MARCIN ZAREMBA

WIELKA TRWOGA - 2

POLSKA 1944-1947 

LUDOWA REAKCJA NA KRYZYS

2012

 

(...)

 

TERROR I STRACH

Pomysł nie był nowy - importowany z Moskwy, do której na przełomie września i października 1944 r. poleciała grupa polskich komunistów. Stalin nie ukrywał swojego niezadowolenia z sytuacji na terenach zajętych przez Armię Czerwoną. Bolesława Bieruta i jego towarzyszy poddał pryncypialnej krytyce, mówiąc dosadniej - postawił na baczność, wulgarnie zbeształ i przestraszył. Wersja złagodzona, a znamy ją z dwóch październikowych protokołów posiedzeń Biura Politycznego KC PPR, głosi, że Stalin zarzucił im "miękkość" i "rozlazłość". Kiedy dowiedział się, że żaden "obszarnik" nie został jeszcze "posadzony", zwymyślał Polaków: "Cóż wy za komuniści! To nie tylko brak komunizmu, to brak patriotyzmu". W związku z obecnością Armii Czerwonej mówił: "Wy macie teraz taką siłę, że jeśli powiecie 2 razy 2 jest 16, to wasi przeciwnicy potwierdzą to". Podczas kolejnej wizyty, osiem dni później, nakazał - w typowy dla siebie, pełen dosłownej brutalności sposób - nie występować w obronie AK, a "wziąć za łeb przeciwnika". Wersję dosadną znamy z pamiętników Władysława Gomułki. Po oficjalnych rozmowach trwających do północy Stalin zaprosił wszystkich do swojej rezydencji pod Moskwą. Po kilku godzinach libacji Stalin i Mołotow "wzięli pod pachy Bieruta" i w bardziej ustronnym miejscu rozpoczęli rozmowę. "Rozmowa ta miała przebieg szczególny - wspominał Władysław Gomułka. - Stalin od razu zmienił swój poprzedni jowialny ton i napadł na Bieruta w sposób brutalny, używając wulgarnego języka. Jak relacjonował na posiedzeniu Biura Politycznego Bierut, atak na niego rozpoczął Stalin od pytania: Czto ty, job twoju mat', diełajesz w Polsze? Kakoj z tiebia komunist, ty sukin syn. Bierut - jak sam mówił - przypuszczał, że Stalin podpiwszy sobie, w ten sposób zabawia się z nim, że po prostu żartuje. Wymyślania Stalina przyjmował więc z uśmiechem. Z błędu wyprowadził go Mołotow, zwracając się do niego podobnie jak Stalin obraźliwymi słowami: Czto ty, durak, ułybajeszsia? Zdies' nie szutki, a dieło serioznoje". Gomułka słusznie uznał, że napad na Bieruta dotyczy nie tylko jego, ale stanowi krytykę całego kierownictwa PPR, "zwłaszcza naszego postępowania wobec obszarników, które zdaniem Stalina - jak to i później przy różnych okazjach oceniał - było liberalne, »tołstojowskie«. Osobę Bieruta wybrali na przekaźnik, mający przedstawić ich poglądy i stanowisko całemu kierownictwu PPR".

Stalin udzielił polskim komunistom dwóch lekcji. Po pierwsze, dał im do zrozumienia, że oczekuje surowych represji wobec "wroga klasowego", czyli wszystkich, którzy sprzeciwiają się bądź mogą się sprzeciwić nowej władzy. Nakazywał wprowadzenie metody kija i marchewki, gdzie kijem jest strach, a marchewką reforma rolna, której przebieg interesował go na równi z polityką terroru. Stalinowska sztuka rządzenia polegała na takim dozowaniu lęku i poczucia złudnego bezpieczeństwa - zwracała uwagę Krystyna Kersten - by w efekcie doprowadzić do kapitulacji i ubezwłasnowolnienia, a nie jak podczas okupacji niemieckiej, do powszechnego oporu. Stalin miał "świadomość etapu", zdawał sobie sprawę, że narzędzia władzy należy dostosować do miejsca i czasu, niemniej pogląd wyrażony w Księciu, że strach "nie zawiedzie nigdy", podzielał w pełni i bez tołstojowskiego wahania.

Po drugie, również polscy komuniści powinni odczuwać strach. Na tym polegał kolejny dogmat tej sztuki rządzenia, tak dobrze opisany przez Simona Montefiore - bać powinni się nie tylko rządzeni, lecz także, a może przede wszystkim, rządzący. Te dwie lekcje zostały przyswojone: od końca października 1944 r. represje nabrały nowej dynamiki.

Nie oznacza to bynajmniej, że młyn polityki terroru i strachu nie mełł już wcześniej. Organa NKWD (Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych) i Smiersza (kontrwywiadu wojskowego) rozpoczęły aresztowania i wywózki zaraz po "wyzwoleniu". Latem 1944 r. obejmowały głównie żołnierzy i oficerów Armii Krajowej, ujawniających się w ramach akcji "Burza". Tylko w okręgu wileńskim od lipca do grudnia 1944 r. uwięziono 8592 osoby, 1589 zabito. Niekiedy aresztowań dokonywano po cichu, nocą, kiedy indziej urządzano łapanki, przeczesywano wsie i lasy, prowadzono kontrole na ulicach i rogatkach miast. W konsekwencji regionami najszybciej wyzwolonymi spod okupacji niemieckiej dalej rządził strach. W opinii niektórych miał być teraz nawet większy niż "za Niemca", ponieważ Sowieci nie trzymali się żadnych uregulowań prawnych, byli nieprzewidywalni. Polacy zdążyli się już przyzwyczaić do niemieckiej okupacji, radziecka, nie do końca rozpoznana, budziła większą grozę. Takie wnioski można wyciągnąć z raportu Ireny Sztachelskiej opisującej klimat emocjonalny panujący latem 1944 r. w Wilnie. Jej zdaniem dominował "strach przed represjami i wywiezieniem do Kazachstanu. Wielu ludzi motywuje, że »sowietów« boją się znacznie więcej niż niemców, bo niemcy [tak w oryginale - M.Z.] czynią wszystko w »majestacie prawa«, jak kogoś rozstrzelają albo wywiozą na roboty to zawsze napiszą i ogłoszą jak i za co, a »sowieci« biorą »nie wiadomo za co, nie wiadomo kiedy i nie wiadomo dokąd«.(...) Na razie mobilizacja była nie ogłoszona, wręczano indywidualne wezwania, do wojenkomatów iść nie chcą za nic, boją się, że ich wywiozą za Ural itp. Tym bardziej że nieoficjalnie się nie pisze, ani mówi, że Polacy mają iść do Armii Polskiej, wręcz przeciwnie: i agitatorzy, i prasa polska w Wilnie (»Prawda Wileńska«) prowadzą agitację do Armii Czerwonej".

Od października 1944 r. represje, choć przecież i tak niemałe, zaczęły nabierać charakteru masowego. W ciągu pięciu dni, od 20 do 25 października, radzieckie grupy operacyjne, działające na terenie Lubelskiego i Białostocczyzny, aresztowały 1051 osób. Dla rosnącej lawinowo liczby zatrzymanych zaczęły powstawać ad hoc obozy internowania. Gryps wysłany z jednego z nich informuje, kto do nich trafiał:

(...) około 500 osób, są majorowie, pułkownicy i 1 generał, zawieziono nas za druty 4 km od Lubartowa, jesteśmy w szkole rolniczej "Skrobów". Da się nas widzieć, bo swobodnie chodzimy za drutami, porozumiewamy się z ludźmi za drutami i tak idzie też ten list...

Represje miały jednak charakter ogólnospołeczny i nie ograniczały się do osób aktywnych w strukturach podziemia. Były uderzeniem w społeczeństwo jako całość. Zdaniem Krystyny Kersten atak koncentrował się na grupie reprezentującej narodowe aspiracje i drogie społeczeństwu wartości. Aresztowania kadry przywódczej AK, a także przedstawicieli Delegatury Rządu miały na celu wyizolowanie tej grupy i - co istotniejsze - zaszczepienie w społeczeństwie lęku i przekonania, że wyrzeczenie się związków z Armią Krajową, rządem polskim w Londynie, kulturą zachodnią oznacza bezpieczeństwo. W kategoriach behawioryzmu społecznego, którego główne założenia Stalin mógł znać, chodziło o taką manipulację bodźcem strachu, by otrzymać pożądany odruch warunkowy: wycofanie się na samą myśl o oporze. Jakiekolwiek byłyby podstawy teoretyczne tej szkoły, w praktyce fala represji, określanych mianem "zwrotu październikowego", wywołała wzrost napięcia, strachu i trwogi. Pisze o tym w dziennikach Zygmunt Krukowski:

7 października 1944 r.:

A drogi wszystkie są już obstawione. Nawet pod samym Szczebrzeszynem zatrzymano nas wczoraj i legitymowano, gdyśmy wracali z Zamościa. Wieczorem w mieście było NKWD i spodziewaliśmy się rewizji po domach. Ogólna sytuacja nasza staje się coraz cięższa.

10 października:

W niedzielę, 8 października, późnym wieczorem bolszewicy otoczyli Tomaszów i obchodząc po kolei wszystkie domy, zabrali około trzystu mężczyzn, przeważnie w wieku poborowym; wywieźli ich do Zamościa i umieścili w koszarach.

26-27 października:

Z naszego terenu dochodzą wiadomości o wciąż nowych aresztowaniach, zwłaszcza w środowisku tzw. dziedziców - właścicieli majątków ziemskich lub nawet tylko dzierżawców. (...) Wszystkie te, coraz liczniejsze aresztowania sprowadzają bardzo ciężki nastrój w sferach zainteresowanych. Ludzie znani powszechnie w terenie nie wiedzą, co ze sobą robić. Siedzą w ukryciu, starają się jak najmniej pokazywać, robota na tym cierpi, wszystko się rwie.

31 października:

W mieście wśród ludzi mniej lub więcej zainteresowanych panuje ciężki nastrój. W domu nikt nie nocuje. Na ulicach - pomimo, że jest jasne światło księżycowe - na długo przed oficjalną godziną policyjną, pusto, ani żywej duszy. Zupełnie jak to bywało przy Niemcach w okresie aresztowań i łapanek.

8 listopada:

Chodzą po mieście jakieś podejrzane typy, bardzo źle ubrane, mówią po rosyjsku, czatują nieraz po kilka godzin w jednym miejscu i wypatrują nowych ofiar. Są to przebrani po cywilnemu enkawudyści. Taki stan rzeczy fatalnie wpływa na psychikę społeczeństwa. Ludzie są niezdecydowani, nie wiedzą, co robić.

23 grudnia:

Wczoraj po południu przyjechało do Szczebrzeszyna kilku enkawudzistów. Zamknęli się w magistracie z sekretarzem Skórzyńskim. Kazali mu podać księgi ludności i odczytywać po kolei nazwiska wszystkich mieszkańców. Sprawdzali przy tym jakieś przywiezione przez siebie listy i wykazy. Wiadomość ta bardzo szybko rozeszła się po mieście i ludzi obleciał nie byle jaki strach, bo wszyscy wiedzą dobrze, czym to pachnie, gdy Gestapo czy NKWD przegląda w magistracie spisy ludności. Podobno enkawudyści mają pozostać w mieście na dłuższy czas dla zaprowadzenia ładu i spokoju.

Z dziennika Klukowskiego wyłania się obraz społeczności, której przestrzeń emocjonalna zdominowana jest przez strach i lęk. Próbując ją odtworzyć, zwróćmy uwagę, jak szybko następowało "zarażenie" strachem. Ludzie błyskawicznie przekazywali sobie informacje ("Wiadomość ta bardzo szybko rozeszła się po mieście"). Ówczesna komunikacja społeczna polegała głównie na przekazie ustnym. Możemy zatem domniemywać, że przynajmniej w odniesieniu do pierwszych reakcji strach nie musiał prowadzić do destrukcji społecznych więzi, być może nawet je wzmacniał. Hasło: "aresztują", "NKWD w mieście", działało jak ostrzegający przed zagrożeniem hejnał z wieży Mariackiej. Mieszkańcy Szczebrzeszyna nie rzucili się jednak na mury jak w średniowiecznym mieście, lecz usiłowali się ukryć, zejść z pola widzenia.

Kolejny wniosek - mimo iż okupacja niemiecka już się skończyła, ludzie ciągle stosowali wojenne strategie przetrwania. Po początkowej napędzanej strachem mobilizacji w ich życie wkraczał dręczący lęk. Nie wszystkim kryjówka dawała poczucie bezpieczeństwa. Ujawniały się stany przygnębienia lękowego, powiązane z poczuciem bezsensu, bezradności, dezorientacji: "Taki stan rzeczy fatalnie wpływa na psychikę społeczeństwa. Ludzie są niezdecydowani, nie wiedzą, co robić". Przeciągające się doświadczenie strachu i lęku mogło - twierdzą psycholodzy - prowadzić do erozji społecznych więzi oraz podważenia wpływu i znaczenia tradycji. Na pewno konsekwencją był dalszy wzrost alkoholizmu. Ponadto życie w stanie niepewności i zagrożenia nadawało egzystencji głęboki rys tymczasowości, płynności. U niektórych ta sytuacja rodziła skrywany gniew, tym większy, że oczekiwania stabilizacji, ładu i gwarantowanego przez polskie władze bezpieczeństwa były ogromne. Te nastroje i emocje odnajdziemy w prywatnym liście mieszkańca nieodległej od Szczebrzeszyna wsi:

Po wsiach kręci się wciąż to ruskie gestapo i człowiek jest niepewny ani w dzień, ani w nocy. Wciąż aresztowania i wywożenia najlepszych ludzi. A jak kogoś wezmą, to nawet dowiedzieć się nie można, gdzie ten więzień jest! A tego nie bywało za najgorszych czasów nawet. Ludzie zaczynają tracić wiarę w to, że my mamy swój rząd.

Poczucie braku bezpieczeństwa udzielało się Polakom zaraz po wyzwoleniu wszędzie tam, gdzie wkroczyła Armia Czerwona. Niekiedy przybierało formę zbiorowej paniki. Przypomnę tu raz jeszcze opisany w poprzednim rozdziale Lwów w styczniu 1945 r., po tym, gdy do więzień trafiło ponad 7 tys. osób, głównie spośród lwowskiej inteligencji. Na ludzi padł strach. W sprawozdaniach radzieckich odnotowano, że dzięki akcji wzrosła dyscyplina pracy oraz wydajność w poszczególnych zakładach i przedsiębiorstwach. Także represje w Warszawie i okolicach nie pozostawały bez wpływu na stan zbiorowego poczucia bezpieczeństwa. Zimą 1945 r. krążyła wiadomość o rzekomych listach proskrypcyjnych osób przeznaczonych do aresztowania w Warszawie. W konspiracyjnym piśmie "Alarm" wydawanym na warszawskiej Pradze czytamy:

W miejscowości S. do jednego obywatela przychodzi NKWD w gościnę. Jedzą, piją, rozmawiają. Proszą gospodarza o odprowadzenie i gospodarz więcej nie wraca. W nocy chodzą po domach, podsłuchują pod oknami, podglądają. Wdzierają się do mieszkań, aresztowując [tak w oryginale - M.Z.] za jedno niebaczne słowo w gronie rodzinnym rzucone. Mówcie szeptem i tylko do swoich. Sieć agentów NKWD w trzy miesiące okupacji lepiej rozbudowało niż Gestapo w pięć lat. Wyroki śmierci w Lublinie niszczą jednych zdrajców i poczekają cierpliwie na drugich. Liczba aresztowanych wzrasta zatrważająco. Nikt dotąd nie stwierdził, co się z nimi dzieje.

Trwoga wywołana aresztowaniami NKWD panowała również na terenach wyzwalanych przez Armię Czerwoną po styczniowej ofensywie 1945 r. Z Pomorza i Górnego Śląska do ZSRR wywieziono co najmniej 25-30 tys. osób cywilnych, w tym około 15 tys. górników, których osadzono w obozach w Donbasie i zagłębiu zachodniosyberyjskim. W sumie - tylko do marca 1945 r. - w ramach "operacji oczyszczania tyłów" aresztowano 34 787 Polaków, z czego większość internowano w ZSRR. Do aresztowań dochodziło w najróżniejszy sposób: ludzie znikali z ulic, przychodzono po nich do domów, zatrzymywano ich w "kotłach", zwoływano pod fałszywym pretekstem, by następnie zatrzymać. Przeprowadzano rewizje w miejscach publicznych, np. w kinach, kończąc je aresztowaniami części osób, zwłaszcza młodszych mężczyzn. W kwietniu ktoś pisał z okolic Lublina:

Bo co dziś to jest taki czas to ty, Stasiu, wiesz. Teraz są jakieś łapanki, łapią młodych chłopców i gdzie i po co to nikt nie wie, każdy się kryje, jak tylko może, u nas jeszcze tego nie było, ale w sąsiednich gminach to już są łapanki i łapią.

W rezultacie zapełniły się więzienia, a siedziby NKWD otaczała groza. Bodaj najgorszą sławę miała centralna siedziba NKWD, połączona z więzieniem przy ulicy Strzeleckiej 10 w Warszawie. Jak pisał jeden z osadzonych: "W Warszawie (Strzelecka 10) ludzie mrą bez pomocy". Zdarzało się (np. we Lwowie), że NKWD przejmowało budynki po gestapo.

Strach służył do łamania ludzi podczas przesłuchań, a szczególnie perfidny sposób polegał na aranżowaniu pozorowanych egzekucji. Punktem kulminacyjnym całej akcji stało się aresztowanie na początku marca 16 przywódców Polski Podziemnej. Późniejsze relacje o ich procesie w Moskwie w istotnym stopniu wpłynęły na uruchomienie postaw kapitulanckich polskiego społeczeństwa. Wymowa tego bezprawia dla każdego była bowiem aż nadto oczywista: Sowieci mogą zrobić wszystko i nikt - nawet Anglosasi - im w tym nie przeszkodzi. Nagromadzenie takich doświadczeń i niepokojów rodziło krążące po Polsce plotki, że wywożą, że będą wywozić. Mówiło się o syberyjskich łagrach, bezkresnych stepach Kazachstanu. Mieszkaniec podwarszawskiego Rembertowa pisał w maju 1945 r.:

Tyle lat już się łudzimy, a ucisk coraz większy (...). Pociągi naładowane po 3000 młodymi ludźmi, jadą na wschód co kilka dni.

Fama o aresztowaniach doprowadzała do lokalnej paniki, wzmagała i tak wysokie poczucie zagrożenia wywołane przemarszem wojsk, hamowała psychiczną stabilizację, zamiast rozbrajać opór podziemia, powodowała wzrost społecznej wrogości do Sowietów. Taka sytuacja rodziła zniechęcenie i lęk przed podejmowaniem jakiegokolwiek działania. Utrudniała także budowanie struktur nowej władzy, tym bardziej że ostrze terroru często trafiało na niedobitki lokalnych elit. Aresztowania obejmowały ziemian, zarządców, aparat administracyjny i samorządowy, służbę leśną, kolejarzy, nauczycieli, duchowieństwo. W Kielcach w styczniu 1945 r., zaraz po wyzwoleniu, radziecki kontrwywiad zgarnął bodaj wszystkich pracowników wymiaru sprawiedliwości w tym mieście: sędziów, prokuratorów, adwokatów, notariuszy, a nawet woźnych, którzy stawili się na zebranie z wiceministrem sprawiedliwości. Jak zapamiętał ów wiceminister, Leon Chajn, "sprawa ta wywołała w mieście olbrzymi niepokój". Krążyły plotki świadczące o zupełnym braku zaufania do nowych władz, jakoby te specjalnie urządziły pułapkę. Przed urzędem prezydenta miasta zgromadził się tłum kobiet. Na ich twarzach Chajn dostrzegł "wyraźną trwogę". Była to pierwsza z wielu trwóg, które przetoczyły się po wojnie przez to miasto *[Aresztowani pracownicy sądowi 13 lutego wywiezieni zostali do ZSRR. Jeden z nich (być może pozostali również), prokurator Jerzy Marcinkowski, trafił do obozu nr 280/18 w miejscowości Stalino, gdzie przebywał na pewno jeszcze do końca sierpnia 1945]. Podobne aresztowanie adwokatów i sędziów przez radziecki kontrwywiad miało miejsce również w Radomiu, sporadycznie w mniejszych miejscowościach. Możemy tylko przypuszczać, że również tam wywołały podobne reakcje społeczne.

W niektórych regionach, zwłaszcza w północno- i południowo-wschodniej Polsce, strach przed NKWD zwiększały jeszcze akcje pacyfikacyjne, które na wielką skalę ruszyły w kwietniu 1945 r. W tym wypadku głównym orężem polityki strachu były wojska NKWD, których liczebność na terytorium Polski wynosiła w tym czasie około 35 tys. żołnierzy i funkcjonariuszy. Delegat rządu na kraj w depeszy wysłanej do Londynu 26 kwietnia pisał: "Rozpoczęła się pacyfikacja powiatów: Garwolin, Łuków, Lubartów i Zamość. Wojska sowieckie otaczają wieś i wszystkich mężczyzn prócz nieletnich i starców wywożą na wschód. Powody aresztowania [sic!] obliczane na kilkanaście tysięcy wywołały masową wędrówkę do lasu i tworzenie się dzikich uzbrojonych oddziałów, które jednakże mają postawę bierną i tylko atakowane, bronią się. Lasy Czeremieckie bombardowało lotnictwo sowieckie".

Ten sam scenariusz pacyfikacyjny w trzech aktach - wieś otaczana wojskiem, obława, aresztowania - powtarzany był nie tylko na Lubelszczyźnie, ale także na Podlasiu i w Rzeszowskiem. O spaleniu wsi (prawdopodobnie w województwie lubelskim) donosił nieznany autor listu noszącego datę 30 maja 1945 r.:

Waciu, w odległości 7 km od nas na wsi Borówek zginęło 3 rosyjskich [żołnierzy], to przyjechali z ubezpieczenia nasze wojsko wraz z ruskimi [i] spalili wioskę. (...) Po tym tragicznym spaleniu przyjechali jacyś goście i opisali to, co dało im się zauważyć i co ludzie powiedzieli. Miejsce spalone sfotografowali i powiedzieli, że będzie ktoś za to odpowiadał.

W lipcu 1945 r. NKWD aresztowało kilka tysięcy mieszkańców Suwalszczyzny, z czego blisko sześciuset przepadło bez wieści. Zdaniem rosyjskiego historyka metody walki były podobne do tych, które stosowano w Rosji w okresie wojny domowej - branie zakładników spośród ludności cywilnej oraz rodzin członków podziemia, zsyłki aktywnych członków AK do ZSRR. Zastraszeniu służyło także obwożenie w odkrytych samochodach zwłok zabitych (podobnie robiło gestapo i UB) oraz palenie wsi. Nic dziwnego, że strach przed radzieckimi służbami błyskawicznie się rozprzestrzeniał. "Legenda NKWD przychodzi z Rosji i lubelskiego. Ludzie boją się już ze sobą rozmawiać, gdyż najmniejsza nieostrożność kończy się aresztowaniem" - to opinia oficera, który po uwolnieniu z obozu jenieckiego kilka miesięcy przebywał w kraju, by w kwietniu 1945 r. wyjechać na Zachód. O migracji strachu świadczyć może wiersz Tadeusza Borowskiego, napisany jeszcze przed jego powrotem do Polski w obozie dla dipisów:

A my pojedynczo po kryjomu

przez zieloną granicę zakazaną drogą

do ojczyzny we snach

do domu do mogił...

Poszukamy nie znajdziemy nikogo

popatrzymy w obce twarze

pomilczymy no cóż każdy wie...

tak...

cicho szepnie ktoś: NKWD

strach...

Przyczyny, dla których ten strach ciągle był żywy, nie zniknęły nawet rok po wojnie. Zdarzało się, że jednostki wojsk NKWD pacyfikowały wsie i miasteczka jeszcze w 1946 r. W lipcu tego roku w Janowie Lubelskim zostali zamordowani dwaj oficerowie radzieccy. W odwecie odział wojskowy NKWD przeprowadził aresztowania wśród mieszkańców miasta. Tego typu akcje nie pozostawały bez wpływu na zachowania zbiorowe. W Lubaczowie (województwo rzeszowskie) 23 kwietnia 1945 r. wojsko i milicja uciekły z koszar. Następnego dnia w mieście wybuchła panika. Przestały pracować urzędy, sprzedawcy pozamykali sklepy, mieszkańcy kryli się po domach bądź rozpierzchli się po okolicy. Przyczyną masowej dezercji wojska i paniki wśród ludności była informacja - jak się okazało, prawdziwa - o przybyciu do miasteczka oddziału radzieckich wojsk pogranicznych NKWD. Gdy przyjechali, na wstępie rozbroili czterech żołnierzy, zabili milicjanta, drugiego ranili. Na Białostocczyźnie w odwecie za spalenie kilku samochodów ciężarowych oddział Armii Czerwonej spalił część wsi Olszewo, zabijając dwóch ludzi. "W obawie przed dalszymi represjami - donosił wójt - wszystka ludność wsi Olszewo uciekła i obecnie nikogo nie ma".

Świeża pamięć o represjach stanowiła doskonałe podglebie do wybuchów paniki. Śląsk przeżył taką w marcu 1946 r. W Bytomiu mówiono, że "żołnierze Armii Czerwonej urządzają łapanki na ulicach, pakują ludzi do aut ciężarowych i wywożą ich do roboty". "Dzwonią z Zabrza, dzwonią z Gliwic, Sosnowca i dopytują się gwałtownie o »łapanki« w Bytomiu (...)" - to przestraszeni mieszkańcy Śląska starali się dowiedzieć w redakcjach lokalnych gazet, czy to prawda. Czasami tylko pojawienie się regularnych jednostek wojskowych, nawet WP, w małych miejscowościach, zwłaszcza na wschodzie kraju, wywoływało panikę, ucieczki mieszkańców do lasu i w pole. Na Lubelszczyźnie w 1945 r. "ludność tamtejsza (Janów), umiejętnie zaagitowana żyła ciągle w strachu, że przyjdzie »akcja«". W powiatach siedleckim i sokołowskim "Ludność cywilna na widok pojawiającego się Wojska gromadnie ucieka nawet z kościoła w czasie nabożeństwa. Żołnierze podenerwowani gromadną ucieczką ludności cywilnej z kościoła, pragnąc ich zatrzymać, oddali szereg strzałów w powietrze - część zatrzymała się i z tą częścią zostały nawiązane dobre stosunki. Żołnierze kupowali dzieciom lody, pannom słodycze, z mężczyznami rozmawiali, przekonując swoich słuchaczy, że są Polakami".

Źródłem strachu politycznego byli jednak nie tylko Sowieci. Na nowego, negatywnego bohatera wyobraźni zbiorowej Polaków wyrastał Urząd Bezpieczeństwa. Umacnianie nowej władzy pociągało za sobą proces, który możemy nazwać instytucjonalizacją strachu. Z czasem UB (mówiło się też "bezpieka") stało się synonimem zagrożenia, instytucją, której należy się bać. "Pierwszymi organami »władzy ludowej«, z jakimi mieli się zapoznać mieszkańcy - wspominał życie w Sokółce latem 1944 r. Franciszek Ryszka - były Wojskowa Komenda Uzupełnień i Urząd Bezpieczeństwa, pracujące ze sobą ręka w rękę. (...). Rychło potwierdziło się, iż jest to władza, której należy się bać". Krzepnięcie resortu, prowadzące do pogłębiania się zbiorowego poczucia strachu, ilustrują statystyki aresztowań. W 1944 r. funkcjonariusze UB aresztowali niewiele ponad 11 tys. osób, ale w 1945 r. już około 45 tys., a rok później 44,5 tys. Poważny spadek nastąpił w 1947 r. - do więzień i aresztów trafiło 30 tys. kolejnych osób *[Powyższa statystyka nie oddaje jednak skali zjawiska. Po pierwsze, pamiętać należy, że zwłaszcza w 1944 i 1945 r. w mniejszych ośrodkach wiele aresztowań w ogóle nie było odnotowanych. Po drugie, ponieważ aresztowań dokonywała także Informacja Wojskowa, a przede wszystkim milicja, np. od 6 listopada do 28 grudnia 1944 na terenach wyzwolonych przez Armię Czerwoną MO aresztowała we wszystkich kategoriach przestępstw 4002 osoby, tylko część z nich przekazując UB. A więc liczba wszystkich aresztowanych (także za przestępstwa kryminalne) np. w całym roku 1945 mogła przekroczyć 200 tys. osób.]. Ludzie instynktownie porównywali te aresztowania z dokonaniami niemieckiego okupanta, często określając je mianem łapanek. W początkach grudnia 1944 r. ktoś pisał do znajomego księdza:

Wielebny Księże! Mam wiadomość, że Lubelskim duże aresztowania są, a odsyłają aresztowanych na Majdanek. Hańba to straszna, że ludzie w polskim mundurze, ale nie z polską duszą dręczą Polaków, którzy pracowali dla Polski wiele cierpieli też od Niemców, musieli się kryć. Dziś znęcają się nad nimi szumowiny społeczne. Da Pan Bóg, że i to przejdzie, a Polska nie będzie komunistyczną.

W innym liście wysłanym z jednej z wsi województwa lubelskiego ktoś napisał:

U nas we wsi 12 I 45 r. było masowe aresztowanie, nauczyli się tego od Niemców i sami tak robią, jeszcze bardziej przykro, bo to przecież brat - brata. I za cóż to wszystko? Za to, że mamy wolną Ojczyznę?

W niektórych regionach kraju funkcjonariusze UB razem z żołnierzami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego w ramach walki z podziemiem przeprowadzali regularne pacyfikacje wsi (niektóre spalili), a nawet całych miasteczek. Przykład: w nocy z 27 na 28 kwietnia 1946 r. grupa operacyjna składająca się z 300 żołnierzy KBW i 40 funkcjonariuszy UB najechała na Leżajsk "celem aresztowania bandytów z bandy NSZ »Wołyniaka«". Opis tej akcji znamy z relacji urzędnika lokalnego oddziału Ministerstwa Informacji i Propagandy.

Miasto i okolica zostały otoczone. Już w nocy aresztowano szereg osób, u innych przeprowadzano rewizje. Około godz. 8-mej rano nie zezwolono mężczyznom kręcić się ulicami, ogłoszono, by wszyscy mężczyźni w latach 14-50 rejestrowali się przed Komisją UB, jaka stacjonowała w magistracie w Leżajsku. Wszystkich mężczyzn osadzono w Zarządzie Miejskim, resztę około 500 osób na podwórzu pod eskortą MO. W międzyczasie przybyłe władze UB organizowały do ludności, ściągniętej na rynek i obstawionej wojskiem, przemówienia o zwalczaniu bandytyzmu, sile robotnika, potędze demokracji itp. Charakterystycznym było to, że jeden z mówców wyraził się, że dziś w Leżajsku odbędzie się "akcja", co wywołało silne przerażenie wśród ludności, pamiętając [ej] akcję gestapa w roku 1943 28 maja, kiedy to zostało rozstrzelanych 48 najlepszych Polaków. Aresztowanych przesłuchiwano w pokojach Zarządu miasta. Około godz. 15.30 zabrano na auta 38 osób aresztowanych, w tym 22 osób z Leżajska (i wszystkich restauratorów) jakich następnie wywieziono do UB Rzeszów. Większość osób zwolniono bez przesłuchania i jakichkolwiek interpelacji ze strony UB. Zaznaczyć należy, że władze UB najbardziej krytykowały miejscowe gimnazja, tak profesorów, jak i uczniów, drużyny harcerskie, nazywając ich komendanta bandytą, co jest niesłuszne, gdyż gimnazjum jak i harcerstwo ma dobrą opinię na terenie woj. rzeszowskiego i stoi pod względem nauki i wychowania na jednym z pierwszych w Kuratorium. Ponadto ludność (mężczyźni) byli oburzeni, że nie pozwalano im iść do kościoła, gdyż wszystkie trzy wejścia do kościoła były obstawione wojskiem, które wszystkich zganiało i skupiało na rynku i podwórzu magistrackim. (...) W klasztorze, UB przeprowadziło w czasie mszy Św. rewizję za bronią i aresztowano 3-ch obywateli, czego nie robiło nawet gestapo. Szukano pod ławkami i pulpitami broni, a ludność - usunięto z klasztoru.

Zapiski w Dzienniku Działań Bojowych KBW - Rzeszów świadczą, że podobnie lotne ekspedycje, polegające na wyciąganiu ludzi z domów, rewidowaniu, aresztowaniu niektórych, należały do standardowych procedur organów bezpieczeństwa w tym czasie. Nierzadko tego typu akcje zamieniały się w polowanie z nagonką z użyciem broni *[Opis jeszcze jednej takiej akcji: "W nocy z 20-21.8.1946 r. o godz. 23-ej zajechało auto i momentalnie po wyjściu z aut żołnierze rozpoczęli strzelaninę po mieście. Dopiero później okazało się, że to jest specjalna ekspedycja, która przyjechała kontrolować dokumenty mieszkańców m. Łańcuta. (...) ob. miasta Łańcuta w niektórych wypadkach nie znając danych osobników, nie chcieli drzwi odmykać w nocy, opierając się na rozporządzeniu, że nie wolno nikogo wpuszczać w nocy, tym bardziej że w niektórych miejscach podawali się za policję, gdzie takiej w Polsce nie ma. Przebieg całej akcji był bardzo źle zorganizowany i z tego powodu kilku osobników zostało zabitych i rannych i to nie mogąc się zorientować, sami do siebie strzelali, nie wiedząc, że jedni i drudzy są organami Bezpieczeństwa".]. Rozmiary traumy, jakie pozostawały w umysłach ofiar tego typu prześladowania, możemy sobie tylko wyobrazić. A przecież na schwytaniu i aresztowaniu się nie kończyło.

Po wojnie budynki aresztów i więzień rozpoznawalne były nie tylko dzięki specyficznej architekturze, ale również po tłumach kłębiących się pod bramami ludzi, chcących swoim bliskim dostarczyć ubranie i żywność. Wiadomości o licznych w tym czasie odbiciach więźniów przez podziemie wywoływały dumę i radość. Podobne emocje towarzyszyły momentom, gdy na mocy decyzji władz bramy więzień się otwierały. W pierwszych dniach czerwca 1945 r. mieszkaniec Krasnegostawu pisał w prywatnym liście:

Jak ci wiadomo, ma się ukonstytuować nowy rząd, w związku z tern bramy więzienne powoli się otwierają i wychodzą z nich ludzie na wolność. Tłumy ludzi otaczają więzienia, czekając swoich bliskich i znajomych. Wychodzą z nich ludzie bladzi, zmizerowani, ale jacy szczęśliwi i radośni, że jednak opatrzność uśmiechnęła się do nich dając im wolność, czego niektórzy może nie spodziewali się oglądać. Społeczeństwo nasze idzie im z pomocą, dając im pieniądze na drogę. Może wrócą Marysia i brat jej ten najmłodszy, dzieci naszego organisty (...).

Radość z opuszczenia więzienia czy aresztu musiała mieszać się z lękiem przed powrotem w więzienne mury. Szczególnie złą sławę miało więzienie na zamku lubelskim. Krążyły opowieści o przepełnionych, dusznych latem i wychłodzonych zimą celach, "o głodzie i smrodzie", przede wszystkim jednak o metodach przesłuchiwania więźniów. Z województwa lubelskiego donoszono: "domysły społeczeństwa i podejrzenie barbarzyńskiego obchodzenia się z aresztowanymi - nie mają końca, co bardzo ujemnie wpływa na autorytet Bezpieczeństwa Publicznego. Ludność miejscowa mówi: niczem Polacy nie różnią się od Niemców w postępowaniu z aresztowanymi". W podziemnych gazetkach pisano o wbijaniu szpilek w głowę, ściskaniu jąder obcęgami, biciu kijami, rozbieraniu do naga i przypalaniu. W więzieniach w Łomży, Białymstoku i Wysokiem Mazowieckiem aresztowani mieli być trzymani w piwnicach z wodą. Przypadkowo aresztowana przez UB w pierwszych miesiącach 1946 r. Janina Godycka-Cwirko zapamiętała: "Do przyległej celi przyprowadzono więźnia, który walczył o wolną Polskę - był w AK. Oba pomieszczenia miały wspólne drzwi. Słyszałyśmy jego krzyk. Bez wątpienia poddawano go torturom. Kiedy przestawał krzyczeć, lano wodę. Krew z wodą płynęła przez drzwi łączące oba pomieszczenia. Trzęsłam się jak w febrze. Przypomniało mi się bicie więźniów na podwórku gestapo, które widziałam przez okno swego pokoju w Horodyszczu".

Na utrzymywanie się wysokiego poziomu zbiorowego strachu wpływ mogły mieć stale pojawiające się w prasie informacje o wyrokach śmierci. Sądy specjalne szafowały tą karą szczególnie często wobec wojennych kolaborantów i niemieckich zbrodniarzy wojennych. Tytuły obwieszczały: "Zdrajca skazany na śmierć". Choć nikt wówczas nie robił badań sondażowych nad recepcją tego typu sentencji, to jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że wychodziły one naprzeciw oczekiwaniom dużej części społeczeństwa polskiego. Prawdopodobnie zupełnie przeciwstawne reakcje, oparte właśnie na strachu i lęku, wywoływały informacje o wyrokach skazujących na karę śmierci osoby związane z podziemiem, oficjalnie określane jako "bandyci". Stan ówczesnej świadomości prawnej nie wchodził do tej pory w zakres zainteresowań historyków. Choć wątpliwe, aby np. treść dekretu PKWN O ochronie państwa z 30 października 1944 r. (Dz. U. 1945, nr 53, poz. 300) była początkowo powszechnie znana, to jednak ludzie po prostu przeczuwali, że za wiele czynów grozi kara śmierci, potocznie zwana "czapą".

