliło się po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej i wywołanym tym rozprzężeniem. Najważniejszy okazał się jednak napływ do lasów jeńców radzieckich, którym udało się zbiec z hitlerowskiej niewoli. By zdobyć żywność, zdesperowani, czasami napadali na mieszkańców wsi. Nierzadko - jak podawał "Biuletyn Informacyjny" AK - gwałcili i mordowali *["Biuletyn Informacyjny" z 6 VIII 1942 r. alarmował: "Jak udało się nam stwierdzić, bandy grasujące w Łukowskiem i Siedleckiem rekrutują się z uciekinierów z obozów jeńców sowieckich. Bandy te nie mają nic wspólnego z jakimikolwiek działaniami dywersyjnymi. W czasie obław urządzanych przez Niemców w lipcu zastrzelono we wspomnianych okolicach kilkudziesięciu zbiegłych jeńców sowieckich. Przy wszystkich zabitych znaleziono duże (często wielotysięczne) sumy pieniędzy, pochodzące z rabunku. Grasanci w celu zmuszenia ludności do współdziałania dopuszczają się mordów na bezbronnych. Miało miejsce kilka wypadków zgwałcenia kobiet. Uderzającym zjawiskiem jest zanik instynktu samoobrony u ludności pozwalającej biernie na grabież i mordy".]. Rozpoczęcie "akcji Reinhardt" w 1942 r. spowodowało, że także Żydzi szukali ratunku w lasach. Na samej tylko Lubelszczyźnie stworzyli kilkadziesiąt mniejszych i większych oddziałów. Zdarzało się, że również oni, często wygłodzeni i wyczerpani, dopuszczali się napaści, połączonych nawet z daleko posuniętą brutalnością wobec chłopów. W rezultacie następowała eskalacja nienawiści do Żydów pogłębiająca tragizm ich położenia. Kilka lat po tych wydarzeniach strach ten był ciągle żywy. Na ogłoszony w marcu 1948 r. konkurs trafił pamiętnik, którego autor mieszkał we wsi Fiukówka leżącej pomiędzy Łukowem, Garwolinem i Radzyniem Podlaskim. Wspominał on:

Rosjanie i Żydzi potrzebowali się na wsi ubrać i wyżywić, partyzanci też często nadużywali swej władzy, a bandyci rabowali. Wtedy na wsi wytworzyła się dosłownie Sodoma i Gomora. Kiedy nadchodziła noc, to każdego ciarki przechodziły, bo trudno było przewidzieć, kto go odwiedzi i jakie podyktuje prawa. Doszło do tego, że nikt nie miał poczciwego buta lub ubrania, bo jak nie zabrali bandyci, to gdzieś w dziurze myszy zjadły, nie mówić już o pieniądzach, wieprzach, bieliźnie itd. Dopiero pod koniec okupacji wszystko się unormowało.

Na podstawie zapamiętanego strachu nie należy jednak wyciągać pochopnych wniosków, że większość Żydów przebywających poza gettami była rabusiami. W skali całego kraju przeważały z ich strony nocne wizyty w celu wyżebrania czegoś do jedzenia (które siłą rzeczy nie zapisały się tak w pamięci), a nie sensu stricto bandyckie najścia z użyciem przemocy.

Na genezę powojennego bandytyzmu nieporównanie większy wpływ miało grabienie i mordowanie przez niektórych chłopów ukrywających się podczas okupacji Żydów. Zwłaszcza po rozpoczęciu w 1942 r. przez Niemców masowego wyniszczenia ludności żydowskiej ograbienie bezbronnego Żyda ze wszystkiego, co miał, stało się niesłychane łatwe, tym bardziej że nierzadko łączyło się z nagrodą: spirytusem czy kilogramem cukru wydanym przez niemieckiego żandarma. Niemcy nie tylko stworzyli sprzyjający klimat do tego typu zbrodni, ale także pokazali, jak to się robi w praktyce. Wiedzę o tym, jak organizowali na ukrywających się Żydów polowania - Judenjagd, zawdzięczamy pracy Jana Grabowskiego *[J. Grabowski, Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942-1945. Studium dziejów pewnego powiatu.]. Zwykle brało w nich udział kilku, kilkunastu żandarmów, wspieranych przez "granatowych" (Polską Policję), czasami towarzyszyli im członkowie Ochotniczej Straży Pożarnej oraz chłopi skrzyknięci w strażach wioskowych. Rozkaz przychodził z góry od wójta czy sołtysa, którym z kolei "naganiaczy" nakazywał zgromadzić lokalny żandarm lub gestapowiec. Udział mundurowych - kojarzonych z autorytetem i władzą - uprawomocniał żądanie uczestnictwa, co zapewniało wysoki wskaźnik uległości. Uczestnictwo w tego rodzaju polowaniach, a także spontaniczne własnoręczne mordy dla chęci zysku popełniane na ukrywających się Żydach, co opisała w swojej książce Barbara Engelking *[B. Engelking, Jest taki piękny słoneczny dzień...], niweczyły psychiczny opór przed popełnianiem tego typu przestępstw w przyszłości również na nie-Żydach. Możemy więc domniemywać, że część wojennych i powojennych bandytów rekrutowała się z niemieckich pomagierów, kolaborantów, morderców Żydów. Efekty tej szkoły dały o sobie znać błyskawicznie.

Apogeum strachu wywołanego przestępczością nastąpiło w 1943 r. W ocenie Delegatury Rządu bandytyzm stał się jedną z "najcięższych i najgroźniejszych plag polskiej prowincji". Powody, żeby się bać, mieli wszyscy: mieszkańcy dworów, zamożniejsi gospodarze, przedsiębiorcy, przedstawiciele administracji rolnej i leśnej. Na Podlasiu, w gminie Serokomla, "atmosfera podenerwowania dochodzi tu aż do stanu chorobliwego [podkreślenie w oryginale - M.Z.] - raportował przedstawiciel Rady Głównej Opiekuńczej. - Jedna z kobiet robiła na mnie wrażenie wprost obłąkanej ze strachu". Trwogę budziły niekończące się najścia bandytów, którzy nie tylko zabierali wszystkie produkty żywnościowe oraz zwierzęta hodowlane, ale nierzadko także gwałcili. W pierwszych miesiącach letnich 1943 r. w większości powiatów GG odnotowywano po kilkadziesiąt i więcej napadów rabunkowych tygodniowo. Im dalej na wschód, tym większy panował chaos wywoływany m.in. przez bandytów. Kilkanaście lat później Jan Chustecki, sołtys gromady Prudno niedaleko Wołkowyska, wspominał:

W 1943 roku wzmogły się u nas wielkie bandy i tak ludzi rabowały, że nic nikt nie mógł utrzymać. Brali wszystko, co kto miał: dziecięce ubranka, buciki, pościel, wełnę, tłuszcz. Już ich tyle było, że jak ktoś kupił dziś spodnie czy kapotę w mieście, to zaraz nocą przyszli: "dawaj, bo masz!" Nie da, to włóczą, biją. Nie było rady. Mróz straszny, zawieja, a dzieci muszą spać na barłogu przy piecach, okryte worami z owsianymi plewami, bo resztę trzeba było schować, aby coś ocalić. Jedni rabowali, drudzy trudnili się handlem zrabowanymi rzeczami, mając bezpośredni kontakt z bandą.

Dla porządku można wyróżnić trzy typy wojennego i powojennego bandytyzmu: chłopski, miejski i leśny. Podstawą tej typologii jest miejsce zamieszkania przestępców, region działania (miasto lub wieś) oraz wcześniejsze powiązanie organizacyjne, a także tożsamościowe z podziemiem niepodległościowym. W rzeczywistości plebejskie korzenie mieli często przestępcy ze wszystkich trzech wymienionych grup. Z kolei w chłopskich szajkach przestępczych często prym wiodły osoby z przeszkoleniem wojskowym: byli żołnierze WP i partyzantki, dezerterzy. Chustecki opisuje jednego z nich, o imieniu Józek, byłego fornala, przez jakiś czas również partyzanta: "bił ludzi jak kat i gwałcił kobiety i dziewczyny, gdzie się dało". Zabił siedemnastu ludzi. W 1943 r. w powiecie węgrowskim na drogę bandytyzmu wszedł żołnierz września 1939 r., odznaczony Virtuti Militari.

Dla wszystkich trzech typów bandytyzmu charakterystyczny był również udział młodych mężczyzn. Bez zawodu, wykształcenia, często "luźni", o silnym poczuciu materialnej deprywacji, widzieli w "bandytce" łatwą drogę do wzbogacenia się, niewykluczone, że niektórzy również okazję do wyrwania się z patriarchalnych oków, zademonstrowania swojej męskiej dojrzałości. Rodzice piszący do syna w wojsku w liście z 2 sierpnia 1945 r. zwracali uwagę:

Piszemy ci, że u nas są bandy. Kradną i zabijają, no teraz (...) zabili i dziewuchę w Jaszczynowicach, co noc rabują, grasują, co się robi. Tylko to jest, że chłopcy, młodzież siedzą w domu i kradną, ażeby ich zabrali do wojska, to by nie było tego nigdy.

Autor innego listu, z Wolsztyna, wiedział, kto "chodzi z bronią" i grabi:

Złodzieje kradną co noc. U Sinkiewiczki skradli 5 prosiąt, a u nas jeszcze nic nie ukradli. A co noc to tak psy szczekają, że w ogóle spać nie dają i to wszysuco tacy złodzieje, co bronią. Tacy jak Bronek Sz. i Piotr Oławka i Edek Sz. Możliwe, że będzie więcej takich.

