Archiwum | |
Życie
z dnia 2001-01-20
Zawsze z tymi, których biją
Rozmowa ze Zdzisławem Najderem i Krzysztofem Karaskiem o Zbigniewie Herbercie
Zdzisław
Najder i Krzysztof Karasek mówią o przyjaźni ze Zbigniewem Herbertem
(podczas wspólnych wakacji zupełnie nas nie interesowały tzw. ziemie
odzyskane, staraliśmy się raczej być jak najbliżej ziem utraconych),
początkowych nieporozumieniach z pokoleniem "Nowej Fali" (nie
rozumieliśmy, że on próbował pokazać nam rzeczywistą perspektywę, gdy
myśmy żyli w rytmie PRL-owskich przełomów politycznych), o konflikcie
z Miłoszem (już w 1957 r. Herbert uważał, że Miłosz w "Zniewolonym
umyśle" zbyt subtelnie tłumaczy powody, dla których literaci zaakceptowali
stalinizm), o rozstaniu z Adamem Michnikiem (żeby móc się z nimi
dalej przyjaźnić, musiałby się zaprzyjaźnić z Jaruzelskim), o chorobie
poety (po okresach depresji, na którą Herbert zaczął zapadać pod koniec
lat 60., następowała próba odrobienia straconego czasu. Zarówno "Pan
Cogito", "Raport z oblężonego miasta", jak też rozmowa z Trznadlem do
"Hańby domowej" powstawały w momentach, kiedy Herbert starał się odrobić
czas, pewne rzeczy jasno wypowiedzieć).
Ostatnio ujawniły się głębokie spory wokół Zbigniewa Herberta -
począwszy od zablokowania przez telewizję emisji filmu dokumentalnego,
poprzez sugestie o chorobie poety, która ponoć przeszkadzała mu we
właściwym ocenianiu świata, po oskarżenia o próbę zawłaszczenia Herberta
przez prawicę. Panowie znaliście Herberta wiele lat, byliście świadkami
drobnych, ale i ważnych wydarzeń w jego życiu. Zacznijmy więc opowieść od
początku, czyli od pierwszego spotkania z Herbertem.
Zdzisław Najder: Poznałem Zbyszka dokładnie 51 lat temu, w pewnej mrocznej
krakowskiej kawiarni, dzięki wspólnemu pośrednictwu Stefana Kisielewskiego
i Tadeusza Chrzanowskiego. Wcześniej Stefan zaanonsował mi go tak: wiesz,
jest taki poeta, który wierszy nie ogłasza, studiuje na Akademii
Handlowej, a także na prawie, pisuje w dziale "Bez ogródek" w "Tygodniku
Powszechnym", na pewno się polubicie. Nie była to jednak
przyjaźń li tylko wakacyjna? Zdzisław Najder: Nie, spotykaliśmy
się regularnie w Warszawie, dokąd Zbyszek się przeniósł. Mieszkał wtedy
razem z przyjacielem Władziem Walczykiewiczem w mieszkaniu przy ulicy
Wiejskiej. Kończyłem wtedy polonistykę i filozofię, on skończył prawo.