Inna sprawa, że władze robiły wszystko, aby pogłębić społeczną wiedzę na temat represyjności nowego systemu. Rozwieszano dekrety na ulicach miast, drukowano je w prasie, informowano o nich w radiu. Ważną rolę w edukowaniu społeczeństwa za pomocą strachu odgrywały procesy pokazowe. Rozprawy takie niekiedy odbywały się w salach kinowych i halach fabrycznych, zwykle w miastach wojewódzkich, ale także na sesjach wyjazdowych, podczas których starano się o możliwie szeroki udział ludności. Tego typu sesje często zwoływano w miejscowościach, gdzie przeprowadzano akcje pacyfikacyjne. O wyrokach informowały liczne obwieszczenia i ulotki. Wzrost liczby procesów pokazowych, jak również orzekanych przez sądy wyroków śmierci, nastąpił w drugiej połowie 1946 r. W październiku 1946 r. przed Rejonowym Sądem Wojskowym w Warszawie toczył się proces jedenastu członków Organizacji Polskiej i Narodowych Sił Zbrojnych. Na karę śmierci skazano trzy osoby. Na przełomie listopada i grudnia sądzono kolejnych dwunastu członków tych organizacji. Tym razem wyrok śmierci usłyszało sześć osób. Wyroki śmierci miały być nie tylko karą czy zemstą władzy ludowej na ludziach podziemia, ale także groźbą dla wszystkich tych, którzy zamierzali się tej władzy sprzeciwić. W latach 1944-1948 orzeczono takie wyroki wobec 2500 osób, z których większość stracono.

Szerzeniu strachu służyły także publiczne egzekucje. Ówczesna prasa dość szeroko opisywała ich przebieg, ale tylko wtedy gdy skazańcami byli niemieccy zbrodniarze wojenni. Wyrok śmierci przez rozstrzelanie wykonany został na żołnierzu Ukraińskiej Powstańczej Armii 28 marca 1945 r. w Chełmie. O tym "spektaklu" oficjalnie informował za pomocą plakatu prokurator garnizonowy w tym mieście.

Publicznie rozstrzeliwano lub wieszano również Polaków. W takich wypadkach jednak ludność spędzano zwykle siłą, by przyglądała się ponuremu widowisku mordowania, często swoich bliskich. W czerwcu 1945 r. na rynku w Zwierzyńcu koło Zamościa wykonany został publicznie wyrok na niejakim Stanisławie Wojciechowskim "Misiu". W leżącym na południowym wschodzie Sanoku publiczne wieszanie stało się - można powiedzieć - modne. 24 maja 1946 r. na stadionie sportowym odbyła się egzekucja dwóch mężczyzn z oddziału Antoniego Żubryda, skazanych przez sąd doraźny na karę śmierci. "Egzekucja wywarła silne wrażenie na tut. ludności. (...) Po wykonaniu egzekucji w Sanoku i w powiecie sanockim od kilku dni panuje względny spokój". Widać efekt okazał się zgodny z oczekiwaniami, skoro jedenaście dni później powieszono kolejną osobę, tym razem na rynku. Do przypatrywania się kaźni zmuszeni zostali nawet uczniowie sanockich szkół.

Publiczne egzekucje odbywały się również w innych regionach kraju. 27 grudnia 1946 r. w ramach oczyszczania dwóch powiatów w województwie białostockim wykonano cztery wyroki śmierci: Mieczysław Wyrozębski został rozstrzelany publicznie we wsi Grodzisk za "udział w bandzie Sikory", Władysław Ratyński - we wsi Dzierzby za przechowywanie członków "bandy Bartosza", a Lucjan Marchel i Zygmunt Marchel - we wsi Wojtkowice Glinne za "udział w bandzie Sikory". 31 grudnia 1946 r. Stanisław Wojstkowski został powieszony na rynku w Ciechanowie, podobno w obecności kilku tysięcy ludzi.

Prawdopodobnie jedna z ostatnich publicznych egzekucji w Polsce odbyła się 8 stycznia 1947 r. Tego dnia pluton MO natknął się na uzbrojonych mężczyzn we wsi Piaski (niedaleko podwarszawskiego Radzymina), w domu "obywatelki Mróz". W walce jeden z nich został zastrzelony, pozostali zbiegli. Ciężko ranny został jeden z milicjantów. Okazało się, że synowie właścicielki domu należeli do jakiejś "bandy". Dowódca jednostki wojskowej, która przybyła na miejsce zdarzenia, rozkazał rozstrzelać kobietę oraz jej 20-letniego syna. Oszczędzono drugiego, 5-letniego syna, choć niewykluczone, że chłopiec przyglądał się egzekucji. Dom i zabudowania gospodarskie spalono. Do płonącej stodoły wrzucono ciała zabitych. Wszystkie narzędzia gospodarskie i domowe sprzęty oraz zmłócone zboże oddano pod tymczasowy nadzór wójta gminy, inwentarz żywy zabrało wojsko. Świadkami egzekucji byli wszyscy mieszkańcy wsi.

W epoce nowożytnej zwłoki powieszonego pozostawiano dłużej na szubienicy, by kara działała odstraszająco. Podobnie czynili Niemcy podczas okupacji. Po wojnie bywało różnie. W Sanoku ciało jednego z powieszonych pozostawiono na widoku publicznym do wieczora, gdzie indziej zwłoki zabierano szybciej. Jedno jest pewne: fenomen publicznych egzekucji należy rozpatrywać w dwóch planach: wojennego zdziczenia i zaczadzenia śmiercią oraz polityki strachu opartej na przekonaniu, że nic tak nie zdusi ducha oporu jak pluton egzekucyjny i tłum przyglądający się kaźni.

Polityka terroru i strachu działała jednak jak miecz obosieczny. Okrucieństwo jednej strony nakręcało spiralę okrucieństwa drugiej. Zabijanie czy gwałcenie członków rodziny osoby w ten czy inny sposób związanej z reżimem bynajmniej nie należało do rzadkości. Zabitych zostało około 600 kobiet, często jedyną ich winą było to, że miały męża czy brata w PPR albo w milicji. Zwolennicy nowej władzy nierzadko otrzymywali listy z groźbami; przykładem list wysłany do kogoś w Białymstoku:

AK. Wyrok twój jest już zatwierdzony. Jeżeli nie zaniechasz swojej zbrodniczej pracy w tygodniu czasu padniesz z naszej ręki jak wielu twoich kolegów. Za tych, co wydałeś i sądziłeś. Wydział wykonawczy AK.

Bali się i milicjanci (Łapy, województwo białostockie, 3 VI1945 r.)...

Pomimo tego jest tu bardzo niebezpiecznie, bo są bandy, partyzantki w lasach, z którymi my przeważnie walczymy. Otóż zaledwie przebyliśmy jeden dzień, zostało 3 z nas zabitych i 5 rannych, otóż człowiek na każdej chwili nie jest pewny życia, tak że idzie z miasta, a tylko trzeba uważać, czy ktoś nie strzeli w głowę, tak że człowiek nie jest pewny życia, więc mówi się trudno.

... i funkcjonariusze UB (list z 16 V1945 r.):

U nas tylko bandy grasują, napadają na posterunki i biją naszych ludzi. Zabili Stefana P. i innych kolegów. Kochany bracie, ja jestem w domu, też się boję, teraz tak się robi, jak za niemca uciekali do lasu, a teraz musimy się kryć po jamach. Może byście który przyjechał na urlop, bo może nie będziemy się widzieć, bo dzisiaj każdy dzień jeden z nas to jak ta bańka na wodzie.

Bali się, stojąc przed plutonem egzekucyjnym:

[J]estem teraz w milicji, z jakiej przyczyny to Ci zaraz opiszę; miesiąc czasu temu wpadło do mnie i Lutomskiego Edka jedenastu z AK i nas zabrali i zarazem wszystką bielizną i ubrania, oraz konia i wóz. (...) Powieźli do Nowego Załucza na sąd. Po przeczytaniu nam wyroku, że jesteśmy skazani na śmierć, że należeliśmy do AL, kazali nam zleźć i iść w kierunku lasu, lecz ja pomyślałem sobie i tak śmierć, i tak śmierć, i począłem uciekać spod kul od 2-ch automatów i 2 karabinów, i jakoś Pan Bóg mi dopomógł, że uciekłem cały, a Lutomskiego zabili w tym miejscu, gdzie uciekłem.

Pod datą i stycznia 1946 r. Zygmunt Klukowski zapisał: "Minął jeszcze jeden ciężki rok i wstępujemy w nowy, ósmy kalendarzowy rok wojny". Dla wielu Polaków zmagania wojenne nie zakończyły się po zdobyciu Berlina. Zwłaszcza na Białostocczyźnie, północnym Mazowszu, Lubelszczyźnie toczyła się regularna walka o cechach wojny domowej, z charakterystycznym dla niej fanatyzmem i rosnącym okrucieństwem. Zbrojnych zajazdów na wsie, a nawet małe miasta, dokonywały także oddziały podziemia, które rabowały i mordowały Żydów, członków PPR, funkcjonariuszy milicji i UB, a nawet oficerów Armii Czerwonej. O południowej Polsce, zwłaszcza o terenie zmagań z Ukraińcami, mówiono "nowy Meksyk" *["Akcja oddziału bezpieczeństwa z Rzeszowa przeprowadzona ostatnio w tutejszym powiecie [chodziło o Jarosław - M.Z.] przyniosła pewne uspokojenie. Jednak sam sposób przeprowadzenia akcji przypominał stosunki wybitnie meksykańskie - strzelano z automatów do uciekających jednostek wśród tłumu ludzi, spowodowano zranienia i okaleczenia wielu obywateli" (AAN, MAP 122, k. 1,2. Sprawozdanie miesięczne Wojewody Rzeszowskiego, 13 XII 1945).]. Ziemie zachodnie i północne określano mianem Dzikiego Zachodu. Do rządów szeryfa w średniowiecznym Nottingham można natomiast porównać zachowanie niektórych funkcjonariuszy UB i milicji, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach. Byli aroganccy, przekonani o swojej bezkarności, brutalni, skażeni wojną. Szef Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (PUBP) w Jaśle "okrutnie postępuje z ludnością, bije przy każdej okazji". Funkcjonariusze UB i MO w Oleśnicy na Dolnym Śląsku zachowywali się "gorzej w stosunku do ludności polskiej jak żołnierze Armii Czerwonej". Nawet urzędnik państwowy stwierdzał: "ja się sam boję tam pójść [chodziło o PUBP w Radomiu - M.Z.], bo nie wiem, czy ten, na którego złożę raport, nie przyjdzie i nie zastrzeli mnie w nocy". W województwie kieleckim - skarżył się w urzędowym raporcie jakiś obywatel - MO i UB robiły "na system niemiecki obławy na jarmarkach na mężczyzn w roczniku poborowym". Żeby później wypuścić ich za łapówkę.

Porównanie do średniowiecza wydaje się nie od rzeczy także z tego powodu, iż podobnie jak w tamtej epoce reakcją na zło, przede wszystkim ze strony szatana, ale także Żydów i Turków, było wyśmianie, satyra, groteska. Strach przed UB czy NKWD rozładowywany był śmiechem:

Ja wszystko lubię, ja nie lubię tylko UB,

gdy widzę UB, to od razu czuję zgubę,

a jednak trzeba wziąć w rachubę,

interesy robiąc grube,

że człek w końcu zawsze natknie się na UB,

na niebezpieczne i zbyteczne lube UB!

Ja z nimi miałem już niejedną ciężką próbę,

gdy czuję UB, to wyjechałbym na Kubę,

i choć się szczycę, choć się chlubię,

że się nie tak łatwo gubię,

bezradkiewicz jestem, gdy poczuję UB...

 

JAK PRZED MONACHIUM

Na interesujący nas wykres zbiorowego elektrokardiogramu szczególny wpływ miały nadzieje i lęki związane z III wojną. Nic tak nie karmiło zmory tymczasowości jak właśnie one. "A tymczasem, panie, może wojna wybuchnie" - mówili polscy oficerowie na emigracji, ociągający się z powrotem do kraju. Takie same opinie wyrażali chłopi, wstrzymując się od prac polowych. Psychoza wojenna powodowała panikę, co prowadziło do ogołacania rynku z towarów i windowania cen nawet o kilkaset procent. Rzekomo pewne informacje o lądowaniu Andersa i translokacjach radzieckich korpusów pancernych, przygotowujących się do wojny, wzmacniały syndrom wyczekiwania, zwiększały społeczną nerwowość, utrudniały psychiczną stabilizację. Dostrzegał to Witold Bieńkowski. Mając na myśli panikę, do jakiej doszło w marcu 1946 r., pisał w "Dziś i Jutro":

[Z]a psychozą wojenną czai się zmora tymczasowości, paraliżująca wolę i unicestwiająca chęć do pracy. Dlatego, że w psychozie wojennej wszystko jest dobre i zbawcze, poza pracą konstruktywną. Dlatego, że psychoza wojenna usprawiedliwia zbrodnie, szerzenie zamętu, wywołuje konieczność powstawania Polaka przeciw Polakowi. Dlatego, że psychoza wojenna jest panowaniem nerwów, przyczyną nerwowych akcji i nerwowych kontrakcji.

W mieszaninie nadziei i lęków związanych z ewentualną nową wojną widać ówczesną zbiorową neurozę Polaków, wojenną traumę, powojenne zagubienie, rozpacz klęski. Nadzieje, że do wojny między Anglosasami a ZSRR musi dojść, w następstwie czego Sowieci zostaną z Polski wygnani, były podzielane przez część społeczeństwa. Nie sposób odpowiedzieć, jak wielką część. Prawdopodobnie z reguły były to osoby lepiej zorientowane w sytuacji międzynarodowej, częściej należące do klasy średniej, zdecydowanie przeciwne nowemu reżimowi.

Nowej wojny prawdopodobnie bały się bardziej osoby, które w minionej straciły swoich bliskich. Hanna Świda-Zięba w książce opartej na prywatnej korespondencji powojennej młodzieży inteligenckiej podaje więcej przykładów "wojennej nadziei" w materiale listowym chłopców niż dziewczynek. Niewykluczona jest zatem hipoteza, że lęki wojenne wśród osób dojrzałych i starszych również częściej odczuwały kobiety niż mężczyźni. Zdaniem autorki Urwanego lotu najbardziej rozpowszechnione były postawy ambiwalentne. W jednym z przytoczonych przez nią z 1945 r. listów czytamy:

Mówią, że będzie wojna, i powinnam jej sobie życzyć, bo to (jak mówią) jedyny ratunek dla Polski. Ale tak się boję... Nie tylko o siebie, ale o mamę, o Andrzeja... Straciliśmy już przecież Jurka. Może stąd mój lęk? Ale to straszne, że z wojną, czymś tak przeraźliwym, trzeba wiązać nadzieję... Czy to słuszny kierunek myślenia? Bo wiesz - czasami myślę: niech będzie, co ma być, aby żyć w pokoju. Uczymy się, bawimy, kochamy... Czy to nie najważniejsze? Czy to, że tak myślę, znaczy, że jestem zdrajca i tchórz? Chciałabym znać Twoje zdanie.

O lęku przed zagładą jądrową wiemy mniej. Kulminację osiągnął kilka lat później, podczas konfliktu koreańskiego. W interesującym nas okresie społeczna wiedza na temat działania bomby atomowej dopiero się kształtowała. Ponadto nikt się nie spodziewał, że nasi sojusznicy użyją jej nad Polską.

Panikę napędzało przekonanie podzielane bodaj przez wszystkich: wojna wojną, ale jeść trzeba. Wyrastało ono z doświadczeń niedoboru i głodu przeżytych podczas niemieckiej okupacji. Pamięć o nich była tak żywa, że nawet ci sami ludzie, którzy liczyli na III wojnę, gdy pojawiała się pogłoska o rzekomym jej nadciąganiu, ustawiali się w kolejkach, by zgromadzić ziemniaki czy dokupić knoty do lamp naftowych. Polacy schizofrenicznie chcieli wojny i bali się jej jednocześnie.

Oczekiwania na III wojnę opisał w swojej książce Zygmunt Woźniczka. Opinię, że świat być może stoi przed nowym konfliktem, tym razem między krajami anglosaskimi a ZSRR, konspiracja sformułowała na długo przed zakończeniem II wojny. Akowski "Biuletyn Informacyjny" w jednym ze swoich numerów z marca 1944 r. pisał: "Niepodległość Polski jest tym progiem, przed którym decydują się losy Sowietów. Albo cofną się one, poskromiwszy apetyty, i wtedy uspokojony świat pójdzie z nimi na pokojową współpracę, albo Sowiety ten próg zapragną przekroczyć - i wtedy konflikt anglosasko-sowiecki stanie się nieunikniony". Rozpowszechnienie przekonania o wybuchu nowej wojny Woźniczka tłumaczy, po pierwsze, brakiem wiarygodnych informacji podziemia na temat negatywnego nastawienia zarówno społeczeństw anglosaskich, jak i ich elit politycznych do ewentualnego konfliktu zbrojnego z ZSRR. Po drugie, megalomanią narodową, która podpowiadała, że jesteśmy tak ważni dla Zachodu, że ten wyruszy na krucjatę ze Wschodem, aby nas ocalić. Po trzecie, widzi w tym także rodzaj myślenia życzeniowego, które doskonale rozwijało się w atmosferze rozpaczy i poczucia klęski po niekorzystnie dla Polski zakończonej wojnie. W lutym 1941 r. w znajdującym się pod okupacją radziecką Lwowie Kazimierz Ajdukiewicz wyrażał przekonanie, że "Anglicy napadną na Sowiety z poczucia honoru, ponieważ mają moralne zobowiązania wobec Polski". Skoro filozof, jeden z najwybitniejszych umysłów epoki, karmił się nadziejami tego rodzaju, to trudno się dziwić, że inni myśleli podobnie. Jakiś żołnierz podziemia pisał w czerwcu 1945 r.:

Jesteśmy na melinach przy granicy Rzeszy. (...) Teraz jest nas tylko 60-ciu, 25 RKM-ów, reszta rozpuszczona. Kończę te parę słów, pozdrawiam ciebie, Witek. I życzę przeżycia [nowej - M.Z.] wojny, bo Rosjanie przygotowują się na Zachodzie.

Wiara w konieczność wybuchu nowej wojny niosła ze sobą ogromny walor terapeutyczny. Przywracała sens dotychczasowej walce z Niemcami, ponieważ ta legitymizowała Polaków jako sojuszników. Dawała też ogromną nadzieję. Była lekiem na poklęskową depresję. Miała potężną moc mobilizującą ludzi do oporu. Honor i ojczyzna dla żołnierzy podziemia były oczywiście ważne, ale bladły wobec braku sensu dalszej walki. Właśnie po to by pocieszyć, podtrzymać ducha oporu delegat rządu w odezwie Żołnierz, Obywatel, kolportowanej w Rzeszowie w październiku 1944 r., pisał: "już w niedługim czasie wkroczą na ziemie polskie razem z armiami sojuszniczymi nasze wojska i będziemy mogli sami rozpocząć odbudowę Państwa, ani o piędź nie uszczuplonej ziemi". We wrześniu 1945 r. w swoich wytycznych propagandowych konspiracyjne Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość" zalecało: "Szerzyć bajki (...) o nieuniknionym konflikcie w przyszłości między Rosją a Anglosasami, (...) o bombie atomowej itp.".

Oskarżenia elit przywódczych podziemia o cyniczne podsycanie nadziei swoich podkomendnych, by zatrzymać ich w lesie, nie powinny przychodzić zbyt łatwo. Przekonanie, że III wojna na pewno wybuchnie, miało racjonalne przesłanki wynikające z ewidentnych dla Polaków różnic ideologicznych i kulturowych między ZSRR a jego dotychczasowymi, zachodnimi sojusznikami. Pamiętajmy, że przecież w całkiem nieodległej przeszłości podobne rachuby już raz się sprawdziły. Po klęsce Francji niemal powszechnie mówiło się, iż teraz Hitler skieruje swoją uwagę na Wschód. A jak głosi ludowa prawda, historia lubi się powtarzać. Zresztą rzeczywistość ciągle dostarczała nowych, zdawało się, pewnych dowodów, że zderzenie militarne nastąpi lada dzień. Wskazywała na to stała obecność w kraju Armii Czerwonej, jej ruchliwość, nieprzejrzyste dla obserwatorów z zewnątrz translokacje. Sami jej żołnierze przyznawali często w prywatnych rozmowach z Polakami, że wkrótce ruszą na "kapitalistyczną Anglię". Do myślenia dawały również dekrety i zarządzenia różnego rodzaju, jak to z początków czerwca 1945 r. z Bydgoszczy, kiedy polecono opróżnić strychy z materiałów łatwopalnych, zapatrzyć je w piasek i wodę oraz doprowadzić do porządku schrony przeciwlotnicze. Last but not least, wszystkie te domysły okazały się poniekąd słuszne: do wojny rzeczywiście doszło, lecz do zimnej.

Dlaczego część społeczeństwa polskiego spodziewała się III wojny to jedno, dlaczego jego większość tak łatwo poddawała się nastrojom panikarskim to drugie. Decydujący powód stanowiła świeża pamięć II wojny światowej. Tylko pozornie paradoksalnie do paniki dochodziło już w czasie wojny. We Lwowie wybuchła w marcu 1941 r. Ludzie rzucili się do sklepów wykupywać cukier, mąkę, kaszę przekonani, że "wojna Sowietów z kimś" zaraz się zacznie. Wytworzyli tak silne zachowania warunkowe, że wystarczał nawet słaby bodziec, by zachowywali się jak podczas wojny. Za tym szły swoiste nawyki myślowe. Pisał o nich Jerzy Borejsza w "Odrodzeniu": "Chodzi o pozostałość okupacji w psychice społeczeństwa w postaci kompleksów katastroficznych, wiary w jakieś cudowne przemiany i »polskie bomby atomowe«". Prezes "Czytelnika" miał dużo racji. Podczas okupacji, zwłaszcza w 1943 r., katastroficzne przepowiednie w rodzaju: "po Żydach my będziemy następni", krążyły z niesłychaną mocą. Podobnie rozkwitała wiara w cudowne zrządzenia losu, o czym będzie jeszcze mowa. Wystarczy sięgnąć do dzienników Ludwika Landaua, żeby przekonać się, ile - począwszy od września 1939 r. - przez Polskę przetoczyło się niesamowitych opowieści przepełnionych nadzieją bądź grozą. Po przeżyciach wojennych, po tym wszystkim, co wcześniej wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, a jednak miało miejsce (komory gazowe, piece krematoryjne, eksperymenty na ludziach), Polacy byli w stanie uwierzyć niemal we wszystko. Łatwo też poddawali się zachowaniom stadnym, zarówno wtedy gdy tłum wykazywał postawę agresywną, np. podczas linczów czy pogromów, jak również w sytuacjach - powiedzmy - neutralnych, jak podczas paniki walutowej czy wojennej.

W końcu zdanie: "wojna między Anglią a Sowietami wybuchnie...", stanowiło również rodzaj kodu określającego polityczną tożsamość wypowiadającego. Oznaczało jego postawę opozycyjną wobec reżimu, także w wymiarze praktycznym: walki z nim. Stosunek do nowej wojny nie był jednak tylko wypadkową dominujących w społeczeństwie polskim poglądów politycznych, lecz także wynikał z czynników psychologicznych, kulturowych, ideologicznych, braku jednych informacji i być może nadmiaru innych.

Trudno powiedzieć, kiedy przekonanie o nowej wojnie rozpowszechniło się w opinii publicznej. Wydaje się, że wtedy kiedy zwycięstwo nad III Rzeszą stało się oczywistością, a tematem codziennych dyskusji Polaków zaczął być powojenny ład. Impuls mógł również przyjść z zewnątrz. Niewykluczone, że psychozę wojenną podsycił dekret z 30 marca 1945 r. o mobilizacji kobiet do pomocniczej służby wojskowej (Dz. U. 1945, nr 11, poz. 57). Podczas okupacji ludzie nauczyli się perfekcyjnie czytać między wierszami, odczytywać wszelkie znaki na niebie i ziemi i interpretować ich znaczenie. Na przykład: Niemcy zabierają płaszcze i futra, wniosek - boleśnie odczuli surowość rosyjskiej zimy. Ktoś na mieście widział "budy" - na pewno będzie łapanka. Podobny proces "zbiorowej dedukcji" miał miejsce wiosną 1945 r.: po co rejestrować kobiety, skoro kończy się wojna? Widać szykują się do nowej. Na przełomie maja i czerwca w Przemyślu "dużą sensacją jest przymusowa rejestracja 5-ciu roczników kobiet do wojska. Zagadkowe to zarządzenie władz dziwi wszystkich, po co ta armia kobieca, skoro wojna się skończyła".

Z Lublina ktoś pisał:

Bo jak się skończy wojna z Niemcami, to ma być zaraz z Rosją, bo nie mogą się pogodzić tamci Polacy z tymi i jak się wybiją te obie strony, to będzie wtedy dobrze, ale tamta zachodnia strona ma większy zbrój i lepszy.

... i z Gdyni:

Kto wie, co jeszcze z nami będzie, bo jeszcze daleko, wojna nie skończona, jedną wojnę będziemy jeszcze przeżywać.

Ktoś inny prorokował:

Turcja, Egipt i Syria wypowiedziały wojnę, wnet wypowie także Szwecja i inne. Rosja przygotowuje się do wojny z Anglią, pociągnie to za sobą podbite przez siebie Niemcy, które najpierw starają się skomunizować. Ciekawe, co z tego wyniknie.

Pod datą 6 czerwca Maria Dąbrowska zanotowała: "Ulica warszawska powtarzała »jak jeden mąż« pogłoskę (...) jakoby godzinę policyjną przesunięto na ósmą i przywrócono zaciemnienie". Powtarzano ją również w innych regionach kraju. Pogłoski o nowej wojnie przychodziły falami. W 1945 r. największa przetoczyła się w sierpniu i we wrześniu. Trudno wyjaśnić meandry zbiorowego myślenia, zwłaszcza dysponując tak skąpymi danymi, ale wydaje się, że wywołało ją doniesienie o zrzuceniu bomb na Hiroszimę i Nagasaki. Nie wiemy, jak społeczeństwo odebrało to wydarzenie. Prawdopodobnie jego znaczenie stopniowo docierało do świadomości społecznej. Amerykanie dysponują teraz taką bronią - mówiono - przed którą Stalin będzie się musiał "schować". Niektórzy nie kryli entuzjazmu. Licealista w liście pisał:

Dzięki odkryciu bomby atomowej - otwiera się dla nas jakaś nadzieja. Szkoda, że nie ma Churchilla i Roswelda. Wtedy to wojna prawie mur! Ale i teraz - żyję radością tej przewagi. Kiedy dowiedziałem się o tym wynalazku, odbyłem podróż na rękach. Staram się być dobrej myśli. Może w tunelu i dla nas zapali się światło?

Jesienią 1945 r. już powszechnie wyrażano przekonanie, że zawalenie się porządku pojałtańskiego to jedynie kwestia czasu. Po Polsce krążył wierszyk:

Truman, Truman, zrzuć ta bania,

bo jest nie do wytrzymania.

Choć nie sposób dokładnie określić daty jego powstania, nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że oddaje on dobrze także tużpowojenne nastroje społeczne. Na nasilenie się wojennych pogłosek na przełomie sierpnia i września 1945 r. wpływ mogło mieć ostrzejsze w tonie wystąpienie Churchilla, a także dekret z 10 sierpnia o rejestracji pracowników służby zdrowia oraz informacja podana w prasie o konieczności rejestracji rowerów i wozów konnych do 1 września. Z tą datą wiąże się również inna interpretacja. Otóż wydaje się, że niektóre osoby przypisywały jakąś magiczną moc datom. Na przykład uważano, że skoro wymiana pieniędzy nastąpiła w styczniu 1945 r., to kolejna wymiana również zostanie przeprowadzona w tym miesiącu. Skoro "stara" wojna wybuchła 1 września, to nowa zacznie się też tego dnia, ewentualnie niewiele później, ale we wrześniu. Gdy ten się skończył, na giełdzie opinii pojawił się termin 15 października.

Już w lipcu ktoś pisał:

Ale kochana żono na tym nie koniec, bo ja przewiduję nową wojnę.

List z Suwałk, 22 sierpnia:

Ze wschodu nadchodzą chmury i zanosi się na duży deszcz.

Górny Śląsk, 2 września:

Tutaj coś gadają, że od 15 września Amerykanie będą wypędzać tę hołotę Rusków.

Września, koło Poznania, 2 września:

U nas tak dużo się mówi, że to może być jeszcze wojna.

Zamieszkały w okolicach Czarnkowa autor innego listu wieszczył wojnę na sposób ludowy. Znaków szukał w anomaliach przyrody. Przewidywał narodową zagładę, z której ocaleć miało 25 proc. Polaków. W liście nadanym 19 września 1945 r. czytamy:

Tak się chmurzy i tak grzmi, że niepodobna i wrony już latają nie raz 100 sztuk. Zbiera się na słotę. Będzie nie krużka, ale ulewa. Tak będzie, że zostanie czwarta część narodu. Na tamtej stronie giną nasi Polacy od niemców i od ruskich. W Szczecinie trwa wojna. Jak zajdzie znowu wojna, może i kto z nas może zginąć i jak nie będziemy się widzieć, to będzie ciężko umierać.

Wieści o bombie atomowej łatwo mogły rozbudzić stare przekonania, że "koniec świata rychły". Zagadką pozostaje zasięg podobnych apokaliptycznych nastrojów w społeczeństwie. Mimo wszystko nadzieje przeważały. Krążyły plotki o lądowaniu Amerykanów, rychłym powrocie generała Andersa. Prasa starała się sprowadzać na ziemię: "Cudów desantowych nie będzie" *["Zarówno na wsi, jak w mieście wszyscy bowiem muszą wreszcie zrozumieć, że wojna się skończyła i łącznie z tym skończyło się oczekiwanie - z nadzieją czy lękiem - na coś nadzwyczajnego, na jakieś »desantowe cuda«. Nastał spokój, a z nim stabilizacja stosunków. Żadne zasadnicze zmiany nie zajdą, nie mogą zajść. (...) Tu i ówdzie wmówiono ludziom, że przeżywamy okres jedynie przejściowy, tymczasowy. Jest to propaganda zła. Odrywa bowiem człowieka od pracy, nastawia go Bóg raczy wiedzieć na co, wprowadza ciągły stan oczekiwania i zdenerwowania, wpędza jakże często w nieszczęście, w sytuację bez wyjścia" ("Dziennik Ludowy", 30 VIII 1945).]. Nigdy nie dowiemy się, w jakich proporcjach wzrost cen towarów spożywczych, który nastąpił we wrześniu i październiku, był następstwem niedostatecznej "masy towarowej", a w jakich miała nań wpływ fala podobnych pogłosek wojennych *[W ocenie Zarządu Polityczno-Wychowawczego Dowództwa Okręgu Wojskowego Łódź: "W Ostrowcu pogłoski o mającej już wkrótce wybuchnąć wojnie między ZSRR a Anglią i Ameryką doprowadziły do znacznej zwyżki cen artykułów pierwszej potrzeby".].

Następna wielka panika wojenna przyszła po wspomnianym już wystąpieniu Churchilla w Fulton 5 marca 1946 r. *[Nie znalazłem przykładów świadczących o tym, żeby w podobną panikę wprawiły Polaków słowa Stalina. Jak wiemy, miesiąc wcześniej, 9 lutego, wygłosił on przemówienie, w którym stwierdził, że "komunizm i kapitalizm nie mogą koegzystować", oraz ogłosił plan "przygotowania ZSRR w ciągu pięciu lat na każdą ewentualność". Na Zachodzie wystąpienie to zostało odebrane jako deklaracja III wojny światowej.] Wcześniej jednak, w lutym, polskie gazety opisały panikę, do jakiej doszło na ulicach Paryża *[Paniczna noc w Paryżu. Tragiczne sceny wy wołane przez słuchowisko "Wiek atomowy", "Gazeta Ludowa", 6 II 1946; "Nastąpił rozkład atomu". Świat czeka... zagłada, Paryż oszalał!, "Rzeczpospolita", 6 II 1946; Strach ma wielkie oczy, "Kurier Szczeciński" 15 II 1946; Panika w Paryżu wskutek imaginacyjnego słuchowiska, "Dziennik Powszechny", 8 II 1946.]. Warto ją prześledzić, ponieważ pokazuje, że łatwość kierowania się niesprawdzonymi informacjami, paniczne zachowania, powojenne lęki nie były przypadłościami jedynie polskiego społeczeństwa. Tę "chorobę" przechodziła niemal cała powojenna Europa.

4 lutego Radio Francuskie po wieczornym programie informacyjnym Ce soir en France bez zapowiedzi, że rozpoczyna słuchowisko radiowe, nadało wypowiedź rzekomego profesora, specjalisty od badań jądrowych. Omówił on znaczenie Projektu Manhattan, ostrzegł jednak przed zagładą świata, do jakiej może dojść w efekcie przyciśnięcia jakiegoś małego guzika. Powiedział także o prowadzeniu testów nad rozpadem jądrowym. Miały już być pierwsze ofiary tych prób: w Kanadzie i na Syberii. Zapewnił słuchaczy, że naukowcy na całym świecie są w kontakcie. Jednocześnie ostrzegł, że mogą nastąpić podziemne wstrząsy, pojawią się błyski na niebie, źle będą działały urządzenia elektryczne, u ludzi wystąpią problemy psychosomatyczne: ekscytacja, chwilowa utrata równowagi. Przez następne pół godziny słuchacze byli bombardowani dramatycznymi komunikatami o awariach sprzętu i śmiertelnych wypadkach, a także o gigantycznej fali nadciągającej w kierunku Europy przez Atlantyk, trzęsieniach ziemi i pożarach zagrażających Paryżowi. Na koniec także Radio Francuskie uległo katastrofie. Słychać był odgłosy pożaru z płonącego studia, okrzyki ludzi. Później zaległa cisza. Po krótkiej przerwie "profesor" oznajmił, że to był żart. Jak się okazało, część słuchaczy nie zrozumiała dowcipu, lecz rzecz całą potraktowała serio. Niektóre teatry przerwały przedstawienia, przy odbiornikach płakały dzieci, ponoć doszło do poronień u kobiet i ataków serca u mężczyzn, katolicy popędzili do konfesjonałów. Były przypadki obłędu oraz samobójstw. Skutek paniki był tak wielki, że lekarze z paryskich szpitali wyrazili swój sprzeciw. Podczas nadawania audycji komisariaty policji, a także redakcje gazet zostały zasypane wezwaniami o pomoc.

Polacy przeżyli zbliżoną panikę, choć źródła milczą o próbach samobójczych, poronieniach czy zawałach. Różnica między "paryską" a "polską" paniką polegała także na tym, że "nasza" trwała kilka, kilkanaście dni. Iskrą zapalną okazały się audycje słuchanego w Polsce Londynu, na którego falach szeroko cytowano i komentowano wystąpienie Churchilla. Przypomnijmy, miało ono miejsce we wtorek 5 marca 1946. W Warszawie panika pod tytułem: "A więc wojna!" zaczęła się w piątek 8 marca. Przy okazji coś musiało się jeszcze wydarzyć, np. przemarsz jakieś radzieckiej jednostki wojskowej, rzecz wówczas na porządku dziennym, miasto obiegły bowiem pogłoski: "wielkie oddziały sowieckie w Otwocku! Wawer zajęty przez wielkie siły! Olbrzymie ilości artylerii i czołgów sowieckich idą do Niemiec!". W sobotę warszawiacy rzucili się tłumnie na targowiska wykupywać towary spożywcze, które można magazynować: ziemniaki, mąkę, cukier, sól, słoninę. W pierwszych dniach następnego tygodnia ceny podstawowych artykułów żywnościowych w stolicy wzrosły o 50-100 proc. Wykupywano również ubrania, lampy naftowe, zapałki, naftę. Panika była tak wielka, że na placu Szembeka, jednym z największych ówczesnych warszawskich bazarów, "wykupiono w sobotę wszystko". Pod datą 12 marca Maria Dąbrowska zapisała w swoim dzienniku:

Rano dziennik londyński wręcz alarmujący. Kiedy słuchać Londynu, a potem Warszawy (wzgl. Moskwy) to widać jasno, że to nie sojusznicy rozmawiają, ale śmiertelni wrogowie. Atmosfera jest bodaj cięższa niż w czasie Monachium. Ale, o Boże, jak nie chciałoby się przeżywać trzeciej wojny.

Panika zapanowała również w innych regionach kraju. Wybuch nowego konfliktu zbrojnego miał nastąpić cito, bene cito ac valde breviter (rychło, niezwłocznie, już wkrótce). Jedni mówili, że wszystko zacznie się w ciągu trzech dni, inni, że w ciągu miesiąca. W Krakowie twierdzono, że wybuch wojny będzie oznaczać koniec świata, do której to zagłady ma doprowadzić bomba atomowa. Jak czytamy w jednej z gazet: "Mieszkańcy miasta byli przekonani święcie o tym, co szeptana propaganda szerzyła. Konfesjonały w kościołach były oblężone; każdy pragnął uczynić porządek ze swym sumieniem, aby w obliczu wielkiej, grożącej wszystkim katastrofy, w wypadku śmierci stanąć przed Bogiem oczyszczonym". Brak potwierdzeń z innych źródeł uniemożliwia stwierdzenie, czy rzeczywiście w krakowskich kościołach ustawiały się kolejki do spowiadających księży. Nie jest to jednak wykluczone, zważywszy na charakter miasta. Krążyła po nim również pogłoska, jakoby ZSRR już od trzech tygodni prowadził wojnę z Turcją. Powtarzano, że Warszawa została obsadzona przez wojska radzieckie. Według innej wersji tej pogłoski miał być okupowany Kraków bądź Poznań.

W Częstochowie ludzie przekazywali sobie informację o nadchodzącej mobilizacji powszechnej. Wychodzący w tym mieście "Głos Narodu" stwierdził, że to wieści "wyssane z palca", choć przyznawał, że rzeczywiście regularnie przeprowadza się rejestrację poborowych. "Naturalnie, że plotki o mobilizacji wpłynęły odpowiednio na nastrój ludzi pracujących, którzy może już jutro, a najdalej pojutrze mieli rzucić pracę, dom rodzinny, żony, dzieci i pójść na wojnę, by z niej nie wrócić...".

"O rychłej wojnie" mówiono również w Kielcach. W Radomiu krążyła pogłoska, że "Sowiety ustawiły na granicy artylerię i obsadziły polskie lotniska do wojny z Anglią".

W okolicach Szczecina byli ludzie, którzy twierdzili, że Amerykanie już zajęli lotniska w Turcji. Stosunki dyplomatyczne między krajami anglosaskimi a ZSRR zostały zerwane. A bomby atomowe wysłane.

Na Pomorzu panowała opinia, że z racji położenia właśnie tam zostanie zbudowana pierwsza linia obrony. Dlatego też prorokowano przybycie dodatkowych jednostek Armii Czerwonej. Wojny spodziewano się lada dzień, dlatego mieszkańcy Pomorza również robili zakupy, by zgromadzić zapasy.