CHŁOPSKA WOJNA

Na wsi bandytyzm, początkowo spontaniczny, w małym stopniu zorganizowany, z czasem ulegający profesjonalizacji, stał się w czasie wojny popularnym zajęciem. "W chwili obecnej przeważają raczej bandy rabunkowe - czytamy w raporcie opisującym sytuację na Kielecczyźnie latem 1945 r. - Nie są to w ścisłym znaczeniu słowa bandy, ale grupki osobników żyjących podczas dnia wśród innych ludzi, a nocą udających się na poszukiwanie »żeru«". Na Lubelszczyźnie istniały całe wsie "bandyckie", jak określała je okoliczna ludność, w których wielu mężczyzn trudniło się rozbojem. Czasami grupy przestępcze rekrutowały swoich członków z mieszkańców kilku sąsiednich wsi. Ważniejszą jednak rolę odgrywały więzi rodzinne, przypomnijmy, nie tylko "od zawsze" silne na wsi, ale jeszcze ponadprzeciętnie wzmocnione przez wojnę. W świecie, w którym zaufanie zastąpiła kultura cynizmu, dawały poczucie pewności i solidarności, tak istotne w przestępczej profesji. Chłopski bandytyzm najczęściej był rodzinnym "interesem", w którego ramach na żer wyruszali ojciec z synem, bracia, szwagier. Z okolic Kalisza ktoś donosił we wrześniu 1945 r.:

I jeszcze jeden zbrodniczy wypadek, który już jest wykryty. Znalazła kobieta zabitego w boru, a był on z Grodźca, nazywał się Michał Zbanuszek, a zabili go z pieniędzy, miał przy sobie 20 tys., szedł kupić krowę. Został zabity przez Wieczorków, zabili go ojciec z synem.

Cel napadu zwykle wybierano poza własnym miejscem zamieszkania. Być może kierowano się pod tym względem sąsiedzką solidarnością, co oznaczałoby, że więzi lokalne nie uległy jeszcze zerwaniu, na pewno też w grę wchodził strach przed zemstą. Ponieważ chłopscy bandyci najczęściej kradli to, na czym im najbardziej zależało, czyli zwierzęta i narzędzia gospodarskie, zasięg operowania tych wiejskich grup przestępczych zwykle nie przekraczał 10-15 kilometrów. Dlatego bardzo często sprawcy musieli być zamaskowani, a ofiarom nakazywali odwrócenie się, przywarcie do podłogi. Jednemu z napadniętych w Kraśniku, najpewniej właścicielowi sklepu, maski rabusiów przywodziły na myśl Dziki Zachód:

Zostałem obrabowany przez rabusiów, rabunek został zorganizowany przez 5-ciu opryszków, zamaskowanych, o godz. 11 w nocy. Rabunek trwał przeszło godzinę. Przy rabunku był obecny stróż Maj i p. Broncia, która mdlała, kiedy sterroryzowali, przykładając broń do głowy, żądali 100.000. Kiedy splądrowali parter i kasę, przeszliśmy pod bronią do mego mieszkania i tu zaczęła się rewizja wszystkiego w pościeli, komórkach, szafach, strychach itp. Zabrali pledy, bieliznę moją i Stefana koszule, różne rzeczy... Byli tak cudownie ubrani z siatkami czerwonemi na głowie, mocno uzbrojeni, sądziłem, że jestem w Meksyku najmniej.

Ofiarami bandytów padali przeważnie zamożniejsi gospodarze, w miasteczkach sklepikarze, handlarze - każdy, kto tylko miał pieniądze. Można odnieść wrażenie, że nie istniała taryfa ulgowa, także księża nie mogli się czuć bezpiecznie. Na wsi nie dało się ukryć, kto ma konia, kto był na targu, kto posiada gotówkę. Mieszkaniec wsi Cyców, województwo lubelskie, pisał 14 sierpnia 1945 r.:

Ojciec jeszcze nie powrócił z targu, to nocni panowie czekają na pieniądze. Byli u nas, zabrali świnie, zaprzęgi, pieniądze i wiele innych rzeczy".

W latach 1940-1943, kiedy broń nie leżała powszechnie na pobojowiskach, a przestępcze doświadczenie nie zostało jeszcze ugruntowane, szczególnie narażone na napad były domy na uboczu, zamieszkane przez starych bądź samotnych gospodarzy. Liczyła się nie tylko bezbronność ofiar, ale także mniejsze prawdopodobieństwo zemsty. Ponieważ nie zawsze udawało się uniknąć rozpoznania, w niektórych regionach dochodziło do wojny między wsiami. W tle narastającego konfliktu znajdowały się zemsta, pierwotna obrona własnego terytorium, jak również tradycja chłopskich bijatyk z chłopakami z innej wsi. Początkowo wyglądało to niewinnie: podebranie ziemniaków, zimą opału, kradzież świni. Z upływem lat następowała jednak brutalizacja zachowań i eskalacja agresji. Na pobicie odpowiadano pobiciem, na gwałt gwałtem. Gdy obwiniony się ukrywał, karą chłosty karano pozostałych członków rodziny, zabierano dobytek, podpalano zabudowania. Nierzadko zdarzały się zabójstwa dokonywane przez zawiedzionych czy rozwścieczonych napastników. W niektórych regionach konflikt zaczął przypominać zjawisko określane przez Erica R. Wolfa mianem "wojny chłopskiej". Najsilniej rozgorzała na Lubelszczyźnie i w województwie rzeszowskim. Pogorzelec ze wsi Dębowa Kłoda w powiecie parczewskim (województwo lubelskie) wiedział, kto ponosi winę za podpalenie jego gospodarstwa:

W nocy z 10-go na n-go spaliło się nam wszystko, cośmy mieli. Został się tylko jeden dom i jeden koń, a resztę wszystko poszło z dymem. Tak że zostaliśmy się bez niczego i nie wiemy, co mamy dalej robić. A powód pożaru był taki, że zostaliśmy podpaleni przez naszych wrogów, którzy nam nie dawali żyć i tu nam nie dają [sierpień 1945 r., niewykluczone, że owymi wrogami byli Ukraińcy].

Z Siennicy, niedaleko Mińska Mazowieckiego, ktoś pisał 6 czerwca 1945 r.:

Może ci tam nawet piszą [, jak tam] w naszych stronach bywa między sąsiadami i kolegami. Wielka nienawiść to w dzień (...), ale noc[ą] to co godzina trzeba się spodziewać śmierci.

Również na Pomorzu definiowano sytuację jako wojenną. Jedną z jej płaszczyzn miał być konflikt między rdzennymi mieszkańcami tych terenów a repatriantami z Kresów. Żona donosiła o najnowszych wydarzeniach mężowi będącemu w wojsku:

Wczoraj mieliśmy szczęście w nieszczęściu, przyszło do nas 4-ch drabów i chcieli nas okraść. Po chatach kolejno chodzili. U Kaczmarka zabrali rower. Takie historie powtarzają się u nas bardzo często, tak że samej pożycie jest tutaj niemożliwe, bo jeszcze tutejsi buntują się przeciw tym ludziom zza Buga. Zapowiada się wojna domowa.

Animozje między repatriantami pochodzącymi z różnych regionów kraju, np. Kielecczyzny i Kresów, a także autochtonami, których dla odsunięcia wątpliwości moralnych nazywano po prostu Niemcami bądź Szwabami, nabierały charakteru "wojny chłopskiej" także gdzie indziej (na Opolszczyźnie, Dolnym Śląsku, Mazurach). Na Mazurach odnotowane zostały chłopskie zajazdy rabunkowe. Mieszkańcy okolic Grajewa, Szczuczyna i Suwałk mieli organizować się w liczące nawet ponad dwadzieścia furmanek podjazdy i najeżdżać najbliższe wsie mazurskie, grabiąc mienie, kradnąc zwierzęta, młócąc zboże i zabierając je ze sobą. Ponoć największym rabusiem był niejaki Łutaj.

Na niesnaski rodzinne i wioskowe jeszcze w czasie trwania wojny nakładały się konflikty polityczne. Jedne wsie opowiadały się za AK, inne wspierały komunistów bądź BCh. Z walką podjazdową zawsze łączył się bandytyzm, z roku na rok rosnące zacietrzewienie i zaślepienie w dążeniu do zemsty. Sytuacja zaczynała przypominać tę, którą znamy z chłopskich krajów południa Europy: Albanii, Jugosławii, południowych Włoch, gdzie obowiązek wendety spada kolejno na wszystkich, poczynając od najstarszego, członków rodziny. Jak zwrócił uwagę jeden z pamiętnikarzy, w jego wsi w ramach tej wojny zginęło więcej ludzi niż na froncie.