Jeździł też do Torunia, do Elzenberga na wykłady z filozofii, a
równocześnie zaczął pracować na jakichś absurdalnych posadach. Zapadł mi w
pamięć np. Torfprojekt, bo szefową Herberta była tam Żenia Paryżer. Ona
rzeczywiście tak się nazywała i w dodatku wyglądała dokładnie tak, jak
powinna wyglądać Żenia Paryżer. Była też sekretarzem Podstawowej
Organizacji Partyjnej w Torfprojekcie i konsekwentnie zatruwała Herbertowi
życie. Byliście Panowie wówczas bardzo młodymi ludźmi. Są takie
przyjaźnie, gdzie rozmawia się o kobietach, są takie, gdzie rozmawia się o
literaturze, o polityce, o sporcie... Zdzisław Najder: Z zasady nie
rozmawialiśmy o kobietach. Uważaliśmy, że to są nasze sprawy najbardziej
prywatne. O sporcie trochę, ale o polityce mało, bo właściwie nie było o
czym mówić. O czym można było mówić w roku 1950, 1951, jeżeli ktoś nie
należał do ZMP... Wiedzieliśmy wzajemnie o naszej anonimowej współpracy z
"Tygodnikiem Powszechnym", o jeszcze bardziej utajnionej współpracy z
"Przeglądem Powszechnym". A więc wszystko było dla nas
oczywiste. Nie narzekaliście: "znowu przykręcają śrubę", albo "tym
razem to już zwariowali"? Zdzisław Najder: Na pewno nie w ten
sposób. Rozmawialiśmy wiele o historii, fascynowały nas powstania - to w
najgłębszym sensie były rozmowy polityczne. A jeśli polityka aktualna, to
nie przykręcanie, odkręcanie czy rozgrywki na szczytach. Na przykład
pamiętam, że kiedy po raz kolejny biwakowaliśmy w okolicach Augustowa, to
akurat próbowano tam skolektywizować okoliczne wsie. Jakiś chłop przyszedł
do nas do ogniska i narzekał na kolektywizację, a jednocześnie z dumą
podkreślał, że jego dzieci poszły do szkoły, do miasta. To był dla nas
pewien problem. Dzieje się niedobrze, że kolektywizują, ale z drugiej
strony dobrze, że dzieci chłopskie się uczą. Wtedy zauważyłem, że Zbyszek
wypytuje o to wszystko z ogromną uwagą. Dla mnie to nie było nic dziwnego,
choćby z tego powodu, że ja jestem pierwszym w mojej rodzinie pokoleniem
inteligenckim. Mój ojciec był dozorcą, matka była zawijaczką w fabryce.
Nie rozmawiali Panowie o
przeszłości konspiracyjnej Herberta? Zdzisław Najder: Nie. To
wówczas była zasada. Wiadomo było, że na te tematy w ogóle się nie
rozmawia. O przeszłości się nie mówiło z bardzo prostego konspiracyjnego
powodu. Po co? A Herbert nie mówił o tym także po 1956 roku. Żartowano, że
on się rzeczywiście nigdy nie ujawnił. O polityce nie, o kobietach
też nie, zostaje więc literatura. Tym bardziej że on był niepublikującym
poetą, Pan interesował się niepublikowaną literaturą. Zdzisław Najder: Spotykaliśmy się w większym gronie przyjaciół interesujących
się literaturą, początkowo u mnie w mieszkaniu, później, po moim ślubie, w
domu moich teściów. Tam bywali: Marta Miklaszewska obecnie Olszewska,
Janusz Pieniążek, moja pierwsza żona Krystyna Pawłowska, Andrzej
Biernacki, Janusz Szpotański. Pamiętam, że urządziliśmy sobie kiedyś
plebiscyt na najlepszą powieść dwudziestolecia. Pierwsza trójka to były:
"Ferdydurke" Gombrowicza, "Generał Barcz" Kadena-Bandrowskiego i "Niebo w
płomieniach" Parandowskiego. Na kogo głosował Herbert? Zdzisław Najder: Pewnie na wszystkie trzy, to była tylko sprawa kolejności. Na
pierwszym miejscu raczej nie na "Ferdydurke", prawdopodobnie na "Niebo w
płomieniach", ale nie pamiętam. Ja głosowałem na "Generała Barcza". Potem nadszedł rok 1956. Nabraliście się Panowie na
Gomułkę? Zdzisław Najder: Nasz stosunek do tego przełomu był
początkowo sceptyczny. O ile jednak Zbyszek zachował ten dystans przez
cały czas, to ja, przyznaję, dałem się unieść nastrojowi, kiedy jeden ze
znajomych zaciągnął mnie na wiec w warszawskiej Politechnice. Mieliśmy za
sobą stalinizm, a tam zgłaszano rezolucję, żeby wyprosić z Polski doradców
radzieckich i cała sala skandowała "Zaczynając od marszałka"
(Rokossowskiego). A druga rzecz, która mnie przekonywała, to było
wypuszczenie więźniów politycznych i powrót ludzi II Rzeczypospolitej,
którzy w roku 1939 zeszli do pierwszej, a w 1944 do drugiej konspiracji.