O Gdyni opowiadano, że przystąpiono tam do budowy okopów. Gdańsk miał zostać zmieniony w twierdzę. Jak pisała "Gazeta Kujawska":

Przez cały kraj polski, jak drgawki konwulsyjne, przechodzą od czasu do czasu fale najrozmaitszych plotek, najbardziej "autentycznych" pogłosek, które zaprzątają wszystkie umysły, skupiają wokół siebie ludzi trwożnie sobie nawzajem coś tam opowiadających. Opowiadania te w miarę przejścia z jednej dzielnicy do drugiej, a potem z miasta do miasta, nabierają wagi gatunkowej, olbrzymieją i potwornieją.

Bardzo prawdopodobne, że tak to właśnie przebiegało. Ludzie rozmawiali ze sobą na targach, na ulicach, w kolejkach, powtarzali nowiny. Olbrzymia ruchliwość społeczna powodowała, że były one następnie przenoszone do innych ośrodków miejskich, wzbudzając podniecenie, napędzając kupcom klientów. "Psychoza strachu i niepewności ogarnęła jednostki słabe i tchórzliwe" - pisano w tygodniku "Ziemia Lubuska" o innym zjawisku, które również wówczas się pojawiło: ucieczkach z ziem zachodnich osadników obawiających się powrotu Niemców. Nie sposób powiedzieć, ile osób zdecydowało się opuścić dotychczasowe miejsca osiedlenia, bojąc się wojny i jej konsekwencji dla kształtu terytorialnego kraju. Były powiaty, gdzie dziennie zgłaszało się do wyjazdu kilkanaście osób. Bez wątpienia poczucie zagrożenia wojennego i wynikającej z tego tymczasowości szczególnie silnie odczuwali mieszkańcy ziem zachodnich i północnych. Z miejscowości Sławno, położonej między Koszalinem a Słupskiem, donoszono, że "wielu panikarzy, zabrawszy rzeczy, wyjechało już do województw centralnych". Znamy przebieg paniki we wsi Piaski Wielkie odległej pięć kilometrów od Wolina na Pomorzu Zachodnim. Jeden z mieszkańców rozpowiadał "po całej wsi w wielkim zdenerwowaniu", że usłyszał w Polskim Radiu, iż wybuchła wojna i wszystkim Polakom zamieszkałym na tych terenach grozi wielkie niebezpieczeństwo. Namawiał rozmówców, by czym prędzej sprzedawali dobytek i przenosili się do centrum kraju. "Z powodu tejże pogłoski powstała panika wśród ludności".

Częściowe uspokojenie nastąpiło pod koniec marca. Jednak na dobrą sprawę przez cały rok 1946 mamy do czynienia z utrzymującym się napięciem. "Pogłoski o bliskiej wojnie - donosił wojewoda pomorski - to nikną, to wybuchają, ogarniając część społeczeństwa psychozą wojenną". Jej nawroty następowały po kolejnych symptomach rozpadu wielkiej koalicji. Historycy są zgodni - rok 1946 stanowił rodzaj przedsionka zimnej wojny. Przypomnijmy, że w tym czasie ZSRR wysuwało pretensje pod adresem Turcji, Stalin sprawdzał bowiem, jak daleko może się posunąć w swoich żądaniach wobec Zachodu, tym razem chcąc uzyskać dostęp do cieśnin czarnomorskich. "ZSRR żąda udziału w kontroli Dardaneli", "Pokój na Bałkanach zagrożony" - donosiły polskie gazety. Podobnie nabrzmiała konfliktem sytuacja panowała w Iranie. "Czołgi sowieckie zbliżają się do Teheranu" - to z kolei nagłówek z "The New York Timesa". W lipcu miała miejsce pierwsza próba jądrowa na atolu Bikini - o czym również nie omieszkały napisać polskie gazety. Te wszystkie doniesienia z kształtującego się frontu zimnej wojny podtrzymywały "parę pod kotłem", nie pozwalały Polakom zapomnieć o wojennym zagrożeniu.

Satyryczny tygodnik "Kocynder" komentował powracające fale war rumors w następujący sposób:

- Widzisz tego faceta tam pod obrazem? Ten człowiek ma fenomenalnie kiepską pamięć do dat!

- Skąd wiesz?

- Już pięć razy podawał datę wybuchu trzeciej wojny światowej i zawsze się pomylił!...

Kolejny skok napięcia lękowego nastąpił we wrześniu i październiku 1946 r. Tym razem na wykres zbiorowego elektrokardiogramu bezpośrednio wpłynęło więcej czynników. Pierwszy wiązał się z sesją konferencji ministrów spraw zagranicznych, która odbywała się w Paryżu między lipcem a październikiem. Jak donoszono z Białegostoku: "Ludność województwa z uwagą śledzi obrady konferencji pokojowej, w społeczeństwie wytwarza się pewien nastrój oczekiwania". Drugi impuls przyszedł z Grecji, gdzie w połowie września wybuchło komunistyczne powstanie. "Rozchodzą się szepty - to w Toruniu - o Grecji, że ten niepokój może wywołać zawieruchę wojenną". Trzecim, najważniejszym czynnikiem okazało się wystąpienie amerykańskiego sekretarza stanu Jamesa Byrnesa 6 września w Stuttgarcie. Powiedział on między innymi, że wojska amerykańskie pozostaną w Europie. Na marginesie poruszył także problem granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, którą określił jako tymczasową. Przemówienie ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii Ernesta Bevina w początkach października tylko dolało oliwy do ognia.

Praktycznie wszystkie instytucje reżimu nastawione na wyłapywanie społecznych opinii donosiły o narastającej panice. Trzeba jednak przyznać, że ich sprawozdania o nastrojach są wyjątkowo enigmatyczne, poza odnotowaniem jakichś opinii, rzadko odpowiadają na pytania o charakterze socjologicznym. Często ich autorzy posługiwali się czasownikiem w formie bezosobowej, np. "mówi się". Jednak o kogo chodzi? W jakich okolicznościach? Ile osób podzielało daną opinię? Z jakich kręgów społecznych pochodziły? - wszystko to pozostaje w sferze domysłów. Do wyjątków należy informacja, że w Katowicach o wojnie rozmawiano w sklepach, podczas zebrań górniczych, w urzędach miejskich, a nawet na zabawach i w świetlicach. Jednego możemy być pewni: występowanie wojennego strachu da się stwierdzić na terenie całego kraju. I tak - posługując się bezosobową stylistyką - w Łodzi nagabywano żołnierzy: "czy wojna jest nieunikniona?" i "po której stronie stanie Wojsko Polskie?". W Sosnowcu: "Ogólna psychoza w mieście. Wojna jest nieunikniona". To samo w Lublinie: "Psychoza wojny osłabionego nerwowo społeczeństwa, mimo całej swej nierealności przyjmuje się. Społeczeństwu podnieconemu wystarczy powiedzieć »wojna« - by uległo panice...". Ludzie gubili się w domysłach. W województwie lubelskim mówiono, że w Radomiu miał miejsce desant 10 tys. żołnierzy dowodzonych przez gen. Władysława Andersa. W Zagłębiu Dąbrowskim spekulowano, że ZSRR zostanie pokonany przez sojusz amerykańsko-chiński. Ponieważ dobrze pamiętano, że każdą wojnę poprzedza mobilizacja, pojawiły się pogłoski i na jej temat. W Żywcu twierdzono na przykład, że do wojska zostanie powołanych dziesięć roczników poborowych, bo wojna wisi na włosku. Ze szczególną uwagą obserwowano ruchy wojsk radzieckich, starając się na tej podstawie wyciągnąć jakieś wnioski. "Sam widziałem - donosił urzędnik Ministerstwa Informacji i Propagandy w Bielsku-Białej - jak za dwoma przechodzącymi oficerami sowieckimi przechodzący ludzie się oglądali znacząco, co oni tu znowu szukają". Z kolei w Gubinie niepokój polskich mieszkańców wzbudziła wzmożona aktywność stacjonującego na tamtejszym lotnisku radzieckiego lotnictwa. W październiku i listopadzie w wielu miejscowościach - zwłaszcza centralnej i zachodniej Polski - spodziewano się przemarszu radzieckich wojsk, a z nim rekwizycji dokonywanych przez żołnierzy. Na granicy zachodniej dodatkowo obawiano się przesiedleń ludności. Również ta pogłoska wracała jak bumerang. Krążyły opowieści o wznoszeniu przez Armię Czerwoną umocnień, kopaniu okopów, gromadzeniu paliwa, amunicji i sprzętu. "Nosicielami strachu" byli w tym przypadku polscy kolejarze. Zwłaszcza na Górnym i Dolnym Śląsku szczególnie intensywnie przekazywano sobie pogłoski o przygotowywaniu w różnych miastach kwater dla radzieckich oficerów. Ich racjonalne podłoże stanowiła historia z Legnicy, w której część mieszkańców zmuszono do opuszczenia swoich siedzib zaanektowanych na potrzeby dowództwa Północnej Grupy Wojsk. W listopadzie Szczecinem wstrząsnęła wiadomość o rzekomym niszczeniu przepraw na Odrze. W Namysłowie wieszczono wybuch wojny w lecie następnego roku, "ponieważ bomba atomowa najskuteczniej działa o tej porze".

Informacje na temat postaw i zachowań, konsekwencji wojennego strachu są równie chaotyczne, a niekiedy nawet sprzeczne. Na przykład w Inowrocławiu pogłoski o nowej wojnie miały przejść bez echa, nie wpływając na rytm życia mieszkańców. Z kolei w Białymstoku: "Ludność ogarnęła pewna panika". Mieszkańcy wykupywali sól, cukier i mąkę. Na jarmarku w Ostrołęce cena ziemniaków wzrosła o 52 proc. Trudności z ich zakupem w innych regionach kraju ludzie tłumaczyli sobie konfiskatami przygotowującej się do wojny Armii Czerwonej. Również sól w obliczu wojny okazywała się bezcenna, jak np. na wspomnianym jarmarku w Ostrołęce, gdzie wykupiono ją w całości. Z lad sklepowych i targowych straganów znikała również słonina, o której Kazimierz Wyka pisał, że już w czasie wojny nabrała wrażliwości mimozy, wykupywana przy byle jakiej okazji. W Bielsku-Białej mieszkańcy pozbywali się oszczędności, robiąc zapasy. Z ziem zachodnich i północnych napływały informacje o wzroście poczucia tymczasowości, o przekonaniu osadników, że wkrótce będą zmuszeni opuścić te tereny. Chłopi "gadali", że z powodu zagrożenia wojennego wstrzymają prace polowe. Trudno powiedzieć, jak duże było ochłodzenie uczuć względem Wielkiej Brytanii i USA, wzmiankowane np. w Sosnowcu po przemówieniu Byrnesa. Na pewno nie zawsze dobrze maskowana radość części autochtonów (ponoć z mniejszym entuzjazmem przystępowali do nauki polskiego) oraz Niemców po tym przemówieniu budziła niepokój Polaków, zwłaszcza tych, którzy nie śnili o powrocie do Lwowa. Wojenna psychoza, choć słabnąca, utrzymała się do wyborów.

Po raz kolejny atak zbiorowego strachu nastąpił w marcu 1947 r., kiedy prezydent Harry Truman zwrócił się do Kongresu z prośbą o pomoc finansową dla zagrożonych komunizmem Grecji i Turcji. Później największa fala paniki wojennej, jeszcze zanim wybuchła wojna koreańska, przeszła przez Polskę w 1948 r. w związku z oczyszczaniem pasa przygranicznego i pierwszym kryzysem berlińskim. Bywały dni, kiedy ludzie przewidywali wybuch konfliktu zbrojnego w ciągu najbliższej doby. W pewnej wsi rodzice zatrzymali dzieci w domach, nie puszczając ich do szkoły, twierdząc, że "nie warto, bo i tak będzie wojna". Nie były to odosobnione zachowania, skoro ktoś pisał (najprawdopodobniej kolejarz): "I my teraz znów żyjemy w szalonym naprężeniu i boję się dziecko nawet na trzy dni zostawić w domu". Po raz kolejny przewidywano, że wojna wybuchnie 1 września. Cała Polska przeżyła zbiorową panikę, jak pisano wówczas w raportach: "run na sklepy". Wykupywano produkty spożywcze, a także świece, naftę i papier do zaciemniania okien. W niewiele mniejszym natężeniu historia powtórzyła się w listopadzie 1949 r. po mianowaniu Konstantego Rokossowskiego ministrem obrony narodowej.

Stalinowskie przyspieszenie latem 1948 r. spowodowało, że w niektórych grupach społecznych odżyły rozpaczliwe nadzieje na wybuch nowego konfliktu zbrojnego. Miał on przynieść wyzwolenie od "bolszewików", przede wszystkim uniemożliwić przeprowadzenie kolektywizacji i dokończenie "bitwy o handel". Z listu napisanego w Łodzi wynika, że o nową wojnę masowo modlono się w kościołach:

(...) u nas komuna rządzi. My już nie możemy doczekać się lepszych czasów. W 1939 roku każdy polak i polka [tak w tekście - M.Z.] mocno bali się wojny, a dzisiaj każdy prosi Boga o wojnę, bo już nie ma życia dla nas. Jak dalej tak będzie, to zamordują nas wszystkich polaków te przeklęte bolszewiki. Nie macie pojęcia, jak cały naród modli się. Kościoły są przepełnione i po 10 mszów świętych odprawia się dziennie i stale pełno. Tak prosi naród o wojnę (...).

Wydaje się jednak, że wraz z powojenną stabilizacją nadzieje związane z wybuchem kolejnej wojny powoli wygasały, zastępowane na palecie emocji różnymi odcieniami strachu. Czy temu procesowi towarzyszyło ustępowanie poczucia tymczasowości? Fragment ze wspomnień Stefana Swieżawskiego, filozofa, związanego z kurią krakowską oraz Katolickim Uniwersytetem Lubelskim, świadczy, że odpowiedź powinna być twierdząca. Swieżawski zapamiętał w 1946 r.:

Gdzieś w tym czasie słuchałem radia (...), natrafiwszy przypadkiem na informacje z jakiegoś bardzo autorytatywnego ośrodka zachodniego. Pamiętam, jak duże wrażenie zrobiła na mnie wypowiedź, że trzeba piętnastu lat, aby Stany Zjednoczone dorównały uzbrojeniu Rosji. A więc piętnaście lat czekania na jakąś zmianę lub poprawę! - pomyślałem. Ta audycja radiowa stała się dla mnie punktem przełomowym. Powiedziałem sobie: żadnego desantu i żadnej wojny nie będzie; nie można żyć "na niby" i w ciągłej tymczasowości, nie można wyłącznie czekać i egzystować po to, aby przetrwać.

Z tego wynika, że zmora tymczasowości słabła, gdy kończyły się nadzieje. Na ich miejsce przychodziła refleksja o bezsensie dalszego czekania. Następował czas trudnego godzenia się z niechcianą rzeczywistością, przystosowywania do warunków systemowych, u jednych politycznego zaangażowania, u innych wycofania się, ucieczki w prywatność. Sądzę, że podobny proces jak ten opisany przez Swieżawskiego był udziałem części Polaków w tym czasie, choć - jak pokazuje powyższy list z Łodzi - na pewno nie wszystkich. Wojenny strach trzymał się mocno i dawał o sobie gwałtownie znać podczas następnych wybuchów paniki wojennej. Podsycana przez propagandę i oświatę, rosła trwoga przed wybuchem i skażeniem jądrowym. Mimozowata słonina jeszcze długo pozostawała w cenie.

 

STRACH PRZED GŁODEM

...Rzecz jasna, nie wszyscy odczuwali głód w równym stopniu. W najgorszej sytuacji były osoby mniej mobilne i nieprzedsiębiorcze, pozbawione rodzinnego wsparcia, a więc ludzie starzy, samotne matki z dziećmi, pogorzelcy, przesiedleńcy. Oddzielną kategorię stanowili chronicznie głodni byli więźniowie obozów koncentracyjnych. Zdarzało się jednak, że wiosną 1945 r. na głód  narzekali także młodzi i zdrowi mężczyźni, np. w wojsku. Mówią o tym ich listy do rodzin:

Łódź, 17 maja 1945 r.:

Jeszcze nas nie umundurowali, no i w ogóle cały bałagan, życie pod psem, można nogi wyciągnąć, na śniadanie to czysta woda trochę zabarwiona, a na obiad to trochę zupy, w ogóle gorzej jak przy junakach. Nie wiem, jak to wszystko przetrwać, najgorzej jest z chlebem, teraz zaczyna się istny głód.

Warszawa, 20 maja 1945 r.:

Życie tu jest bardzo słabe, tak że nie wyżyje, taka bieda, głód i drożyzna, tyfus tu panuje i chłopcy umierają. Gdyby był ktoś z domu albo ktoś znajomy, to powiedzcie im, żeby przysłali chleba i pieniędzy. Jesteśmy w Warszawie, dokładny adres, 5-ta kompania 1-szy batalion 12 pułku 2-gi pluton.

Jak wynika z poniższego listu, również urzędnik w Okręgowej Dyrekcji Kolei Państwowej chodził po Warszawie głodny, list z 19 marca 1945 r.:

I tak często jestem głodny! Jadam małą zupkę urzędową (prawie woda), a potem kupuję zupę na straganie za 20 zł, ale przecież tym żyć nie mogę, a na więcej nie stać, taka drożyzna, takie szalone ceny.

Przedstawiona powyżej mapa głodu niekoniecznie musi pokrywać się z mapą strachu przed nim. Strach jest projekcją zagrożeń, które mogą nadejść. Gdy natomiast to, co nas wcześniej przerażało, już trwa, wtedy strach przed tym czymś schodzi na dalszy plan. Zagrożenie ulega oswojeniu. Podobnie było wiosną 1945 r., tym bardziej że mieszkańcy Generalnego Gubernatorstwa mieli przeszło pięć lat na przyzwyczajenie się do pustych żołądków. Dlatego cierpiący z powodu przedłużającego się niedożywienia chyba mniej bali się głodu. To śmierć głodowa budziła największy strach.

Tylko w prywatnej korespondencji można odnaleźć ślady strachu przed śmiercią głodową. Wysoka śmiertelności dzieci uzasadnia, dlaczego najmocniej odczuwali go rodzice. Wśród niemowląt z rodzin repatriantów wynosiła ona bowiem nawet 40-50 proc. Śmiertelność niemowląt w całym kraju szacowano zaś na 20-25 proc. (około 100 tys. rocznie). W niektórych miejscowościach w okolicy Kielc miała się podobno zbliżać nawet do 90 proc. w stosunku do liczby urodzeń. W Bydgoszczy od 5 lutego do 25 lipca zmarło 554 dzieci w wieku do dwóch lat. Była to największa śmiertelność odnotowana kiedykolwiek w tym mieście. Od 1 lutego do 15 lipca urodziło się 1097 niemowląt, jednak połowa z nich zmarła. "Wystarczy popatrzeć na dzieci - czytamy w »Ziemi Pomorskiej« - przynoszone przez matki do ośrodka Opieki [nad Matką i Dzieckiem]. Są to małe kościotrupki".

Przyczyną tak wysokiej śmiertelności były bardzo złe, niekiedy wręcz tragiczne warunki sanitarne, w jakich dochodziło do porodów (w transportach repatriantów, na dworcach, w ośrodkach zdrowia i szpitalach). "Obraz nędzy i rozpaczy" - tak zarówno personel, jak i pacjenci opisywali warunki panujące szpitalach i ośrodkach opieki wiosną i latem 1945 r. W listach przejętych przez Cenzurę Wojenną czytamy:

Gdynia, 29 kwietnia 1945 r.:

W szpitalu mamy także trudne warunki pracy, lekarstwa i materiałów opatrunkowych brak. Narzędzia zostały zniszczone, groza na epidemie. Z żywnością krucho. Odżywiają nas tylko, aby nie umrzeć z głodu.

Warszawa, 5 maja 1945 r.:

(...) szalony brak organizacji, bałagan, brak najprymitywniejszych rzeczy: bielizny, pieluch, odzieży; dzieci w samych strzępkach, a na dodatek kierownik dr Kokoszko [po]niżej wszelkiej krytyki. (...) W Warszawie we wszystkich podobnych instytucjach jest taki sam stan rzeczy. Izba chorych na Targowej 7 przedstawia się tak okropnie, że po przestąpieniu progu już musiałem uciec.

Busko-Zdrój, 12 kwietnia 1945 r.:

Pracuję w szpitalu, pracy mam dużo, warunki są ciężkie, bo nie ma ani lekarstw ani pościeli dla chorych. Istny obraz nędzy i rozpaczy.

Kielce, 12 kwietnia 1945 r.:

Donoszę ci, że u nas w schronisku umierają z głodu, bo nie ma tłuszczu i mleka tylko zupa z solą i to czarną, kawa bez cukru.

Na wysoką śmiertelność wpływ miało także wynikające z niedożywienia osłabienie matek, skoro przeciętna waga dzieci urodzonych w szpitalach w tym czasie była o 30 proc. niższa niż przed wojną. Jakaś przerażona matka z Kalisza pisała w liście z 2 marca 1945 r.:

U nas w Kaliskiem dzieci strasznie chorują i dużo umiera, bo głód zagląda w oczy np. już 7-my tydzień, a my ani trochę tłuszczu nie mamy, tylko dostaliśmy chleb na osobę 1 kg. (...) Strach mnie przejmuje patrzeć na wynędzniałe moje dzieci.

Kraśnik, 28 kwietnia 1945 r.:

Jest u mnie naga bieda i głód, głoduję z dziećmi, niemal całymi dniami, nawet brak nam tego kawałka chleba. O Boże, zlituj się nade mną, bo z głodu poumieramy.

Apogeum strachu przed głodem nastąpiło wiosną i wczesnym latem 1945 r. Na ówczesnej mapie polskich niepokojów i lęków wyróżniał się on szczególnie, zawdzięczając swoją pozycję zapewne nie tylko obiektywnie złej sytuacji aprowizacyjnej. Poczucie zagrożenia mogła dodatkowo zwiększać pamięć głodu z czasów I wojny światowej i po jej zakończeniu. Jednak pokłady, z których wypływało, znajdowały się jeszcze głębiej. Stanowiły istotną część chłopskiego wzoru kultury, ponieważ strach przed głodem, przed siłami przyrody, nad którymi nie można zapanować, legł u podstaw właściwego chłopskiej kulturze fatalizmu. Odnajdziemy go w licznych przepowiedniach wieszczących nadejście głodu wiosną 1945 r. Hugo Steinhaus (mieszkający wówczas na południu kraju) przewidywał, że "nie zanosi się na wyjście z chaosu! Nie ma pieniędzy, nie ma komunikacji, nie ma towarów, nie ma mąki ani tłuszczu, zanosi się na przeraźliwy głód na wiosnę". Strach przed głodem to pokaźna część emocjonalnej przestrzeni Polaków i ważny temat prywatnej korespondencji, co skrzętnie policzyła Cenzura Wojenna.

Nie wiemy, ile w sumie osób zmarło z niedożywienia. W całym kraju brakowało lekarzy. Rodząca się administracja miała inne sprawy na głowie niż statystyka zgonów, gdy wszędzie leżały trupy. Wiosną 1945 r. w Lublinie liczba zgonów przewyższała liczbę narodzin. W drugiej połowie 1945 r. współczynnik śmiertelności w większych miastach ciągle był półtora do dwóch razy wyższy niż przed wojną. Jedyne znane szacunki mówią o liczbie zgonów w całym kraju o 30 proc. przewyższającej liczbę urodzin. W prywatnych listach często można spotkać ocenę: "tu wiele ludzi umiera, bo wiecie, że ludzie mocno biedują". Tylko w jednej gromadzie powiatu opatowskiego do 30 kwietnia 1945 r. "z wycieńczenia i chorób" miało umrzeć 180 osób. Ważnym elementem ówczesnego pejzażu były kondukty żałobne, niekiedy wielotysięczne. Ekshumowano pomordowanych w czasie okupacji, warszawskich powstańców, zbierano zwłoki z pól bitewnych. Do starych zmarłych dołączali następni. Polegli milicjanci i żołnierze, funkcjonariusze UB chowani byli z państwowo-kościelną oprawą. Zmarłych z głodu chowano zwykle po cichu. Ostre niedożywienie otwierało bramy epidemii. "Tyfus rozpanoszył się w okropny sposób - wspominała mieszkająca wówczas w Olsztynie Maria Zientara-Malewska, poetka, nauczycielka i działaczka warmińska. - Codziennie umierało kilka osób. Często widziało się na ulicach siostry katarzynki, jak na ręcznych wózkach wiozły zmarłych na cmentarz. Chowano ich bez trumien - składano do grobu na desce. Ojcowie franciszkanie kropili ziemię święconą wodą i odmawiali modlitwy. Potem krewni czy znajomi zasypywali mogiły".

Latem 1945 r. podaż artykułów spożywczych znacznie się poprawiła. Na przykład w Olsztynie "można było kupić, co się chciało. Stragany pełne były chleba, bułek, mięsa i słoniny, owoców i warzyw". W całym kraju wyrastały prywatne kawiarnie, bary i restauracje. Jednak z powodu cen serwowanych w nich posiłków, jak również cen towarów w sklepach znajdowały się one poza zasięgiem dużej części Polaków. Jednocześnie w sierpniu 1945 r. nie wydawano w Olsztynie żadnych artykułów spożywczych na kartki. Brakowało cukru, soli, mięsa, ziemniaków, odzieży i obuwia. Podobna sytuacja panowała w centralnej Polsce: produkty spożywcze były ogólnie dostępne na wolnym rynku po bardzo wysokich cenach, a nie można było kupić ich taniej, na kartki. W konsekwencji rósł poziom społecznej frustracji i poczucia materialnej deprywacji milionów ludzi. W sposób mocno zawoalowany pisał o tym kielecko-radomski "Dziennik Powszechny": "Mówiło się przecie zawsze, że przednówek będzie okresem krytycznym, że może w tym czasie zabraknąć tego i owego, chwilowo co prawda, jak zawsze dodawano dla uspokojenia. Tym niemniej ludność pracująca nie posiadająca przeważnie żadnych zapasów żywnościowych ani gotówkowych z niepokojem śledzi sytuację na »froncie aprowizacyjnym«. Fakt jest jeden, przydziały kartkowe zmniejszyły się ostatnio bardzo, w miesiącu lipcu nie dostaliśmy prawie nic. Jak będzie w sierpniu, i jak w ogóle będzie dalej. Czy gorzej, czy lepiej, jeśli jak wszyscy oczekują - lepiej, to kiedy wreszcie? No i co z tą UNRRĄ?". Pytanie: co z tą UNRRĄ? - powtarzali latem bodaj wszyscy.

Historyk nie dysponuje dobrym miernikiem poziomu zbiorowego strachu. Musi zdać się na rozproszone informacje, na podstawie których rzadko daje się zbudować spójny obraz społecznych emocji. Wydaje się jednak, że gdybyśmy dysponowali takim narzędziem, to strzałka jeszcze wiosną 1945 r. znajdująca się na polu "czerwonym", czytaj: strachu przed głodem, latem tego roku, mimo wszystkich niedoborów i braków, przesunęła się w stronę pola "nadziei i oczekiwania". Ciągle było źle i głodno, jednak skończyła się wojna i rozpoczynały żniwa, rosła zatem nadzieja na poprawę trudnych warunków bytu, na przynajmniej częściowe uzupełnienie zapasów w domowych spiżarniach. Z drugiej strony różnice między społecznymi oczekiwaniami a ich realnym zaspokojeniem powodowały utrzymywanie się ciągle złych, jeśli nie buntowniczych nastrojów społecznych. Ich drastyczne pogorszenie nastąpiło w październiku 1945 r., kiedy strzałka znów przesunęła się w stronę "czerwonego" pola. Wzrost zbiorowego poczucia niepewności w tym i następnych miesiącach w mniejszym stopniu wynikał z lęków przed nadchodzącą zimą, bardziej brał się z gwałtownego wzrostu cen (o czym dalej) oraz załamania się dystrybucji towarów spożywczych na kartki.

Nastroje musiały być fatalne, a poziom zbiorowego strachu i lęku wysoki, skoro w całej ówczesnej prasie, zwykle usiłującej tłumić głosy krytyki, ukazały się alarmistyczne w tonie artykuły.

Wychodzący w Radomiu i Kielcach "Dziennik Powszechny" 18 października 1945 r. w artykule Dlaczego w Radomiu nie ma chleba? informował:

Wśród ludności radomskiej duże zaniepokojenie wywołał brak chleba na mieście. Wprawdzie chleba kartkowego mieszkańcy już od pewnego czasu nie otrzymywali - ale przynajmniej można było dostać chleb poza kartkowy po wyższej cenie. Nagle i tego chleba zabrakło.

Dzień później ta sama gazeta zatytułowała jeden ze swoich artykułów Przednówek w październiku:

Wiemy w Polsce dobrze, co to jest przednówek. Zwłaszcza w Polsce Centralnej i dalej na wschód. (...) W tym roku, pierwszym roku po wojnie, Radom przeżywa "przednówek" w... październiku. Nie ma chleba. Nie tylko na kartki wrześniowe, ale nawet bez kartek, "na lewo". Nie ma w młynach radomskich ziarna, a w piekarniach mąki, więc półki w sklepach piekarskich zieją pustką. Tu i ówdzie można dostać bochenek białego pieczywa we wczesnych godzinach porannych, ale już po cenie oczywiście troszkę podwyższonej.

W październiku w Płocku doszło do "chlebowego protestu" kobiet, wywołanego brakiem pieczywa. Donosiła o tym ukazująca się w tym mieście "Jedność", w artykule Czary z chlebem kartkowym z 24 października:

W całym mieście było wiadomo w zeszłą sobotę, że zabrakło kartkowego chleba. Powstał wielki krzyk, bo nie każdego stać na kupno chleba białego, który zresztą od razu okazał tendencję do wzrostu cen. Znalazły się nawet w Płocku niewiasty dość energiczne, które poszły z interwencją do prezydenta miasta. Prezydent odłożył podobno urzędowanie na bok i udał się z owymi niewiastami w podróż po piekarniach.

Również w Szczecinie zabrakło pieczywa, którego ceny wzrosły o kilkadziesiąt procent. "Kurier Szczeciński" 19 października donosił:

Od kilku dni zaobserwować się daje - trudny do wytłumaczenia - gwałtowny wzrost cen białego pieczywa. Kilogramowy bochenek chleba białego, za który do niedawna płaciło się 20 zł, obecnie kosztuje już 30 zł i piekarze zapowiadają dalszą zwyżkę cen.

Kolejna fala obaw przed głodem napłynęła wraz z zimą i w okresie przednówka 1946 r. Ówczesna polska prasa miała w zwyczaju niemal codziennie bombardować czytelnika informacjami o widmie głodu krążącym po Europie i Azji, co nie mogło pozostać bez wpływu na poziom rodzimych lęków w tym zakresie. Widmo to nie zostało jednak po prostu zaimportowane. Przede wszystkim wyrastało z bieżącej, lokalnej sytuacji aprowizacyjnej.

W grudniu 1945 r. wojewoda gdański błagał o natychmiastową pomoc żywnościową, bo "ludności grozi głód".

Podobnie zła sytuacja aprowizacyjna panowała w centrum kraju, w regionie świętokrzyskim, a także na południu, zwłaszcza w rejonach nasilonych walk z podziemiem ukraińskim. Wojewódzki Komitet Opieki Społecznej w Rzeszowie w lutym 1946 r. donosił: "Kryzys przednówkowy przybiera już obecnie bardzo ostre formy, a przydziały żywnościowe zostały do tego stopnia zmniejszone, że nawet pracujący na kartki I-kat. nie otrzymali chleba w tym miesiącu. Wielka drożyzna szerząca się w tut. województwie wzrasta z dnia na dzień tak, że nędza i głód są u progu biednej ludności".

Głód panował na Warmii i Mazurach stale grabionych przez radzieckich żołnierzy oraz polskich szabrowników i bandytów. Mieszkańcy tych terenów często nie mogli opuścić swoich domów w poszukiwaniu jedzenia, ponieważ wcześniej skradziono im buty. W marcu 1946 r. w gminie Jonkowo reporter "Ziemi Pomorskiej" widział ludzi opuchniętych z głodu. We wsi Bartołty Wielkie odnotowano 18 wypadków śmierci głodowej. W okupowanym przez Armię Czerwoną Konigsbergu (Królewcu) miało dochodzić do aktów kanibalizmu, jedzenia mięsa zmarłych dzieci. Również na terenach polskich, np. w Gnieźnie w lutym 1946 r., po kilkumiesięcznej przerwie, znów z większym natężeniem zaczęły krążyć opowieści o porywaniu dzieci "na kiełbasę". Podobne pogłoski zawładnęły umysłami mieszkańców Kielc, w których w lipcu 1946 r. doszło do antyżydowskiego pogromu. Związek tych opowieści z sytuacją głodową narzuca się sam.

Ludność terenów przyczółkowych na Kielecczyźnie przeżyła drugą już ciężką zimę. Ciągle tysiące ludzi mieszkały tam w prowizorycznych ziemiankach. "Grzęznąc w szeroko rozlewającym się błocie, dostaje się do jednej z nich - pisał w reportażu Chłopi wychodzą spod ziemi dziennikarz »Życia Warszawy«. - W wąskim, ciemnym wykopie dyszy na stercie słomy wynędzniała kobieta. Obok drapie się po rachitycznych ramionach nie lepiej wyglądający chłopak, a drugi wyczerpuje z kąta wodę, która nieprzerwanie przecieka przez nawilgłe ściany. Resztę przestrzeni zajmuje krowa. Nie wiem tylko, jak się stąd wydostaje, skoro nie może się tu nawet obrócić". Poprzedniej zimy jedli zamarznięte ziemniaki. Wiosną obsiali pola oszczędzonym troskliwie ziarnem. Ponieważ jednak znaczne części terenu były zaminowane i nie można było ich zaorać, siew się zmarnował. Z każdego wysianego metra żyta zebrano najwyżej 80 kg, resztę zjadły myszy. Potem na kartoflach osiadła jakaś zaraza. Trzeba było głodować drugą zimę.

Na przełomie 1945 i 1946 r. podjęta została "akcja pomocy dla głodującej ludności" województwa kieleckiego, którą objęto 180 tys. osób. W jej ramach zorganizowano czasowe przesiedlenie dzieci z powiatów objętych akcją pomocy do miast lepiej zaopatrzonych w żywność. Akcja udała się tylko częściowo, ponieważ rodzice nie chcieli rozstawać się z dziećmi.

Zarówno przekazy o życiu w dawnej wsi, jak i relacje z dzisiejszych dotkniętych głodem społeczności afrykańskich wskazują, że dzieci najszybciej padają ofiarą niedożywienia. Ograniczone porcje żywieniowe w pierwszej kolejności trafiają do pracujących fizycznie mężczyzn. Pojawienie się niedożywionych dzieci to zapowiedź nadciągającego zagrożenia. W Piasecznie pod Warszawą 60 proc. dzieci jadło wyłącznie kartofle. Prawie wszystkie chorowały na anemię. W niektórych rodzinach dzieci karmiono - jak w czasie wojny -"wyłącznie obierkami kartoflanymi". W Lublinie w punkcie dożywiania przy ulicy Betonowej:

obok dzieci widać i starszych, w zniszczonych, poobrywanych ubraniach, z wychudłymi twarzami. Przecież to punkt dożywiania dzieci, czy i dorosłym wydaje się tu zupę? - pytamy kierowniczki "Nie, to rodzice przyszli z naczyniami na obiad, bo dzieci nie mając butów, albo chore, nie mogły się same zgłosić" - odpowiada. "A ile dzieci, korzysta z dożywienia?" "Około trzysta. Dawniej dawaliśmy codziennie chleb do zupy, lecz obecnie z braku mąki, tylko raz na kilka dni możemy dać po kromce" - odpowiada kierowniczka.

Głodu obawiały się władze centralne. Od lutego 1946 r. zaczęło obowiązywać ograniczenie w handlu mięsem. Wprowadzono zakaz sprzedaży mięsa we wtorki, środy i czwartki oraz podawania go w te dni w stołówkach i restauracjach. W związku z niedoborem mąki pszennej odgórnie wprowadzono też "dni bezciastkowe". Znów pojawiły się wezwania: "Działkowcy! Nie zaniedbujcie ogródków. Wszyscy do walki z kryzysem aprowizacyjnym". Nawoływano również do hodowli królików: "W związku z nadchodzącą wiosną, która jeśli chodzi o problem żywnościowy, będzie ciężka, należy pomyśleć o hodowaniu królików".

W krakowskim "Przekroju" ukazał się później rysunek satyryczny dobrze oddający ówczesne nastroje. Do Marii Antoniny zwraca się służący:

- Wasza Królewska Mość! Lud się buntuje, bo nie mają chleba!

- Czemuż więc nie jedzą ciastek?

- Ależ królowo, przecież dziś jest dzień bezciastkowy!

W kwietniu 1946 r. prezydent Częstochowy wskazywał na pogorszenie się nastrojów społecznych jako konsekwencję fatalnego zaopatrzenia i rosnących cen artykułów spożywczych na wolnym rynku. Na terenach "głodowych" w okolicach Kielc i Kozienic wysłannicy UNRRA widzieli dzieci niosące garnuszki - dowód dokarmiania w szkołach - ale także ludzi na granicy choroby głodowej: o charakterystycznej ziemistej cerze i nabrzmiałych twarzach. Podobna sytuacja panowała w okolicach Jasła. W lipcu 1946 r. tamtejszy starosta oceniał pomoc docierającą na teren powiatu jako niewystarczającą w stosunku do skali potrzeb. Pisał:

Pomoc ta, aczkolwiek bezwzględnie wydatna, zdołała zaledwie w minimalnej części ulżyć w niedoli zniszczonym i umożliwić im nie życie, lecz wegetację. Dość spojrzeć na podopiecznych przychodzących do Opieki Społecznej, by wylać swe żale, żółte zapadłe policzki, przygarbione postacie, boso, ubrani w łachmany. Dzieci podobne do lalek woskowych. Śmiertelność wśród nich duża. Każdy z niekończącego się szeregu petentów prosi choć o parę złotych na chleb, tłuszcz czy mleko. Głód wyziera z ich twarzy, oczy żebrzą choć o odrobinę strawy. Wiele rodzin nie posiada odzieży czy butów, w licznych jest tylko jedna para. A jest zupełnie zniszczonych, głodnych i nieodzianych z wysiedlonych gmin i miasta 62 000. Do tego należy zaliczyć jeszcze 10 000 podopiecznych z gmin niewysiedlonych, którzy, czy to będąc spaleni czy straciwszy wskutek działań wojennych jedynych żywicieli, czy wreszcie starzy i schorowani, znajdują się w skrajnej nędzy.