Niekiedy grupy bandyckie podszywały się pod ruch oporu i rabowały pod pozorem opodatkowania na rzecz walki zbrojnej z okupantem, najchętniej zabierając kosztowności i odzież. Pierwsze informacje o tego rodzaju procederze znamy z 1942 r. *[Zob. m.in. "Biuletyn Informacyjny" z 26 II 1942: "Patriotyczni bandyci mnożą się w różnych częściach kraju w sposób zastraszający. Mamy na myśli bandytów podszywających się pod płaszcz bojówek »organizacji patriotycznych«. Np. w powiecie włoszczowskim grasuje pojedynczy osobnik uzbrojony w karabin; odwiedza on zamożniejszych mieszkańców i żądając gotówki, kwituje jej odbiór na piśmie, podpisując się jako członek jakiejś »organizacji«".]. Na niebezpieczeństwo z nim związane zwracała uwagę w swoich odezwach Armia Krajowa *["Odezwa. Jak w całym kraju, tak i w okolicach tutejszych rozpanoszyło się złodziejstwo na wielką skalę. Różne szajki podszywają się przeważnie pod cieszących się zaufaniem i poparciem społeczeństwa AK-owców - uprawiają zwykły rabunek. Milicja nie przeciwdziała należycie, gdyż składa się przeważnie z elementu niewyszkolonego i nieraz współpracuje ze złodziejami".]. Kontrybucje na rzecz rzekomego podziemia musieli płacić gospodarze również po zakończeniu wojny. W rzeczywistości pod fałszywą maską partyzantów kryli się złodzieje. Prawdopodobnie o takim zjawisku mówi prywatny list wysłany 20 sierpnia 1945 r. - wynika z niego, że jego autorów napadnięto trzykrotnie tylko w ciągu trzech letnich miesięcy:

Tylko ile u nas z temi bandami, bo nas często odwiedzają. W czerwcu i lipcu zabrali nam maciorę i wieprzka, jak byłem u ciebie. Drudzy przyszli, nakazali 10 tys. kontrybucji u nas i u Jankowskiego. Znów przyszli, zabrali 3 tys. zł i 8 kg masła, resztę słoniny i mięsa, bimbru 4 litry, czajnik, latarkę, Jankowi koszulę, chustki do nosa, co były w domu uprane. Hela i babcia do ściany musiały się wykręcić, a sam robił, co mu się podobało. Aby mnie nic nie miał. Okno od podwórza wybił, bo od razu my nie słyszeli, jak stukał.

W odpowiedzi na wzrost bandytyzmu w 1943 r. powstała instrukcja o jego zwalczaniu, wydana przez komendanta głównego AK. Przewidywała zabijanie przywódców band i - o ile to będzie możliwe - likwidowanie ich w całości. Nie lekceważono czynnika społecznego, organizowania przez miejscową ludność samoobrony i służby alarmowej. O wyrokach śmierci na złapanych bandytach informował akowski "Biuletyn Informacyjny". Także po zakończeniu działań wojennych zdarzały się wypadki karania przestępców przez oddziały podziemia. Jeden z nich na początku czerwca 1945 r. w okolicach wsi Wyczółki na Lubelszczyźnie złapał dwóch mężczyzn wiozących ze sobą skradzione przedmioty. Skrzyknięto mieszkańców wsi, którym nakazano zabrać swoją własność. Następnie obaj mężczyźni zostali rozstrzelani, o czym poinformowano miejscowy posterunek milicji. W połowie sierpnia 1945 r. na Białostocczyźnie w okolicach Zabłudowa nieznany oddział uprowadził z domów, a następnie powiesił trzech mężczyzn. Na zwłokach umieszczono kartki informujące, że skazani ponieśli karę za kradzieże i rabunki, jakich mieli się dopuścić. Źródła milczą o tym, czy wspomnianym egzekucjom przypatrywali się okoliczni mieszkańcy. Podobnych wyroków w tym czasie było więcej, nie zatrzymały jednak fali przestępczości. Duży wpływ na jej rozprzestrzenianie się miały rozpad struktur podziemia, a także moralna autodestrukcja niektórych jego żołnierzy (będzie o tym mowa w dalszej części).

Wobec zagrożenia bandytyzmem ludzie czuli się bezsilni, w powojennym chaosie często nie mieli się do kogo zwrócić o pomoc. Poczucie bezsilności da się wyczytać z kilku zacytowanych wcześniej listów, zwłaszcza pisanych przez kobiety. Mówią one o strachu do utraty przytomności, bezradności i rozpaczy, wciąż odczuwanych mimo formalnego zakończenia wojny. Jednak nie wszyscy chłopi czekali bezradnie, aż ktoś na nich napadnie. Niektórzy usiłowali bronić się sami. Najprostszy wypróbowany sposób stanowiło zakopywanie dobytku. Chustecki opisuje, że Niemcy często podczas obław z psami odkrywali kryjówki z nagromadzonymi wcześniej skradzionymi rzeczami. Bardziej wartościowe brali dla siebie, resztę oddawali mieszkańcom wsi. "O, jakże ten ludek chętnie czyhał na takie okazje! Kto pierw przyjechał, brał co najlepsze. Nabrał wóz i płakał, że mało". Strategią w walce z kradzieżami zwierząt gospodarskich było spanie w stajni bądź oborze, ewentualnie wprowadzanie inwentarza do chałupy. O niespokojnym śnie gospodarzy, którzy noc spędzali w stajni, pilnując swojego największego skarbu - koni - pisał w reportażu z Żuław Czesław Miłosz. Zimą spano już w chałupach, ale prawdziwym problemem stało się posiadanie niewystarczająco złego i czujnego psa. Na szczęście dla osadników nie na psie opierała się ich obrona. Posiadali również broń. W niektórych miejscowościach spontanicznie powstawały milicje wiejskie, na Kielecczyźnie Polskie Oddziały SS [prawdopodobnie Samoobrony Społecznej - M.Z.], wracano ponadto do instytucji stróżów nocnych. Wysłanie chłopskiego syna do MO i "bezpieczeństwa" dla niektórych rodzin mogło być strategią ograniczenia liczby osób do wykarmienia, sposobem na awans społeczny. Niewykluczone także, że służyło wykorzystaniu "zbrojnego ramienia" do wioskowych porachunków, ewentualnie było lekarstwem na brak poczucia bezpieczeństwa. Trzy poniższe listy pokazują, jak ludzie usiłowali sobie radzić w sytuacji zagrożenia bandytyzmem.

Krasnystaw, i czerwca 1945 r.:

Teraz grasują u nas bandy leśne pod różnymi nazwami i przydomkami - bywa nieraz zabawa. W domu nie można nic mieć, ani ubrania, ani pościeli na wierzchu. Niedawno 3 okoliczne wioski poszły z dymem i wszystko to razem upływa ze zniechęcenia do życia na wsi.

Okolice Jarocina, 19 sierpnia 1945 r.:

Tu u nas w Kucharach to się kręci złodziejstwo. Józiowi Kaliszewskiemu skradli oba konie, aby został ten roczny źrebak, bo wtedy był u nas. Któryś dzień przyszli złodzieje do Biegańskiego i zabili mu dwucetnarową świnię, ale on spał w stajni, bo pilnował konie i to słyszał. Wyskoczył oknem w koszuli i poleciał do Skularza do Popówka, od Skularza przylecieli z bronią i odbyła się strzelanina, bo złodzieje też mieli broń, ale musieli uciec i świnie zostawić. Tak się u nas dzieje.

Okolice Olsztyna, 29 sierpnia 1945 r.:

Strasznie nocami kradną, że nie można sobie wyobrazić. My świnie trzymamy w chacie, a krowy to wozimy do Bogmała do ich chlewa, bo u nich jest warta, chociaż im konie pokradli, ale kupili drugie. Okradli im 4 konie. Tam ich mieszka cztery rodziny, to wszystkie konie im pokradli.

ZAKAZANE REWIRY

Drugi typ bandytyzmu - miejski - miał podobną dynamikę rozwojową. W początkowym okresie okupacji stała obecność Niemców na ulicach, patrole i rewidowanie przechodniów, wreszcie godzina policyjna do pewnego stopnia utrudniały poruszanie się z bronią po mieście, zwłaszcza większym grupom. Dlatego w miastach było względnie mniej napadów rabunkowych i morderstw. Ze względu na specyficzne warunki życia w miastach w czasie okupacji przestępczość rozwijała się tu w trzech kierunkach. Po pierwsze, w stronę bardzo uciążliwej, i w sumie przestępczej drobnicy - kradzieży z włamaniem, kradzieży kieszonkowych, "oskubywania" w bramach. Po drugie, w sferze "gospodarki wyłączonej": szmugiel, interesy z Niemcami, spekulacje na czarnym rynku stały się źródłem utrzymania dla tysięcy ludzi, nie tylko - i nawet nie przede wszystkim - wywodzących się z przedwojennego świata przestępczego. Trzeci kierunek wytyczało hasło: na Żydów.