Bardzo szybko przyszedł jednak nieprzyjemny szok. Zamknięcie "Po prostu",
wiec pod tą samą Politechniką, już otoczoną szpalerami milicji, pałowanie
studentów. Krzysztof Karasek: To pałowanie dla mnie i dla moich
rówieśników było właśnie pierwszym doświadczeniem politycznym PRL-u.
No właśnie, różnica wieku między Panami powoduje różnicę
doświadczeń. Pan, panie Krzysztofie, poznał Herberta już jako znanego
poetę, a on także rozpoznawał Pana jako poetę młodszego pokolenia. Jak
wyglądało Pana pierwsze spotkanie z nim? Krzysztof Karasek: Było
kilka takich "pierwszych spotkań". Naprawdę pierwsze to spotkanie z jego
poezją. Tomik "Studium przedmiotu" kupiłem dokładnie 40 lat temu.
Zachwyciłem się tymi wierszami, a wówczas nie byłem jeszcze poetą, ale
prawie zawodowym sportowcem. Należałem do reprezentacji juniorów w skoku o
tyczce. Czy to z tego spotkania wzięła się
później zaczepka pod adresem Herberta w "Świecie nieprzedstawionym"
Kornhausera i Zagajewskiego? Kornhauser zarzucił tam Herbertowi uciekanie
od opisu rzeczywistości społecznej i politycznej w jakiś rodzaj estetyzmu
i klasycyzmu. Krzysztof Karasek: Każda młoda, wchodząca formacja
uważa, że to ona jest najuczciwsza, bo najbardziej radykalna, że jest
pępkiem świata, daje odpowiedź na wszystkie problemy kultury, polityki...
Tak było przecież i w pierwszych latach III RP z tak zwanym "pokoleniem
brulionu". Tyle że w przeciwieństwie do nich, myśmy podejmowali polemikę z
naszymi poprzednikami w sposób uczciwszy, chociażby przez to, że
przeczytaliśmy wszystko, co oni napisali. Kiedy zrozumieliście
Herberta? Krzysztof Karasek: To się stało w 1974 roku, po wydaniu
"Pana Cogito". Wtedy zrozumieliśmy, w jaki sposób on zawsze pisał o
świecie, o historii, o rzeczywistości. Zrozumieliśmy jego język i jego
dystans. Zresztą wtedy nam się wydawało, że na wyrazistość tonu w tych
wierszach wpłynęły także spotkania Herberta z nami, które były bardzo
częste od 1971 roku i zaowocowały w końcu kilkoma
przyjaźniami. Zdzisław Najder: Rzeczywiście, Herbert pozostawał
zdystansowany do tych wszystkich przełomów PRL-owskich, do polityki
uprawianej w PRL-u. Dla niego istotny był Lwów, obie okupacje, to co
wydarzyło się w czasie wojny i tuż po wojnie, okres stalinowski. To były
lata decydujące. Późniejsze ewolucje nie zmieniały sytuacji zasadniczo.
Tak było aż do "Solidarności". Jak więc się stało, że ten
zdystansowany poeta, który wypowiadał się o świecie z zastosowaniem
starannie wypracowanych estetycznych kluczy, został czołowym poetą
patriotycznym, a także autorem wnikliwych i "brutalnych" diagnoz PRL-u?
Zdzisław Najder: Zbyszek nigdy nie zmienił języka swojej poezji.