Oceniając jednak rok 1946 pod względem zaspokojenia potrzeb żywnościowych, trzeba zauważyć, że sytuacja na "aprowizacyjnym froncie" uległa poprawie. Podniósł się poziom wyżywienia na wsi (do 2232 kalorii dziennie na osobę) i nieznacznie wzrosło wyżywienie w mieście (do 2059 kalorii dziennie na osobę). Bardziej regularnie dochodziły transporty towarów UNRRA. W spiżarce niemal każdego polskiego domu w tym czasie można było znaleźć amerykańskie racje żywnościowe: kwaśny sok pomarańczowy, puszkę skondensowanego mleka, twardą czekoladę. Poprawa komunikacji i mniejsze zagrożenie napadami bandyckimi poprawiły sytuację w oddalonych regionach kraju, np. w Szczecinie. Coraz więcej powstawało kuchni i stołówek (m.in.: Caritasu, Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, PUR-u). Na tzw. Ziemiach Odzyskanych z tego typu form pomocy miało korzystać 30-40 proc. ludności, 12-14 proc. otrzymywało tam paczki żywnościowe i zapomogi pieniężne, 20 proc. pomoc w postaci ubrań. Głównym czynnikiem, który wpłynął na poprawę aprowizacji, był wzrost produkcji rolnej. Do stanu pełnego zaspokojenia potrzeb żywieniowych było jednak daleko. Skalę niedoborów artykułów żywnościowych obrazuje niskie spożycie na osobę w 1946 r. Było to w przypadku białka 55,7 proc. spożycia z 1938 r., tłuszczy - 58 proc, węglowodanów - 55,9 proc. Przestrzeń głodu w skali kraju uległa więc zmniejszeniu, ciągle jednak istniały wyspy, na których ludność obcowała z nim stale.

Wszędzie, np. z okien tramwaju w Łodzi, Krakowie czy Warszawie, można było zobaczyć wijące się kolejki. Ludzie stali po wszystko: po chleb kartkowy, przydziały UNRRA, papierosy sprzedawane w budce przez inwalidę, z kartkami odzieżowymi przed sklepami tekstylnymi. "To na ulicach. Ale wejdźmy do urzędów, na dworce, na pocztę, do kas - wszędzie ujrzymy splotami długimi wijące się kolejki". Dziennikarka "Sztandaru Ludu" w lipcu 1946 r. zwierzała się ze swoich kolejkowych peregrynacji: "W jednym sklepie stałam dwie godziny, żeby dostać soki. W międzyczasie zamówiłam kolejkę do sklepu z konserwami. Kolejka przepadła, stałam znów dwie godziny. Cukierki i kakao były na szczęście razem, więc tylko dwie godziny mnie kosztowały zamiast czterech. W biurze nikt mi nic nie powiedział - wszyscy stali w kolejkach w różnych sklepach".

Niepokój o stan zaopatrzenia wzrósł w drugiej połowie 1946 r., kiedy stało się jasne, że zbiory z powodu suszy będą niższe. Plotki o podwyżce cen artykułów spożywczych, jakie zaczęły krążyć jesienią, szybko znalazły potwierdzenie w rzeczywistym wzroście cen. "Przepowiadają klęskę głodową - mówiono we Włocławku - którą widzimy już przez zwyżkę cen". Niepokój wzmogła również zapowiedź zawieszenia pomocy UNRRA. "Po zawieszeniu dostaw UNRRA zapanuje w Polsce straszny głód i Rząd Jedności Narodowej nie będzie mógł sprostać zadaniom w związku z wyżywieniem całej ludności". Nadejście "strasznego głodu" wieszczono w związku z rzekomym wywozem żywności do Związku Radzieckiego. A także zwycięstwem komunistów w wyborach. Na wsi lęk pogłębiła plaga myszy, która wystąpiła na terenie większości kraju. Widać go w pamiętnikach chłopów. Jeden z nich zapisał: "Drugą klęską to była olbrzymia ilość myszy. Pszenicę, rzepak zjadły, koniczynę stoczyły, w stodołach ścięły zboże na sieczkę, na złość jakaś zaraza koty wyniszczyła".

Po surowej zimie i powodzi znów nastąpiła susza, która w niektórych regionach kraju zniszczyła w 1947 r. ponad połowę zbiorów. Pogorszenie sytuacji aprowizacyjnej kraju zaowocowało po raz kolejny zwiększeniem społecznego lęku, a może nawet i strachu. Już wiosną całą Polskę obiegły plotki o podwyżce cen, która faktycznie nastąpiła. Znów pojawiły się problemy z zaopatrzeniem. "Sytuacja aprowizacyjna przedstawiała się gorzej niż w marcu - raportował wojewoda łódzki. - Na kartki chlebowe, mimo skromnych porcji chleba w wielu wypadkach kartkowicze nie otrzymali i z tej przyczyny do niejednej rodziny robotniczej wkradł się głód. Zarobki tych rodzin w porównaniu z cenami wolnorynkowymi były niewspółmiernie niskie". Władze tradycyjnie wprowadziły (od 15 marca) ograniczenia w restauracjach: do dania głównego najwyżej kawałek chleba i 10 gramów masła. Zgodnie ze scenariuszem uruchamianym przy każdym wcześniejszym wzroście cen prasa rozpoczęła nagonkę pod hasłem "łap spekulanta!". Tym razem jednak, w przeciwieństwie do wcześniejszych potyczek, ogłoszono wielką "bitwę o handel", którą zwykle interpretuje się jako kolejny ważny etap powielania modelu radzieckiego w gospodarce. Topór wojenny przeciwko prywatnym handlarzom, sklepikarzom i hurtownikom wykopano nie tylko z powodów ustrojowych. Krył się za tym również strach władzy przed społecznym niezadowoleniem i buntem, któremu - jak się wydaje - zrzucenie winy na "spekulantów i paskarzy" miało zapobiec. Od drugiej połowy 1946 r. mieszkańcy nieodległej Ukrainy cierpieli silny głód, który w 1947 r. przybrał rozmiary klęski głodowej. Szacuje się, że zmarło od miliona do półtora miliona osób. Trudno sobie wyobrazić, żeby do polskich władz nie docierały informacje o tym, co się dzieje w "zwycięskim państwie robotników i chłopów". W związku z kryzysem zbożowym nadejście głodu wieszczono zresztą na całym świecie. Informowanie opinii publicznej o przypłynięciu każdego statku ze zbożem prawdopodobnie miało zmniejszyć presję inflacyjną i uspokoić społeczne nastroje (inna sprawa, że były to radzieckie statki). Na wahania nastrojów miały także wpływ transporty przesiedleńców z Kresów. Oni także byli nosicielami strachu. Przenosili go w formie opowiadań o głodzie w ZSRR, a swoim wynędzniałym wyglądem umacniali przekonanie o tym, że nadciąga. Niepokój w tym względzie podsycało także podziemie.

Korzystne zmiany nastąpiły dopiero w 1948 r., po zbiorach, które okazały się wyjątkowo dobre. Wówczas jednak pojawiło się kolejne silne źródło strachu: kolektywizacja.

 

FOBIE I PRZEMOC ETNICZNA

UKRAIŃCY I BIAŁORUSINI. CHŁOPSKA WOJNA SŁOWIAN

Strach napędzał powojenną przemoc etniczną wobec Ukraińców. Na jeden z pierwszych rozdziałów tego konfliktu składają się wydarzenia lat 1918-1921, walki o Lwów, zawiedzione nadzieje Ukraińców na zorganizowanie życia we własnym niepodległym państwie. Także okres międzywojenny nie należał do emocjonalnie obojętnych. Z jednej strony terror ukraińskiego podziemia, z drugiej strony polityka odwetu państwa polskiego nie pomagały w zbliżeniu obu narodów. Nowej dynamiki konflikt nabrał po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej w czerwcu 1941 r. Wśród dominujących postaw, wcześniej wahających się od pozytywnych do niechętnych, na pierwsze miejsce zaczęły wysuwać się wrogość i nienawiść, po części efekt prowadzonej przez Niemców polityki wygrywania przeciwko sobie tych dwóch narodowości. Wojna rzuciła Ukraińców i Polaków na przeciwstawne strony barykady. Ci pierwsi wiązali z jej wybuchem nadzieje na jakąś formę narodowej suwerenności. Ci drudzy po uldze, z jaką przyjęto koniec sowieckiej okupacji, szybko przekonali się, że współpraca ukraińsko-niemiecka niesie śmiertelne zagrożenie.

Na mocy odgórnej politycznej decyzji ukraińskiego podziemia doszło do masowych mordów na ludności polskiej na Wołyniu. Rozpoczęte wiosną 1943 r., kontynuowane do wiosny 1945 r., zamknęły się liczbą około 100 tys. ofiar. Przykład został wzięty od Niemców, którzy dopiero co zakończyli swoją "nowoczesną" eksterminację Żydów. Jednak rzezie - historyk Grzegorz Motyka nazywa je "ludobójczą czystką etniczną" - najczęściej przeprowadzane prymitywnymi metodami, przy użyciu siekier, wideł, orczyków, miały także bardzo silny, tradycyjnie chłopski charakter. "Siekiernicy" budzili bodaj największy strach. Przerażenie wywoływało również to, że nie oszczędzano nikogo, wśród ofiar były kobiety, dzieci i starcy.

We wszystkich wspomnieniach z Wołynia znajdziemy wywołany rzeziami wszechogarniający strach. Jedni wpadali w panikę, w popłochu uciekali byle dalej od palących się zabudowań i krzyku mordowanych ludzi. Innych strach paraliżował, biernie poddawali się losowi. Na rozkaz kładli się na podłodze albo stawali przed dołem śmierci, czekając na strzał bądź uderzenie siekierą. Ktoś zapamiętał: "gdy będą nas zabijać, należy głośno śpiewać »Pod Twą obronę«. Zalecenie babci wzmogło lęk do granic paniki". Tych, którzy usiłowali się bronić, również nie opuszczała trwoga. "Ludność przerażona - zapisał pod koniec lipca 1943 r. ks. Anczarski. - Mało kto sypia po nocach. Widły, siekiery, kosy są w pogotowiu. Lęk dusi biednych ludzi. Dzień jeszcze jakoś przechodzi. Tylko te noce, te straszne noce. Wypełza zewsząd lęk i trwoga". Jej powszechna obecność pozwala opisywać kondycję psychologiczną polskiej ludności jako stan zbiorowej psychozy lękowej przypominający niemiecką trwogę zimy i wiosny 1945 r.

Maksymalna dawka negatywnych emocji: strachu i nienawiści, "odłożyła" się w formie koszmarów sennych powracających przez lata, trudności z zasypianiem, nerwic. Na wiele lat zainfekowała również polskie postrzeganie Ukraińców. Wprawdzie we wspomnieniach często można znaleźć opinię: "Między Ukraińcami byli bardzo szlachetni ludzie, którzy byli przeciwni tej zbrodniczej akcji, niejednokrotnie ryzykując swoje własne życie". Niemniej antypolska czystka etniczna wzmocniła stereotyp Rusina rezuna, spowodowała, że dla wielu Polaków Ukraińcy stali się uosobieniem strachu. Wszczepiła swoistą odporność na racjonalną argumentację, prowadziła w czasie wojny i po jej zakończeniu do wybuchów masowej paniki, która oparta na doświadczeniach "wołyńskiej traumy" rozprzestrzeniała się z niesłychaną łatwością. Największa przetoczyła się przez wsie i miasta Małopolski wschodniej wiosną 1944 r. Dodatkowo histeryczne nastroje potęgował lęk narastający wraz ze zbliżaniem się frontu. Panika - jak to zwykle - rozprzestrzeniała się dzięki pogłosce. Jeszcze raz sięgnijmy do zapisków ks. Anczarskiego, który zanotował: "Najpierw dwie doby grozy. Armia radziecka prze wszystkimi siłami. Niemcy uciekają. (...) Tymczasem w mieście przerażenie śmiertelne. Nie wiem, skąd rozeszła się wiadomość, że zanim przyjdą kransnoarmiejcy, Ukraińcy urządzą krwawą rzeź Polaków. Już się szykują, przyjdą w wielkiej sile, są uzbrojeni. Nikt nie ujdzie żywy z tej rzeźni. (...) Ludzkie nerwy powiększają grozę sytuacji. Miasto ogarnięte paniką. Idzie krwawa rzeź. Ludzie chodzą jak błędni i obmyślają skuteczne sposoby ratunku. Dzień mija w nerwowym podnieceniu. Najgorsza jest noc. Ten pogrom będzie na pewno tej nocy. Z oddali dochodzą głuche odgłosy wojny. (...) Banda nie napadła na miasto, rzezi nie było. Ale ta groza była potworna".

Strach prowadził do zachowań ucieczkowych. Mieszkańcy wsi przenosili się do większych ośrodków miejskich, ponieważ jednak często również tam nie czuli się bezpieczni, migrowali dalej na zachód. W konsekwencji południowo-wschodnie tereny dawnej II Rzeczypospolitej w większości zostały opuszczone przez ludność polską w obawie przed krwawą napaścią.

Kolejny rozdział tej historii przypada na lata 1945-1947, kiedy wojna między Ukraińcami a Polakami przeniosła się na Lubelszczyznę, pod Chełm i Hrubieszów oraz w Rzeszowskie, w okolice Przemyśla i Ustrzyk. Obie strony paliły sobie nawzajem wsie, bez litości mordowały ludność cywilną. W chaosie zdarzeń panowało prawo zemsty i strach. Bez trudu znajdziemy go w listach przejętych przez Cenzurę Wojenną. Na dobrą sprawę stanowił główny ich temat. Zarówno jedni, jak i drudzy pisali o dręczącym ich, całodobowym lęku, przerażeniu wywołanym krwawymi doniesieniami, o powtarzających się ucieczkach i panice, jakiej w tym czasie nie brakowało. Charakterystyczne, że w prywatnej korespondencji Polacy słowo "Ukraińcy" powszechnie pisali małą literą.

Mieszkaniec wsi Gozdów, w powiecie hrubieszowskim, 6 maja 1945 r. donosił:

Ale nie jesteśmy pewni, gdyż bandy ukraińskie napadają na wsie i palą, również zabijają ludzi, otóż 18-19 maja przyjechała banda ukraińska do jednej wsi od nas 2 km i spalili całą wieś i zabili dużo cywilnych, także dużo ranili. W naszej wsi byli także. Przejechali się autem przez całą wieś i nie zaczepiali nikogo, więc ludzie narobili strasznego popłochu i uciekliśmy do drugiej wsi, gdzie jest posterunek i gmina. Dopiero wczoraj przyjechaliśmy z powrotem do domu. Strasznie jest dużo takich wypadków, gdyż ukraińcy się strasznie odgrażają na Polaków.

Autorzy listów często przywoływali doświadczenia wołyńskie, obawiali się powtórzenia historii z 1943 r.

List z 23 maja 1945 r.:

(...) coraz więcej w okolicy są pożary. Ukraińcy znowu się ruszyli. (...) jest strasznie.

31 maja (powiat hrubieszowski):

(...) i tak pomaleńku przeżywamy trochę pod strachem. Wartujemy co nocy, bo się znajduje tu około sto banderowców.

2 września:

A my, Stachu, teraz jesteśmy w niebezpiecznym położeniu. Znajdują się w naszych lasach masy banderowców. Po nocach nikt nie śpi, wszystko czuwa. Młodzież wszystka po lasach, z tego robią się bandy itp. Otóż my się tego boimy, aby nic nie było tak jak na wschodzie. Nie jesteśmy pewni swego życia.

Tysiące ofiar zostało zamordowanych siekierą, przepiłowanych piłą, utopionych w studniach. Okrucieństwo przypisywane Ukraińcom wydawało się dzikie, nieludzkie, prymitywne, budziło największy strach. Nic dziwnego, że stanowiło również ważny temat korespondencji. W kilku listach znajdziemy opisy wyglądu ciał osób torturowanych przed śmiercią: wyrwanych języków, wybitych oczu, obciętych piersi. W liście nadanym na poczcie w Łaszowie, w powiecie tomaszowskim, 22 maja 1945 r. czytamy:

U nas jest bardzo źle, zawsze jesteśmy przyszykowani do ucieczki, nasze życie tak jak na nitce, bo zawsze myślimy tylko o nim. 18 maja była u nas wielka katastrofa, ludzie pojechali do Rzeplina i Łachowiec [wsi położonych niedaleko granicy z Ukrainą - M.Z.] w pole robić, ukraińcy napadli ich i wymordowali 35 osób. 10 już znaleźli, tak pomordowanych, że patrzeć nie można. Pobili kołkami, ręce i nogi połamali, oczy powyjmowali, głowy powykręcali i miejscami ciało wypalili, poparzone, skóra pościągana, nosy, usta i języki [powyrywane], jednej kobiecie piersi podrzynali i zęby powybijali. Możecie sobie wyobrazić, jaką oni mieli mękę. Tych ludzi przywieźli do nas na cmentarz, to wszystko widziałam na swoje oczy.

Wieś Borów, w powiecie krasnostawskim, 10 czerwca 1945 r.:

26 maja u nas był jeden bardzo ważny wypadek - Polacy przyjechali na łapankę na sąsiednią wioskę, to leśne wojsko okrążyło i wybili wszystkich. Powydłubywali oczy, podrzynali uszy, nosy, powyłamywali ręce. Na śmierć nie zabili, ci póki skończyli życie, wygrzebali pod sobą jamy na metr. U nas dzieją się bardzo straszne rzeczy, jak kto z wojskowych się pokaże, to już nie wróci. Pełne lasy są ich jak i u nas na Wołyniu.

List z czerwca 1945 r.:

(...) my myślimy jechać do Prus Wschodnich, bo nie ma nadziei o powrocie do domu. Bulbowce nadal patrolują po wioskach. Przychodzą ze stacji z Sokala, Belzca, Uhnowa. Kogo złapią z Polaków, to w haniebny sposób mordują. Wykuwają oczy, obrzynają języki, nosy, uszy, wybijają zęby, przebijają bagnetami i wrzucają do jam przykrytych słomą i palą. Tak że gdy zobaczy się tego człowieka, to cały tydzień nie można nic włożyć do ust.

W tych krwawych opisach etnograf prawdopodobnie dostrzegłby typowe dla społeczności tradycyjnych zainteresowanie widokiem śmierci. Przypomnijmy, że do zwyczajów na polskiej wsi należało fotografowanie się ze zwłokami złożonymi do trumny. Psycholog wskazałby na naturalną potrzebę świadków mówienia o przeżytej traumie, którą musieli się podzielić, by zachować zdrowie psychiczne. Pisali o swoim przerażeniu, o tym, że nieustannie się boją, że myślą o ucieczce z ogarniętych wojną terenów. "A to wszystko z dymem idzie, strach za strachem". Przeżycia i strach paraliżowały: "w drugim liście napiszę ci więcej, bo teraz mam tak nerwy rozstrojone, że nie mogę się skupić". Hermeneutyk interpretowałby opisy pokiereszowanych trupów nie w relacji do autorów listów, lecz pod kątem sensu nadawanego im przez adresatów. Zwróciłby uwagę, że opisy wykłutych oczu z jednej strony uwypuklały dziką naturę Ukraińców, z drugiej, uwznioślały polską ofiarę, napędzając mechanizm polskiej wrogości. W ten sposób powstawał topos strasznej opowieści o mordowanych Polakach, "polskiej niewinności", narodzie, który był krzywdzony i zdradzany przez wszystkich, a sam zachował nieskazitelną niewinność.

W listach pisano także o trupach płynących Sanem...

31 maja 1945 r.

(...) u nas są straszne napady banderowców na Ruskich i Polaków. W piątek 25 i w niedzielę 27 maja płynęli Sanem potopieni ludzie. Byli mężczyźni, kobiety i dzieci, mieli ręce powiązane w tyle, kto ich potopił, nikt nie wie.

... i spaleniu wsi... adresat mieszkał w Poznaniu, list z czerwca 1945 r.:

My w obecnej chwili żyjemy pod strachem napadu ukraińskiego. W Borownicy wystrzelili 70 osób i całą wieś spalili; to samo stało się ze wsią Dolną Tyrawą koło Mrzygłodu (...). A trupy leżą gdziekolwiek. Ludzie padają jak muchy.

Interesującym przykładem wydłużenia dystansu międzyetnicznego i antyukraińskiej fobii jest donos wysłany do ojca, którego córka rzekomo miała się "włóczyć z ukraińcem". Podobne ostrzeżenia i groźby otrzymywały kobiety "kolaborujące wertykalnie" z Niemcami. Najczęstszą karą, jaka na nie za to spadała, było ogolenie głowy. W liście datowanym na 1 czerwca 1945 r. czytamy:

Zwracam panu uwagę, że pańska córka włóczy się z żołnierzem, który jest ukraińcem. Przyprowadza go do domu, a na terenie Krakowa siedzi po tygodniu i włóczy się jak najpodlejsza ulicznica z ukraińcem, który jest wrogiem narodu polskiego, a córka zdradza organizację AK. Posyłam panu upomnienie, dlatego że pan go przetrzymuje od 22 maja 1945 r. do 30 maja 1945 r. Upomnienie dać córce - że może ją spotkać ten sam los jak te panny, które były na usługach niemców i włóczyły się z niemcami. Upomnienie posyłam na podstawie świadków - Garczewski, Woźniak, Bystry.

Psychologiczne wynaturzenia, mentalne pozostałości wojny, widać również w zachowaniu niektórych żołnierzy polskiego podziemia. Pomysł, by zmuszać do tańczenia nago ukraińskie dziewczęta i chłopców przed egzekucją, kilku z nich przypomina "zabawy" wymyślane dla Żydów przez hitlerowców. Do zamieszkanej w części przez Ukraińców wsi Świerże nad Bugiem wtargnął polski oddział. Prawdopodobnie to jej polscy mieszkańcy opisali, co wydarzyło się później:

Do naszej wsi Świerże przyjechali Mikołajczycy, gdzie urządzili tańce, następnie zamknęli drzwi, żeby nikomu nie udało się uciec, i zmusili ruskie dziewczęta, by się rozebrały do naga i tak tańczyły z chłopcami, którzy też byli rozebrani do naga. Po tańcu ostrzygli dziewczętom włosy i jeszcze zabili trzy osoby będące w sali i odjechali. Nam teraz bardzo ciężko przeżywać takie czasy, w każdej chwili spodziewamy się tych gadów przeklętych. Jak były wojska, było spokojnie, ale jak tylko wyjechali, to oni znów zaczęli.

 

U nas są straszne bandy w Świerżach. Zabili 4 chłopców. Była zabawa, którą zrobili jacyś wojskowi, i tam poszła młodzież. Późno w nocy przyjechało ich więcej, okrążyli i kazali się rozebrać do naga i pannom, i kawalerom, i tańczyć. I tak u nas robi AK. My w domu nie nocujemy, jakbyś ty przyjechał, to byś zobaczył, co u nas się robi.

Wiosną i latem 1945 r. oddziały polskiego podziemia (NSZ, NO W, WiN) dokonały pacyfikacji kilkunastu wsi ukraińskich, których większość mieszkańców została wymordowana. We wsi Pawłokoma żołnierze AK, dowodzeni przez por. Józefa Bissa "Wacława", wymordowali niemalże całą ludność, 365 osób, łącznie z kobietami i dziećmi, we wsi Piskorowice oddział Narodowej Organizacji Wojskowej zabił 17 kwietnia 1945 r. ponad 400 Ukraińców. Mniejsze akcje likwidacyjne, w których ginęło kilkanaście, kilkadziesiąt osób, przeprowadzano nieomal codziennie. Liczba ofiar po obu stronach, zdaniem Grzegorza Motyki, nie była jednak symetryczna. Autor ten podkreśla, że jeśli w działanie partyzantki ukraińskiej z założenia wpisane były masowe mordy cywilów, to po stronie polskiej - mimo że czasami także brutalne - należały one raczej do wyjątków, nie stanowiły w żadnym razie reguły. Również polskie władze usiłowały skłonić Ukraińców do opuszczenia Polski, zmuszając opornych represjami. Do listopada 1945 r. terror ze strony podziemia i rządowych organów bezpieczeństwa zmusił do wyjazdu 123 tys. osób. W odwecie UPA paliło wsie zamieszkane przez ludność polską. Bali się jedni i drudzy, a strach rozładowywano okrucieństwem. Wojewoda rzeszowski w swoim sprawozdaniu pisał: "Ludność polska żyje w ciągłym strachu przed napadem banderowców i innych band. Ludność zaś ukraińska żyje w strachu przed akcją Wojska Polskiego, które przeprowadzając pacyfikacje, stosuje wobec niej ostre środki represyjne".

Konflikt polsko-ukraiński przerodził się w regularną czystkę etniczną, ważniejsze od pokonania żołnierzy wroga stało się skłonienie ludności strony przeciwnej do opuszczenia spornego terytorium, uciekając się do ustawicznych napadów bandyckich, gwałcenia kobiet, palenia wsi. Z listów zwyczajnych Polaków odczytać można przeświadczenie autorów co do konieczności pozbycia się z kraju ukraińskich sąsiadów. Było to przekonanie, jak się wydaje, rozpowszechnione w społeczeństwie polskim. W liście wysłanym z Przemyśla 18 sierpnia 1945 r. czytamy:

Tu nie ma komu zmusić Rusinów, ażeby wyjechali, chociaż że ich nocą bardzo rabują, zabierają im chudobę, ubrania, a do tego wybijają, ile chcą, cały ten tydzień nie ma nocy bez rabunku. U naszej gospodyni też byli, ale ona krowy schowała do sadu. Tylko mnie się pytali, gdzie gospodarz, ale ja mówił, że wszystko uciekło, i oni poszli. Było ich 4-ch, to wtedy zabrali 13 szt. bydła. U nas ukraińcy źle mówią, że jak nie było ze wschodu Polaków, to tego nie było. Nawet na pole nie dadzą wyjść, tylko wybiją i zabiorą chudobę, ale oni mówią, by im wszystko zabrali, a stąd nie wyjdą.

Z Sielec, niedaleko Chełma, czerwiec 1945:

Do nas przyjechał ojca brat Andrzej, to rozmundurowali [chodziło o polską partyzantkę - M.Z.], gdyby się sprzeciwiał, to by zabili. Polskich wojskowych to nie zabijają, tylko rozebrali na bosaka, na lotnisku spalili samolot, zabili dwóch lotników ruskich, przedwczoraj w naszej sąsiedniej wiosce wymordowali Ukraińców, którzy nie chcieli wyjechać do Rosji.

W 1947 r. na mocy decyzji władz komunistycznych cała ludność ukraińska zamieszkująca południowo-wschodnie rubieże nowej Polski została przesiedlona, głównie na północ i zachód kraju w ramach akcji "Wisła". Grzegorz Motyka uważa, że przesiedlenia te nie były konieczne, że przeprowadzając je, kierowano się odpowiedzialnością zbiorową oraz że tak naprawdę miały jeden cel: utworzenie homogenicznego etnicznie państwa polskiego. Dodajmy i powtórzmy, wiele wskazuje na to, że akcja cieszyła się poparciem społeczeństwa polskiego, pozostającego pod presją silnego strachu i chęci zemsty za Wołyń, o czym władze komunistyczne doskonale wiedziały, choćby z cytowanej korespondencji.

Fobie etniczne wpłynęły również na charakter powojennych relacji polsko-białoruskich. Białorusini - ludność prawosławna, w zdecydowanej większości chłopska, pozbawiona własnych struktur organizacyjnych - mieszkali w liczbie kilkuset tysięcy w nadgranicznych powiatach województwa białostockiego. Stosunki między oboma narodami zaogniły się już w 1939 r. Po wkroczeniu Armii Czerwonej bojówki komunistyczne, składające się w większości z Białorusinów, rabowały polskie majątki, często w okrutny sposób mordowały ich właścicieli, napadały na polskich żołnierzy próbujących uniknąć niewoli. Później Polacy obwiniali ludność białoruską o współpracę z NKWD, organizowanie i wchodzenie w skład struktur władzy sowieckiej, donosicielstwo i przygotowywanie list proskrypcyjnych osób przewidzianych do wywózki w głąb ZSRR. Po "wyzwoleniu" w 1944 r. przez Armię Czerwoną przynależność państwowa regionu długo pozostawała niejasna. Nie było pewności, czy Stalin nie włączy go do ZSRR, na co po cichu liczyła część ludności białoruskiej. Nadzieje jednej strony budziły niepokój Polaków. Ten lęk, a może już strach, nie pozostawał bez wpływu na relacje między obu społecznościami. "Między ludnością białoruską a polską istnieje wielki antagonizm" - czytamy w raporcie Eugeniusza Szyra, który odwiedził Białystok we wrześniu 1944 r.

Zdaniem historyka Eugeniusza Mironowicza uzasadnione obawy władz PKWN o przynależność państwową Białostocczyzny zaowocowały strategią polegającą na wciągnięciu ludności białoruskiej do budowy polskiego aparatu władzy komunistycznej. Wielu Białorusinów zasiliło lokalne komitety PPR, w niektórych stanowili większość, podobnie jak w terenowych urzędach gminnych, radach narodowych, a także organach UB i MO. Na początku 1945 r. PPR na terenie powiatu białostockiego liczyła 228 członków, w tym 175 Białorusinów, 52 Polaków i Żyda. Akces ten wynikał jednak nie tylko z politycznej strategii władz pozbawionych szerszego poparcia społecznego, kryły się za nim również inne przyczyny. Białorusini sekowani w przedwojennej "pańskiej" Polsce jako prawosławni i "ruscy", w Polsce "ludowej" widzieli swoją szansę na społeczny i narodowościowy awans, podobnie zresztą jak niektórzy Żydzi. Polskie podziemie postrzegało to inaczej - jako nielojalność i poparcie dla obcego reżimu. Pacyfikacje, jakich dopuszczali się na terenach Białostocczyzny Niemcy i później Armia Czerwona, pokazały, jak należy karać za tego typu "przewiny". Motywację ideologiczną stanowiło przedwojenne, endeckie hasło "Polska dla Polaków", którego spełnienie wydawało się nakazem chwili dla ultrapatriotycznych żołnierzy podziemia. Ludność białoruska była więc straszona, bita, rabowana, jej wsie palone, również dlatego żeby skłonić Białorusinów do opuszczenia Polski.

Uczucie strachu i niepewności w stosunku do Polaków i państwa polskiego - tak należy określić stan umysłów ludności białoruskiej w okresie zaraz powojennym. "U nas polscy bandyci prześladują Białorusinów (...) nikt z nas nie śpi w domu" - czytamy w jednym z prywatnych listów. Wojenny wzrost agresji w połączeniu z radykalizacją nacjonalizmu powodował, że dochodziło do mordów na ludności cywilnej. Z okolic miejscowości Kleszczele w województwie białostockim ktoś pisał:

Żyłyśmy spokojnie do czasu, jak się zjawili polscy partyzanci. Spalili nas w proch, cała wioska spalona z budynkami i mieszkańcami. W naszym budynku spalili 7 owiec, krowę i źrebaka, a kobyłę zabrali ze sobą.

"Polscy bandyci", jak mówiła białoruska ludność, potrafili zamordować z błahego powodu, np. rzekomo nieprzychylnego stosunku do leśnego wojska. Na przełomie stycznia i lutego 1946 r. 3. Brygada NZW, dowodzona przez kpt. Romualda Rajsa "Burego" spaliła wsie Zaleszczany, Zanie, Szpaki i Końcowiznę. W płomieniach bądź od karabinowego ognia zginęło 87 osób, w tym kobiety i dzieci, kilkadziesiąt zostało dotkliwie okaleczonych. Czasami przed rozstrzelaniem - podobnie jak w czasach wojen religijnych - ratowało przyznanie się do wiary katolickiej. Część polskiej ludność akceptowała przemoc wobec swoich białoruskich sąsiadów, niektórzy - być może sami w stanie silnego strachu -wskazywali domy, w których mieszkali Białorusini. W swojej masie Polacy nie byli jednak w stanie uwierzyć, że spalenia wsi dopuścili się ich rodacy. Akceptowano cel: stworzenie jednonarodowego państwa narodowego, ale nie metody zastosowane przez kpt. "Burego".

ŻYDZI. ONI MORDUJĄ. NASZE DZIECI!

Położenie żydów jest naprężone, napadają na nich i rabują. W Radomiu zabito 4-ch żydów. Wieczorem żydzi chodzą na ulicy do 9-tej, boją się nocy, przeżywają takie życie drugi raz. W lasach zostały faszystowskie bandy przesiąknięte duchem hitleryzmu. W całej Polsce są pogromy. Oni chcą wymordować resztę. Nie przyjeżdżajcie...

Powyższy list został wysłany 14 sierpnia 1945 r. z Radomia. Pokazuje dramatyzm i tragizm ocalałej z Holocaustu ludności żydowskiej, jej przerażenie i strach wywołane napływającymi z całego kraju informacjami o morderstwach popełnianych na Żydach. Ofiarami padali wychodzący z ukrycia, niekiedy całe rodziny, powracający z obozów, także żydowscy milicjanci i funkcjonariusze UB. Od ucieczki Niemców do końca 1946 r. w całym kraju miało miejsce kilkanaście pogromów, linczów i antysemickich ekscesów. Zginęło - zdaniem niektórych historyków - od 650 do 750 Żydów. Może więcej. Jednak szacunki sugerujące dużo większą niż tysiąc liczbę zabitych wydają się zawyżone *[A. Żbikowski, Morderstwa popełniane na Żydach w pierwszych latach po wojnie, w: Następstwa zagłady Żydów. Polska 1944-2010, 2011. Liczbę wszystkich zamordowanych w latach 1944-1947 Żydów J. Adelson oszacował na 1,5-2 tys. Wydaje się jednak, że badacz ten znacznie przeszacował liczbę zamordowanych. Nie potwierdziły jej analizy akt MBP na początku lat 90., wcześniej niedostępne dla historyków. Inna sprawa, że Adelson nie podaje, jakie były podstawy jego obliczeń (J. Adelson, W Polsce zwanej ludową, w: Najnowsze dzieje Żydów w Polsce, 1993). Bardziej zbliżoną do rzeczywistej liczbę 500-600 zabitych Żydów wymienił D. Engel, który oparł swoje szacunki na danych MAP (D. Engel, Patterns of anti-Jewish Violence in Poland, 1944-1946, "Yad Vashem Studies" 1998). J.T Gross uważa jednak szacunki Engela za zaniżone, ponieważ jego zdaniem informacje o morderstwach w wielu wypadkach nie były zarejestrowane w MAP. Autor Strachu za bardziej prawdopodobne uważa wyliczenia Adelsona i innych autorów (J.T. Gross, Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści, 2008). Moim zdaniem, Gross nie ma racji. Po pierwsze, zapomina, że Engel brał pod uwagę, że nie wszystkie zabójstwa zostały odnotowane w powojennym chaosie. Po drugie, zapomina także, iż dane liczbowe MAP były sporządzane na podstawie materiałów CKŻP, a zatem organizacji szczególnie zainteresowanej skrupulatnym zbieraniem informacji o wszelkich aktach nienawiści skierowanych przeciw Żydom. Wątpliwe jednak, żeby rzeczywiście wszystkie napaści zakończone skutkiem śmiertelnym mogły zostać odnotowane, zwłaszcza w drugiej połowie 1944 r. Panował wówczas nie tylko chaos organizacyjno-instytucjonalny, ale także sami Żydzi mieli ograniczoną wiedzę, kto i gdzie się ukrywał, gdzie przebywa, co się z nim dzieje.]. Z jednej strony, jeśli brać pod uwagę, że w konflikcie polsko-ukraińskim zdarzały się okresy, kiedy w jednej akcji ginęło kilkaset cywilów, liczba zamordowanych po wojnie Żydów może wydawać się niewielka. Z drugiej strony bezsens śmierci ocalonych z Zagłady obezwładnia. Jednocześnie zmusza do postawienia pytania: dlaczego w powojennej Polsce Żydzi byli mordowani?

Wokół tego i innych pytań zbudowana jest szeroko komentowana książka Jana T. Grossa Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Zdaniem autora istniała w Polsce niepisana umowa społeczna, która pozwalała zawiesić normę "nie zabijaj" w odniesieniu do Żydów. Morderstwa dokonywane na Żydach należy tłumaczyć zdaniem Grossa strachem i poczuciem winy. Strachem przed odpowiedzialnością za współudział w Holokauście i możliwością upomnienia się przez Żydów o ich domy i inną własność zajętą przez polskich sąsiadów.

Zgadzam się z autorem Strachu, gdy wskazuje na rozpowszechnienie poglądów antysemickich, traktując je jako ważny klucz do zrozumienia ówczesnych zachowań społecznych w obszarze relacji polsko-żydowskich. Wszelako, moim zdaniem, nie jest to klucz jedyny. Nie uważam także, żeby przemoc wobec Żydów, pominąwszy pogromy, na tle wojennego i powojennego okrucieństwa i zbrodni nie odbiegała szczególnie od obowiązującego wzoru zabijania. To prawda, nie była motywowana "zemstą ofiar" jak w wypadku Niemców ani chęcią odwetu za wcześniejsze rzezie jak w wypadku Ukraińców. Ale i Białorusini nie byli mordowani "w odwecie" za krzywdy wyrządzone podczas okupacji. Fakt, że powodem zabicia białoruskiej kobiety mogła być wisząca w jej domu ikona, czyni tę zbrodnię nie mniej trudną do wytłumaczenia niż śmierć żydowskich ocaleńców. Nie zmniejsza to jednak wagi ani tym bardziej nie unieważnia postawionych przez Grossa pytań: jak to było możliwe, że w Polsce, gdzie dokonała się zbrodnia Holocaustu, po wojnie ginęli Żydzi? Dlaczego doszło do antysemickich pogromów w Krakowie w sierpniu 1945 r. i rok później w Kielcach? Dorzucę jeszcze trzy pytania: czy to możliwe, aby w połowie XX w. ktoś autentycznie wierzył w mord rytualny? Jaki jest związek między wiarą, że Żydzi spożywają ludzką krew, a genezą wymienionych pogromów? Etnolodzy i antropolodzy podkreślają, że sens mitu leży w jego funkcji. Na czym więc polegały społeczne funkcje mitu mordu rytualnego i jaki wpływ na jego erupcję miała powojenna kondycja społeczeństwa polskiego? I jeszcze raz zacytuję Jana T. Grossa: "czym wytłumaczyć tę podwójną nienawiść do Żydów jako wampirów i komunistów jednocześnie, która wstrząsnęła po wojnie polskim społeczeństwem?".