Pasożytowanie na nich, zwane "szmalcownictwem" zaliczyć można do form wojennego bandytyzmu ("szmalec" w gwarze przestępczej oznaczał pieniądze). Dla szmalcowników ludzie pozbawieni wsparcia, zaszczuci, wobec których nie trzeba było nawet używać przemocy fizycznej (wystarczyło postraszenie denuncjacją, ujawnieniem miejsca kryjówki), stanowili ofiary wręcz wymarzone. Ponadto przy niewielkim ryzyku i wkładzie własnym udawało się osiągnąć taki zysk, jaki rzadko przynosiła inna forma przestępczości, jeśli, rzecz jasna, wiedziało się, gdzie i kogo szukać. Rozwinęły się całe gangi szmalcowników, w których obrębie następowała zawodowa specjalizacja na wywiadowców i informatorów oraz tych od wymuszeń i szantażu. W książce Ja tego Żyda znam!... Jan Grabowski wspomina kilka tego rodzaju band działających na terenie Warszawy. Trudno powiedzieć, ile w sumie osób było zaangażowanych w ten proceder. Gunnar S. Paulsson szacuje ich liczbę na terenie Warszawy na około 2700. Szmalcownictwa, tak samo jak handlu narkotykami czy prostytucji, nie należy wiązać genetycznie z dystansem wobec obcych. Oczywiście na warszawskiej ulicy "Żydków" się nie lubiło, ale "rasowi" szmalcownicy nie nachodzili ukrywających się Żydów dlatego, że kierowali się antysemickim stereotypem, lecz dlatego, że widzieli w nich żyłę złota, którą można do woli eksploatować. Inaczej sprawa ma się ze "społecznymi denuncjatorami", choć i w tym przypadku powinno się mówić o mieszaninie motywów: antysemityzmie, konformizmie, strachu. Historycy podważający jakże wygodny dla Polaków stereotyp, zgodnie z którym podczas okupacji szmalcownicy stanowili jedynie margines społeczeństwa, mają rację. Z drugiej strony uważam, że Grabowski przesadza, traktując szmalcowników na zasadzie pars pro toto jako odbicie społeczeństwa polskiego z jego postawami i opiniami. "Zawodowi" szmalcownicy nie byli, podobnie jak amerykańscy łowcy niewolników, instytucjami porządku publicznego, czyli reprezentantami społecznie uznanych wartości, lecz przestępcami, takimi samymi jak bimbrownicy, doliniarze czy sutenerzy. Choć z pewnością nie brakowało wśród nich osób zdeklasowanych, a nawet dosyć zamożnych, genezę społeczną szmalcownictwa należy łączyć z grupą przedwojennych wykluczonych i "zbędnych". Najwięcej denuncjatorów i donosicieli wywodziło się z "ludu". Ubóstwo i jego korelaty (brak związków z instytucjami szerszego społeczeństwa, niechęć wobec obcych, niskie wykształcenie, a nawet analfabetyzm, skłonność do popełniania przestępstw) stanowiły mentalne zaplecze szantażystów. Wyobraźnia socjologiczna podpowiada, że duża część szmalcowników mieszkała w przedwojennych "złych dzielnicach", np. w Warszawie na Czerniakowie, w barakach bezdomnych na Annopolu, w suterenach Powiśla, Pragi i Woli.

Rok 1943 przyniósł w miastach wzrost liczby przestępstw wszelkiego rodzaju, w tym tych najbrutalniejszych, a więc morderstw i rozbojów. Wedle obliczeń Delegatury Rządu, tylko w drugiej połowie sierpnia tego roku w Warszawie doszło do 32 większych napadów rabunkowych oraz 37 zabójstw (część z nich mogła być dziełem podziemia). Tendencja wzrostowa przestępczości w miastach może zaskakiwać, skoro nadal obowiązywała godzina policyjna i nie zmniejszyła się liczba Niemców na ulicach. Tomasz Szarota wymienia kilka przyczyn tego zjawiska. Przede wszystkim nastąpiło zwiększenie aktywności ruchu oporu, mierzone liczbą akcji zbrojnego podziemia. Prawdopodobnie spowodowało to spadek zainteresowania (i tak niewielkiego) niemieckich władz okupacyjnych walką z przestępczością pospolitą. Innymi słowy, osłabła - podobnie jak na wsi - kontrola ze strony instytucji nadzorujących porządek prawny, cokolwiek byśmy o nich powiedzieli. Ponadto wzrosła dostępność broni, którą można było kupić niemal na każdym bazarze. Aktywizacja podziemia dawała też sposobność do podszywania się pod jego żołnierzy. Wreszcie dochodził ostatni czynnik, o którym była już mowa, a mianowicie postępująca atrofia więzi moralnych.

Przejście frontu w 1944 i 1945 r. spowodowało, że dla bandytyzmu wszelkiego typu nastał najlepszy okres. Początkowo brak instytucji porządku publicznego - poza regionami, gdzie silne było podziemie - rozzuchwalał przestępców i czynił ich bezkarnymi. Nawet ulokowanie w najbliższej okolicy posterunku milicji tylko w niewielkim stopniu poprawiało bezpieczeństwo. Na Kielecczyźnie, Mazowszu, północnym i południowym wschodzie kraju wiele z tych posterunków było nawet kilkakrotnie likwidowanych przez grupy podziemia *[Do kwietnia 1947 r. podziemie rozbiło około 1300 posterunków MO.]. Znacząca część milicjantów okazała się nieprzygotowana do pełnionych przez nich funkcji. W jednym z milicyjnych raportów przyznawano, że "brak wyszkolonych kadr, niedostateczna znajomość służby śledczej są powodem wzrostu przestępczości". Wpływ na jej dynamikę, zwłaszcza w miastach, miało formalne obowiązywanie do połowy listopada 1945 r. stanu wojennego, a w jego ramach - godziny policyjnej. W niektórych powiatach zagrożonych bandytyzmem bądź objętych działaniami podziemia niepodległościowego wprowadzono ją ponownie wiosną i jesienią 1946 r. Między 11 a 24 lipca 1945 r. na terenie Augustowa i powiatu augustowskiego trwał stan wyjątkowy narzucony przez radziecką komendanturę. Ludzie mieli ograniczone możliwości przemieszczania się, przeprowadzano liczne rewizje i aresztowania.

Powojenne statystyki przestępczości nie odzwierciedlają skali zjawiska. Dzieje się tak z powodu ciemnej liczby przestępstw (według określenia socjologów), czyli takich, które nigdy nie zostały zgłoszone odpowiednim organom ścigania. Jak się szacuje, współcześnie policja nie wie nawet o połowie popełnionych czynów przestępczych. Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością możemy przyjąć, że po wojnie ciemna liczba musiała być dużo większa, z różnych zresztą przyczyn (w pobliżu nie znajdował się żaden posterunek MO, ewentualnie jego załoga nie cieszyła się zaufaniem, napadnięty obawiał się zemsty). W żadnym z cytowanych listów nie ma nawet wzmianki o tym, żeby ofiara przestępstwa poinformowała o nim jakikolwiek organ ściągania. Trudno to uznać za przypadek. Nie należy jednak pochopnie wyrzucać do kosza wszystkich ówczesnych statystyk. Z danych liczbowych wynika bez wątpienia jedno: stan bezpieczeństwa sięgnął dna w 1945 r., w następnych latach, zwłaszcza od 1947 r., stopniowo się poprawiał. Według danych milicyjnych w 1945 r. zgłoszono 26 471 rozbojów, w 1946 -23 987, a w 1947 już tylko 10 231. Milicja odnotowała także w 1945 r. 121 729 kradzieży (kieszonkowych, w mieszkaniach), w 1946 - 139 594 i w 1947 - 128 310.

Na powojennej mapie strachu trudno wskazać pola, na których nie dałoby się zaznaczyć trwogi przed bandytyzmem. W każdym regionie kraju ludzie mogli się spodziewać, że ktoś brutalnie zabierze im ich własność. Nie wszędzie jednak wskaźniki poczucia zagrożenia były jednakowo duże. Jak je zmierzyć? Można posłużyć się przykładem współczesnych badań nad strachem, z których wynika istnienie wysokiej korelacji między przestępczością a strachem przed nią: im wyższa przestępczość na danym terenie, tym większy strach. Tym samym - zwraca uwagę Andrzej Siemaszko - "duża siła związku między rozmiarami przestępczości i lęku sprawia, że poczucie zagrożenia przestępczością można by traktować jako sui generis miarę jej faktycznego poziomu". Jeśli chodzi o omawiany okres, zależność ta nie jest jednak pełna, ponieważ strach mógł wędrować, przenoszony choćby w listach, mogły go też potęgować wcześniejsze doświadczenia, np. z czasów I wojny światowej. Istnieje również inna trudność w ustaleniu rzeczywistego poziomu bandytyzmu po II wojnie światowej, mianowicie nie wszędzie w równym stopniu za poziom strachu odpowiadali "nasi". Zwłaszcza na zachodzie i północy kraju - pamiętajmy - swój udział w jego kreowaniu mieli żołnierze radzieccy. Ich sprawstwo wielu przestępstw, często przypisywanych później "nieznanym sprawcom", w znacznym stopniu utrudnia analizę rodzimej przestępczości. Każda jej mapa musi więc uwzględniać margines błędu. Nie popełnimy jednak większej pomyłki, konstatując, że najwyższy wskaźnik wiktymizacji (albo inaczej: współczynnik przestępczości), a zatem i poziom strachu, odnotowano w województwach białostockim, lubelskim i rzeszowskim, niewiele niższy - w części północnego Mazowsza. W dalszej kolejności należałoby wymienić Świętokrzyskie i Podkarpacie.

Spójrzmy na zjawisko bardziej szczegółowo. W jednym zimowym miesiącu 1945 r. (od 22 stycznia do 22 lutego) na terenie części województwa warszawskiego na milicję zgłoszono m.in. 95 zabójstw, 27 napadów rabunkowych z bronią w ręku, 781 kradzieży. Raport, z którego pochodzą te dane, nie mówi nic o sprawcach. Duża część tych przestępstw mogła być dziełem żołnierzy radzieckich, którzy wówczas wraz z frontem parli na zachód.

Popatrzmy zatem gdzie indziej, np. na województwo rzeszowskie. Tylko w ciągu 12 dni kwietnia milicja odnotowała tam aż 532 zabójstwa, 331 napadów rabunkowych, 79 włamań do mieszkań, 449 kradzieży koni. Tu z kolei obraz polskiego świata przestępczego zaciemniają, poza wyczynami maruderów radzieckich, ofiary poniesione w wyniku wojny polsko-ukraińskiej. Nie zmienia to faktu, iż w świetle tych danych województwo poznańskie należy uznać za oazę spokoju, tam bowiem miesięcznie dochodziło najwyżej do kilkunastu zabójstw i rozbojów z bronią w ręku.

Niższy poziom przestępczości na Górnym Śląsku i w Wielkopolsce wynikał ze słabo ugruntowanej w zaborze pruskim skłonności do omijania prawa czy postępowania wbrew niemu, tak silnej przecież w Kongresówce. Inna sprawa, że na terenach włączonych do Rzeszy Niemcy z całą bezwzględnością tępili wszelkie formy działalności kryminalnej, podczas gdy w Generalnym Gubernatorstwie zasadniczo odstąpili od walki z przestępczością, zdając się w tej sprawie na słabnącą z roku na rok polską policję "granatową". Ponadto w Wielkopolsce i na Górnym Śląsku w zasadzie nie istniała partyzantka, w której mogłaby zajść metamorfoza ludzi "leśnych" w ludzi "zbędnych". Po wojnie mniejszy był też napływ repatriantów ze Wschodu i centralnej Polski, a zatem mniejszy ogólny chaos, silniejsze więzi, bardziej rozwinięta kontrola społeczna.

Rzut oka na inny region - województwo kieleckie. W lipcu 1945 r. zgłoszono tam 1532 przestępstwa we wszystkich kategoriach. W sierpniu miało ich być już tylko 801. Niewykluczone, że tak duży spadek liczby odnotowanych przestępstw między lipcem a sierpniem został spowodowany odpływem "luźnych" mężczyzn do prac żniwnych. Gdyby tak było w istocie, mielibyśmy wówczas wskaźnik chłopskiego udziału w ogólnej puli popełnionych przestępstw. Niestety, wpływ na tę różnicę mogły mieć również inne czynniki. Niekoniecznie należało do nich fałszowanie statystyk, ponieważ milicjantów nie rozliczano wówczas z wykrywalności. Prawdopodobnie kluczowa okazała się akcja ujawniania się podziemia na Kielecczyźnie latem i jesienią 1945 r., co z kolei mogłoby stanowić dowód na jego zainfekowanie bandytyzmem.

Wreszcie ostatnie, nowe województwo - dolnośląskie. Tam na przełomie sierpnia i września 1945 r. w ciągu dwóch tygodni zgłoszono na milicję m.in. "20 morderstw, 86 rabunków i rozbojów, 1084 kradzieże i włamania, 162 zakłócenia spokoju publicznego, 440 przestępstw politycznych, 125 buntów i oporów wobec władzy, 29 innych przestępstw przeciwko władzy, 92 podpaleń zbrodniczych, 45 przestępstw na tle seksualnym". Duża liczba zgłoszonych przestępstw w tak krótkim okresie potwierdzałaby tezę o większym poczuciu zagrożenia na tzw. Ziemiach Odzyskanych niż np. w województwie kieleckim. Znów jednak trzeba pamiętać o obecności Armii Czerwonej, której żołnierze stacjonowali w wielu miejscowościach Dolnego Śląska. O ich niemałym wpływie na wskaźnik wiktymizacji świadczyć może duża liczba odnotowanych "zbrodniczych podpaleń", o które wówczas często byli posądzani, oraz gwałtów. "Dobrze by tu byłoby, gdyby był spokój, nie było napadów i grabierstw. (...) Główna bolączka ludzi to jest bezpieczeństwo" - charakterystyczną dla raportów milicyjnych polszczyzną donoszono z Dolnego Śląska.

Podczas okupacji w Warszawie, aż do 1944 r. włącznie, liczba napadów rabunkowych wielokrotnie przekraczała liczbę akcji podziemia. Wiele wskazuje na to, że po wojnie było podobnie. Na przykład w pierwszych dziesięciu dniach sierpnia 1946 r. w całym kraju doszło do 135 napadów z bronią w ręku, w tym 76 rabunkowych. Z tych ostatnich najwięcej, bo aż 21, miało miejsce w województwie białostockim. 7 razy zaatakowane zostały posterunki MO, 11 stacje kolejowe i pociągi, 4 razy różnego rodzaju kasy bądź banki. We wrześniu 1946 r. III Departament MBP odnotował 1114 napadów dokonanych przez "bandy", z tej liczby 751 zakwalifikował jako rabunkowe, w tym: na własność prywatną 466 napaści, na placówki bankowe 10, na "inne instytucje" 165. Tylko w tym jednym miesiącu zrabowano ponad 22 mln zł, co w tamtych czasach było sumą astronomiczną. Notabene nikt nie policzył, do ilu napadów na banki wówczas doszło. Z całą pewnością nigdy w Polsce ani wcześniej, ani później zawód bankowca, kasjera czy kolejowego sprzedawcy biletów nie wiązał się z takim ryzykiem jak tuż po wojnie.

Jak w tych statystykach wyglądają poszczególne miasta - nie wiemy. Na podstawie cytowanych listów można jednak zaryzykować hipotezę, iż globalny strach przed napadem bandyckim, włamaniem, rozbojem czy pobiciem był mniejszy wśród mieszkańców większych miast niż na wsi. Jeśli tak było w rzeczywistości, oznacza to, że ówczesne zagrożenie przestępczością lokalizowało się zupełnie gdzie indziej niż obecnie. Dzisiejsze badania pokazują, że najsilniejszy związek z poziomem przestępczości ma odsetek ludności wiejskiej w danym województwie: im jest on wyższy, tym niższa jest przestępczość, a zatem i mniejszy strach przed nią. Dlaczego po wojnie poziom strachu był wyższy na wsi niż w miastach? Odpowiedzi są co najmniej dwie. Jedna łączy się z historią oporu zbrojnego, przesuwającego się po Powstaniu Warszawskim wyraźnie na prowincję, która po wojnie staje się także terenem konfliktu mającego wiele cech wojny domowej. Po drugie, trzeba zwrócić uwagę na obecność wojska w dużych miastach. Nie należy jednak wyciągać pochopnych wniosków, jakoby stanowiły one na powojennej mapie strachu wyspy bezpieczeństwa.

Każde miasto miało swoją specyfikę, dzielnice bezpieczne i te o złej sławie. W Gdańsku z "piany morskiej" wyłaniał się półświatek portowy, przesiadujący w tamtejszych knajpach i spelunkach. Warszawa miała tradycyjnie Pragę; podziemie przestępcze innych dzielnic uległo znacznej dekompozycji podczas Powstania Warszawskiego. W Częstochowie wylęgarnią przestępczości był Stradom. W Krakowie niebezpiecznie było chodzić po Kazimierzu i Podgórzu. Ponadto miejskie "zakazane rewiry" rozciągały się również w okolicach targów, bazarów i dworców kolejowych. Ciągle zdarzały się napady na podróżnych, zwłaszcza na Żydów, ale z pociągów wypychano nie tylko ich. Na tory wyrzucani byli też funkcjonariusze reżimu oraz ci, którzy "po dobroci" nie chcieli ustąpić miejsca bądź oddać bagażu. Ten rodzaj "sportu" nieobcy był - jak wiemy - również żołnierzom Armii Czerwonej.

W takich miastach, jak Warszawa, Wrocław, Gdańsk czy Elbląg, atmosferę grozy potęgowały brak oświetlenia ulic i liczne ruiny. Wszędzie tam panował strach przed wychodzeniem wieczorem samotnie z domu. Sytuacja w październiku 1945 r. w Warszawie wyglądała następująco: "Już dziś powrót do domu z bardziej oddalonych miejsc pracy w godzinach wieczornych jest połączony z niemałym ryzykiem. Różnego rodzaju łobuzeria, opryszki i rabusie napadają na przechodniów, biją ich, wyrywają z ręki paczki, rabują, co się da. Napadają nie tylko na samotne kobiety, ale i na mężczyzn, rozzuchwalają się coraz bardziej, tym bardziej że ciemności i mały ruch uliczny zapewniają im prawie absolutną bezkarność".

Apogeum miejskiego bandytyzmu nastąpiło zimą na przełomie 1945 i 1946 r. W wielu miastach ludzie przemykali ciemnymi ulicami z duszą na ramieniu. Jeden z pamiętnikarzy, wówczas mieszkaniec Warszawy, tak bardzo bał się napadu, że gdy usłyszał strzały, schował gdzieś zegarek i pieniądze, zdjął buty i boso dotarł do domu. Joanna Konopińska, mieszkanka Wrocławia, w swoim dzienniku pod datą 9 grudnia 1945 r. zapisała: "Wróciłam od Leny późnym wieczorem i ojciec okropnie mnie zbeształ za spóźnienie. Trochę miał racji, bo po zapadnięciu zmroku lepiej nie kręcić się po mieście w pojedynkę. Ostatnio napadnięto na naszą sąsiadkę w samym centrum miasta. Ukradziono jej torebkę z pieniędzmi i kartkami żywnościowymi, z ręki ściągnięto zegarek, z głowy futrzaną czapkę, z nóg buty. Następnego dnia sąsiadka zgłosiła napad na milicji, ale usłyszała jedynie radę, żeby wieczorem nie chodziła sama po mieście. A była wtedy godzina piąta po południu!".