Niektóre tropy i odpowiedzi już porozrzucałem na kartach tej książki. Pozbieram je i dorzucę również inne w ostatniej, podsumowującej wątek żydowski części tego rozdziału. W pierwszej zamierzam wykazać, że w Polsce mieliśmy do czynienia z autentyczną obecnością mitu mordu rytualnego w powojennej wyobraźni zbiorowej i związanego z nim strachu. Podobnie jak czynią to archeolodzy ze swoimi artefaktami, postaram się odznaczyć wszystkie znane "stanowiska" mitu z lat 1945-1947. Wszystkie powojenne pogromy poprzedziła pogłoska o mordzie rytualnym. Ich przebieg jest mniej więcej znany, toteż uwaga zostanie skupiona na roli mitu w tych pogromach, jego zdolności do inspirowania i kształtowania ludzkich postaw, mobilizowania do przemocy. Jego historia to historia Wielkiej Trwogi w pigułce.

 

OBECNOŚĆ MITU

Jedna z pierwszych wzmianek mówiących o mordzie rytualnym pochodzi z wiosny 1945 r. Kierownik Referatu do Spraw Pomocy Ludności Żydowskiej (przy Prezydium Rządu) mjr Szlomo Herszenhorn, wyliczając napady na ludność żydowską w marcu tego roku, zanotował: "W Chełmie Lub. rozpuszczono ostatnio pogłoski, że Żydzi zabili chłopca chrześcijańskiego i krew jego wytoczyli na macę. Na żądanie działaczy antysemickich z pod znaku AK milicja miejscowa zaaresztowała kilku Żydów chełmskich i zwolniła ich dopiero na ostre zarządzenie komendanta miasta". Herszenhorn nie sprecyzował, co oznacza w cytowanym fragmencie słowo "ostatnio": czy odnosi się np. do połowy marca czy pierwszych dni kwietnia (sprawozdanie nosi datę 4 kwietnia 1945). W historii zwykle do antyżydowskich zamieszek dochodziło w okolicach Świąt Wielkanocnych. Mit mordu rytualnego, obecny od stuleci wśród chrześcijan, związany jest ze świętem Paschy, kiedy to Żydzi rzekomo mieli używać do sporządzania macy krwi niewinnego chrześcijańskiego dziecka. Krew miała być także potrzebna do leczenia ran po obrzezaniu oraz schorzeń, np. usuwania śmierdzącego zapachu, jaki mieli wydzielać Żydzi. Wedle innej wersji oskarżeń celem rzekomych morderstw miała być chęć powtórzenia Pasji Chrystusa; ofiary jakoby poddawano męczarniom, a następnie krzyżowano. Dzień ofiarowania Paschy zwykle zbiega się z chrześcijańskim Wielkim Piątkiem. W 1945 r. Wielkanoc obchodzono w pierwszych dniach kwietnia, a zatem pogłoski o zabiciu chłopca przez Żydów, jeśli pojawiły się właśnie wtedy, mogły mieć głębsze podłoże religijne. Nie wiemy, kto puścił je w obieg, aczkolwiek w kontekście wcześniejszych i dalszych rozważań warto zwrócić uwagę na wzmiankę o milicjantach. Nie znamy także szerszego tła wydarzeń, które rozegrały się wówczas w Chełmie. Z wcześniejszych sprawozdań Referatu wynika, że od października 1944 r. do lutego 1945 r. relacje między ludnością polską a żydowską uległy znaczącemu pogorszeniu. Zbiegło się to z falą napadów na Żydów, jaka przelała się przez Polskę w marcu i kwietniu 1945 r. Fakt, że radziecki komendant miasta musiał wydać "ostre zarządzenie", może świadczyć o tym, iż sprawa odbiła się szerokim echem w lokalnej społeczności. Brak jednak dowodów, by wyszła poza nią.

RZESZÓW

Kolejny rozdział mitologii mordu rytualnego napisany został w Rzeszowie. Obraz wydarzeń, jakie rozegrały się w tym mieście w czerwcu 1945 r., oparty na strzępach informacji, jest również mocno niejasny. Wiemy, że 7 czerwca zaginęła 9-letnia Bronisława Mendoń, córka wozaka. Jak wynika z raportu dyżurnego śledczego Komendy Powiatowej MO w Rzeszowie, 11 czerwca jej torbę z książkami znalazł w piwnicy domu, w którym mieszkał przy ulicy Tannenbauma 12 (obecnie Okrzei), Kazimierz Woźniak, syn nauczycielki, do której dziewczynka chodziła na korepetycje. Znalezienie tornistra zgłosił komendantowi powiatowemu MO por. Janowi Grzeszkowi. Ten wraz z siedmioma funkcjonariuszami MO udał się pod wskazany adres, gdzie w piwnicy odnalazł zwłoki dziewczynki. Po stanie ich rozkładu wnosić można, że nie żyła już od kilku dni. Morderstwo zostało dokonane na tle seksualnym, dodatkowo zabójca zdarł z twarzy dziecka skórę i wyciął mięśnie udowe. Po odkryciu zwłok milicjanci wezwali baon operacyjny MO. O popełnienie zabójstwa oskarżyli Żydów.

Parter i pierwsze piętro domu, w którym zostały znalezione zwłoki dziecka, zajmowały rodziny polskie. Mieszkania na drugim piętrze służyły za swojego rodzaju hotel dla kilkunastu mężczyzn narodowości żydowskiej, którzy ocaleli z Zagłady.

Dalszy przebieg wydarzeń w nocy z 11 na 12 czerwca znamy z relacji Jonasa Landesmanna, 37-letniego kupca, później oskarżonego o zabójstwo dziewczynki, mieszkańca drugiego piętra. "O godz. 12-ej w nocy dom otoczyło około 200 milicjantów; do naszego mieszkania weszło około 20 milicjantów. Zachowali się brutalnie, wołali: »S.....syny, zachciało się wam Polski, mordować będziecie«". Przeprowadzali rewizję, podczas której w nieużywanym piecu znaleźli trochę kobiecych włosów. Jeden z milicjantów uznał to za dowód palonych zwłok. Inny - prawdopodobnie w stanie wzburzenia - zaczął strzelać po ścianach. "W jednym kuble znaleźli krew zabitych przez rzezaka kur i koszulę jednego Żyda, który tam mieszkał, a która była skrwawiona od pękniętego wrzodu, który miał na ciele". W aktach sprawy jest też mowa o znalezieniu kartki z zeszytu dziewczynki. Następnie żydowscy mieszkańcy drugiego piętra zostali sprowadzeni do piwnicy, gdzie pokazano im zwłoki dziecka. Wówczas milicjanci mieli oznajmić, że "krew została wyciągnięta dla celów rytualnych i że poprzedni właściciel tego mieszkania, rabin dr J. Leib Thorn, obecnie Rabin Polowy w Warszawie jest wmieszany w tę sprawę".

Tym samym reaktywowany został mit mordu rytualnego. Milicjanci nie byli jego twórcami. Prawdopodobnie znali go z dzieciństwa. Gdy odkryli zwłoki dziewczynki i dowiedzieli się, że w tym samym domu mieszkają Żydzi, odruchowo wykorzystali go do stworzenia w istocie fałszywej definicji sytuacji: Żydzi zabili. Teraz potrzebowali tylko dowodów, które znaleźli po przeszukaniu mieszkania Landesmanna. Dotychczasowe podejrzenia urosły do rangi prawdy, co pociągnęło za sobą - o czym dalej - także represje wobec rzeszowskich Żydów. Zadziałał mechanizm samospełniającego się proroctwa, którego kołem zamachowym okazał się mit mordu rytualnego. Poddany jedynie kosmetycznej obróbce, przystosowany wedle odkrytych dowodów, wyznaczył logikę dalszych wydarzeń.

Rzeszowscy milicjanci zapewne pochodzili ze wsi. Jak większość ówczesnej kadry MO bez przeszkolenia, najczęściej "z lasu" trafiali do milicji. Nie mieli pojęcia o technice prowadzenia dochodzenia w sprawie o zabójstwo, w tym o konieczności zachowania milczenia "dla dobra śledztwa". Niewątpliwie w stanie silnego wzburzenia po odkryciu zwłok zmaltretowanego dziecka chcieli się pochwalić, że oni już wiedzą. Tym trzeba tłumaczyć fakt, że rozpuścili wieść o znalezieniu dziewczynki zabitej przez Żydów. Nie sądzę, by kierowała nimi chęć prowokacji, na co wskazywano już w 1945 r. *[Zdaniem autorów jednej z podziemnych broszur pt. Dosyć krętactw sowieckich sprawców zabójstwa ujęto. Mieli nimi być 4 konfidenci NKWD - Żydzi, których po kilku dniach na żądanie NKWD wypuszczono. A więc mord - czytamy w dokumencie - "jeżeli nie był dokonany za wiedzą NKWD, to w każdym razie był przez NKWD aprobowany".]. W tamtych czasach konspiracji, tajnych służb i konfidentów myślenie spiskowe miało swój najlepszy okres, jednak my nie powinniśmy mu się poddawać. Nie ma żadnych dowodów na zaangażowanie służb polskich lub radzieckich w któryś z powojennych pogromów. Systematycznie odkrywane dokumenty z tzw. teczki Stalina nie dają też przesłanek pozwalających wnosić, że w tym czasie władze ZSRR w ogóle brały pod uwagę posłużenie się antysemicką prowokacją.

Co ustaliło prowadzone latem i jesienią 1945 r. prokuratorskie śledztwo? Trzy rzeczy. Po pierwsze, że miejscem zbrodni była najprawdopodobniej piwnica domu przy ulicy Tannenbauma, w jego okolicach dziewczynkę widziano zresztą po raz ostatni. Po drugie, wykazano, iż krew znaleziona w mieszkaniu rabina Thorna nie była pochodzenia zwierzęcego, jak twierdził Landesmann. Nie udało się jednak potwierdzić tezy, że krew należała do zamordowanej, ani jej zaprzeczyć. Po trzecie, ekspertyza grafologiczna wykazała "z prawdopodobieństwem graniczącym niemal z pewnością", że pismo na kartce z zeszytu znalezionej w mieszkaniu "pochodzi z tej samej ręki, co pismo w 7 zeszytach z podpisem Bronisławy Mendoń". Z braku dalszych postępów śledztwo zostało umorzone w grudniu 1945 r. W materiałach nie zachowało się zeznanie kluczowego świadka Kazimierza Woźniaka, chłopca, który znalazł torbę z książkami. Nikogo nie zainteresował fakt, że rodzina Woźniaków wraz synem szybko wyjechała z Rzeszowa.

Wróćmy jednak do śledztwa w sprawie mitu mordu rytualnego. Wiele wskazuje, że funkcjonariusze byli jego "wyznawcami", a zwłoki dziewczynki i odkryte dowody potraktowali jako jego potwierdzenie. Kluczową rolę w całej sprawie odegrał por. Grzeszek, problem jednak w tym, że po zatrzymaniu wraz z pozostałym funkcjonariuszami MO ponoć zniknął. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na podobne okoliczności, które doprowadziły do pogromu w Kielcach czy prób wywołania zajść w Kaliszu. Tam również ważnymi aktorami wydarzeń okazali się milicjanci. W tych miastach także oni puścili w obieg informacje o mordzie rytualnym. W Rzeszowie wywołały one społeczną histerię, wściekłość i agresję skierowaną przeciwko ludności żydowskiej.

Rano 12 czerwca wszystkich rzeszowskich Żydów zaprowadzono na posterunek milicji. Byli bici i lżeni przez konwojujących ich milicjantów. Tłum zelektryzowany wiadomością o mordzie rytualnym rzucił się do rabowania i plądrowania żydowskich mieszkań i warsztatów pracy (m.in. fabryczki cukierków Józefa Landaua). Według sprawozdania Żydowskiego Zrzeszenia Religijnego ograbione zostały doszczętnie 22 mieszkania i 57 rodzin. Prowadzonych na komisariat Żydów "nazywano zbrodniarzami i mordercami dzieci katolickich". W ruch poszły kamienie i pięści. Pobitych zostało wiele osób. Z raportu Brygad Wywiadowczych, podległych konspiracyjnej Delegaturze Sił Zbrojnych, wynika, że w biciu Żydów, oprócz milicjantów i ludności cywilnej, uczestniczyli "częściowo" również funkcjonariusze UB i żołnierze Wojska Polskiego. Kres zajściom położyli oficerowie i żołnierze ze 104. pułku pogranicznego 64. dywizji Wojsk Wewnętrznych NKWD. Prawdopodobnie to właśnie "radzieckie czynniki" wydały rozkaz bezzwłocznego wypuszczenia aresztowanych Żydów bez przesłuchania. W ślad za nim Komenda Wojewódzka MO w Rzeszowie uznała dochodzenie Powiatowej Komendy MO za bezpodstawne, a całą akcję oskarżającą Żydów o mord rytualny - za prowokację polityczną.

Morderstwo dziewczynki stało się tematem dnia. Gazeciarze wołali "Żydzi zamordowali dzieci katolickie", choć poranne gazety w ogóle o sprawie nie wspominały. "Wiadomość o zamordowaniu kilkunastu dzieci, jak lotem błyskawicy rozeszła się po całym mieście" - czytamy w relacji spisanej w Krakowie 16 czerwca przez jednego z rzeszowskich Żydów. "Do godzin wieczornych ludność katolicka zbierała się na ulicach miasta, komentując powyższy wypadek, a nawet odprowadziła karetkę, w której złożono zwłoki zamordowanego dziecka". Jeden z funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa podsłuchał rozmawiające na rynku rzeszowskim kobiety: "Ot, widzicie, powiada kobieta znajdująca się w grupie ludzi, za to, żeśmy im jeść dawali i ukrywali ich, to teraz mordują nasze dzieci. I trzeba Katynia? - Powiada druga: Tu mamy Katyń dla naszych biednych dzieci, przez pięć lat męczonych. Oj, żeby tak moje dziecko zginęło, to ja bym tym żydziakom oczy wydrapała, ano by i milicja nie pomogła". Dialog ujawnia stan silnego zbiorowego wzburzenia, które ogarnęło mieszkańców miasta. Było ono tak wielkie, że istniało niebezpieczeństwo samosądów. Niektórzy mówili, że Niemcy dobrze robili, mordując Żydów i przechowujących ich Polaków. "Chwalą postępki hitlerowców, którzy tępili Żydów i Polaków przechowujących Żydów". Po mieście krążyły wersje, jakoby ofiarami miało paść nawet 30 dzieci. Wieszczono krwawą zemstę. W tych okolicznościach większość rzeszowskich Żydów w obawie o swoje bezpieczeństwo opuściła miasto. Zwłoki dziewczynki zostały pochowane po kryjomu 13 czerwca rano. Uniknięto w ten sposób ewentualności demonstracyjnego pogrzebu, który mógł się stać okazją do rozpalenia zarzewia pogromu na nowo.

Lokalna gazeta "Dziennik Rzeszowski" próbowała w kolejnych numerach z 12 i 13 czerwca przekonywać czytelników, że mord miał charakter seksualny oraz że znaleziono zwłoki jednej dziewczynki, a nie ciała kilkunastu ofiar, jak głosiła plotka. Obiecywano także wykrycie i ukaranie mordercy. Sugerowano "perfidnie obmyślaną prowokację". Historyk Krzysztof Kaczmarski uważa, że publikacja w gazecie spotęgowała tylko antyżydowskie nastroje w mieście, zamiast je uspokoić. Poza mało wiarygodną sugestią o prowokacji nie dawała przecież odpowiedzi na żadne z pytań stawianych przez wstrząśniętych mieszkańców Rzeszowa.

Pojawiały się więc kolejne spekulacje, ludność uparcie wierzyła w mordowanie dzieci katolickich przez Żydów. Utrzymujący się niepokój społeczny uruchamiał myślenie mityczne. Wyobraźnia zbiorowa karmiła się coraz bardziej fantastycznymi opowieściami o kiełbasach zrobionych z "polskich dzieci". Opinię rzeszowskiej ulicy streszczał 14 czerwca funkcjonariusz UB: "Skąd się tam wzięły czaszki ludzkie, ubrania, buty, w których jeszcze nogi były. Tego już żadna siła nie zdoła zatuszować, tej strasznej masakry dzieci polskich i robienia kiełbas, której też kilogramów znaleziono w kominie". Sprawcami mieli być Żydzi, przez władze "najlepiej poważani i cenieni" i zarazem "odwieczni wyzyskiwacze, kapitaliści, prześladowcy wiary Chrystusowej, mordercy ludu polskiego".

Nie wiemy, czy opinie o szczególnie przychylnym stosunku władz komunistycznych do Żydów i żydowskim wampiryzmie wypowiadały te same osoby. Niemniej możemy skonstatować obecność antysemickiej chimery w Rzeszowie.

Kozłem ofiarnym stał się Landesmann, którego razem z wszystkimi Żydami najpierw wypuszczono, by następnie aresztować pod zarzutem morderstwa. W areszcie rzeszowskim, bity i upokarzany jako "ludożerca, morderca polskich dzieci", przesiedział aż do października 1945 r., kiedy wypuszczono go z braku dowodów.

Historia "niedokończonego pogromu" w Rzeszowie unaocznia zakorzenienie mitu w zbiorowej wyobraźni oraz łatwość, z jaką mobilizował on ludzi do przemocy etnicznej. Niestety, nie znamy jego literalnego, początkowego brzmienia. Najprawdopodobniej niewiele się różnił od wersji zapamiętanej przez Landesmanna, którą ten usłyszał od milicjantów. Wielu autorów piszących o rzeszowskich wydarzeniach przywołuje wersję jakoby krążącą już w Rzeszowie o patrolu MO, który "nakrył rabina w pokrwawionym kitlu przy wiszącej, nieżywej dziewczynce Bronisławie Mendoń. Znaleziono poza tym części ciała ludzkiego należące do 16 dzieci". W rzeczywistości wersja ta pochodzi z podziemnej broszury powstałej po pogromie w Krakowie 11 sierpnia 1945 r. Nie możemy zatem wykluczyć, iż w ciągu dwóch miesięcy pierwotna opowieść została rozbudowana i różniła się od tej krążącej po ulicach Rzeszowa. Liczba 16 dzieci wydaje się późniejsza, w czerwcu bowiem mówiono o 8 bądź nawet 30 ofiarach. Także wątek, że zwłoki dziewczynki miały rzekomo wisieć, został zapewne dodany później. Niemniej już w rzeszowskiej wersji mógł występować rabin, ponieważ w aktach sprawy pojawia się nazwisko "rabina Thorna". Niewykluczone także, iż w przekazywanej z ust do ust opowieści rabin miał zakrwawione ubranie, ponieważ - jak pamiętamy - wśród dowodów zbrodni znajdowały się pokrwawione części odzieży.

Polski antysemityzm nie narodził się w Rzeszowie. W wyobraźni społecznej mit obecny był już wcześniej. Istotny jest kontekst jego erupcji. Od marca 1945 r., zwłaszcza na wschodzie i południu kraju, dochodziło do napaści na ludność żydowską, przede wszystkim na tle rabunkowym. Motywem była także chęć zapobieżenia odzyskiwaniu przez Żydów utraconego w czasie wojny mienia. Napady i morderstwa nie ominęły także województwa rzeszowskiego. Opisywane wydarzenia dały nowy impuls dotychczasowej fali przemocy wobec Żydów. W sferze symbolicznej umocniły autostereotyp polskiej ofiary. Agresja wobec Żydów zyskała moralne uzasadnienie, skoro mordują bowiem "nasze dzieci", musimy się bronić. Niektórym środowiskom, także tym zwykle dalekim od myślenia mitycznego, informacja o morderstwie dziecka dawała asumpt do twierdzenia, że "coś jest na rzeczy". Ponieważ gazety o morderstwie dziewczynki szybko zapomniały, nie znaleziono mordercy, można było podejrzewać, że "oni" przed "nami" coś ukrywają, co podsycało atmosferę podejrzeń, korzystną dla wędrówki mitu. Tym bardziej że pojawiały się rzekomo nowe fakty. Na przykład wzmiankowana broszura z przytoczeniem "rzeszowskiego mitu" uwiarygodniała go zdaniem: "Wzięty w obroty rabin załamał się i przyznał do wszystkiego". Znaczenie wydarzeń rzeszowskich polegało także na tym, że rozpoczęły triumfalny pochód mitu wraz z towarzyszącą mu eskalacją zbiorowych gwałtów na ludności żydowskiej.

Nie tylko Żydzi wyjechali z Rzeszowa, mit prawdopodobnie przed nimi wydostał się z miasta. Mając zapewne na myśli milicjantów, Landesmann wspominał, że jeszcze 12 czerwca: "zatelefonowano do poszczególnych miast, by zatrzymać jadących Żydów i rozstrzeliwać". W tym regionie Polski przywilejem posiadania telefonu cieszyły się niemal wyłącznie instytucje państwowe, wśród nich milicja. Czyżby za transmisję mitu odpowiedzialni byli milicjanci, dzwoniący do siebie z posterunku na posterunek? To by tłumaczyło błyskawiczne tempo rozprzestrzeniania się wieści. Jakkolwiek by było, na pewno informacja dotarła do Przemyśla. W sprawozdaniu członków Centralnego Komitetu Żydów w Polsce (CKŻP), wydelegowanych do zbadania sytuacji w Rzeszowie i Przemyślu, czytamy: "w czasie trwania konferencji zjawił się w Komitecie niejaki ob. Gruenbaum, który oświadczył, że w jego obecności kobieta pewna, mając obok siebie dziecko, nie biorąc go za Żyda, powiedziała, że córeczkę swoją cudem wydostała z rąk Żydówki, która ją porwała i zaczęła z nią uciekać." Występowanie mitu odnotowano także w powiecie gorlickim (w województwie krakowskim). Pod datą 22 czerwca Hugo Steinhaus odnotował w swoim dzienniku wiadomość, jakoby także w Tarnowie doszło do napadu na dom, w którym schronili się Żydzi. Powodem miało być znikanie dziewczynek. Wybitny matematyk zauważył: "Okazuje się, że mord rytualny na Żydach nie zapobiegł mitowi, który przeżyje Żydów".

KRAKÓW

W stolicy Małopolski Krakowie wiara w mit objawiła się jeszcze przed wypadkami rzeszowskimi. Fakt, że nastąpiło to przed Wielkanocą, może wzmacniać hipotezę o religijnej inspiracji w sumie nagłego pojawienia wiosną 1945 r. w wyobraźni zbiorowej przekonania o realności mordu rytualnego. Mieszkający wówczas w Krakowie Jacek Kuroń zapamiętał:

Kiedyś mama poprosiła dziadka, żeby wyprowadził Felka [młodszy brat Kuronia - M.Z.] na spacer. Dziadek wziął go za rękę i ciągnął, a Felek płacząc, wyrywał się. Tuż obok domu był bazar, a na nim - było akurat przed Wielkanocą - tłumy. Ja bawiłem się na podwórku. W pewnym momencie na podwórko wtargnął tłum prowadzący dziadka i ryczącego przeraźliwie Felka. Trzeba dodać, że Felek był blondynkiem o jasnej karnacji. Dziadek - stary, zniszczony człowiek, w czapce. Ktoś zaczął krzyczeć: - Gdzie ta matka, zobaczymy, czy to jej dziecko. Felek, o dziwo, nie przestawał płakać, chociaż mama wzięła go na ręce pod czujnym okiem tłumu, który gotów był w każdej chwili go wydrzeć. - Gdyby to była matka, to by dziecko nie płakało - wołali. Okazało się, że ludzie uznali dziadka za Żyda, który ciągnie dziecko na ubój rytualny, na macę. Gdy rzecz się wyjaśniła, ludzie z tłumu stwierdzili, że przyszli, ponieważ chcieli zapewnić dzieciom bezpieczeństwo.

Kuroń nie podaje, gdzie wówczas mieszkał w Krakowie, ale należy zwrócić uwagę na bazar, na którym stary mężczyzna prowadzący płaczące dziecko wzbudził tyle sensacji. Późniejszy pogrom w Krakowie, zamieszki w Lublinie i w Warszawie także miały swój początek na placu targowym.

Możemy przypuszczać, że o opisanym incydencie zostały poinformowane władze bezpieczeństwa. Szef krakowskiego UB Jan Frey-Bielecki stwierdził w połowie sierpnia: "Wersja o mordach dokonanych rzekomo na dzieciach polskich przez Żydów lansowana była w Krakowie już od szeregu tygodni". Na krakowskich placach, rynkach, tzw. tandecie krążyła "sensacyjna" wiadomość o znalezieniu jakoby zwłok 13 dzieci chrześcijańskich. Zapewne przybyła z Rzeszowa. Po raz kolejny wiara w mit ujawniła się 27 lipca 1945 r. Tego dnia milicja aresztowała kobietę podejrzaną o porwanie dziecka. W istocie matka sama pozostawiła je pod opieką tej kobiety. Błyskawicznie jednak po mieście rozeszła się plotka, jakoby Żydówka porwała dziecko w celach rytualnych. "Zebrany tłum zaczął wznosić okrzyki antyżydowskie, a tłum ekscytowany przez elementy reakcyjne usiłował zdemolować sklep, którego właścicielem jest żyd" - czytamy w milicyjnym raporcie. Choć do pogromu nie doszło, wroga atmosfera gęstniała.

W sobotę 11 sierpnia podczas nabożeństwa szabasowego w synagodze Kupa grupa kilkudziesięciu chuliganów zaczęła obrzucać kamieniami budynek. W pewnym momencie któraś z przebywających w synagodze osób dopadła jednego z wyrostków. Ten wyrwał się i biegnąc w stronę pobliskiego bazaru, krzyczał: "Ratunku, Żydzi chcieli mnie zamordować!". Tym samym dał sygnał do rozpoczęcia antysemickich zamieszek. "Momentalnie rozniosła się po placu tzw. Tandety - czytamy w meldunku specjalnym MO - plotka o zamordowaniu już dwóch dzieci polskich dla celów rytualnych i tłum zaczął dokonywać samosąd na obecnych na placu Żydach". Przekupki na pobliskim placu przekazywały sobie makabryczne opowieści. Niektóre płakały i głośno zawodziły. Jedni mówili o dwojgu zamordowanych dzieciach, inni o 18, a nawet 80 ofiarach. W tym czasie trzech żołnierzy wdarło się do synagogi, po wyjściu z niej oznajmili zgromadzonemu tłumowi, że znaleźli zamordowane dziecko. Rozpoczęło się wyłapywanie i bicie Żydów, w tym kobiet i dzieci. Wedle niektórych szacunków tłum mógł liczyć nawet 1000 osób i "kilkanaście tysięcy biernych". Podobnie jak w Rzeszowie i później w Kielcach, kluczową rolę odegrali milicjanci, aktywnie biorąc udział w pogromie. Zginęło prawdopodobnie pięć osób, a kilkakrotnie więcej pobito.

Mit mordu rytualnego zapanował nad świadomością ludową. Wykluczając interpretację, zwalniając z obowiązku samodzielnych poszukiwań, mit "wykasował" u ludzi potrzebę krytycznej analizy. Uwalniając ich od wszelkich wątpliwości, jednocześnie podsuwał im jednoznaczne zdefiniowanie sytuacji: "Żydzi zabili dziecko". W ten sposób narzucał określony normatywny porządek zachowań, obligował do działania: "bicia Żydów" w imię obrony "naszych dzieci". Jeden z aktywnych uczestników pogromu, dozorca w żydowskim schronisku, podczas przesłuchania na pytanie: "Co spowodowało, że zachowaliście się z takim bestialstwem?", zeznał: "Wszyscy dookoła mówili, że Żydzi mordowali dzieci. Ja jeszcze do tego wiedziałem, że żołnierze łapią przede wszystkim Żydów, tak we mnie wzbudziła się dawna nienawiść do Żydów i po prostu ulżyłem sobie". Podczas pogromu człowiek ten, bijąc żydowską kobietę, krzyczał: "Wy, stare kurwy, jak was Hitler nie potrafił wykończyć, to my was wszystkich wykończymy. Na polskiej ziemi jesteście i mordujecie jeszcze polskie dzieci". Jeden z wielu milicjantów biorących udział w pogromie groził: "Ty parszywa Żydowico, zamordowałaś dwoje polskich dzieci, zginiesz w więzieniu".

Panowanie mitu nad społeczną wyobraźnią nie zakończyło się z chwilą wygaśnięcia zamieszek. Mit po pogromie to osobny rozdział w jego dziejach. Nagle zaczęła rosnąć liczba świadków rzekomych dowodów rytualnego morderstwa, fabuła mitu wydłużała się, wzbogacała o nowe szczegóły. Rozpoczął się proces rozbudowy mitu o elementy mające go uprawomocnić. Kanwa opowieści nie ulegała przy tym poważniejszym zmianom, zmieniały się jedynie rekwizyty, liczba rzekomo zamordowanych dzieci itp. Brak zwłok dzieci tłumaczono np. ich spaleniem. Następnego dnia po zajściach spotkany w synagodze żołnierz opowiadał, że: "na tym miejscu gdzie on stoi, zastał trupy dzieci. Jedno dziecko prawdopodobnie jakaś kobieta rozpoznała i zabrała, w piwnicy po lewej stronie była krew i zabrana została przez władze. W zburzonym piecu prawdopodobnie spalono zwłoki dzieci". Wedle przygotowanej przez podziemie Informacji o przebiegu zajść antysemickich w Krakowie zwłoki dzieci widzieć miała "lekarka sowiecka", która w "rozmowie z żołnierzami sowieckim powiedziała, że trupy dzieci były, ale oni tego mówić nie mogą, bo naczalstwo NKWD to są jewreje!". Skondensowany w formie plotki mit w czasie pogromu nie mówił wprost, w jakim celu Żydzi mieliby zabijać chrześcijańskie dzieci. Post factum dopisany został i ten element. Pojawiły się wypowiedzi otwarcie mówiące o wampiryzmie. W Niepołomicach funkcjonariusze straży kolejowej powiedzieli dwóm spotkanym Żydom: "Chcecie pić katolicką krew, to trzeba was sprzątnąć ze świata".

Mit mordu rytualnego nie był swoistym pretekstem, zasłoną dymną dla użycia przemocy wobec Żydów. Nie miał nic wspólnego z fantazją, koloryzowaniem, banalną plotką. "Raz powiedziany, to jest objawiony, mit - pisał badacz religii Mircea Eliade - staje się prawdą apodyktyczną: stanowi prawdę absolutną". Dla niektórych mieszkańców Krakowa opowieść o zabiciu przez Żydów chrześcijańskich dzieci ujawniała prawdę definitywną.

Potwierdzają to fragmenty prywatnych lisów przejętych przez Cenzurę Wojenną w sierpniu 1945 r.

List nr 1 z Krakowa:

U nas w mieście są potyczki z żydami, bo wyobraź sobie, że żydzi posunęli się do tego stopnia, że zabijają dzieci polskie na krew, a brali ich podstępem, aby im odnieśli walizki do bóżnicy. Płacili im po 100 zł, a wiesz, że dzieci są łakome na pieniądze, zwłaszcza chłopcy. Okazało się, że jeden był morowy, dochodząc do bóżnicy, usłyszał płacz dzieci i nie czekając na resztę z piątki, zwiał i dał znać na milicję. Milicja została kilka trupów w piwnicy w bożnicy. Momentalnie rozniosło się po całym mieście i Polacy, gdzie spotkali żyda, to prali, a na tandecie porozbijali im kramy. Nawet była straszna strzelanina i było kilka ofiar, dokładnie nie wiem kto.

List nr 2 z Brzeska:

Opiszę ci jeszcze jeden wypadek w Krakowie, który rozegrał się w dzielnicy, gdzie obecnie mieszkam. Od jakiegoś czasu ginęły dzieci aż 11. 8 [sierpnia] wyrwał się z rąk żydów 14-letni chłopiec, który miał podcięte żyły u ręki. Żydzi spuszczali krew z rąk i nóg katolickim dzieciom i na co? To okaże się w tych dniach. Były takie wypadki w Rzeszowie, ale prasa sprostowała, że to niemożliwe. Więc teraz wykryło się, że to jest święta prawda. Ludność rzuciła się i zdemolowała synagogę, a na żydach spotkanych na ulicy robili samosądy. Żydzi z bronią w ręku bronili się, ale w tą sprawę weszło wojsko to i była haratanina. Teraz już nikt nie zaprzeczy, że jewreje tych rzeczy nie robili, nawet prasa.

List nr 3 z Kraiki w gminie Niedźwiedź:

(...) w tych dniach takie mamy nowiny tj. w Krakowie - żydzi zamordowali kilkanaścioro polskich dzieci. Znaleziono beczki krwi. Sprawą zajęło się wojsko polskie i sowieckie.

List nr 4 z Krakowa:

W Krakowie są rozruchy z żydami, że żydzi łapią małe dzieci i ściągają z nich krew dla żydów, którzy powracają z obozów.

List nr 5 z Krakowa:

Może dowiedzieliście się z gazet, co się działo w Krakowie 11.8.45 t. Do czego żydzi hitlerowscy dążyli, co zrobili. Są już pochwyceni i ani śladu z nich nie zostało.

List nr 6 z Okocimia:

Donoszę ci przygody w Krakowie, żydzi wymęczyli 17-ro polskich dzieci, to wszystko się wydało, bo dziewczynka 12-letnia uciekła z połamanymi rękami i ustami i w tem krzyk i bałagan straszny. Żydostwo zaczęło strzelać do polskich żołnierzy z okien i ulicą przejść nie było można. Zostało zabitych kilku polskich żołnierzy.

List nr 7 (podane zostało tylko nazwisko żołnierza i numer jego jednostki):

Znowu w Krakowie żydzi dużo polskich dzieci zabili i pili z nich krew. Polscy żołnierze dużo żydów pozabijali, no ich NKWD ochroniło.

Przytoczona powyżej korespondencja odsłania kulisy antyżydowskiej trwogi. Kim byli nadawcy opowieści o mordzie rytualnym? Próba szerszej socjologicznej charakterystyki wyznawców mitu, jak również ich typologia, nastąpi później. W tym miejscu należy stwierdzić, że autorzy listów słabo lub bardzo słabo znali język polski w piśmie, co pozwala wnosić, że ukończyli najwyżej kilka klas szkoły powszechnej. Wśród nich na pewno była kobieta (list nr i) i dwóch mężczyzn, brak imion uniemożliwia określenie płci reszty pozostałych autorów. Odtworzenie ich sposobu myślenia, a tym samym mentalnej genezy pogromu, nie jest łatwe, ponieważ mamy do czynienia tylko z fragmentami listów, które w dodatku są sprawozdaniami z wydarzeń, a nie próbą ich przemyśleń. Przede wszystkim żaden z "nadawców mitu" nie brał udziału w pogromie, wszyscy relacjonowali tylko to, co usłyszeli. Chcąc zaciekawić "odbiorców mitu", pisali, "wyobraź sobie", albo "w Krakowie miał miejsce wypadek", "przygody", donosili o "nowinach". Treść tylko jednego listu wskazuje, że jego autor był wręcz aberracyjnym antysemitą, o czym świadczy użyty przezeń epitet "żydzi hitlerowscy" (list nr 5). O poglądach pozostałych na temat Żydów nie możemy powiedzieć nic poza jednym: wszyscy bez cienia wahania wierzyli, że Żydzi zabijają polskie dzieci. Żaden z autorów listu nie użył zwrotu "jakoby", "rzekomo", "mówi się, że", słowem, nie podał w wątpliwość informacji, którą przekazuje. Autor drugiego listu, jedyny na pewno czytający prasę, spotkał się z poglądami kwestionującymi autentyczność mordu rytualnego, o czym może świadczyć zdanie: "teraz już nikt nie zaprzeczy", wszelako - jak widać - nawet ta lektura nie była w stanie zmienić jego poglądów. Wszyscy zatem byli przekonani, że Żydzi mordują dzieci, jednak tylko jedna osoba miała mgliste wyobrażenie o motywach morderstwa. Dla niej sens zabijania nie był rytualny, lecz - powiedzmy - wzmacniający. Krew dzieci miała być rzekomo przeznaczona dla Żydów osłabionych pobytem w hitlerowskich obozach. Pozostaje pytanie: jeśli wszyscy ci ludzie rzeczywiście wierzyli, że dzieci są porywane i następnie mordowane, to czym dla nich był sam pogrom? W ich odczuciu zapewne aktem zemsty, ale być może także naturalnym odruchem zapewniania bezpieczeństwa najmłodszym, którym zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo z rąk Żydów-krwiopijców. Innymi słowy, społeczna tolerancja dla użycia przemocy wobec Żydów mogła wynikać z faktu społecznego, jakim była wiara, że z ich strony grozi dzieciom cierpienie i śmierć. Paradoksalnie, w ten sposób troska o dzieci łączyłaby się z nienawiścią etniczną i być może właśnie to połączenie spowodowało, że siła niekontrolowanej agresji skierowanej wobec Żydów była tak wielka. Z pewnością hipoteza, jakoby w powojennych pogromach unaoczniły się pierwotne, macierzyńskie instynkty obrony własnego potomstwa, jest ryzykowna i wymaga przepracowania, dlatego spróbuję ją później jeszcze rozwinąć i umotywować. Można się w dużej mierze zgodzić z Anną Cichopek, która o pogromie krakowskim pisała: "Analiza źródeł pozwala stwierdzić, że główną przyczyną opisywanych wydarzeń nie były uprzedzenia natury politycznej (»żydokomuna«) ani też ekonomicznej (zyski z przejęcia mienia pożydowskiego), lecz głęboko zakorzeniony w świadomości społecznej, stereotypowy średniowieczny wizerunek Żyda - mordercy".

Przytoczone listy mówią, jak przebiegała transmisja "świętej prawdy" mitu. Rozprowadzana pocztą, ale także drogą ustną, szybko stała się prawdą nieomal ogólnopolską. Na dworcach kolejowych koczowały tysiące ludzi, pociągi były zapchane do granic możliwości. Do masowych interakcji dochodziło także na popularnych wówczas placach i halach targowych, takich jak: krakowska tandeta, plac Grunwaldzki we Wrocławiu, lubelskie targowiska i warszawskie hale. W tych warunkach "zarażenie" mitem mogło postępować błyskawicznie.