UPADLI ŻOŁNIERZE

Trzeci typ bandytyzmu - leśny - w porównaniu z poprzednimi jest najlepiej opisany. Charakterystyczne, że wszyscy badacze powojennego podziemia zjawisko jego "bandycenia" eufemistycznie określają mianem "problemu". W powojennym bandytyzmie powinniśmy raczej widzieć budzący strach i trwogę kataklizm o rozległych konsekwencjach, nie tylko społecznych, ale również gospodarczych, a nawet politycznych. Napady bandyckie na pociągi, dworce kolejowe i transport samochodowy niszczyły sieć komunikacyjną kraju; na banki, spółdzielnie, sklepy i hurtownie oraz fabryki - utrudniały akumulację środków, a tym samym odbudowę gospodarki. Powtarzające się grabieże na wsi przedłużały z kolei stan destabilizacji, niewykluczone także, że miały wpływ na wysokość cen artykułów spożywczych w miastach. Akty przemocy wobec resztek ludności żydowskiej wzmocniły jej motywację do wyjazdu. Bandytyzm przyczyniał się także do zwiększenia się grupy zwolenników nowego reżimu, legitymizującego się jako ten, który pragnie w kraju zaprowadzić ład i porządek, dać ludziom bezpieczeństwo.

Powiedzmy od razu: na zakażenie bandytyzmem narażeni byli nie tylko członkowie konspiracji. W szeregach grup przestępczych znajdowali się również byli żołnierze WP, unikający miast dezerterzy. Oddzielną kategorię stanowił bandytyzm funkcjonariuszy MO i UB. Prym wiedli jednak "upadli żołnierze" podziemia. Proces ich upadku przypominał nieco doświadczenia niemieckich żołnierzy po I wojnie światowej. Dla obu grup wspólny mianownik stanowiła brutalizacja zachowań i radykalizacja poglądów politycznych, postrzeganie świata na manichejski, czarno-biały sposób, wedle którego "czarni" to Żydzi i komuniści; łączyło ich też poczucie straszliwej klęski. Zygmunt Klukowski dostrzegał u leśnych dowódców zgrupowanych w okolicach Zamościa w połowie 1945 r. rosnący radykalizm, wręcz fanatyzm poglądów. W jego ocenie byli apodyktyczni, o przytępionej wrażliwości, nawykli do rozstrzygania wielu spraw za pomocą siły.

Z groźby rozprzestrzeniania się choroby zdawali sobie sprawę niektórzy dowódcy AK. Andrzej Przemyski, biograf Leopolda Okulickiego, przytacza świadczący o tym rozkaz komendanta okręgu AK Kraków płk. Przemysława Nakoniecznego z 18 stycznia 1945 r.: "Zwrócić uwagę na skrupulatne odebranie, zakonserwowanie i zamelinowanie broni i sprzętu. Broń nie może pozostać w rękach pojedynczych żołnierzy AK ze względu na możliwość nie-odróżniania żoł[nierzy] powstania od bandytyzmu". Na konsekwencje zamknięcia się w Okopach Świętej Trójcy wskazywali również sygnatariusze memoriału z lipca 1945 r., wśród nich Kazimierz Moczarski. Obawy te potwierdziły się w trójnasób. Nie wydaje się jednak, żeby istniały wówczas realne szanse, by zjawisku bandycenia się podziemia można było skutecznie zapobiec. Chyba że nie doszłoby do okupacji sowieckiej, a do Polski rzeczywiście przyjechałby generał Anders. Wówczas trwanie w lesie nie miałoby sensu, nie powstałyby również olbrzymie pokłady zawiedzionych nadziei, złości oraz nienawiści.

Z drugiej strony trzeba pamiętać, że już w samej działalności konspiracyjnej tkwiły zalążki tego, co w sprzyjających okolicznościach łatwo mogło dać bandycki efekt. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na redefinicję przedwojennych norm, jaka dokonała się w czasie wojny. Zabójstwo, przemoc, oszustwo, kradzież, o ile były czynione na szkodę okupanta, nie tylko straciły ujemny znak na skali wartości, ale stawały się wręcz powodem do chwały. Organizacje konspiracyjne z definicji były strukturami - jakbyśmy dziś powiedzieli - nietransparentnymi, a działalność poszczególnych żołnierzy, jak również większych grup (plutonów, kompanii itd.), utajona, często nawet niepodlegająca dostatecznej kontroli ze strony dowództwa. Powodowało to, że każdy bandycki skok na własne potrzeby stawał się łatwiejszy, tym bardziej że niektórzy żołnierze dywersji byli poniekąd do takich akcji specjalnie szkoleni. Rozbudowujące się struktury i oddziały podziemia do prowadzenia walki potrzebowały pieniędzy (na żywność, ubrania, broń itp.). Stąd liczne akcje ekspropriacyjne (tzw. eksy), autoryzowane przez dowództwo, na urzędy, banki, instytucje niemieckie w celu zdobycia niezbędnej gotówki. O ile jednak w czasie okupacji tego typu działalność była jak najbardziej uzasadniona i potrzebna, o tyle po wojnie skali napadów na spółdzielnie, kasy kolejowe, banki, nadleśnictwa nie można wytłumaczyć tylko potrzebą gromadzenia środków na rzecz "walki z komuną". Za 22 mln zł - przypomnijmy: skradzione tylko we wrześniu 1946 r. - przy ówczesnych kosztach dałoby się wyekwipować dywizję piechoty. Choć nie można wykluczyć udziału amatorów, wydaje się, że tylko profesjonaliści potrafiliby zrobić skok: w Warszawie na kasę Sądu Okręgowego, skąd zrabowano 300 tys. zł (7 sierpnia 1946 r.), w Lublinie na biuro firmy "Labor", skąd skradziono 400 tys. zł (26 października 1946 r.), czy w Białymstoku na spółdzielnię spożywców, gdzie łupem padło aż 797 tys. zł (30 października 1946 r.). Rabunki instytucji państwowych w mniejszych miejscowościach stały się wręcz plagą powojnia.

Czasami były to prawdziwe rajdy od wsi do wsi, z przystankiem na stacji kolejowej czy w spółdzielni, wzorem amerykańskich przestępców Bonnie i Clydea, z tym tylko że rodzimi przestępcy najczęściej jeździli furmankami *[W różnych źródłach można znaleźć również wiele przykładów napadów bandyckich, których sprawcy posiadali samochód lub samochody. Oddziały podziemia nagminnie je rekwirowały. 3 VII 1945 r. o godz. 12.30 pod Bank Ludowy przy ul. 3 Maja w Ostrowi Mazowieckiej zajechał samochód, z którego wysiadło pięciu żołnierzy w mundurach WP. Po sterroryzowaniu personelu banku zrabowali 35 662 zł. Następnie odjechali w kierunku Warszawy. Posiadanie munduru WP o niczym zresztą nie świadczy. W tym czasie żołnierzy różnych formacji podziemia praktycznie nie można było odróżnić od żołnierzy regularnych jednostek. Inny przykład, tym razem z listu, którego autor mieszkał we wsi Majdan, pow. Kraśnik, woj. lubelskie (12 VI1945); warto zwrócić uwagę na rozpoczynające fragment zdanie, w którym autor porównuje ówczesne zagrożenie bandytyzmem do tego z okresu okupacji: "Takie się rzuciły złodzieje jak za niemieckich czasów. Pewnie teraz i będzie trudno i jakie prosię uchować, bo co popadną, to rabują, nawet już jeżdżą samochodami. Na Rudniku i na Majdanku Starowiejskim to podobno było 7 samochodów bandytów. Źle się robi na świecie, zabierają gospodarzom konie, świnie i nawet bydło".]. Podczas takich wypraw kradziono wszystko, co miało jakąś wartość. W sierpniu 1945 r. w Barcinie, niedaleko Poznania, okradziono kasy dworca kolejowego i nadleśnictwo. Być może ci sami ludzie obrabowali również cukrownię w nieodległym Żninie. Zachowały się aż dwa mówiące o tym listy.

Żnin, 13 sierpnia 1945 r.:

PS Zapomniałem ci napisać, że dziś w nocy, to jest z niedzieli na poniedziałek, jacyś bandyci wpadli na stację Barcin i pod groźbą rewolweru zmusili zawiadowcę do wydania pieniędzy. Skradli 5 tys. zł.

Żnin, 15 sierpnia 1945 r.:

Złodziejstwo u nas panuje, kasy okradają, cukrownię na Żninie 2 razy. Nadleśnictwo i dworzec Barciński i tak idzie...

Jeden z autorów listów natknął się na grupę partyzancką na furmankach (brak miejsca wysłania, 7 czerwca 1945 r.):

Tylkośmy weszli naszą drogą w las, najechało [tak w tekście - M.Z.] dwie furmanki z polskimi żołnierzami, stanęli i krzyknęli ręce do góry, zeskoczyła z wozu panienka umundurowana z automatem, obrewidowała Radomka i Bolka, później dowody sprawdzali. (...) A to była banda, okradali spółdzielnię na 80 tys. i jechali dalej. Jechali dwa ruscy żołnierze, to chcieli im broń odebrać i tak strzelali do nich, że ich bardzo poranili. Telefony na stacji porozbijali, milicję kolejową rozbroili, i skąd przyjechali i gdzie jechali, to nikt nie wie.