Na marginesie, społeczny mandat dla użycia przemocy wobec ludności żydowskiej nie wynikał tylko z tego, że część Polaków wierzyła, iż Żydzi mordują ich dzieci. Kluczową sprawą dla zrozumienia genezy i przebiegu wszystkich powojennych pogromów był udział w nich milicji i wojska. Pisali o tym także autorzy cytowanych listów. Jak zwracają uwagę psychologowie społeczni, użycie przemocy przez uprawnione oficjalne formacje i instytucje zwykle jest uważane przez ludzi za prawomocne. Przyzwolenie dla wojska na "policzenie się z Żydami" mogło być tym większe, że w tym czasie cieszyło się ono możliwie najwyższym społecznym zaufaniem. W czasie wojny każdy miał kogoś w wojsku, było ono wówczas "nasze", "wytęsknione", było "perłą wśród innych wojsk". Dlatego udział mundurowych w pogromie zachęcał do współuczestnictwa, najbardziej odrażające akty przemocy z ich strony podczas pogromów krakowskiego i kieleckiego zyskiwały społeczną akceptację, a nawet aplauz. Rachela Grunglas, która 4 lipca 1946 r. uciekła z Kielc ogarniętych pogromem, w pociągu usłyszała, jak pasażerowie "pochwalili czyn żołnierzy", skoro "Żydzi mordowali nie tylko dzieci w Kielcach, ale również w Krakowie". Także sama władza patrzyła na tę przemoc przez palce, starając się zatuszować udział wojska i milicji. Być może również wzmianki w listach o tym, że "Żydzi się bronili", a "sprawą zajęło się wojsko" (list nr 2) i "polscy żołnierze dużo żydów pozabijali" (list nr 7), zostały odczytane przez "odbiorców mitu" jako wyraźna sugestia, po czyjej stronie była moralna racja podczas krakowskich zamieszek.

Per analogiam możemy przypuszczać, że swój udział mieli w tym również niektórzy milicjanci. Bezpośrednio po pogromie krakowskim do "prób wywołania rozruchów" doszło w Dębicy, Miechowie, Słomnikach, Wieliczce, Nowym Targu, Tarnowie i Zakopanem. Prawie cała Galicja została "zainfekowana". Prawdopodobnie w odwecie za rzekomy mord "na polskich dzieciach" w Rabce ktoś rzucił granaty w stronę sierocińca żydowskiego. W początkach września 1945 r. w samochodzie ciężarowym przewożącym ludzi z Katowic do Sosnowca 35-letnia kobieta głośno mówiła: "Żydzi nie pracują, lecz wysysają krew narodu, trzeba ich z powrotem powsadzać do Majdanku i Oświęcimia, jak robili to niemcy, w Krakowie mordowali dzieci, w Katowicach też już zamordowali parę dzieci". Podczas przesłuchania przez oficerów Urzędu Bezpieczeństwa powiedziała: "Ja bym z żydów pasy darła". Mit trafił także na Śląsk, aczkolwiek nie dysponujemy informacjami, by wywołał tam jakiekolwiek wzburzenia społeczne, podobne do tych, które miały miejsce w położonym między Krakowem a Sosnowcem Olkuszu. "Duże poruszenie i żywą reakcję - czytamy w sprawozdaniu starosty powiatowego w tym mieście - dało się zauważyć w społeczeństwie w związku z wypadkami krakowskimi. Ludność tut. jest głęboko przekonana o prawdziwości wydarzeń, dlatego dało się zauważyć pogłębienie nurtującej nienawiści do żydów". Podobne przekazy mamy z północnego Mazowsza, ściślej - z Płocka. Tam dodatkowo atmosferę podgrzała próba porwania dziecka. Grożące wybuchem nastroje panowały w Częstochowie i Lublinie. W tym pierwszym mieście jeszcze w sierpniu 1945 r. "pewnej kobicie zaginęło dziecko. Poszła wersja, że żydzi zamordowali". Choć po kilku godzinach odnalazło się, przez jeszcze kilka następnych dni pogrom wisiał w powietrzu. W sposób pełen niedomówień pisał o tym także wychodzący w Częstochowie "Głos Narodu". O próbie wywołania zamieszek w Lublinie również wiemy bardzo mało. Wydaje się, że zaczęły się zgodnie z krakowskim scenariuszem, także aktorzy i scena były podobne.

Za prolog możemy uznać zaginięcie 14-letniej Zofii Niemczyńskiej 17 października 1945 r. Jej ojciec zgłosił ten fakt milicji (sic!). Następnego dnia po lubelskiej tandecie, targowisku przy ulicy Lubartowskiej, zaczęła krążyć plotka, jakoby "Żydzi uprowadzili dziewczynkę, aby ją zamordować do celów rytualnych". Zebrał się tłum składający się prawdopodobnie z tamtejszych handlarzy, inwalidów, którzy usiłowali wedrzeć się do mieszkań zajmowanych przez ludność żydowską. W którym momencie udało się zapanować nad tłumem, źródła milczą. Dopiero po pięciu dniach "Sztandar Ludu" typowym dla ówczesnej propagandy językiem "walki z prowokacją reakcji" doniósł o wydarzeniach. Jednocześnie poinformował, że dziewczynka uciekła z domu, ponieważ bała się ojca niezadowolonego z jej wyników w nauce. "Sprawa Niemczyńskiej - pisano dalej w gazecie - wykazała, że trucizna hitlerowskiej ideologii wsączana długie lata w umysły polskie pozostawiła w pewnych środowiskach swe ślady, w wyniku czego wszelkie prowokacje oparte nawet na przesądach średniowiecznych znajdują posłuch. Obecnie kłamstwa te zostały przygwożdżone (...)". Niestety, próba przygwożdżenia mitu się nie powiodła. Wszystko wskazuje, że "żył" dalej, choć znane nam sygnały świadczące o jego obecności są o pięć miesięcy późniejsze *[Charakterystyczne, że szczególnie intensywna transmisja mitu następowała w miesiącach letnich. Z pewnością wpływ na to miała większa wówczas ruchliwość społeczna na targach i jarmarkach. Warto też zwrócić uwagę, że do zdecydowanej większości antymurzyńskich linczów na południu Stanów Zjednoczonych również doszło w okresie upałów. Także pogromy w Krakowie i Kielcach wybuchły w dniach wyjątkowo gorących.]. Charakterystyczne, że pochodziły z Wielkopolski nie wykazującej wcześniej objawów "infekcji".

22 marca 1946 r. w "Dzienniku Powszechnym", regionalnej gazecie radomsko-kieleckiej, ukazała się następująca informacja pt. Plotki o kiełbasach z mięsa ludzkiego:

Warszawa. Z Gniezna donoszą: Po Gnieźnie rozeszły się ponure pogłoski o mordowaniu przez nieznanych sprawców dzieci, i sporządzaniu z nich mięsa, kiełbas i to sprzedawanych po bardzo wysokich cenach. Śmieszna ta plotka znalazła pozorne potwierdzenie w tym, że w ostatnich dniach zaginęło kilka dziewcząt, których nie umiano odnaleźć. Gdy pogłoski te wywołały ogromną panikę, i poczęto wskazywać na rzeźnika K., jako sprawcę kanibalstwa, gdy niektórzy rodzice nie wypuszczali dzieci z domów, sprawą zajęły się władze. W wyniku dochodzeń urzędu bezpieczeństwa okazało się, że jedna panienka wyjechała z Gniezna na operację bez opowiedzenia się rodzicom, druga zaś panienka bez zgody rodziców wyjechała z narzeczonym na wycieczkę. Nikomu więc nie stała się krzywda i w ten sposób zlikwidowano plotki o ludożerstwie.

Rzeczywiście, w listopadzie 1945 r. w okolicach Poznania zaginęły dwie dziewczynki porwane prawdopodobnie przez radzieckiego żołnierza - pedofila. W styczniu następnego roku zamordowana została uczennica. Na powstanie paniki mogła mieć duży wpływ - o czym była już mowa - także sytuacja społeczno-gospodarcza. Luty i marzec 1946 r. to okres nasilonego strachu przed głodem. Od lutego 1946 r. obowiązywało ograniczenie w obrocie mięsem. Rzeźnik K. mógł być uznany za winnego także, a może przede wszystkim, z tego powodu. Nie wiemy jeszcze, czy zauważono i jak odczytano powyższą informację w Kielcach.

WŁOCŁAWEK

Obecność mitu we Włocławku również wiąże się z mięsem. Jak ustalił tamtejszy Urząd Bezpieczeństwa, 6 czerwca 1946 r. ktoś, prawdopodobnie ze środowiska polskich rzeźników i sklepikarzy, rozpuścił pogłoskę, że ich konkurencja sprzedaje "mięso ludzkie Polaków". Konkurencję stanowiła sieć sklepów spółdzielni "Cedwicka" kierowana przez osoby pochodzenia żydowskiego. Można w niej było kupić produkty mięsne po cenie niższej niż u polskich rzeźników. Trudno uwierzyć w przypadek, ale tego samego dnia rzekomo zaginęły we Włocławku dwie dziewczynki. Pierwsza z nich, 11-letnia Halina Pastusiak, nie wróciła do domu ze szkoły. Zaginięcie drugiej zgłosił na milicji jej ojciec 7 czerwca. Dzień wcześniej miała wyjść po papierosy i także nie wrócić. "Wobec tych wypadków plotka szybciej obiegła miasto" - czytamy w telefonogramie Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Bydgoszczy do ministra Stanisława Radkiewicza. "Dnia 7 VI 46 r. przed gmachem Komitetu Żydowskiego o godz. 16 przy ulicy Królewieckiej zebrało się kilku chłopców, którzy zaczęli wykrzykiwać, że Żydzi zabijają dzieci. Przechodząca ludność zaczęła się zatrzymywać koło tych kilkudziesięciu osób. O tym zawiadomił PUBP Komitet Żydowski. Pow. Urz. Bezp. Publ. wysłał na miejsce zgromadzenia kilku referentów i wezwał na pomoc MO. Na wezwanie władz ludność natychmiast rozeszła się. Zajść pomiędzy ludnością polską a żydowską nie było. Celem lepszego bezpieczeństwa zostały zdwojone patrole koło Komitetu Żydowskiego i dzielnicy zam. przez Żydów". Dalej nie wiemy już nic. Czy obie dziewczynki się odnalazły? Czy rzeczywiście była to akcja, którą dziś moglibyśmy nazwać czarnym PR? Czy opis wydarzeń z Włocławka trafił jeszcze do kogoś poza ministrem Radkiewiczem?

CZĘSTOCHOWA

W połowie czerwca 1946 r. w Częstochowie "niezadowoleniu o charakterze antysemickim", związanemu z obsadzaniem stanowisk państwowych osobami pochodzenia żydowskiego, towarzyszyć miały plotki o "wymordowaniu dzieci" we Wrocławiu. Choć meandry zbiorowego myślenia są często nieodgadnione, warto wspomnieć, że w pierwszym, czerwcowym numerze katolickiej "Niedzieli", wychodzącej w Częstochowie pojawiła się notka zatytułowana Śląsk Dolny terenem kolonizacji żydowskiej *["Rząd polski kieruje na Śląsk Dolny Żydów, którzy zajmują się tam nie tylko handlem, ale rolnictwem i górnictwem. We Wrocławiu, gdzie otworzony został teatr żydowski, znajduje się największe po Łodzi, skupisko Żydów polskich" ("Niedziela. Tygodnik Katolicki", 2-8 VI 1946, s. 179).]. Szybko - jak się zdaje - Częstochowa zaczęła żyć lokalnym morderstwem dziecka. "Pewien konkretny punkt zaczepienia - raportował prezydent miasta - dla agitacji antyżydowskiej stanowi fakt znalezienia w dniu 18 czerwca br. w dołach cegielni Hellmana przy ul. Kościelnej zwłok 15-letniej Krystyny Woźniak, która została uduszona i wrzucona do glinianek. Pod zarzutem popełnienia morderstwa na osobie tej dziewczynki został aresztowany Chil Teper, krawiec, zam. przy ul. Al. Wolności nr 16, który został przekazany władzom prokuratorskim i osadzony w więzieniu. Sekcja zwłok nie stwierdziła ani defloracji, ani też innych uszkodzeń ciała poza oznakami uduszenia". Podejrzenie na Tepera skierowało kilka częstochowskich dziewczynek. Zeznały, że namawiał je do popełnienia czynów nierządnych, próbując je przekupić słodyczami. Oskarżony nie przyznał się jednak do zamordowania Krystyny Woźniak. Poza tym że miał mieć rzekomo słabość do nieletnich dziewczynek (w jednym dokumencie określony został jako "seksualista", gdzie indziej jest mowa, że był "nienormalny umysłowo"), prokuratorzy w toku prowadzonego przez nich śledztwa nie znaleźli żadnych obciążających go dowodów. Przetrzymany został jednak w areszcie "ze względu na specjalne okoliczności w związku z zajściami kieleckimi i z niebezpieczeństwem podobnych zajść w Częstochowie".

Mleko się rozlało. Mimo blokady informacyjnej ze strony władz plotka o popełnionej zbrodni i aresztowaniu Tepera dotarła do mieszkańców miasta (możemy sobie tylko wyobrazić reakcję rodziców dziewczynek, gdy te opowiedziały, że Żyd zabił ich koleżankę) i o mały włos nie doprowadziła do wybuchu pogromu, o czym dalej. Wcześniej prawdopodobnie dotarła również do nieodległych od Częstochowy Kielc, a na pewno do kieleckich milicjantów.

KIELCE

W początkach lipca 1946 r. w Kielcach krążyły "wręcz fantastyczne pogłoski", "jakoby żołnierze radzieccy nadziewali na bagnety dziewczęta idące do pierwszej komunii". Możemy uznać je za dowód narastania napięcia lękowego, a jednym z jego objawów był zbiorowy niepokój o bezpieczeństwo najmłodszych, być może podsycony jeszcze doniesieniami z Częstochowy.

Powojenna nienawiść do Żydów nie karmiła się tylko wiarą, że porywają oni i mordują chrześcijańskie dzieci. Urojenia o porwaniach współtworzyły z innymi wyobrażeniami społecznymi obraz żydowskiego zagrożenia. Dlatego bardziej zasadne jest mówienie o całym kompleksie uprzedzeń i zaszłości. By je wymienić, oddajmy głos por. Srokowskiemu, funkcjonariuszowi Wojewódzkiego UB w Kielcach. W październiku 1945 r. raportował on: "Na ogół stosunek społeczeństwa do ludności żydowskiej jest nacechowany nieprzychylnością (...). Nieprzychylność ta i stosunek negatywny wyrażają się w utyskiwaniu i podkreślaniu faktów zajmowania przez Żydów wysokich stanowisk w administracji Państwa. Szeroko są między ludnością polską kolportowane pogłoski o rzekomo olbrzymich subsydiach, z których korzystają Żydzi ze strony Państwa. Oprócz tego fakt obejmowania przez Żydów swych przedwojennych nieruchomości wywołuje wśród ludności pewien rodzaj niechęci". Na narastanie wrogości wobec ludności żydowskiej mogły mieć wpływ także zaginięcia dzieci. W czerwcu 1946 r. zaginęła 4-letnia dziewczynka. Zdaniem ks. kanonika Romana Zelka, proboszcza parafii katedralnej w Kielcach, takich przypadków było więcej. Pisał on: "od szeregu tygodni mówiono w Kielcach o dość częstych wypadkach zaginięcia dzieci, rodzice nieraz zgłaszali się do proboszczów miasta Kielce z prośbą o ogłoszenie, jak również widywano na murach domów czy słupach telefonicznych prywatne ogłoszenia o zaginięciu dzieci, z podaniem wieku, ubrania, rysopisu i prośbę w razie odnalezienia o doprowadzenie pod wskazanym adresem. Między innymi konkretny przykład: zaginęło dziecko (dziewczynka) z ochronki Sióstr Dominikanek przy alei Karczowskiej. Według krążących po mieście wieści dwie matki, które po tragicznym dniu 4 lipca zameldowały władzom bezpieczeństwa o zaginięciu swoich dzieci, zostały aresztowane, wskutek czego ustalenie tych rzeczy jest prawie niemożliwe". Informację zawartą w powyższym fragmencie, jakoby w Kielcach od szeregu tygodni miały miejsce "częste wypadki zaginięcia dzieci", potwierdzają zeznania posterunkowego MO Antoniego Kręglickiego. Jego zdaniem, od lipca w ciągu dwóch miesięcy zaginęło aż troje dzieci. Mając to w pamięci, kolejne doniesienie posterunkowy potraktował śmiertelnie poważnie. Legło ono u genezy pogromu w Kielcach.

1 lipca 1946 r. nie wrócił do domu 9-letni Henryk Błaszczyk, syn Walentego, szewca. Nie informując nikogo, wyjechał do mieszkających na wsi znajomych. W tym czasie rodzice rozpoczęli poszukiwania, rozlepili na murach trzy ogłoszenia oraz ogłosili w jednym z kościołów o zaginięciu syna. Sprawa zaginięcia dziecka stawała się coraz bardziej znana. Po dwóch dniach chłopiec nieoczekiwanie powrócił. 3 lipca wieczorem ojciec pojawił się na komisariacie MO przy ulicy Sienkiewicza, twierdząc, że chłopca przez trzy dni przetrzymywali Żydzi, jednak udało mu się zbiec. Poinstruował też syna: "Pamiętaj synu, jakby się ktoś ciebie pytał, to powiesz, że byłeś u Żydów, siedziałeś w piwnicy i żydowskie dziecko cię uwolniło, otworzyło okno, i cię uwolniło".

Rano 4 lipca razem poszli na komisariat MO. Stamtąd wraz z aż 14 milicjantami udali się w stronę domu zamieszkanego przez kieleckich Żydów, przy ulicy Planty 7/9, gdzie mieścił się Komitet Żydowski. Tam już od rana gromadzili się ludzie, początkowo głównie kobiety. Ponieważ po drodze milicjanci rozpowiadali, że idą szukać zamordowanych dzieci, tłum narastał. Rosło też podniecenie i agresja wśród zgromadzonych. Atmosferę podgrzewały opowieści, jakoby Żydzi "zamordowali polskie dzieci". Mówiono o kilkunastu ofiarach. Oskarżona i ostatecznie skazana na dożywocie za podżeganie do mordowania Antonina Biskupska zeznała w śledztwie, że feralnego dnia spotkała kobietę, która powiedziała jej, że znaleziono "pomordowane dzieci przez Żydów - że mają ręce i nogi połamane. Mówiła ona, że ma być zabitych czworo dzieci polskich »na krew« i że ciała ich leżą na Plantach. Potem kobieta poszła dalej ulicą i załamując ręce, wołała: »Ojej! Ojej! Pomordowane nasze polskie dzieci«". Następnie Biskupska wraz z sąsiadką poszły na Planty "oglądać te dzieci". Nie ma podstaw, by nie wierzyć tym zeznaniom. Te kobiety na pewno wierzyły, że Żydzi zabili. W tej sytuacji poniekąd nie powinno dziwić, że gdy Biskupska usłyszała jeszcze, że "jedno dziecko jeszcze ciepłe oraz że dzieci pomordowane są w piwnicy, później, że na placu, a później, że pozalewane wapnem, aby nie było śladu", zaczęła krzyczeć: "Precz z Żydami! Oni nasze dzieci mordują! Oni nam niepotrzebni!". Wiara w mit, uprawomocniona doniesieniami o rzekomym zbiorowym mordzie na dzieciach, stworzyła ontologiczny przymus, mobilizowała do zabijania.

Psychologiczna bariera dzieląca słowną agresję od fizycznego gwałtu pękła po przybyciu oddziałów Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i milicji. Żołnierze pierwsi wkroczyli do domu przy ulicy Planty. Rozpoczęli pogrom, podczas którego nastąpił swoisty "podział pracy". W domu rządzili wojskowi i milicjanci, którzy rabowali, sami też bili, strzelali do bezbronnych. Strzałem w plecy został zastrzelony dr Seweryn Kahane, przewodniczący Komitetu Żydowskiego. Pozostałych mieszkańców wyprowadzali na zewnątrz budynku, gdzie panował już koedukacyjny tłum składający się, w nieznanych (pewnie zmieniających się) proporcjach, z cywilów i mundurowych. Niektóre ofiary, w tym również kobiety, wyrzucano z drugiego piętra na bruk. W ten sposób w ciągu pół godziny zamordowano kilkanaście osób, wiele z nich - bestialsko. Rannych dobijano, czym popadło: deskami, kamieniami.

O wybuchu pogromu, rozmiarach agresji i przemocy skierowanej wobec Żydów zadecydowały trzy czynniki: udział wojska i milicji, rabunek oraz mit mordu rytualnego. Kolejne oddziały żołnierzy i podoficerów, wysłane, by spacyfikować tłum, albo mieszały się z nim, powiększając w ten sposób grupę gapiów, albo przyłączały się do napastników. Wyszkoleni w przemocy mundurowi potrafili nie tylko bić i zabijać, lecz także swoją postawą gwarantowali bezkarność, prowokowali pozostałych do uczestnictwa w pogromie. Choć rannych i zabitych okradano również na mieście, to jednak prawdziwa orgia rabowania odbywała się w budynku przy ulicy Planty. Przede wszystkim prawdopodobnie skradziono 10 tys. dolarów przysłanych jako pomoc dla kieleckich Żydów. Ponadto milicjanci i żołnierze zabierali dosłownie wszystko, co się dało. Jeden funkcjonariusz MO wziął marynarkę, inni sukienkę, buty, bieliznę, zegarek, pieniądze. Grabież stanowiła jeden z dwóch najważniejszych motywów pogromu. Mit był drugim. Okrzykiem "Żydzi pomordowali polskie dzieci" przez cały czas zagrzewano do bicia i zabijania. Mit mordu rytualnego wywołał pogrom, stanowił jego paliwo, które błyskawicznie rozlało się po całych Kielcach. Cytowana już wcześniej Rachela Grunglas - świadek wydarzeń - wspominała: "Żołnierze, którzy otaczali budynek, kazali nam wejść do sąsiedniej cukierni, ażeby przeczekać, albowiem nie rozpoznali we mnie Żydówki i wobec tego udałam się do cukierni, gdzie na moje pytanie odpowiedzieli mi, że Żydzi zabili 12 dzieci polskich, co opowiadał chłopiec, który się z piwnicy jedyny uratował. Nadto Żydzi zabili oficera oraz dziecko jego, które znaleziono w piwnicy i dlatego Żydów wojsko również szuka i strzela". Fala pogromowa objęła także dworzec kolejowy w Kielcach. Tam również mordowano w imię zemsty za rzekome rytualne morderstwo. Świadek tych wydarzeń zapamiętał: "Tłum był niesamowicie rozwścieczony i histerycznie wykrzykiwał »Żydzi pomordowali w piwnicach nasze niewinne polskie dzieci, a krew wzięli na macę«". Wygasający pogrom na nowo rozpaliło przybycie kilkuset robotników Huty Ludwików uzbrojonych w kije, łomy i klucze francuskie. W tym momencie tłum mógł liczyć nie więcej niż 500 osób. Wedle relacji funkcjonariusza PUBP w Kielcach: "Z chwilą przyjścia robotników z Huty Ludwików rozpoczęło się na nowo mordowanie ludzi i rabowanie. Skutkiem tego zostało zabitych około 15 osób". Podobnie jak w Krakowie, rannych Żydów grabiono i bito jeszcze w drodze do szpitala. Łącznie zginęły 42 osoby, w tym trzech Polaków.

Pogrom kielecki okazał się największym triumfem mitu mordu rytualnego w historii Polski. Po raz kolejny nastąpiła błyskawiczna ekspansja opowieści, a z nią zbiorowej trwogi. "Zapał pogromowy - jak pisał Stanisław Ossowski - sięgnął aż poza granice miasta". Do położonego niedaleko od Kielc Piekoszowa dotarł pociągiem tego samego dnia. W "pociągu rozeszła się wiadomość, że w Kielcach zamordowali Żydzi 10 dzieci, przy tym krzyczano: wyrzucać z wagonów Żydów i mordować, gdyż w Kielcach mordują Żydów". Wieści przekazywano sobie również drogą telefoniczną, przede wszystkim dzięki alarmowym połączeniom milicji. Inaczej nie można wytłumaczyć pojawienia się mitu w Kaliszu, około 200 kilometrów na północny zachód od Kielc, 4 lipca, czyli w dniu pogromu kieleckiego. Drugą przesłanką prowadzącą do wniosku o "milicyjnym łańcuszku" jest czystka, jaką post factum przeprowadzono w kaliskiej MO. Objęła ona aż 110 funkcjonariuszy posądzanych o antysemityzm, z których część została usunięta ze służby, część przesunięta na inne stanowiska. O wydarzeniach, jakie rozegrały się w Kaliszu, wiemy niewiele. Możemy domniemywać, iż milicjanci, usłyszawszy od kolegów z Kielc, że biją Żydów, postanowili pójść ich śladem. Rozpuścili plotkę o zaginięciu chłopca. Jak w zabawie w głuchy telefon, opowieść zaczęła się przepoczwarzać. Pojawiały się nowe wersje mitu z coraz większą liczbą ofiar. Mówiono nawet o 24. Jednak rzekomo "dzięki spokojnej postawie tłumu i - jak pisali w sprawozdaniu z Kalisza wysłani tam instruktorzy PPR - dzięki perswazji statecznych obywateli do ekscesów żadnych nie doszło".

Pogłoska o mordzie rytualnym szerzyła się w wielu regionach Polski, jednak wyjątkowe podniecenie ogarnęło mieszkańców województwa kieleckiego. Tam niebezpieczeństwo wybuchów pogromów było bodaj największe. Także w Ostrowcu Świętokrzyskim, do którego wiadomość o pogromie kieleckim dotarła już 4 lipca, nosicielami mitu byli milicjanci oraz nowe mieszczaństwo: restaurator i lodziarz. O "błyskawicznym" przekazywaniu mitu donoszono z Pińczowa. W Sandomierzu "ludność" miała mówić, że "żydzi rzeczywiście zamordowali kilka dzieci polskich i słusznie należy im się zaistniały mord w Kielcach". W doniesieniu z tego miasta zwracano jednak uwagę, że "na ogół kończy się ta propaganda na pustych słowach. Nie zauważono nigdzie chęci zemsty na Żydach". Inaczej było w Jędrzejowie, gdzie wieści z Kielc wywołały silne wzburzenie społeczne. Dodatkowo 12 lipca miasto obiegła plotka o przybyciu w najbliższym czasie do Jędrzejowa kilku tysięcy Żydów z ZSRR. Społeczność zareagowała histerycznie: "rozgoryczenie, rwetes, podniecenie, nerwowość, stan zapalny".

Silne objawy zbiorowej psychozy lękowej wystąpiły także w Częstochowie, w której nastroje antyżydowskie narastały od pogromu krakowskiego. Zapewne wzmocniły je pogłoski o zamordowaniu Krystyny Woźniak przez Chila Tepera w drugiej połowie czerwca 1946 r. To wystarczyło, żeby oskarżenia Żydów o mordowanie chrześcijańskich dzieci wylały się na ulice miasta, głównie jednak w dzielnicach zamieszkanych przez ludzi o niskim statusie materialnym. 6 lipca w dzielnicy Stradom zgromadził się tłum około 400 osób wzburzonych domniemanym zamordowaniem dziecka przez Żydów. Oddział milicjantów przeszukał miejsce, gdzie rzekomo miały leżeć zwłoki, następnie zmusił ludzi do rozejścia się. Dzień później w zamieszkanej przez biedotę dzielnicy Zacisze część mieszkańców wyszła na ulice wzburzona plotką o znalezieniu w zbożu zwłok dziewczynki. Mało nie doszło do linczu na idącym do fabryki robotniku "podobnym do żyda". Tłum został rozpędzony przez funkcjonariuszy MO i UB - ci wcześniej przeszukali całe pole, na którym jednak nic nie znaleźli. Tego samego dnia, tym razem w śródmieściu, zgromadzenie wywołał mężczyzna prowadzący dziecko i częstujący je cukierkami. Uciekł, zapewne widząc, że sytuacja staje się groźna. Tłum rozpędziła milicja. Po mieście krążyła pogłoska, że w dołach na śmieci znaleziono ośmioro dzieci z poderżniętymi gardłami. Tydzień później, 15 lipca, historia się powtórzyła. Kazimierz Śpiewak wyszedł ze swoim bratankiem na spacer ulicą Złotą (w dzielnicy Zawodzie zamieszkanej w dużej mierze przez ludzi z marginesu społecznego). W jednym dokumencie mowa jest, iż "został zaatakowany przez ludność cywilną i posądzony jako żyd uprowadzający polskie dziecko". W innym, "ponieważ był inteligentnie ubrany, w okularach, ludność wzięła go za żyda". "Zdziwiony tłum rozszedł się", po wylegitymowaniu mężczyzny przez milicjantów. Ponieważ atmosfera pogromowa narastała, władze wysłały na miasto patrole wojska.

W lipcu 1946 r. w nieodległym od Częstochowy Janowie również doszło do paniki wywołanej plotką, jakoby Żydzi zasadzili się na dzieci w pobliskim lesie. Mieli nawet do nich strzelać. W obronie stanęli jacyś żołnierze, którym rzekomo udało się jednego Żyda zastrzelić. Referenci gminni "podnieconą już ludność uspokoili i doprowadzili do normalnego stanu".

W Radomiu: "Fakt pogromu Żydów w Kielcach spotkał się z moralną aprobatą wielu grup naszego społeczeństwa. Ogólnie panowało zdanie, że miał miejsce rzeczywiście mord rytualny. Przekonanie to zapanowało nie tylko wśród bezpartyjnych, lecz nawet niektórzy członkowie partii robotniczych dali się opanować zbiorowej psychozie. Nie zagrażały mimo to w mieście żadne zamieszki na tym tle".

Antyżydowska trwoga swoim zasięgiem objęła także tereny Mazowsza. Do antysemickich ekscesów miało dojść w Ciechanowie, Siedlcach, Ostrowi Mazowieckiej, Świdrze oraz w Warszawie. Brak bliższych informacji uniemożliwia odpowiedź na pytanie, czy znów iskrą zapalną okazał się mit. Zajścia w Warszawie wywołała plotka, przekazywana na targowisku naprzeciwko placu Szembeka, "warszawskiej tandecie", o zamordowaniu przez Żyda polskiego kolejarza. Bodaj najbardziej podminowana atmosfera panowała w Otwocku. W tym mieście kilka dni po pogromie kieleckim rozeszła się wiadomość o zaginięciu polskiego dziecka. Wybuchowi zbiorowej nienawiści zapobiegła interwencja szefa Wojewódzkiego UB. Ponoć udało się też wyjaśnić powód zaginięcia dziecka. Nie ma jasności, co to było: przypadek czy celowe ukrycie. W sprawozdaniu przeznaczonym dla CKŻP zwracano uwagę na próby wywołania w wielu miastach rozruchów za pomocą "kieleckiego środka": chowania dzieci i szukania ich w domach zamieszkanych przez ludność żydowską. Do takich prób miało dojść m.in. w: Krakowie (cztery razy), Bytomiu, Łodzi, Skierniewicach, Tomaszowie, Białymstoku, Szczecinie, Bielawie i Otwocku. W Krakowie aresztowano kobietę, która szukała zaginionego dziecka w zamieszkanym przez Żydów domu przy ulicy Słowackiego 43, co miało być "prowokacyjnym wymysłem". Ten sam los spotkał inną krakowiankę, która rzekomo szukała swojego dziecka 14 sierpnia. Podobna historia powtórzyła się w Tarnowie, gdzie we wrześniu jakaś Polka rzuciła oskarżenie o porwanie jej dziecka przez Żydów, co - jak czytamy w raporcie z tego miasta - "okazało się jak zwykle wymyślonym kłamstwem". Prawdopodobnie rzeczywiście w niektórych miejscowościach mieliśmy do czynienia z próbami instrumentalnego wykorzystania kobiet do stworzenia okazji do przeprowadzenia rewizji w żydowskich domach i mieszkaniach. Fakt ten nie zmienia ogólnej wymowy wydarzeń z lipca i sierpnia 1946 r.: antyżydowskiej trwogi połączonej z różnymi formami przemocy wobec Żydów.

Jesienią 1946 r. odnotowane w źródłach oznaki wiary w mit zaczęły słabnąć. Wystarczyło jednak, że znaleziono zwłoki dziecka, jak to miało miejsce w Legnicy w październiku 1946 r., by znów pojawiły się oskarżenia o mord rytualny. Reakcja wojsk radzieckich stacjonujących w tym mieście oraz Powiatowego UB zapobiegła pogromowi. Jedno z ostatnich powojennych świadectw występowania mitu w myśleniu potocznym pochodzi z marca 1948 r. Julia Brystygier, dyrektor Departamentu V w MBP, przesłała wówczas wszystkim wojewódzkim UBP w kraju instrukcję, w której pisała: "W związku z nadchodzącymi świętami Wielkiejnocy wrogie elementy próbują siać zamęt wśród społeczeństwa polskiego i o »mordach rytualnych«. Fakt taki miał miejsce ostatnio na terenie województwa kieleckiego we Włoszczowie. W celu udaremnienia wszelkich prób wywołania zajść antysemickich należy: 1. nastawić agenturę na sygnalizowanie o wszelkich przejawach propagandy i wystąpień antyżydowskich, 2. reagować natychmiast na wszelkie wystąpienia antyżydowskie, winnych pociągnąć do odpowiedzialności, 3. o wszelkich wystąpieniach antysemickich niezwłocznie meldować MBP". MBP nie zostało zalane w 1948 r. falą meldunków o "zamęcie" wywołanym opowieściami o mordzie rytualnym. Następne znane doniesienia pochodzą z 1949 r., co charakterystyczne, z Częstochowy i Krakowa *["16 IV [1949] w Częstochowie zanotowano próby wywołania zajść antyżydowskich. Szofer taksówki miejskiej zabrał znajdującą się przed domem 4-letnią dziewczynkę, którą po kilku minutach odwiózł na miejsce. Tymczasem na ulicy zebrało się ok. 150 osób, a z tłumu krzyczano, że dziecko zabrali Żydzi. Zajście zlikwidowano. Aresztowano ojca dziewczynki, kolejarza o reakcyjnych poglądach, który pierwszy rozgłaszał plotkę o porwaniu dziecka przez Żydów, oraz szofera tłumaczącego się, że zabrał dziecko, by »nastraszyć« rodziców"; "17 IX w Krakowie zajście antysemickie. Żądano wydania rzekomo porwanego przez Żydów dziecka. W związku z powyższym aresztowano 1 osobę"; "21 IX w Krakowie na placu Nowym jedna z mieszkanek usiłowała wywołać zajście antysemickie, krzycząc, że Żydzi porwali jej dziecko" (Biuletyny dzienne Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego 1949-1950, oprać. Ł. Kamiński, IPN, Warszawa 2004).].

Od marca 1945 r. do marca 1948 r. w społecznym obiegu krążyło kilka wersji mitu. Jedne były fabularnie rozbudowane, inne zawierały tylko skrócony przekaz: "Żydzi zabili". Różnorodność przedstawień opowieści o mordzie rytualnym nie powinna jednak dziwić. Jak zwracają uwagę antropolodzy religii, nigdy nie ma jednej ortodoksyjnej wersji mitu. Najważniejsze różnice dotyczyły zresztą jedynie motywu zabójstwa. Kierując się tylko tym kryterium, da się wyróżnić trzy najważniejsze odmiany mitu.

Pierwsza, poniekąd klasyczna, prawdopodobnie najbardziej rozpowszechniona wersja mówiła o żydowskim pragnieniu wytoczenia chrześcijańskiej krwi i dodawaniu jej do paschalnej macy.

W drugiej, nazwijmy ją nowoczesną, krew była potrzebna do transfuzji. Cytowany list nr 4 oraz zapiska w dziennikach Hugona Steinhausa pozwalają wnosić, że ta wersja największą popularnością cieszyła się w Krakowie. W "ulepszony mord rytualny" miała jakoby wierzyć nawet część krakowskiej inteligencji.

Niewykluczone, że transfuzję krwi z motywem morderstwa "polskich dzieci" połączyło w czyimś umyśle nazwisko Ludwika Hirszfelda, wybitnego hematologa, o którym mogli wiedzieć rzeczywiście tylko lepiej wykształceni. Przetoczenie dziecięcej krwi miało rzekomo służyć ratowaniu wracających z ZSRR wycieńczonych Żydów. W jednym z podziemnych dokumentów powstałym po pogromie w Krakowie czytamy: "11.6. br. w Rzeszowie, gdzie przy ulicy Tannenbauma 12 znaleziono zwłoki 9-letniej Bronisławy Mendoń zmarłej na skutek wycieku krwi pobranej dla celów transfuzji".

W trzeciej, kanibalistycznej wersji mitu dzieci miano zjadać w całości. Wedle doniesienia MO z końca sierpnia 1946 r. w Przemyślu 3-letnia dziewczynka poszła do sąsiadów. Jej brat zgłosił zaginięcie, twierdząc, że "żydzi porwali ją na mięso, a on za to będzie żydów mordował". Podczas próby wywołania pogromu w Kaliszu wyobraźnia społeczna wręcz upajała się makabrycznymi szczegółami. "Jakiś chłopiec zaginął, którego potem rzekomo znaleziono żywego w Ostrowiu Wielkopolskim" - donoszono z Kalisza. "Chłopca tego miał rzekomo zamordować jakiś ukrainiec i mięso miał wywieźć czy też przerobić na kiełbasy. Pogłoski stawały się coraz fantastyczniejsze, mianowicie że tych chłopców było 4,8, a nawet 24. Jedna nieujęta i niesprawdzona kobieta opowiadała, że widziała 14 główek dziecięcych i że mięso ukraińcy, względnie sowieci, wywieźli na kiełbasy, a krew piją Żydzi". Opowieść tę możemy odczytać jako metaforę losów narodu "pożeranego" przez trzech jego wrogów. Obecność w niej "ukraińców" i "sowietów" świadczy o tym, że źródłem zagrożenia w opinii publicznej byli nie tylko Żydzi.

INSECURITAS HUMANA

W raporcie zawierającym cytowane wcześniej komentarze Polaków po pogromie w Krakowie Cenzura Wojenna zamieściła również fragmenty listów polskich Żydów. Wszystkie wyrażały strach wywołany doniesieniami o przemocy wobec ludności żydowskiej. Niektórzy nadawcy opisywali swoje reakcje współczulne: drżenie ciała, trudności z zasypianiem.