Zdarzało się, że większe zgrupowania partyzanckie, zwłaszcza we wschodniej Polsce, zajmowały całe miasteczka. Bodaj zawsze przy tej okazji (a może to był jeden z celów?) na rozkaz dowódcy takiej akcji rabowano pieniądze państwowe, a także osób prywatnych. 24 marca 1945 r. oddział dowodzony przez Kazimierza Kamieńskiego "Huzara" najechał na Czyżew. Rozstrzelano przy tym 12 osób, rzekomo będących współpracownikami UB, w tym trzech Polaków i dziewięciu Żydów. Jak donosił tamtejszy starosta: "mord połączony był z rabunkiem". Inny oddział 1 sierpnia 1945 r. zajął Tykocin, ale nie udało mu się zdobyć posterunku MO, którego funkcjonariusze stawili zacięty opór. Poniekąd w zamian zrabowane zostały z mieszkania sekretarza gminy pieniądze państwowe (24 tys. zł) oraz jego prywatne. Łupem padły towary i pieniądze tamtejszej Spółdzielni Rolniczo-Handlowej. Nie odmawiając heroizmu wielu żołnierzom i oficerom konspiracji antykomunistycznej, którzy zdecydowali się walczyć o wolną i niepodległą Polskę, nie można również nie zauważyć, że powoli coraz częściej ich walka przemieniała się w jakąś okrutną karykaturę samej siebie.

Zawsze podczas tego typu rajdów robiono popas w gorzelniach, o ile, rzecz jasna, takowe znajdowały się na trasie przejazdów. W rankingu najczęściej okradanych obiektów po wojnie gorzelnie bez wątpienia znalazłyby się na pierwszym miejscu, znacznie wyprzedzając stacje kolejowe i spółdzielnie rolne oraz nadleśnictwa. Z Krasiczyna ktoś donosił w liście z 29 maja 1945 r.:

Strasznie paskudne czasy. Po nocach rabunki po wsiach i po majątkach. Zwłaszcza gorzelnia boniecka pada ofiarą wciąż i wciąż. Już niezliczoną ilość litrów tego spirytusu wzięli stąd, ostatnio już odchodzą z niczym, bo już się wyczerpało.

16 marca 1947 r. grupa 30 osób, kierowana przez dowódcę o pseudonimie "Ordon", dokonała skoku na fabrykę marmolady w miejscowości Milejów w powiecie lubelskim. Po rozbrojeniu strażników zrabowano 1400 kg cukru i 30 kg marmolady.

Ofiarami żołnierzy podziemia, zarówno tych "niezłomnych do końca", jak i "luźnych", były nie tylko państwowe instytucje czy zakłady pracy, ale również osoby prywatne. W tym kontekście trzeba zwrócić uwagę na co najmniej dwie sprawy. Po pierwsze, na oderwanie się ludzi z lasu od życia społecznego. Prowadziło to do swoistej regresji psychologicznej, polegającej na zaniku norm społecznych. Partyzanci coraz mniej rozumieli cywilów, cywile - partyzantów. Po drugie, niezbędne jest podkreślenie, że partyzanci - tak czy inaczej - musieli liczyć na pomoc mieszkańców wsi. Podczas okupacji zwykle nie stanowiło to problemu, ponieważ grup konspiracyjnych stale działających w terenie nie było znowu aż tak wiele. Sytuacja uległa radykalnej zmianie po rozpoczęciu akcji "Burza". Od tej pory setki oddziałów, niekiedy potężnych zgrupowań, musiało znaleźć prowiant wśród chłopów, którzy z czasem byli coraz mniej skłonni dzielić się jedzeniem czy ubraniem z partyzantami. Ci z kolei, często głodni, zmarznięci, nieustannie zagrożeni, nie przebierali w środkach, gdy natrafiali na opór. Naturalnym zaś odruchem chłopów, gdy widzieli zbliżających się partyzantów, było jak najszybsze schowanie butów i połcia słoniny. Oto przykład: 8 sierpnia 1945 r. 13 żołnierzy deklarujących przynależność do AK przeprowadziło rewizję we wsi Poręby, w gminie Kamyk (województwo kieleckie). Zachowywali się spokojnie, bez agresji, w każdym z domostw prosząc o datek. Dopiero w razie stanowczej odmowy dokonywali rewizji, zabierając wówczas więcej, niż pierwotnie żądali. Lucjanowi Bani zabrali świnie oraz marynarkę. Bronisław Szulc dał im dobrowolnie 100 zł, 400 zł wzięli sami z kredensu. Do domu Józefa Kaczmarka wtargnęli przemocą. Zabrali dwa garnitury, 1700 zł, 20 metrów płótna oraz rewolwer. Władysław Młynek usiłował się postawić, wobec tego zabrali mu 2000 zł, skórzaną kurtkę, płaszcz, bochenek chleba, 7 butelek piwa, 20 butelek lemoniady i kilo drożdży. Tak "kulturalnie" to się jednak na ogół nie odbywało.

W historii "upadłych żołnierzy" i strachu przed nimi kluczowy okazał się rozpad struktur podziemia, swoistej sieci społecznej, z jej kontaktami i normami. Jak zwraca uwagę Rafał Wnuk, latem i jesienią 1944 r. na terenach "wyzwolonych" przez Sowietów w wyniku aresztowań i wywózek AK straciła więcej oficerów niż podczas całej okupacji niemieckiej. "Autorytet i znaczenie organizacji maleje wyraźnie z każdym dniem" - notował w swoim dzienniku pod koniec grudnia Zygmunt Klukowski. Jednocześnie odnotowywał, że: "»Bandziorka« stała się zjawiskiem powszechnym i nie widać, żeby starano się to ukrócić". Coraz więcej żołnierzy podziemia pozostawało poza kontrolą, bez żołdu i perspektyw na życie w cywilu. Wielu z nich, zwłaszcza młodych, poza umiejętnością złożenia karabinu maszynowego i jego użyciem w walce niewiele więcej potrafiło. Dlatego pozbawieni "użytecznych funkcji" wojskowi - podobnie jak to miało miejsce wielokrotnie w epoce nowożytnej - zakładali kolejne oddziały i grabili, korzystając ze słabości władzy państwowej. Z miesiąca na miesiąc stawali się też coraz brutalniejsi. Coraz łatwiej przychodziło im kogoś "uziemnić", niekiedy z błahego powodu. Coraz częściej stosowali też odpowiedzialność zbiorową, co podczas okupacji nie stanowiło reguły. Oprócz oskarżonych o bycie konfidentem "za Niemca" czy o poglądy komunistyczne po wojnie ginęli więc również członkowie ich rodzin: teściowie, dzieci, szwagierka. Śmierci zaś powszechnie towarzyszyła grabież. Zwykle poprzedzała wyrok wykonany przez członków podziemia. Szkoły były dwie: albo ograbić i rozstrzelać za stodołą, albo uprowadzić, by dzieci nie widziały, by nie zbiegli się sąsiedzi, i zastrzelić w pobliskim rowie, na skraju lasu. W tym drugim wypadku nie zapominano często również o furmance, na której leżały zabrane rzeczy, nierogacizną. Lista osób, które zginęły w podobnych okolicznościach, nierzadko z powodu niesprawdzonych oskarżeń bądź tylko odmiennych poglądów politycznych, jest bardzo długa. Tylko dwa przykłady z gminy Lipsk, powiat augustowski, z tego samego miesiąca: 5 kwietnia 1945 r. o godzinie 23 uprowadzony został przez nieznanych sprawców Jan Sewatianowicz, lat 35, mieszkaniec wsi Skieblewo. Wraz z uprowadzonym zabrano: wóz, dwa konie, dwa garnitury, dwie pary butów, dwie świnie, dwa koce, dwa prześcieradła i dwa kawałki płótna. 20 kwietnia 1945 r. o godzinie 10 do nadleśniczego Stanisława Guzowskiego w Gruszkach przyszło trzech ubranych w mundury mężczyzn. Zabrali maszynę do pisania, pieniądze z kasy, zniszczyli akta nadleśnictwa. Guzowskiego uprowadzili ze sobą. Po oddaleniu się od domu o jakieś 400 metrów zastrzelili nadleśniczego trzema strzałami w głowę.

Podobnych mordów, w których zemsta polityczna łączyła się z rabunkiem, było w powojennej Polsce bez liku. Ofiarami napadów padali zarówno Polacy, jak Białorusini, Niemcy i Żydzi. Z dalszej perspektywy można by powiedzieć: nieważne kto, ważne, czego był posiadaczem. Z bliska widać jednak pewną prawidłowość, a mianowicie wydaje się, że Żydzi częściej niż Polacy ponosili śmierć z ręki bandytów. Dodatkowy motyw, poza rabunkowym, musiały tutaj stanowić antysemickie przekonania sprawców. Doskonale wyczuwały go same ofiary. Jedna z nich pisała w liście nadanym w Radomiu 17 czerwca 1945 r.:

Przypuszczam, że znane ci są powody, które skłoniły i zmusiły mnie do opuszczenia Suchedniowa, tj. napady bandyckie. Muszę jednak zaznaczyć, że nie chodziło jedynie o rabunek, chociaż zabrano nam niemal wszystko, co posiadaliśmy, ale gdy przyszli drugim razem, chodziło im raczej o zlikwidowanie żydów.

Wiele wskazuje na to, że właśnie antysemityzmem kierowali się dwaj uzbrojeni w rewolwery mężczyźni, którzy 1 października 1944 r. wdarli się do domu Aleksandra Ułomka, zamieszkałego we wsi Golcowa, w województwie rzeszowskim. Ułomkowi zabrali parę butów. Jednak to nocującemu u niego Emilowi Jammlowi, pochodzącemu z tej wsi Żydowi, uwiązali sznur na szyi i uprowadzili go w niewiadomym kierunku. Polaka ocalili, Żyda najpewniej zamordowali. Najprawdopodobniej ci sami sprawcy porwali tej samej nocy z tej samej wsi Polaka Mikołaja Piertasa, do którego w lesie oddali kilka strzałów. Na szczęście tylko go ranili. Poszukajmy następnych przykładów. 18 lutego 1945 r. w miejscowości Sokoły (powiat wysokomazowiecki) zamordowanych zostało siedmiu Żydów, w tym 4-letnie dziecko. 9 marca 1946 r. podkomendni Kazimierza Harmidy "Lecha", dowódcy bojówki WiN działającej w powiecie bialsko-podlaskim, wdarli się do domu, w którym mieszkało pięciu Żydów i Polka z dzieckiem. Dwóch Żydów zabili na miejscu, pozostałych mieszkańców domu wywieźli furmankami za miasto, tam rozstrzelali i wrzucili do Bugu, a mieszkanie ograbili. Jak zwraca uwagę Rafał Wnuk, z którego pracy zaczerpnięty został opis tego zdarzenia, nic nie wskazuje na to, by zabójstwa te były podyktowane czymś innym poza antysemityzmem i chęcią zysku. Należy je widzieć jako część spontanicznej czystki etnicznej dokonywanej w różnych miejscach kraju na niedobitkach ludności żydowskiej. Żydzi padali również ofiarami "zwyczajnych" napadów bandyckich.

W połowie listopada 1946 r. przed Rejonowym Sądem Wojskowym w Łodzi stanęli Bronisław Misler, Tadeusz Miedzierski, Tadeusz Adamski, Stanisław Czuma. Niewiele ponad rok wcześniej we własnym mieszkaniu zamordowany został niejaki Stefan Markowski. Jego zwłoki sprawcy związali powrozem. Bezpośrednią przyczyną śmierci był strzał w głowę. Mieszkanie zostało splądrowane, zrabowano 25 tys. zł oraz 150 dolarów w złocie. Śledztwo wykazało, że bezpośrednim sprawcą napadu był Bronisław Misler, który żył w nieformalnym związku z siostrą żony zamordowanego. Mord rzekomo miał być w jakiejś mierze aktem zemsty w stosunku do rodziny Markowskich, gdyż oskarżyli go oni o spowodowanie śmierci siostry Markowskiego. Drugim oskarżonym był Tadeusz Miedzierski - "stary, przedwojenny kryminalista", wielokrotnie karany i sądzony. W 1939 r. został skazany przez Sąd Okręgowy w Piotrkowie Trybunalskim na dożywotnie więzienie za rabunek i morderstwo. W zabójstwie Markowskiego również brał udział. 8 listopada 1945 r. obaj mężczyźni ponownie dokonali morderstwa. W Piotrkowie Trybunalskim, przy ulicy Łąkowej 22 zamordowali: Lejzora Melca, Surę Uszerowicz, Ruchla Rolnika. Śledztwo wykazało, że zabił Miedzierski, który dobrał sobie do pomocy Tadeusza Adamskiego. Ofiary zostały obrabowane. W rabunku uczestniczył też Stanisław Czuma - uczeń pierwszej klasy liceum. Oskarżeni tylko częściowo przyznali się do winy.

Wedle obliczeń Andrzeja Żbikowskiego w Polsce po wyzwoleniu w wyniku pogromów, działań podziemia, zbrojnych napaści i skrytobójczych mordów zginęło co najmniej 650 Żydów. Ostrożnie szacując, możemy założyć, że czysto bandyckich zajść, podczas których zabójcy nie wiedzieli, że ich ofiary są Żydami albo nie miało to dla nich znaczenia, było nie więcej niż 10 proc. Jednak charakter mieszany, "antysemicko-bandycki" mogła mieć już nawet ponad połowa napadów. U ich genezy legły wówczas, w różnych zresztą proporcjach, motywy rabunkowe i antysemickie (lepiej obrabować i zabić Żyda niż Polaka). Na Lubelszczyźnie, jednym najbardziej niebezpiecznych dla Żydów regionie Polski, Adam Kopciowski doliczył się w okresie od drugiej połowy 1944 do końca 1946 r. 118 zabójstw. W jego ocenie około 80 proc. wszystkich mogło mieć "charakter antysemicki lub (i) rabunkowy". Dla charakterystyki zjawiska nie jest również bez znaczenia fakt, że część sprawców należy określić jako pospolitych recydywistów.

Zamykając ten wątek, pamiętać też trzeba, że w liczbach bezwzględnych czyny o charakterze kryminalnym (morderstwa, rabunki, pobicia) na osobach narodowości żydowskiej stanowiły nieznaczący ułamek zjawiska, które - jak powiedzieliśmy - przybrało rozmiary epidemii. Trzeba je widzieć w szerszym planie ogólnego wzrostu przestępczości, brutalizacji życia społecznego, pogłębienia się interpersonalnej agresji. W tym kontekście warto zacytować zdanie Marka Edelmana: "Mordowanie Żydów to był czysty bandytyzm i ja bym tego antysemityzmem nie tłumaczył".

Na marginesie: Jan T. Gross w Strachu zbyt kategorycznie twierdzi, że po wojnie osoby ukrywające podczas okupacji Żydów bały się do tego publicznie przyznać, ponieważ ze strony sąsiadów groziła im infamia bądź nawet zemsta, co ma stanowić - jego zdaniem - koronny dowód na powszechność postawy antysemickiej w społeczeństwie polskim. Nie negując wniosku końcowego Grossa, powodem nieprzyznawania się do ukrywania Żydów mogła być również obawa przed bandyckim napadem. Czasami wystarczyła wieść, że ktoś wrócił z targu, ma przy sobie gotówkę albo jako jedyny w okolicy posiada konia - i był okradany. Osoby przechowujące Żydów mogły stać się celem bandytów, ponieważ według rozpowszechnionego stereotypu "Żydzi mieli złoto", a teraz mają je ci Polacy, którzy ratowali ich w czasie wojny. Przyczyną ukrywania prawdy o własnym heroizmie podczas hitlerowskiej okupacji był więc nie tylko strach przed sąsiadami antysemitami, lecz także (a może przede wszystkim) przed sąsiadami bandytami.

Do innych konsekwencji strachu przed bandytyzmem należało społeczne zmęczenie chaosem, a dla niektórych także przynajmniej częściowa legitymizacja nowego reżimu, zwłaszcza gdy głosił on bezwzględną walkę z "bandami". "Jednak te zabójstwa -»likwidowania, rąbnięcia« - wzbudzają coraz większy niesmak" - zanotował już w marcu 1945 r. Zygmunt Klukowski. Znaczna część Polaków nie rozumiała sensu dalszej walki. Mało ich obchodziły psychiczne problemy "upadłych żołnierzy", ich trudności aprowizacyjne czy potrzeby organizacyjne konspiratorów. Natomiast wszyscy bez względu na poglądy polityczne chcieli wieść życie wolne od strachu, że ktoś przyjdzie do nich nocą i brutalnie zabierze im ich własność. Właśnie o tym, choć nie wprost, mówi jeden z listów przejętych przez cenzurę. Kobieta mieszkająca w Kalwarii Zebrzydowskiej 5 sierpnia 1945 r. pisała: "W ogóle złodzieje zaczynają grasować, no i szkoda mówić, AK. Ja tylko patrzę ze wsi uciekać".

Na dokonujący się wiosną 1946 r. w niektórych środowiskach zwrot na lewo jako reakcję na przedłużający się stan trwogi wywołanej bandytyzmem zwracali również uwagę urzędnicy nowego reżimu. Sprzeciw wobec fali przestępczości manifestował się uczestnictwem w czasami nawet wielotysięcznych pogrzebach osób zamordowanych *[Np. po wspomnianym najeździe na Czyżew w marcu 1945 r., podczas którego zamordowano 9 Żydów i 3 Polaków, 25 marca odbyło się nabożeństwo żałobne, a po nim wiec. W ocenie starosty wzięło w nim udział około 7 tys. mieszkańców. Liczba wydaje się zbyt duża (prawdopodobnie byliby to wszyscy mieszkańcy Czyżewa). Urzędników państwowych nie obligowano wówczas do wykazywania się mobilizacją ludności. Innymi słowy, starosta nie miał powodów, by kłamać i celowo podawać zawyżone szacunki. Spontaniczne przyjście na mszę i manifestację należy uznać za wyraz społecznego sprzeciwu wobec dramatu, który rozegrał się w mieście. Ponieważ 9 ofiar było Żydami, także wobec ich mordowania.]. Czy zatem działalność podziemia antykomunistycznego, coraz bardziej ewoluującego w stronę podziemia kryminalnego, miała odwrotny skutek i zamiast budować społeczne poparcie, niszczyła je? Odpowiedź twierdząca byłaby zbyt daleko idącą generalizacją. Pamiętajmy, że część żołnierzy podziemia pozostawała wierna konspiracyjnemu etosowi, czemu dawała wyraz, likwidując pospolitych przestępców i rabusiów. Wreszcie należy podkreślić, że powojenny bandytyzm części żołnierzy formacji niepodległościowych stanowił tylko fragment znacznie większego zjawiska. Charakterystycznego - o czym była już mowa we wstępie - dla okresów chaosu i rozpadu, obserwowanego w Polsce nie tylko po II wojnie światowej, lecz także po rewolucji 1905 roku i po I wojnie światowej, oraz - co jest przykładem najlepiej znanym - w Ameryce po wojnie secesyjnej, kiedy na Dzikim Zachodzie zaroiło się od rabusiów i bandytów, także ofiar wojny.








MARCIN ZAREMBA - WIELKA TRWOGA - 2