Radom, list z 18 sierpnia 1945 r.:

Pan wyobrazi sobie, że ubiegłego tygodnia z soboty na niedzielę wydarzył się u nas w Radomiu fakt, jakiego nie było nawet w Krakowie. Wyobraź pan sobie, że obok posterunku milicji zamordowano w domu 4 osoby (żydzi), nie zastrzelono ich, ale zarżnięto. Poderżnięto im gardła i przekuto piersi, między nimi majora sowieckiego, też żyda. Poza tern posłano już drugi raz ostrzeżenie do Komitetu Żydowskiego, aby się do 15-go b.m. usunęli, inaczej wymordują wszystkich. Oczywiście większa część wyjechała już. Zostały tylko jednostki, które się trzęsą. Ani spać w domu nie można, a na każdym kroku człowiek drży...

Autor innego listu uciekł z małej podkarpackiej miejscowości ze strachu przed prześladowaniami do większego Tarnowa. Jednak tam również Żydzi nie czuli się bezpiecznie.

List z 16 sierpnia 1945 r.:

Ja też jestem w Tarnowie, bo w Pilźnie nie ma ani jednego żyda, bo jeszcze napadają na żydów i ubijają, a wszyscy żydzi z małych miasteczek przyjechali do Tarnowa i tam żyją na jednej ulicy. Wszyscy w mieście się boją... Wszyscy żydzi myślą jechać do Palestyny i do Ameryki.

Większość autorów listów myślała o emigracji. Jedynym formułowanym motywem było poczucie głębokiego zagrożenia.

List z 31 sierpnia 1945 r.:

Ja również postanowiłem emigrować z Polski. Wyjadę do Ameryki, ale z Polski możliwości wyjazdu do Ameryki nie ma jeszcze, więc tymczasem do Palestyny, ale jechać bez papierów to można się tułać z rzeczami po obozach. Żyd nie może jechać na wieś, w małych miasteczkach żydów również zupełnie nie ma, wiele żydów w miasteczkach zostało zabitych, tak że wszystko się skupia w pojedynczych miastach - Krakowie, Kielcach, Łodzi, Radomiu itd.

List z Bielska z 16 sierpnia 1945 r. do adresata w Nowym Jorku:

Teraz mam do ciebie jedną prośbę, żebyś pomógł mi i mojej rodzinie do Ameryki wyjechać. Żydzi są jeszcze w niebezpieczeństwie. Tu bandyci napadają żydowskie rodziny i zabierają [chyba zabijają - M.Z.]. Życie nie jest jeszcze pewne...

Podsumujmy. W latach 1944-1947 mieliśmy do czynienia zasadniczo z dwoma falami antyżydowskiej przemocy. Pierwszą była seria mordów, częściowo o charakterze bandyckim, których szczyt przypadł na wiosnę i lato 1945 r. Większość z nich została dokonana na prowincji, w małych ośrodkach miejskich i na wsiach. Potem nastąpiła fala pogromowa, która dwukrotnie przelała się przez miasta: latem 1945 oraz rok później. Obie fale łączyła wrogość wobec Żydów, obie miały wspólną genezę, różniły je jednak bezpośrednie przyczyny (mit mordu rytualnego) i formy agresji (miejski tumult). By zrozumieć to, co dla obu było wspólne, musimy wrócić do początku, czyli do traumy II wojny. Następny krok będą stanowiły odpowiedzi na pytanie o przyczyny podwójnej nienawiści do Żydów jako komunistów i wampirów.

Nie ma wątpliwości, że wszelka powojenna przemoc - nie tylko zresztą wobec Żydów - miała genezę w latach okupacji i wojny. Nastąpił wzrost agresji w stosunkach międzyludzkich, zobojętnienie na śmierć. Obaj okupanci pokazali, że z człowiekiem można zrobić wszystko: sponiewierać, pohańbić, zabić. Pod wpływem tych doświadczeń zachodziły w społeczeństwie polskim głębokie zmiany w sferze moralności, niekiedy prowadzące do atrofii więzi moralnej, oznaczającej zanik wiążących powinności wobec innych, obojętność na cierpienie. Skrajnie trudne warunki - bieda i głód - zmuszały ludzi do szukania rozwiązań niezwyczajnych, sięgania po cudze, szabrowania, bandytyzmu. Ważnym katalizatorem przemocy grupowej okazał się alkohol, którego spożycie osiągnęło nienotowany wcześniej poziom. Wojna pozostawiła po sobie skłonność do anomii oraz zachowań dewiacyjnych. W kraju nastąpił bodaj największy w XX w. wzrost przestępczości, a Żydzi bynajmniej nie byli największymi ofiarami. Wojenna plaga donosicielstwa świadczy o osłabieniu, bądź wręcz zaniku, poczucia wspólnoty w niektórych społecznościach. Głębokie przeobrażenia, rozchwianie, w niektórych przypadkach wręcz zagłada wielu instytucji (społecznych, państwa, rodziny) oznaczały osłabienie kontroli społecznej, niosły więc chaos i anarchię. Najsilniejsze nawet "izmy" nie wyjdą ze swoimi hasłami na ulicę, gdy przechadza się po niej posterunkowy, gdy obowiązuje prawo oraz istnieje system, który jest w stanie je egzekwować.

Nacjonalizm zawładnął jednak myśleniem wielu Polaków. Wojna przyniosła wyostrzenie identyfikacji narodowej, wydłużenie dystansu międzyetnicznego, w konsekwencji uruchomiony został proces kształtowania się ksenofobicznej wspólnoty narodowej. Polskość zdominowała wszystkie inne tożsamości i identyfikacje. Dyktowała gotowość do ofiary, domagała się idealizacji narodowej przeszłości i poczucia dumy, jednocześnie przynosiła zamknięcie, poczucie oblężenia i zagrożenia. Obraz świata pełen narodowych fobii uległ dodatkowemu wzmocnieniu po klęsce, jaką w odczuciu dużej części społeczeństwa poniosła Polska w wyniku II wojny światowej, mimo - paradoksalnie - znalezienia się w obozie zwycięzców. Psychologicznie powtórzyła się sytuacja z Włoch po I wojnie światowej, kiedy żywym emocjom narodowym towarzyszyły silne frustracje społeczne, wynikające z braku owoców zwycięstwa. Nacjonalizm karmi się realnym doświadczeniem klęski i cierpienia. Od czasu Powstania Warszawskiego Polacy czuli się zdradzeni, opuszczeni, zdobycie Berlina tylko w niewielkim stopniu poprawiło te nastroje. Ostateczny bilans blisko sześcioletniego konfliktu, w tym m.in. utrata ziem na wschodzie, zniszczenie stolicy, groźba nowej okupacji sowieckiej, przygniatał. Rodził depresję, poczucie bezsensu poniesionej ofiary. Zawiedzione nadzieje, rozpacz przegranej pociągały za sobą brutalizację zachowań, radykalizację poglądów politycznych, postrzeganie świata na manichejski, czarno-biały sposób, gdzie "czarni" to Żydzi i komuniści. Poklęskowe nastroje czy wręcz zaburzenia psychiczne musiały być bardzo silne zwłaszcza wśród tych, którzy "przelewali krew", weteranów. Przepełnieni wtłaczanym przez lata wojny patriotyzmem, natrafiali po wyjściu z wojska na różnego rodzaju bariery, których nie potrafili pokonać. Swoją agresję i złość wyładowywali na Żydach, a tam gdzie ich nie było, na Niemcach lub Ukraińcach. Po nietolerancji i skłonności do użycia przemocy - tak samo jak po orderach - najłatwiej rozpoznać syndrom weterana. Mechanizm przeniesienia agresji był uruchamiany przez strach polityczny, przeżywany masowo w całym interesującym nas okresie. Zaszczuci przez NKWD i UB żołnierze podziemia odreagowywali swój lęk i strach, mordując "polskich zdrajców" oraz Żydów i Białorusinów, w których to nacjach widzieli emisariuszy komunizmu. Zatem to wojenny nacjonalizm, syndrom klęski i syndrom weterana weszły w skład mieszanki, która dała "zapłon" do mordowania Żydów.

Pozostawali oni również na celowniku polskich kolaborantów, którzy podczas okupacji wysługiwali się Niemcom w dziele Zagłady. Opublikowane w 2011 r. prace polskich historyków Jana Grabowskiego i Barbary Engelking w sposób udokumentowany pokazują, że zwłaszcza w społecznościach wiejskich i małomiasteczkowych istniała w czasie wojny niemała grupa Polaków - donosicieli i morderców. W Jedwabnem spalili swoich żydowskich sąsiadów w stodole. W innych regionach kraju organizowali na nich polowania, wyłapywali i oddawali Niemcom. Czasami sami mordowali "upolowanych" przez siebie Żydów sztachetą, siekierą, szpadlem. Wśród motywów znalazły się: strach, przedwojenny jeszcze antysemityzm, przyczyny materialne. Opuszczający po wyzwoleniu swoje kryjówki Żydzi byli dla okupacyjnych kolaborantów jak cienie powracające z zaświatów, przypominali popełnione zbrodnie, wywoływali strach, że zostaną ujawnione. Zabicie jeszcze jednego Żyda, skoro zginęły ich już miliony, w sytuacji powojennego chaosu i bezprawia było łatwe. W fali powojennych mordów na Żydach możemy widzieć również ostatni etap Holocaustu, kontynuację zachowań z czasów wojny.

Oddziaływanie doświadczenia epoki masowego zabijania wykraczało poza grupę kolaborantów. Lekcja nienawiści do Żydów, jaką dali Niemcy, pozostawiła także ślad w świadomości wielu innych polskich obserwatorów Holocaustu. Przekaz był jednoznacznie negatywny: Żydzi to żywe trupy, psychologicznie skojarzeni zostali ze strachem. Również bycie świadkiem Zagłady rodziło skutki psychologiczne. Pozostawanie biernym i nieudzielenie pomocy sąsiadom mogło burzyć spokój sumienia niektórych Polaków. Większość znanych nam przykładów wydawania bądź mordowania pochodzi z terenów GG. Również przeważająca część "stanowisk" mitu mordu rytualnego z lat 1945-1948 została odnotowana na tym obszarze, tam także rozegrały się wszystkie powojenne pogromy. Wydaje się więc, że Jan T. Gross ma rację, że u genezy tych, a także innych form przemocy wobec Żydów legło poczucie winy. Jest ono wyjątkowo niekomfortowe, zwłaszcza jeśli kłóci się z jednym z zasadniczych elementów narodowej tożsamości - obrazem Polaka bohaterskiego i cierpiącego za innych, ugruntowanym jeszcze w czasie zaborów. Mit mordu rytualnego okazywał się wygodnym rozwiązaniem: odsuwał poczucie winy, odnawiał narodowy autostereotyp, przywracał ład moralny. Wszystko dzięki wskazaniu, że Żydzi są winni, a prawdziwe ofiary to polskie dzieci.

Doświadczenia masowych przesiedleń, zarówno wojennych dokonywanych przez obu okupantów, jak i tych powojennych, przeprowadzonych na mocy porozumień w Poczdamie, legitymizowały myślenie o dopuszczalności rozwiązania problemów etnicznych drogą czystki. Stalinizm i hitleryzm kierowały się logiką eliminacji wroga, pierwszy z powodów klasowych, drugi rasowych. Dla obu systemów tolerancja stanowiła oznakę bądź zaniku proletariackiej czujności lub słabości niegodnej przedstawiciela rasy panów. Te doświadczenia i klisze pokrywały się z przedwojennym jeszcze antysemityzmem, który znajdował swoje odbicie w powojennych postawach i zachowaniach zbiorowych. Polski Żyd, żołnierz WP, pisał w liście z 11 sierpnia 1945 r.:

Byłem w kilku domach we wsi, gdzie się znajdujemy. W każdym domu panuje taki antysemityzm, że włosy stają mi dęba. Nie biorąc mnie za żyda, opowiedzieli mi takie rzeczy, których straszno słyszeć.

Niedobitki polskich Żydów otaczała wrogość ze strony części Polaków, prowadząca do czystki etnicznej - podejmowanej spontanicznie, niezależnie, w poszczególnych miastach i miasteczkach, wszędzie tam gdzie Żydzi ocaleli z Zagłady. "I gdy do miasteczka, które niegdyś było żydowskim w 90 procentach, wróci jedna lub dwie rodziny żydowskie, znajdują się na terenie obcym, wrogim" - czytamy w jednym z raportów Delegatury Rządu przesłanym do Londynu w 1945 r.

Oficjalnie ludność żydowska miała lepiej niż inne mniejszości narodowe. Cieszyła się pełnią praw obywatelskich, uznaniem nowych władz. Umowy o repatriacji ludności podpisane przez PKWN z republikami radzieckimi - Litwą, Białorusią i Ukrainą - przewidywały możliwość przesiedlenia na terytorium Polski Żydów mieszkających przed 1939 r. na wschodnich kresach II Rzeczypospolitej oraz tych, którzy schronili się na terytorium ZSRR. W strukturach PKWN utworzony został w sierpniu 1944 r. Referat do spraw Pomocy Ludności Żydowskiej. Kilka miesięcy później rozpoczął działalność Centralny Komitet Żydów w Polsce. O podobnej reprezentacji nie mogły marzyć inne mniejszości narodowe. Jednak między polityką nowego reżimu a nastrojami społecznymi w stosunku do społeczności żydowskiej istniała przepaść.

Przekonanie, że Żydzi powinni opuścić kraj, podzielane było przez ludowe masy niemal powszechnie. W codziennych interakcjach wskazywano: "To Żyd! Co on tu jeszcze robi?". Olbrzymi wpływ na wezbranie antysemickiej fali miała radykalizacja walki politycznej w 1946 r. Stopniowo postulat pozbycia się Żydów przesuwał się na czoło żądań i haseł formułowanych w konspiracyjnych ulotkach i broszurach. Po wydarzeniach w Kielcach ktoś na niemieckiej maszynie w Wałbrzychu napisał ulotkę:

Niech żyje Anders i jego żołnierze!

Cześć bohaterom lasów kieleckich.

Precz z Żydami! Polska dla Polaków!

AK czuwa i walczy!

W Kaliszu, "młodzież pracująca" wystosowała apel do lokalnego komitetu żydowskiego. Grożono: "jeśli będzie nadużywać praw w Polsce, tak was wszystkich wyrżniemy". "Polska jest dla Polaków - pisano dalej - nie dla Żydów czy innej narodowości. Precz z Żydami z Polski, precz z komunizmem". Zapowiadano pogrom. Rzekomo apel podpisało 1500 kaliszan, z pewnością autorzy byli młodzi i źle wykształceni, ponieważ roi się w nim od błędów językowych i logicznych.

Żydzi, którzy wracali z armią Berlinga do kraju po latach nieobecności, nie potrafili zrozumieć zachowania polskiej większości. Panujący wśród niej antysemityzm budził rozgoryczenie zwłaszcza tych, którzy "przelewali krew za Polskę", wzmacniał tendencje wyjazdowe. W jednym z listów wysłanym przez żołnierza 16 sierpnia 1945 r. czytamy:

Tutaj nie ma miejsca dla nas. Przyczyną tego jest antysemityzm polskich reakcjonistów, którzy jeszcze mają wpływ na nieuświadomione masy. Dlatego jak pisze polska prasa, zdarzają się ekscesy. Rząd polski, który jest przyjazny [w] stosunkach z[e] Związkiem Radzieckim, jest przeciwnikiem antysemityzmu. W związku z tem panują emigracyjne nastroje wśród ludności żydowskiej.

Inny żołnierz pisał:

To nie tajemnica, że antysemityzm w Polsce daleko się posunął, że bywają w niektórych miastach jawne pogromy. Prócz tego nie ma dnia, żeby nie było zabitych i rannych. Ta garstka żydów, która się uratowała od band hitlerowskich, teraz ginie na każdej ulicy, w różnych miastach. Mnie wstyd pisać, przecież ja walczyłem za wolność Polski, gdzie by można spokojnie żyć.

Genezy powojennych mordów na Żydach oraz pogromów i ekscesów antysemickich nie można wytłumaczyć tylko skutkami wojny, przedwojennym antysemityzmem ani wojennym poczuciem winy. Istotny wpływ na te zachowania miała bieżąca sytuacja polityczna, panująca w kraju brutalna wojna domowa. Krystyna Kersten pisała o ówczesnej nieprzystawalności dwóch "prawd": polskiej i żydowskiej. Różnice doświadczeń, perspektyw i ocen powiększały dystans, wzmacniały antagonizm. Dam przykład osobisty. Moja babcia Olga Kopecka, żona oficera zamordowanego przez NKWD w 1940 r. w Charkowie, mimo iż jego nazwisko nie znalazło się na liście katyńskiej, nie miała wątpliwości, że padł ofiarą bolszewików. Janina Bauman długo nie mogła uwierzyć, że jej ojciec, oficer WP, zginął zamordowany w Katyniu przez jej późniejszych wyzwolicieli. Obie kobiety nigdy się nie spotkały Czy potrafiłyby znaleźć wspólny język, skoro tak bardzo różniły się politycznymi ocenami i doświadczeniem? Pierwsza w wyniku odgórnej rewolucji i reformy rolnej straciła dom i majątek. Listy od męża spaliła w okresie stalinowskim ze strachu przed represjami. Druga podczas okupacji ukrywała się w Warszawie, dla niej wyzwolenie oznaczało oślepiający cud ocalenia do tego stopnia, że nie przyjmowała do wiadomości, iż to Stalin kazał zabić jej ojca. Skoncentrowani na sobie Polacy nie rozumieli żydowskiej traumy i radości Żydów na widok Armii Czerwonej, ich poczucia krzywdy, osamotnienia, opuszczenia i zagrożenia antysemityzmem w Polsce. Natomiast pozostali w kraju Żydzi nie dostrzegali, że czerwonoarmiści przynieśli również strach przed maruderami i gwałcicielami, że pojałtańska rzeczywistość daleko odbiega od polskich marzeń o wolności *[Jako przykład rozejścia się polskiej i żydowskiej "prawdy", różnic w diagnozie powojennej rzeczywistości możemy potraktować uwagę w dzienniku Marcelego Najdera, żydowskiego ocaleńca, który zapisał pod datą 12 V 1945 r.: "Jestem tu incognito, Polakiem, więc poddaję się ich wpływom. Oni nie są zadowoleni z tej Polski, pięknie, ale dlaczego nie cieszyć się z wykończenia Niemców? Polacy chcą nowej wojny. Z Rosją? Śmiech - kto będzie się bić? Oni nie chcą, bo oni i z Niemcami nie mieli ochoty. Może by tak Anglia i Ameryka biły się za »inną« Polskę" (M. Najder, Dziennik z bunkra, "Karta" 68, 2011, s. 85).]. Dla przeważającej części polskiego społeczeństwa "wyzwolenie" oznaczało przecież początek nowego zniewolenia i terroru, czego najbardziej namacalnym wyrazem były aresztowania, wywózki i egzekucje akowców. Obie strony popełniały błąd atrybucji, nadawały przesadne znaczenie wyjaśnieniom z zakresu świadomości, cechom narodowym, nie doceniając wypływów sytuacyjnych ani bieżącego kontekstu politycznego i społecznego.

W żydowskich wspomnieniach i listach, a także deklaracjach CKŻP z tego okresu za wystarczającą diagnozę polskich nastawień najczęściej przyjmuje się stereotyp o "polskich faszystach", "bandytach z AK", "reakcjonistach", "zbrodniarzach spod znaku NSZ i AK". Tymi samymi epitetami komunistyczna propaganda obrzucała niepodległościowe podziemie, zarzucając mu antysemityzm en block. W prasie można było przeczytać: "Dla Żydów polskich, których ocalało z trzech milionów - zaledwie 80 tysięcy - dwie litery AK posiadają dziś tę samą straszną wymowę, co dwie litery SS [!]". Polacy z takimi opiniami nie mogli i nie chcieli się zgodzić. Retoryka pozycjonująca przeciwnika jako wroga niemal równego nazistom przekreślała możliwość dialogu, pogłębiała podziały, także te etniczne. Zwróciła na to uwagę Maria Dąbrowska, która 1 czerwca 1945 r. zapisała: "Jak można, opluwając i depcząc powstanie warszawskie, jednocześnie oblepić całą Warszawę plakatami »Cześć powstańcom w ghetcie«. Ciągłe lżenie sanacji przypomina gazety okupacji niemieckiej, które też nic innego nie robiły, tylko lżyły sanację (...). Nie znajdować w naszym okresie niepodległości nic dobrego, tylko lżyć te lata, jest ciężką obrazą narodu i jego samoistnej wartości".

Błąd atrybucji popełniali również Polacy, którzy w ocenianiu Żydów kierowali się stereotypem żydokomuny, w "duszy żydowskiej" dopatrywali się skłonności do zdrady, lewicowych ciągot, wrogości wobec wartości chrześcijańskich, nie próbowali zrozumieć motywów wyborów niektórych Żydów. Wiemy, że stereotyp został wdrukowany w umysły ludzi jeszcze w okresie międzywojennym. Po wojnie przekonanie, jakoby komuniści pochodzenia żydowskiego mieli grać pierwsze skrzypce - "Żydzi rządzą" - stało się jedną z najczęściej powtarzanych ludowych prawd, potoczną diagnozą powojennej rzeczywistości. Jan T. Gross twierdzi, że była ona zupełnie fałszywa. Zdaniem autora Strachu polscy Żydzi, wbrew temu, co głosił stereotyp, byli niechętnie ustosunkowani do komunizmu: "ani partia komunistyczna nie była w Polsce powojennej zainteresowana Żydami, ani Żydzi nie byli w powojennej Polsce zainteresowani komunizmem".

Problem w tym, że gdyby rzeczywiście nie istniały żadne przesłanki do takiego myślenia, prawdopodobnie nie znalazłoby ono tylu zwolenników. Obecność kilku osób pochodzenia żydowskiego na najwyższych stanowiskach nowej władzy, przede wszystkim Hilarego Minca, ale także Jerzego Borejszy, Jakuba Bermana, Romana Zambrowskiego, Józefa Różańskiego, Romana Werfla i setek Żydów wśród kadry oficerskiej WP oraz w szeregach funkcjonariuszy UB zdawała się potwierdzać przedwojenne i hitlerowskie scenariusze. "Gabinety by opustoszały - konstatuje Andrzej Paczkowski - gdyby wszyscy funkcjonariusze pochodzenia żydowskiego jednocześnie zwolnili się ze służby". W sierpniu 1945 r. Hugo Steinhaus zanotował w swoim dzienniku: "Ciekawe, jak klimat wschodu idzie za okupacją. Bo w nocy słyszy się strzały, mieszkań nie ma, tekstyliów jeszcze mniej, wolność jest »nakazana« (...), na górze są Żydzi, a doły ich nienawidzą". W sytuacji bojkotu nowego reżimu przez większość polskiego społeczeństwa "żydowski desant" na najważniejsze stanowiska w państwie bulwersował. Nawet Maria Dąbrowska mająca poglądy lewicowe i dalekie od antysemityzmu nie potrafiła ukryć swojej irytacji, pisząc o ministrze oświaty: "Ów minister Skrzeszewski jest tłustym żydem z wielką dupą i cygarem w gębie. Nie umie po polsku. Mówi »wam zwieńczy w uszach Londyn«. Rosyjski żyd - Igor [?] Litwak".

Motywy włączenia się polskich Żydów w proces budowy nowej Polski rzadko wynikały z wiary w ideały Marksa i Engelsa. Większość ludności żydowskiej dawała temu zresztą wyraz, opuszczając kraj. Reżim, zarzucając szeroko sieci kadrowe, nie kierował się pobudkami filosemickimi. Z braku własnych elit zatrudniał każdego. Tym Żydom, którzy zdecydowali się pozostać, dawał szansę na rozpoczęcie nowego życia, na włączenie się w nurt odbudowy. Jedni mieli możliwość kultywowania swojej tożsamości dzięki zgodzie na powstawanie sieci żydowskich szkół i ośrodków kultury (czego pozbawione były inne mniejszości), inni pozbycia się żydowskiego piętna drogą asymilacji. Również Polacy dawali się skusić, brali posady i apanaże. Wielu liczyło się jednak z kosztami - wykluczeniem z dotychczasowego środowiska, gdy w grę wchodziło polityczne zaangażowanie, praca w organach bezpieczeństwa, wstąpienie do PPR. Z powodu obcości etnicznej jeszcze większa infamia otaczała osoby pochodzenia żydowskiego. Jan T. Gross ma rację, gdy pisze, że Żydzi nie byli zainteresowani komunizmem. Zapomina jednak, że wówczas nikt z rządzących nie mówił otwarcie, że Polska będzie komunistyczna, natomiast poparcie dla nowego reżimu w środowisku pozostałych w kraju polskich Żydów było masowe, by nie rzec - demonstracyjne. Mówią o tym chociażby sprawozdania z przebiegu wyborów w styczniu 1947 r. oraz ich wyniki wśród Żydów mieszkających na Dolnym Śląsku. Niemal wszyscy z kilkunastu tysięcy zamieszkałych w Wałbrzychu, Wrocławiu, Bielawie, Legnicy i innych miastach regionu głosowali na Blok Demokratyczny. W Dzierżoniowie tylko jeden nauczyciel, określany w dokumencie jako "Żyd asymilator", oddał swój głos na PSL, pisząc na kartce "bez PPR-u ze Lwowem i Wilnem".

Po wojnie polskie i żydowskie "prawdy" tragicznie się rozminęły. Dziś to wszystko rozumiemy, potrafimy wskazać motywy i źródła frustracji, zważyć racje obu stron. Wówczas z garbem wojennych lęków, nawykiem dawania prostych diagnoz, w zgruzowanym, pozbawionym elit społeczeństwie tego typu socjologiczne myślenie pozostawało przywilejem nielicznych.

Strach przed żydowskim wampiryzmem trudniej wytłumaczyć, wydaje się jakby żywcem przeniesiony z zamierzchłej przeszłości. Miał korzenie archaiczne, znacznie starsze niż stereotyp żydokomuny. Potocznie określany bywa epitetem "średniowieczny". W przypadku dotychczas opisanych form antyżydowskiej fobii potrafimy prześledzić ich proces formowania i narastania. Z mitem mordu rytualnego jest inaczej, w 1945 r. wybuchł jak wulkan, nagle, bez sygnałów zapowiadających erupcję. Nim spróbujemy ustalić, dlaczego odżył po okresie uśpienia, uściślijmy, co już wiemy.

Po pierwsze, nie budzi wątpliwości, że niektóre powojenne pogromy i antysemickie ekscesy nie wybuchły przypadkiem. Że istniała grupa ludzi, w Kielcach i Kaliszu milicjantów, we Włocławku rzeźników i kupców, w Lublinie spekulantów, inwalidów zainteresowanych wywołaniem "zadymy", dającej okazję do złupienia Żydów bądź chociażby, jak we Włocławku, utrudnienia im handlu. Rzeszowska "metoda na dziecko" okazała się wzorem, który usiłowano powielić w innych miastach. W tym sensie u źródeł pogromu w Kielcach (a także prób jego wywołania w Kaliszu, Włocławku, niewykluczone, że również w Lublinie i w Warszawie) leżała próba prowokacji, choć nie polityczna, jak najczęściej podejrzewano, lecz biznesowo-łupieżcza.

Po drugie, nie budzi wątpliwości, że po wojnie niemała część Polaków wierzyła w mit mordu rytualnego i autentycznie bała się Żydów jako morderców "naszych dzieci". Nie wszyscy "wierzący" manifestowali swoje przekonania, przyjmując agresywną postawę wobec ludności żydowskiej. Jednak liczba zaburzeń społecznych wywołanych pogłoską o rytualnym morderstwie pozwala przypuszczać, że mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem społecznie niemarginalnym.

Po trzecie, nie budzi wątpliwości, że nie wszędzie "metoda na dziecko" okazała się skuteczna i nie w każdym mieście, w którym odnotowano obecność mitu, wybuchły antysemickie zamieszki. Od czego to zależało? Kim, patrząc w kategoriach socjologicznych, byli wyznawcy mitu? W których regionach kraju dominowali? Odpowiedź na te pytania pozwoli na stworzenie dwuwymiarowej, społecznej i terytorialnej, mapy obecności mitu w wyobraźni zbiorowej. Bez niej trudno będzie zbliżyć się do zasadniczych pytań o przyczyn wiary Polaków w żydowski wampiryzm.

Za siatkę zmiennych dla takiej mapy mogą posłużyć wyniki analiz zespołu kierowanego przez Hadleya Cantrila, który postawił sobie za cel ustalenie genezy masowej paniki, jaka wybuchła w Stanach Zjednoczonych po nadaniu przez radio w noc Halloween 1938 r. sztuki Herberta G. Wellsa Wojna światów. Rzecz jasna, przekonanie, że Marsjanie atakują, nie jest tym samym co wiara w mord rytualny, wszelako oba te przeświadczenia wyrastają z tego samego irracjonalnego pnia. Ponieważ panika powstaje często w wyniku błędnej oceny sytuacji, Cantril uznał, że trzeba znaleźć czynniki, które spowodowały, że część słuchaczy oceniła audycję prawidłowo jako sztukę radiową. Pomogła im w tym umiejętność krytycznego myślenia (critical ability), którą zwykle zdobywa się, pokonując kolejne szczeble edukacji. Badania ankietowe pokazały, że wraz ze wzrostem wykształcenia słuchaczy malała liczba osób, które uwierzyły, że słuchają wiadomości radiowych.

Nic nie wskazuje na to, żeby z wyznawcami mitu miało być inaczej. Nie tylko zabrakło im umiejętności odróżnienia prawdy od fałszu, ale także ogólnej wiedzy, jaką ludzie zawdzięczają edukacyjnemu treningowi, a także czytaniu książek i prasy. Prawdopodobnie większość z nich należała do grupy ludzi z niskim, a nawet bardzo niskim wykształceniem, o czym świadczą z jednej strony cytowane listy, z drugiej - charakterystyki osób zatrzymanych po pogromach w Krakowie i Kielcach. Walenty Błaszczyk był półanalfabetą, który poprosił kuzynkę o napisanie ogłoszeń informujących o zaginięciu syna. Oskarżona o podżeganie do pogromu Antonina Biskupska zakończyła naukę po pierwszej klasie szkoły powszechnej. Trzech innych oskarżonych w procesie kieleckim cieszyło się świadectwami ukończenia trzech klas, a dwóch oskarżonych - czterech klas szkoły powszechnej. Tłum we Włocławku stanowiły dzieci, które nie ukończyły jeszcze swojej edukacji. Także milicjantów w swojej masie - o czym była już mowa - trudno zaliczyć do kategorii dobrze wykształconych. Zbiorowość "wierzących" stanowili jednak nie tylko analfabeci. Warto przypomnieć słowa napisane po pogromie krakowskim przez Kazimierza Wykę, który musiał spotkać się w Krakowie z przejawami antysemityzmu inteligenckiego, skoro zauważył: "tępa ciemnota tłumu przechodzi w osad ciemnoty u ludzi, którzy z pozoru powinni być na jej powstanie uodpornieni". Krążenie mitu wśród krakowskiej inteligencji odnotował także Hugo Steinhaus. Wśród zatrzymanych znalazła się kobieta ze średnim wykształceniem, żona sędziego. Prawdopodobnie urokowi mitu ulegli także niektórzy podoficerowie, a nawet oficerowie milicji i wojska, czyli mężczyźni, którzy przynajmniej zaczęli przedwojenne gimnazjum *[Choć poniższa ocena nie dotyczy afirmacji mitu, warto ją przytoczyć. Zastępca dowódcy 9. dywizji piechoty do spraw pol.-wych.: "Należy zaznaczyć, że jeżeli większość żołnierzy potępia zajścia antyżydowskie [w Krakowie - M.Z.], to na odwrót, wielu oficerów, a nawet niektórzy oficerowie pol.-wych. wypowiadali się wrogo na temat żydów. Mówią, że wielu żydów zajmuje teraz wysokie stanowiska w Polsce i nie zależy im na dobrobycie ogółu; i że tak długo nie będzie spokojnie w Polsce, jak długo będą w niej żydzi".]. W takim razie brak wykształcenia należy wprawdzie uznać za najważniejszą zmienną określającą grupę "wyznawców", ale jednak nie za jedyną.

Inną mogła być bieda. W Ameryce ludzie z mniejszymi dochodami uznawali sztukę Wellsa za wiadomości radiowe częściej niż lepiej zarabiający. Znów możemy tylko przypuszczać, że większość "wierzących", jak również uczestników pogromów i antysemickich ekscesów, należałoby zaliczyć do potężnej po wojnie grupy ludzi o niskim i bardzo niskim statusie materialnym. Nie znalazłem żadnego dowodu świadczącego o tym, że w pogromach wzięły udział osoby majętne, które - zgodnie z tezą Jana T. Grossa - w czasie wojny dorobiły się "na Żydach" i teraz żyły w strachu przed ich powrotem. W charakterystyce ośmiu oskarżonych po pogromie kieleckim zapisano "bez majątku". Henryk Błaszczyk wspominał, że w jego czteroosobowej rodzinie jednego ziemniaka dzielono na cztery części. Pogrom w Krakowie, zamieszki w Lublinie i w Warszawie rozpoczęły się na targowiskach, miejscach spotkań miejskiej biedoty. W Częstochowie były to dzielnice nędzy. Z pewnością na prowincji doszło do kilkunastu morderstw wykonanych na zlecenie osób, które w czasie wojny posiadły żydowską nieruchomość. Niemniej w pogromach i antysemickich ekscesach brali udział ludzie, jak zwykle w tego typu zajściach, w większości odczuwający silną deprywację materialną, a nie strach przed utratą majątku. W Częstochowie mówiono, jakoby po wyjściu z obozów Żydzi mieli dostawać nawet 40 tys. zł zapomogi, podczas gdy Polacy tylko kilkaset złotych *[Niewykluczone, że pogłoski o "żydowskim złocie" uprawomocniła wypowiedź gen. Morgana, jednego z szefów regionalnego wydziału UNRRA na terenie okupowanych Niemiec. Amerykański generał miał powiedzieć, cytuję za "Kurierem Szczecińskim", że jego zdaniem "tysiące Żydów polskich przenika do amerykańskiej strefy okupacyjnej ze wschodu z »dobrze obmyślanym planem wydostania się poza Europę«. Ludzie ci są doskonale ubrani i mają mnóstwo pieniędzy. Jak twierdzi Morgan, za infiltracją Żydów ukrywa się tajna organizacja żydowska. Masowy napływ do Niemiec nie jest inspirowany przez rząd Polski ani przez rządy Europy Wschodniej" (Gen. Morgan o wędrówkach Żydów, "Kurier Szczeciński", 9.1.1946).]. Podobne opowieści o gigantycznych sumach amerykańskiej pomocy płynącej dla polskich Żydów krążyły po całym kraju. Deprywacja wywołuje frustrację i złość, ale związki biedy z mitem mogły być również inne. Seymour Martin Lipset zwrócił uwagę na korelację między niskim statusem społecznym a religijnym fundamentalizmem, z którym myślenie mityczne jest jakoś związane. Czy zatem można widzieć w wierze w mord rytualny swoistą religię grup wydziedziczonych? Problem w tym, że wojenną pauperyzacją dotknięte zostało całe społeczeństwo, a zatem bieda może być traktowana, znowu, jako tylko jeden z wielu korelatów "nosicielstwa" mitu. Niemniej fakt, że miliony ludzi znajdowały się wówczas w tragicznej sytuacji aprowizacyjnej i bytowej, z pewnością nie pozostawał bez wpływu na liczebność interesującej nas zbiorowości.

Warto też zwrócić uwagę na wiek i płeć jej członków. Cantril zauważył, że osoby młode oraz kobiety były mniej zdolne do zweryfikowania, czy mają do czynienia ze sztuką radiową czy z wiadomościami. Na temat wieku wyznawców mitu mordu rytualnego trudno cokolwiek powiedzieć na podstawie dostępnych źródeł, wydaje się jednak, że wśród uczestników pogromów większość stanowili mężczyźni - młodzi i w średnim wieku - co należy wiązać z charakterystycznym dla tej kohorty wiekowej wyższym poziomem agresji. Na szczególne podkreślenie zasługuje rola kobiet. Tłum w Rzeszowie, Krakowie i Kielcach, a wiele wskazuje na to, że także w Lublinie, Częstochowie i Warszawie, był koedukacyjny. Kobiety odegrały podwójną rolę: komunikacyjną i mobilizacyjną. Przede wszystkim były "nosicielkami" mitu, tworzyły swoistą sieć informacyjną, przekazując sobie z ust do ust, w stanie silnego wzburzenia, coraz bardziej wyolbrzymianą opowieść. Podczas zamieszek w Krakowie jedna z później zatrzymanych kobiet miała wołać, że "Żydzi zamordowali 18 dzieci i że widziano ich włosy i kości". Wśród wyznawczyń mitu znalazła się także wspomniana żona sędziego, która jakoby krzyczała: "Nie po to chowaliśmy nasze dzieci, żeby je teraz Żydzi mordowali". Kobiety, krzycząc, niekiedy łkając, mobilizowały mężczyzn, zagrzewały ich do krwawej zemsty. Niektóre przyłączały się do bicia. Nie wiadomo, czy bez ich udziału przemoc osiągnęłaby takie rozmiary. Ida Gerstman była kilkakrotnie szczuta przez kobiety. Ze strachu przed pogromem przesiedziała w zbożu pod Kielcami dwie noce i dzień. 6 lipca rano po wyjściu z ukrycia na stacji kolejowej usłyszała, jak jedna z "bab" mówiła: "Jadę w drogę, zabieram nóż, jak złapię Żyda lub Żydówkę, będę krajać z niego kawałki mięsa i solić". Gdy Gerstman wsiadła do pociągu, jakaś kobieta wskazała na nią: "to jest Żydowica parszywa, wyrzuć ją pod pociąg!". Na to druga: "Oddamy ją na następnej stacji na milicję - niech ją zastrzelą!". Na stacji kobiety chwyciły ją za głowę i nogi, ciągnęły po torach, chcąc rzucić pod pociąg. Trudno wytłumaczyć to zachowanie. Można próbować, wskazując na relatywnie niższy niż u mężczyzn poziom wykształcenia kobiet. W patriarchalnej przedwojennej Polsce dziewczynki szybciej kończyły edukację, zwłaszcza w rodzinach o niższych dochodach. Jednak przyczyny należy upatrywać przede wszystkim w treści mitu - obrazy pomordowanych dzieci mogły szczególnie silnie oddziaływać na kobiecą wyobraźnię.

U źródeł wszelkiej przemocy wobec Żydów leżały również gigantyczne zmiany w strukturze społecznej. W przedwojennej Polsce na straży obowiązującego wzoru kultury - kanonu postaw i wartości - stała inteligencja. Wraz z jej eksterminacją rozsypał się ten wzór, nastąpiły potężne tąpnięcia strukturalne, konsekwencje tyleż wojny, ile powojennej, dokonywanej "po cichu" rewolucji społecznej. Stare grupy i warstwy zostały zastąpione nowymi. Rozrosła się grupa ludności "luźnej", z której wywodziła się większość uczestników pogromów i prowincjonalnych zabójców. Mówiliśmy już o tym: powojenna Polska to kraj nieprawdopodobnej wręcz ruchliwości: przestrzennej i pionowej. Miliony ludzi przemieszczały się ze wschodu na zachód i w przeciwnym kierunku. W latach 1944-1945 o blisko półtora miliona wzrosła liczba mieszkańców miast. Wojna pozostawiła tysiące "ludzkich odłamków", które żyły ciągle "wojennym stylem życia": różnego rodzaju handlarzy, szmuglerów, bimbrowników, osób wegetujących z dnia na dzień, żyjących "na niby". Fakt, że kilka pogromów rozegrało się na placach i targowiskach, był już w tej pracy podnoszony. W sierpniu 1946 r. to właśnie "handlarze" mieli przenosić mit mordu rytualnego na terenie województwa lubelskiego. "Handlarze puszczają wersje, że widzieli dzieci polskie zamordowane przez Żydów. Część ludności w to wierzy. Plotki te rozsiewają tylko handlarze". Na pobojowisku, jakim była ówczesna Polska, pozostali "ludzie z demobilu" nierzadko sfrustrowani i źli: zdemobilizowani żołnierze, dezerterzy, inwalidzi. Przypomnijmy, że kilka ekscesów antysemickich wywołali właśnie oni. Rzeszów wiosną, Kraków latem 1945 r. zaludniali włóczędzy, żebracy, spekulanci, repatrianci, "luźni". "Materiał łatwopalny" stanowili bezrobotni, których można było spotkać przede wszystkim w centralnej i południowej Polsce, czyli tam gdzie miało miejsce najwięcej antysemickich pogromów i ekscesów. Tylko w pięciu powiatach województwa kieleckiego liczbę ludności "zbędnej gospodarczo" na wsi szacowano wiosną 1945 r. na około 250 tys. Liczba osób pozbawionych stałej pracy w Kielcach mogła sięgać kilku tysięcy. Szczególnie ważną grupę "zbędnych w służbie przemocy" stanowili milicjanci. Jeśli stanęli na wysokości zadania, np. tak było we Włocławku i w Warszawie, do pogromu nie dochodziło. W Rzeszowie, Kielcach, Kaliszu "źli milicjanci" uruchomili proces pogromowy, później byli jego kołem zamachowym, okazali się liderami zabijania. Moim zdaniem, i potraktujmy to jako hipotezę, do pogromów by nie doszło, gdyby nie powojenny brak stabilizacji i ten ludzki gruz.

W otych żniwach Irena Grudzińska-Gross i Jan T. Gross stawiają tezę, iż mordów na Żydach w czasie wojny dokonywali "często wybitni członkowie społeczności lokalnych". Sądzę, że było dokładnie odwrotnie. W Warszawie szmalcownictwem najczęściej parali się mieszkańcy "złych dzielnic". Na wsi, pominąwszy sołtysów czy wójtów, którzy działali na niemiecki rozkaz, mordercy czy donosiciele wydający Żydów na ogół nie należeli do wioskowej elity, to znaczy grupy wyróżniającej się na tle społeczności posiadaniem władzy, majątku bądź prestiżu. Przykładów wydawania i mordowania przez: leśniczych, nauczycieli, księży, organistów, ziemian, młynarzy, przedwojennych działaczy politycznych i członków organizacji młodzieżowej "Wici", liderów przedwojennych strajków chłopskich, mamy niewiele. Wśród oprawców dominowali natomiast analfabeci bądź ludzie ze szczątkowym wykształceniem maksimum sześciu klas szkoły powszechnej. Widać to w aktach późniejszych procesów. Wielu oskarżonych o kolaborację i udział w mordowaniu Żydów miało problemy z podpisaniem się, w zeznaniach posługiwało się kodem ograniczonym. Ani nie był to margines społeczny, ani chłopska elita, taka po prostu była chłopska średnia w województwach centralnych i wschodnich: biedna, niewykształcona, nierzadko prymitywna.

"Zbędnością" i rozchwianiem struktury społecznej można wyjaśnić wiele powojennych zjawisk, jednak nie wszystkich "wierzących", że Żydzi mordują chrześcijańskie dzieci, da się wsadzić do jednego worka po tytułem "zbędni". Nie byli nimi chociażby członkowie PPR w Radomiu ani robotnicy kieleckiej Huty Ludwików bądź włókienniczych zakładów Łodzi, które zastrajkowały, solidaryzując się z oskarżonymi uczestnikami pogromu w Kielcach. Pamiętajmy także, że w czasie okupacji Żydzi poszukujący pomocy nierzadko znajdowali ją u osób wykluczonych, przestrzennie i symbolicznie lokujących się na peryferiach wsi, niekiedy przeraźliwie biednych. Spróbujmy zatem zlokalizować wyznawców mitu geograficznie.

Kreśląc odnotowany źródłowo terytorialny zasięg występowania wiary w mit, powinniśmy "przejechać" na północy przez Płock i Włocławek, na zachodzie zaś przez Międzyrzecz i Legnicę. Na wschodzie i na południu linia zasadniczo pokrywałaby się z granicą kraju. Choć można przytoczyć wiele przykładów antysemityzmu z innych dzielnic, np. ze Szczecina, Wrocławia i Gniezna, to zasadniczo ekspansja mitu nie nastąpiła w Wielkopolsce, na Pomorzu, Warmii i Mazurach oraz na Śląsku. Innymi słowy, mit "rządził" na terenach byłego zaboru rosyjskiego oraz w Galicji. Poza konstatacją, że regiony te należały do najbardziej zacofanych cywilizacyjnie, co wyrażało się m.in. 20-procentowym analfabetyzmem przed wojną, warto zwrócić uwagę na brak, poza Ukraińcami na południu, innych mniejszości narodowych oprócz ludności żydowskiej. Pogłębienie się konfliktu polsko-ukraińskiego latem 1945 r. spowodowało zmniejszenie poczucia zagrożenia ze strony Żydów na południowych krańcach Polski. Można postawić hipotezę o zmniejszeniu się napięcia między Polakami a Żydami w sytuacji zaognienia się stosunków z inną grupą mniejszościową. Potwierdzenia możemy szukać w fakcie relatywnie rzadszych przejawów antysemityzmu wśród ludności polskiej przybyłej z Kielecczyzny i Galicji na Dolny Śląsk, choć region ten był wówczas miejscem najliczniejszych skupisk osiedleńczych polskich Żydów. Ale to nie oni, lecz Niemcy - jak wiemy - budzili największy strach. Być może w tym tkwi przyczyna słabszych oznak życia mitu na tych terenach: ważniejszą rolę odgrywała tam opowieść o Werwolfie. Istnieje również inna hipoteza. Zdaniem Jolanty Żyndul wiara w mit miała charakter endemiczny, czego dowodem mogą być pojawiające się od wieków w tych samych regionach oskarżenia Żydów o mord rytualny. Bez wątpienia w przypadku mitu mamy do czynienia ze zjawiskiem długiego trwania.

Do Polski mit mordu rytualnego dotarł w XIII w. Najwcześniejsza wzmianka o nim pochodzi od Jana Długosza i dotyczy krakowskich Żydów, którzy rzekomo mieli zamordować dziecko chrześcijańskie w 1407 r. Pierwsze publiczne oskarżenie w sprawie o mord rytualny postawiono w Rawie Mazowieckiej w 1547 r. Nasilenie takich procesów nastąpiło na przełomie XVII i XVIII w. Z tego czasu pochodzi namalowany przez Karola de Prevót i wiszący do dziś w sandomierskiej katedrze obraz "mordu rytualnego". Przedstawia kupowanie dzieci, pozyskiwanie z nich krwi, szczątki ciał i narzędzia tortur. Podobna w treści wizualizacja znajdowała się do 1946 r. w kościele Jezuitów w Łęczycy. Obraz przedstawiał - czytamy w relacji - "grupę Żydów z brodami, w tałesach, siedzących koło stołu z nożami w ręku. Na stole okrytym białym obrusem stoi wanienka, w której znajduje się dziecko opływające [powinno być pływające - M.Z.] i zanurzone we krwi. Jeden z otaczających Żydów ściąga krew dziecięcą do szklanki". Obok obrazu znajdowała się szklana trumienka ze szczątkami dziecka. Zamieszczony napis informował, że zostało porwane przez Żydów w 1639 r. i znalezione ze stoma ranami kłutymi.

Na przełomie XIX i XX w. na ziemiach polskich miały miejsce dziesiątki posądzeń, o których pisała prasa, a lokalne społeczności - twierdzi Jolanta Żyndul - przechowały o nich pamięć. Jednak w okresie międzywojennym ujawniała się ona rzadko. Do najpoważniejszych ekscesów wywołanych opowieścią, że Żydzi usiłowali dokonać mordu rytualnego, doszło na Rzeszowszczyźnie wiosną 1919 r. Lokalny charakter miały wypadki w Wągrowcu (1922), Dobrzyniu (1926), Sochaczewie (1934), Zduńskiej Woli (1935), Dąbrowie pod Białymstokiem (1938). Ugrupowania nacjonalistyczne nie szermowały tym mitem w latach trzydziestych, uważając go zapewne za nienowoczesny. Dlatego do szerszej opinii publicznej mit praktycznie się nie przebijał, o czym świadczy historia ze Śląska. W maju 1934 r. przed Sądem Okręgowym w Katowicach stanął Edward Chowański, redaktor naczelny faszyzującej "Błyskawicy". Został oskarżony z urzędu przez prokuraturę oraz z powództwa cywilnego przez żydowską gminę wyznaniową w Katowicach o zniewagę religii mojżeszowej. W kierowanym przez niego piśmie miały się ukazać trzy artykuły na temat Talmudu i jakoby zawartych w nim sugestii na temat mordu rytualnego. Czytelnikom nie było jednak dane zapoznać się z artykułami, ponieważ jeszcze przed publikacją zdjęła je cenzura. Wezwani przed sąd trzej rzeczoznawcy, w tym ksiądz profesor, stwierdzili, że nie ma absolutnie żadnych podstaw do twierdzenia, jakoby Żydzi popełniali tzw. mord rytualny. Chowański został skazany na 9 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu i zapłacenie 200 zł gminie żydowskiej. O całej sprawie poinformował popularny "Ilustrowany Kurier Codzienny" w artykule pt. Czy wierzy kto jeszcze w mord rytualny?

Odpowiedź Kościoła na powyższe pytanie nie była wcale jednoznaczna. W latach dwudziestych "prawdę" o mordach rytualnych propagował na łamach "Słowa Pomorskiego" ks. Ignacy Charszewski. W 1936 r. ks. Franciszek Konieczny w broszurze pt. Żydzi i ich wrogi stosunek do Narodu pisał: "Pod wpływem podłości obficie tryskającej z talmudu, doszli żydzi do takiego zwyrodnienia, iż pospolitą, a raczej rafinowaną zbrodnię podnoszą do godności obrządku religijnego".

Gdy po pogromie kieleckim ordynariusz częstochowski bp Teodor Kubina we wspólnej z władzami lokalnymi odezwie głosił, że: "Wszelkie twierdzenia o istnieniu mordów rytualnych są kłamstwem", nie wszyscy ludzie Kościoła podzielali jego poglądy. W sierpniu 1946 r. ordynariusz Dolnego Śląska, bp Juliusz Bieniek przekonywał ambasadora Wielkiej Brytanii w Polsce o istnieniu dowodów na maltretowanie dziecka przez Żydów przed pogromem w Kielcach. W tym kontekście cytowana jest często również wypowiedź ówczesnego bpa lubelskiego Stefana Wyszyńskiego, który odnosząc się do słynnego procesu w sprawie o mord rytualny Mendela Bejlisa (Rosja 1911), miał wedle relacji powiedzieć: "w procesie Bejlisa zgromadzono wiele starych i nowych ksiąg żydowskich, w których sprawa krwi nie jest ostatecznie załatwiona". Przekonanie o prawdziwości mitu podzielali także niektórzy niżsi rangą duchowni oraz członkowie bractw zakonnych. Powtarzali przesądy antysemickie krążące od pokoleń w kulturze ludowej, a należy pamiętać, że byli przecież obdarzani przez wiernych zaufaniem, jakim nie cieszyła się po wojnie żadna inna grupa społeczna. Mit ten - pisała Alina Cała - był integralną częścią wizerunku Żyda. W niektórych regionach Polski przetrwał nawet do dziś.

Długie trwanie mitu w kulturze ludowej nie tłumaczy jednak jego powojennej eksplozji. Wobec tego gdzie szukać przyczyn nagłego rozpowszechnienia się wiary w żydowski wampiryzm wiosną 1945 r.? Dodajmy, że brakuje dowodów na poszerzenie się grupy "wyznawców" w okresie okupacji niemieckiej. Propaganda hitlerowska skierowana do Polaków zasadniczo nie posługiwała się argumentem, że Żydzi porywają dzieci, a przynajmniej nie uważano go za pierwszoplanowy. Co zatem spowodowało reaktywację mitu?

Część "winy" należy złożyć na karb wojennej traumy i powojennej trwogi. Wróćmy jeszcze raz do wyników analiz Cantrila i jego zespołu. Autorzy nie znaleźli jednego czynnika psychicznego, który odpowiada za zachowania panikarskie. Na podstawie wywiadów z osobami, które wpadły w panikę po wysłuchaniu Wojny światów, stwierdzili, że bardziej zasadne jest mówienie o całym kompleksie psychicznych nawarstwień. Należały do nich: poczucie braku bezpieczeństwa, fobie, lęki, brak pewności siebie, fatalizm, religijność oraz częste chodzenie do kościoła. Po wojnie nie przeprowadzono podobnych badań z ludźmi przekonanymi o prawdziwości rytualnego morderstwa. Opublikowane materiały z przesłuchań osób zatrzymanych po pogromach w Krakowie i Kielcach nie dają wystarczających danych, by można było odtworzyć charakterystykę osobowości "wierzących". Dwie kwestie nie budzą jednak wątpliwości: niezmierzone pokłady lęku oraz wzrost religijności.

Olbrzymią rolę w procesie kształtowania świadomości i postaw lękowych odegrała wojna. "Okres okupacji pozostawił w nas szereg urazów psychicznych, które odzywają się raz po raz, choć już przeminęła zmora - diagnozował stan społecznych emocji »Dziennik Łódzki«. - Jeszcze chwytamy się na niemiłym dreszczyku, jaki nas przenika, gdy późnym wieczorem słyszymy energiczne stąpanie po schodach. Życie z dnia na dzień, w ciągłej niepewności wytworzyło atmosferę wiecznego pogotowia". Trzy dni po ukazaniu się tego artykułu miał miejsce pogrom w Krakowie.

Wojna przyniosła cywilizacyjny regres. W sferze komunikacji społecznej nastąpiło cofnięcie się do epoki przedgutenbergowskiej. Ludzie nauczyli się wierzyć przekazom ustnym, plotkom i pogłoskom. Odzwyczajenie się od krytycznego myślenia, jakie towarzyszy lekturze, powodowało spłaszczenie społecznego obrazu świata, utrwalenie się jego bezrefleksyjnego oglądu. Źródeł błyskawicznego rozprzestrzeniania się mitu mordu rytualnego szukać trzeba właśnie w zwyczaju czerpania wiedzy z przekazu ustnego, w obniżeniu się poziomu świadomości. W styczniu 1946 r. donoszono z Kielc: "Forma plotki i szeptanej propagandy stała się popularną, wygodną, nie wymaga bowiem żadnego wysiłku w kierunku badania źródła, dochodzenia prawdy, konfrontacji, czytania gazet, posłuchania rzeczoznawców. Typowe lenistwo myśli, ciemnota i złośliwość są podłożem tego zjawiska". Trzymając się wyjaśnień psychologicznych, należy zwrócić również uwagę na fakt, że w sferze zbiorowych reakcji i postaw widać niesłychaną łatwość poddawania się ludzi zachowaniom stadnym, zarówno wtedy gdy tłum wykazywał postawę agresywną, np. podczas linczów czy pogromów, jak również podczas paniki walutowej i wojennej.

Przyczynami powojennej wiary Polaków w żydowski wampiryzm nie były tylko doświadczenia i przeżycia wojenne. Decydująca w tym względzie była bieżąca sytuacja społeczna, nowe lęki. Po raz ostatni cofnijmy się do Ameryki końca lat trzydziestych. Gdy nadawano Wojnę światów, od dłuższego czasu wiele społecznych norm znajdowało się w stanie nieustannej zmiany. Ludzie żyli w niepokoju i konfuzji. Niepewność stworzył wielki kryzys. Nowy strach (War scare) wywoływały doniesienia z Europy i Azji o nadciągającej wojnie. Zdaniem amerykańskich socjologów ten klimat legł u podstaw powstania paniki.

Sytuacja w Polsce była nieporównanie gorsza. Ucieczka w mit - pisał Leszek Kołakowski - związana jest z fenomenem "obojętności świata". W realiach powojennych możemy go nazwać Wielką Trwogą - stanem szczególnego napięcia lękowego, które wystąpiło w okresie powojennym, manifestującego się w krążących plotkach, panice, pogromach i linczach, głodowych protestach i strajkach. Nie ma potrzeby wymieniać po raz kolejny wszystkich zagrożeń i niebezpieczeństw powojennej rzeczywistości. Wystarczy stwierdzić, że nie było takiej sfery ludzkiej aktywności (polityka wewnętrzna, sytuacja międzynarodowa, ekonomia, struktura społeczna, zdrowie), w której nie czaiłyby się lęki i zmory. Zajmowały one pokaźną część "psychologicznej przestrzeni życiowej" Polaków. To gdzieś tam odżył mit mordu rytualnego.

Przypomnijmy konstatacje z pierwszego, teoretycznego rozdziału: długotrwały strach i lęk mogą prowadzić do powrotu pierwotnych sposobów zachowania i potęgować drzemiącą w człowieku skłonność do myślenia archaicznego, magicznego. W czasach niepokojów wzmaga się myślenie magiczne, wyolbrzymiana jest moc sprawcza czynników trzeciorzędnych. Rozkwitają wtedy legendy i mity głoszące, że odpowiedzialność za katastrofę ponoszą "inni". Zjawisko to możemy również opisać w kategoriach psychoanalizy jako obniżenie poziomu świadomości. Ten stan, który pojawia się po traumie, w rzadko spotykanej skali zadziałał powszechnie w interesującym nas okresie. Świadomość uległa "skurczeniu", wolne miejsce zajęły treści mityczne, plemienne, anachroniczne. Opanowały miejsca, którymi w normalnym stanie umysłów rządzi intelekt.

Reakcją na okupacyjną grozę był wzrost religijności polskiego społeczeństwa. Wojenny horror i przelana krew obudziły dawne narracje o krwi. Dodatkowo zajęcie kraju przez Armię Czerwoną rozbudziło nowy lęk eschatologiczny przed zmorą bezbożnictwa nadciągającą ze Wschodu. Jaki to mogło mieć związek z mitem mordu rytualnego? Po pierwsze, myślenie mityczne i magiczne są przejawem specyficznego myślenia religijnego. Po drugie, jak zwracają uwagę mediewiści, oskarżenia o mord rytualny w średniowieczu osiągnęły punkt kulminacyjny dwukrotnie: po wielkiej dżumie w XIV w. oraz w przededniu reformacji. Za każdym razem intensyfikację oskarżeń wobec Żydów należy widzieć w kontekście wzrostu ludowej pobożności manifestującej się m.in. popularnością pielgrzymek, millenarnymi oczekiwaniami. Również w czasie II wojny światowej rozpowszechniło się myślenie magiczne, a z nim proroctwa i przepowiednie. Myślenie to - jak wiemy - nie wygasło wraz z zakończeniem wojny. Innymi słowy, przekonanie, że Żydzi porywają i zabijają dzieci w celach ofiarniczych, nie było odosobnionym faktem społecznym, lecz elementem większej całości.

Polaków poraziła destrukcyjna moc insecuritas humana, jakby powiedział Peter Wust, niemiecki filozof egzystencjalista. I nie można się z nim nie zgodzić, gdy pisał: "Poczucie bezpieczeństwa XVIII i XIX wieku doznało tak nagłego wstrząsu i w taki sposób, że można było mniemać, iż ludzkość cofnęła się do epoki z początków drugiego tysiąclecia naszej ery, mniej więcej do czasów, kiedy eschatologiczne wizje opata Joachima de Fiore gnębiły umysły ludzkie". W tym kontekście to nie mit mordu rytualnego należy określać przymiotnikiem "średniowieczny", lecz czasy, które pozwoliły, że odżył na nowo. Mit ucieleśniał społeczne lęki i je kanalizował. Wskazując zagrożenie, ułatwiał walkę z nim. Był formą artykulacji lęku i wrogości. Teraz wydawało się, że wystarczy usunąć Żydów, by przestać się bać. Na tym polegała społeczna funkcja mitu mordu rytualnego.

Istnieją jednak dwie szkoły interpretacji mitu. Pierwsza, wykorzystana powyżej, nosi nazwę funkcjonalnej i głosi, że mit odgrywa ważną rolę w znoszeniu psychicznego napięcia, wytwarza poczucie ładu, prawa i porządku. Zwolennicy drugiej stawiają pytania w kwestii prawdziwości mitu. Traktowanie mitu mordu rytualnego jako zwykłego orzeczenia o świecie, mówiąc wprost, przyznanie, że istnieje źdźbło prawdy w zdaniu: "Żydzi mordują dzieci na macę", byłoby aberracją. Problem jednak w tym, że dzieci naprawdę ginęły, choć nie były porywane przez Żydów w celach konsumpcyjnych. W tym sensie mit mówi nam coś o strachu kobiet.

12 czerwca 1945 r., w dniu wypadków w Rzeszowie, wychodząca w tym mieście gazeta codzienna opublikowała ogłoszenie o poszukiwaniu chłopca, lat 13, "średniego wzrostu, oczy niebieskie, twarz okrągła, włosy ciemnoblond". Podobne ogłoszenia o poszukiwaniach dzieci zamieszczało wiele powojennych gazet. Codziennie radio nadawało program Skrzynka poszukiwania rodzin. Także w wychodzącym w Kielcach i Radomiu "Dzienniku Powszechnym" ukazywały się tego typu ogłoszenia drobne. Zamordowana została Bronisława Mendoń. Henryk Błaszczyk przez dwa dni nie pojawił się w domu. Dzieci masowo ginęły podczas zabaw z bronią i niewypałami. Wspomnienia kobiet z tego czasu pokazują ich paniczny strach wywoływany odgłosem detonacji. Powojenną psychozę potęgowała wysoka śmiertelność dzieci spowodowana głodem i chorobami zakaźnymi.

W historii Europy oskarżenia o mord rytualny pojawiały się często po zarazach, których ofiarami najszybciej stawały się dzieci. A zatem może chodziło nie tylko o zakorzenioną nienawiść i strach przed Żydami, ale także o redukcję napięcia wynikającego z obawy przed zaginięciem, śmiercią dziecka, ewentualnie pomniejszanie winy kobiet, których dzieci zmarły. Eliminując Żydów, "morderców naszych dzieci", chciano odsunąć realnie istniejące zagrożenie. Idąc tropem analiz Brunona Bettelheima, można widzieć w micie eksternalizację pierwotnego lęku matki przed utratą dziecka. Mit mordu rytualnego mógł być archetypową projekcją nieświadomości. Wyrazem kobiecych lęków nie tylko zresztą o dzieci, ale także po prostu o przyszłość własną i rodziny. Po wojnie istniała wręcz swoista psychoza, nadwrażliwość, szczególne skoncentrowanie opinii publicznej na losie dzieci. Wcześniej zasugerowałem, że w powojennych pogromach unaoczniły się także pierwotne, macierzyńskie instynkty obrony potomstwa. Otóż Mojżesz Cukier - jeden ze świadków pogromu w Kielcach - zapamiętał, że z tłumu padały okrzyki: "Żydzi zamordowali 14 naszych dzieci, trzeba, aby zebrali się wszystkie matki i ojcowie i pozabijali wszystkich Żydów". Także w zeznaniach Biskupskiej jest fragment mówiący o "solidarności matek", które powinny stanąć w obronie dzieci. Sąsiadka Biskupskiej Muchowa powiedziała jej: "byśmy szły do domu, bo jestem nerwowa i jeszcze ja i ona wpadniemy w nieszczęście. Ja nie posłuchałam jej - zeznawała dalej Biskupska - a poszłam z jakimiś nieznanymi mi kobietami, które na słowa Muchowej powiedziały, że ona nie jest matką, kiedy tak mówi, że takich kobiet jak my jest mało, że powinniśmy dzieci odszukać".

Kobiety tym bardziej mogły się bać, ponieważ rzeczywiście dochodziło do porwań dzieci, np. przez zdemoralizowanych żołnierzy radzieckich. Na wsiach w okolicach Poznania w listopadzie 1945 r. grasował "mężczyzna w mundurze żołnierza rosyjskiego", który zgwałcił prawdopodobnie dwie dziewczynki. Przeprowadzono poszukiwania z udziałem mieszkańców jednej z nich. Do gwałtów dochodziło w całym kraju, w tym także w województwie rzeszowskim. W październiku 1945 r. dwunastu żołnierzy radzieckich porwało w Przeworsku dwie dziewczynki, z którymi uciekli do Przemyśla. Mimo iż ich samochód został przeszukany, dziewczynek nie odnaleziono. Szerokim echem odbiły się w kraju morderstwa w grudniu 1945 r. studentki w Łodzi i miesiąc później uczennicy w Poznaniu. Gdy w styczniu 1947 r. w Stargardzie zamordowana została uczennica, rodzice skrzyknięci w trójki klasowe wyruszyli w miasto, by wieczorami patrolować ulice.

Choć pień wiary w żydowski wampiryzm - jak już powiedzieliśmy - wyrasta z irracjonalnego korzenia myślenia magicznego, chrześcijańskiego antysemityzmu, to opowieść o mordowaniu przez Żydów "naszych dzieci" w kontekście tego, co wówczas do ludzi docierało, mogła wydawać się jak najbardziej racjonalna i niestety prawdopodobna. Tłumacząc wiarę w III wojnę światową, napisałem już, że po przeżyciach wojennych, po tym wszystkim, co wcześniej wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, a jednak miało miejsce (łapanki na ulicach, komory gazowe, piece krematoryjne, eksperymenty na ludziach), Polacy byli w stanie uwierzyć niemal we wszystko. W początkach czerwca 1945 r., czyli na kilka dni przed ekscesami w Rzeszowie, "Dziennik Polski" opublikował artykuł o "potwornej fabryce śmierci »niemieckiego ludożercy« z Krakowa". Niejaki Franz Tham, 53-letni Niemiec, podczas okupacji miał sprowadzać do siebie młode dziewczęta, "a nawet dzieci" i mordować je. W 1943 r. niemiecki sąd skazał go na śmierć. Jak zeznała Polka później razem z nim stracona: "jadł smalec wytapiany ze swych ofiar oraz smażone ich wątroby". Jak podała gazeta, "mordercza para" organizowała libacje, brali w nich udział Niemcy zamieszkali przy ulicy św. Tomasza w Krakowie (wszyscy z nich uciekli przed wyzwoleniem) oraz Polacy, którzy - jak możemy wnosić z artykułu - pozostali w mieście. Prawdopodobnie Tham rzeczywiście dokonał kilku morderstw o podłożu seksualnym. Wątpliwe jednak, żeby posunął się do kanibalizmu, ćwiartował i palił ofiary, by zniszczyć dowody zbrodni. Wątpliwości nie mieli jednak redaktorzy "Dziennika Polskiego". Artykuł puścili tak, jak to dziś robią tabloidy: bez krytycznego komentarza, "prawdę" uprawomocniając informacją, że artykuł został oparty na aktach sprawy przekazanych redakcji przez polskie władze śledcze. Nie wiemy, jak rewelacje dziennika zostały przyjęte w Krakowie. Możemy się jedynie domyślać, że były szeroko komentowane przez krakowską tandetę, tamtejszych spekulantów, przekupki, naręcznych handlarzy, ludzi prostych, nienawykłych do krytycznego myślenia. W związku z tym, czy należy się dziwić, że wiadomość, także przecież pochodząca z prasy, o znalezieniu zmasakrowanej Bronisławy Mendoń, zelektryzowała krakowską społeczność bazarową i została zinterpretowana przez nią jako kolejny przypadek z serii aktów kanibalizmu? Skoro jakiś Niemiec był ludożercą, inni Niemcy robili z ludzkich skór siodła (o czym także donosiły gazety), a z tłuszczu mydło, to czy picie przez Żydów krwi dzieci "dla wzmocnienia" bądź robienie z nich kiełbas w czasach głodu nie mogło wydawać się prawdopodobne? Czy właśnie tą pozorną racjonalnością docierających do ludzi informacji nie należy częściowo tłumaczyć wiary w mord rytualny i jego zaskakującej powojennej ekspansji?

Polski antysemityzm nie narodził się w Rzeszowie. Niemniej doniesienia prasowe o "niemieckim ludożercy" i prawdziwe informacje o zamordowanych dzieciach nadały mu nową dynamikę. Był niezbędny, wskazywał winnego, "smarował" transmisję mitu. Ale on także z rzekomego mordu rytualnego czerpał swoje moce. W tym właśnie sensie nie tylko z antysemityzmu wyrastała wiara w mit mordu rytualnego, ale również wydarzenia w Rzeszowie wywołały nową falę wrogości wobec Żydów. Innymi słowy, gdyby nie koincydencja zdarzeń, przede wszystkim zabójstwo Bronisławy Mendoń i rok później Krystyny Woźniak w Częstochowie, powojennego antysemickiego tsunami w Polsce mogłoby nie być.

Możemy również przypuszczać, że na eksplozję wiary w żydowski wampiryzm miały wpływ autentyczne porwania dzieci w celach zarobkowych. Na początku września 1945 r. w Płocku zaginęło troje dzieci. Podejrzaną kobietę aresztowano. Kilka dni później 58-letnia Polka próbowała w Płocku porwać 5-letniego chłopczyka. Oba wydarzenia wywołały w mieście zbiorową histerię. Rok później w Międzyrzeczu, w którym wówczas mieszkało 100 Żydów, zniknął 6-letni chłopiec. Błyskawiczne śledztwo zapobiegło pogromowi. Wykazało, że porwania dopuściła się Polka - licząc na zapłatę, chciała żydowskiej wspólnocie w Łodzi oddać chłopca, którego rzekomo miała przechować w czasie wojny. Prawdopodobnie ten sam cel przyświecał kobietom w Płocku. Po kraju krążyły opowieści o wywożeniu polskich dzieci do Palestyny, "bo każdy Żyd, co jedzie, musi mieć dwoje dzieci". Opowiadano przy tym o bogactwie polskich Żydów. Te porwania należy widzieć także w kontekście decyzji, jaką w czerwcu 1945 r. wydało Prezydium CKŻP, o wypłacaniu "aryjczykom", którzy opiekowali się żydowskimi dziećmi, po 1000 zł. Wszystko wskazuje na to, że wieść o nagrodach się rozeszła i znaleźli się tacy, którzy w kidnapingu dostrzegli łatwy zarobek. Inna sprawa, że nie wiemy do końca, jak przebiegało odbieranie żydowskich dzieci z rąk polskich opiekunów.

Przed wojną społeczność polskich Żydów liczyła około 3,3 mln, z tego mniej niż milion stanowiły dzieci poniżej czternastego roku życia. W ocenie CKŻP wojnę na terenie kraju przeżyło ich nie więcej niż 28 tys. Niejednokrotnie podczas okupacji żydowscy rodzice bądź opiekunowie na ogół w niezwykle dramatycznych okolicznościach sami oddawali dzieci na przechowanie polskim rodzinom, podrzucali je do sierocińców, skąd trafiały do adopcji, zwłaszcza w Warszawie i jej okolicach w znalezieniu opieki pośredniczyła Żegota. Z końcem wojny rozpoczął się proces odbierania dzieci z rąk polskich. Gdy nie przeżył nikt z rodziców bądź najbliższych krewnych, pomoc niosły trzy żydowskie organizacje. Pierwszą z nich był CKŻP. Druga, nosząca nazwę Kongregacji Żydowskiej, zajmowała się wykupywaniem dzieci z polskich domów, zwłaszcza na prośby religijnych krewnych na Zachodzie. Trzecia, założona przez ruch syjonistyczny, nosiła nazwę "Koordynacja". Jej emisariusze wędrowali po kraju, odnajdowali żydowskie dzieci, nakłaniali ich polskich opiekunów do ich oddania, czasami stratę dziecka wynagradzali pieniędzmi. Wiele polskich rodzin przywiązało się do dzieci pozostawionych im pod opieką. Część nie miała pojęcia o pochodzeniu maluchów, nie brała pod uwagę tymczasowości adopcji, otaczała je miłością jak własne. W dniach okupacyjnej grozy często wytwarzała się między nimi wyjątkowa więź, której przerwanie, szczególnie dla kobiet, mogło być prawdziwym dramatem. Dlatego nie zawsze były one skore oddawać dzieci w ręce ludzi, którzy czasami nawet nie byli ich rodziną. To 1000 zł miało zapewne pomóc przełamać wątpliwości.

Czasami dochodziło do konfliktów. "Express Wieczorny" opisał taką sytuację w numerze, który trafił do kiosków 4 lipca 1946 r. Gazeta donosiła o procesie między żydowską matką, która podrzuciła niemowlę w warszawskim sierocińcu w 1941 r., a polską rodziną, która je adoptowała. Kobieta przeżyła wojnę i po jej zakończeniu upomniała się o swoje dziecko. "Jednak przybrani rodzice kategorycznie odmówili temu żądaniu, uważając je po upływie sześciu lat za spóźnione, wobec niezgłaszania pretensji i niedawania znaku życia przez domniemaną matkę w ciągu tak długiego okresu czasu". Ponadto kwestionowali roszczenia kobiety, twierdzili, że nie potrafi udowodnić, że istotnie jest jego matką, a zgłasza się po nie dla uzyskania zasiłku pieniężnego od amerykańskich instytucji dobroczynnych. Gazeta wyraźnie stanęła po "naszej" stronie. Choć artykuł nie mógł mieć wpływu na wydarzenia w Kielcach ("Express Wieczorny" był popołudniówką), dobrze pokazywał ówczesne dramaty i podskórną wrogość wobec Żydów.

Podobny proces przed Sądem Grodzkim w Łodzi opisało "Echo Wieczorne". Waleria Januszewska, analfabetka, repatriantka z Wilna, w czasie okupacji zaopiekowała się półtoraroczną dziewczynką, córką Samuela Rajdeberda, wileńskiego jubilera. Ochrzciła i załatwiła formalną zmianę imienia i nazwiska - od tej pory dziewczynka nosiła imię Teresa, następnie po wojnie razem z nią przyjechała do Łodzi. Tam zgłosił się do niej wuj dziewczynki, który zaproponował kobiecie ponoć 10 tys. zł. Ta jednak odmówiła. Ponieważ mężczyzna wyjechał, "sprawę" przejęła gmina żydowska, która ofiarowała Januszewskiej pieniądze tytułem odszkodowania. Tereska trafiła do sierocińca żydowskiego. Tam odwiedziła ją Januszewska. "Tereska, ujrzawszy swoją dawną opiekunkę, rzuciła jej się z płaczem w ramiona i oznajmiła, że nie chce pozostać w szkole. Januszewska niewiele namyślając się, zabrała dziewczynkę z powrotem do domu". Gmina wystąpiła z pozwem.

Niektórzy Polacy traktowali żydowskie dziecko jak rodzaj polisy, byli przekonani, że za opiekę należy im się góra pieniędzy. W listopadzie 1945 r. do Bolesława Bieruta trafiła skarga zamieszkałej w Warszawie kobiety, która od grudnia 1942 r. opiekowała się żydowskim chłopcem. Po Powstaniu Warszawskim razem z nim wywieziona została do Niemiec. Gdy wrócili, odprowadziła chłopca do gminy żydowskiej. Za udzieloną pomoc otrzymała gratyfikację w wysokości 1500 zł. Po pewnym czasie uznała jednak, że to za mało, i po raz kolejny poszła do gminy, gdzie po raz kolejny wręczono jej sumę tej samej wysokości. W końcu zażądała 87 tys. zł - jak skrzętnie wyliczyła - za 29 miesięcy zajmowania się chłopcem. Liczba podobnych konfliktów i spraw nie jest znana, podobnie jak ich społeczny rezonans. Pozostają domysły. Niewykluczone, że tego typu historie mogły ułatwiać ekspansję mitu. Zdanie: "Żydzi odbierają dzieci", było zdaniem prawdziwym. Dalszą część opowieści o rytualnym morderstwie mogła dopisać zbiorowa wyobraźnia czasów Wielkiej Trwogi. I jeśli rzeczywiście proces odbierania dzieci z rąk "sprawiedliwych Polaków" wpłynął na powojenny proces pogromowy, to byłby to jeden z największych paradoksów najnowszej historii Polski.

Wróćmy do najważniejszego pytania o przyczyny podwójnej nienawiści do Żydów jako komunistów i wampirów. Moim zdaniem jest bardzo wiele odpowiedzi. Podkreślenie jednej czy dwóch banalizuje obraz przeszłości. W grę wchodzi splot najróżniejszych czynników, także przypadków. O jednym jestem jednak przekonany: tak jak przyczyn nagłego wybuchu wiary w mord rytualny oraz jego konsekwencji - pogromów antyżydowskich - nie należy szukać w "genetycznym polskim antysemityzmie", tak nie był on efektem spisku tajnych służb. Klucz do jego zrozumienia tkwi w ówczesnej psychospołecznej kondycji Polaków, ich lękach i trwogach.








MARCIN ZAREMBA - WIELKA TRWOGA - 1