Nawet wiersze z "Raportu...", powstające w najgorszym okresie stanu
wojennego, mówiły o rzeczywistości nie wprost, także włączały tamte
wydarzenia w rozumienie przez niego całej historii, stosunku człowieka do
losu, naszych zobowiązań. Ale w pewnym momencie zaczęło się używanie
Herberta do bezpośrednich celów politycznych i upraszczanie jego poezji.
Najwyraźniej to widać we wstępie do wywiadu Adama Michnika z Herbertem,
przeprowadzonego w roku 1980. Później Michnik napisał esej o poezji
Herberta, zamieszczony w "Dziejach honoru w Polsce", w którym sprowadzał
tę poezję niemal wyłącznie do funkcji politycznej, do patriotycznego i
politycznego świadectwa. Pamiętam, jak dostałem - w Wolnej Europie - do
recenzji książkę Michnika. Nie chciałem jej pisać, bo byłaby to recenzja
krytyczna, a Michnik był przecież wówczas prześladowany przez władze.
Najbardziej uderzyła mnie w tym eseju naciągana interpretacja Herberta
jako pisarza jednowymiarowego, politycznego. Polityka - czy tego
chciał, czy nie - miała jednak nieustanny wpływ na życie Herberta.
Dlaczego nie wyemigrował, kiedy po roku 1956 mógł już wyjeżdżać na Zachód?
Opuszczał PRL nieraz na kilka lat, ale zawsze wracał. Zdzisław Najder: On bardzo chciał móc oglądać świat, ale jednocześnie nie
chciał odcinać się od losu narodowej wspólnoty, od losu ludzi, którzy
przecież nie mogli wyjechać. Każdy wyjazd to był ogromny wysiłek;
załatwianie, organizowanie, upokorzenia przy otrzymywaniu paszportu.
Zachód pociągał go estetycznie, nie tylko dzieła sztuki, architektura, ale
także sam pejzaż. To była dla niego zawsze ucieczka od szarzyzny, od
brzydoty. On o tym ciągle mówił i pisał. Odpowiedź na pytanie, dlaczego
wracał, jest zawarta w jego wierszach, w "Monie Lizie", "Powrocie
prokonsula". Miał poczucie, że jest reprezentantem tych, którzy nie mogą
wyjechać. I że po prostu nie wypada nie wrócić. Mówił, że z tego kraju na
zawsze się nie wyjeżdża, nie wolno tego robić w momencie, kiedy my możemy
wyjechać, a inni nie mogą. Wyrażał to dokładnie takimi słowami. Krzysztof Karasek: Herbert nigdy nie chciał do końca
odpowiadać na pytanie, dlaczego wracał. Bo to dla niego było oczywiste. Na
takie pytanie nie odpowiada się bezpośrednio. Myślę, że najbliższa byłaby
mu odpowiedź, której Słonimski udzielił jakiemuś ubekowi, kiedy ten pytał
go w 1968 roku, dlaczego nie wyjeżdża z Polski. Słonimski odpowiedział:
widzi pan, pomiędzy nami jest ta różnica, że ja mogę wyjechać, a nie chcę,
podczas gdy pan chce, a nie może. Wyjazdy Herberta na Zachód to
także jego spotkanie, a później zerwanie z Czesławem Miłoszem. Sprawa ta
wraca co jakiś czas, choć pełna niedomówień. O co tak naprawdę poszło?
Zdzisław Najder: To była od początku bliska znajomość, wzajemny
szacunek dla poezji, a także wzajemne torowanie sobie drogi. Bo Miłosz
tłumaczył i wprowadzał Herberta w obszar języka angielskiego, na którym
sam był jako poeta zupełnie nieznany. Herbert poprzedzał Miłosza także na
obszarze języka niemieckiego. Byli więc sobie wzajemnie potrzebni.
Jak w takim razie doszło do gwałtownego zerwania z Miłoszem w 1971 roku,
które trwało prawie do samej śmierci Herberta, kiedy nastąpiło, bardzo w
końcu formalne, pogodzenie się? Zdzisław Najder: Zacznijmy od tego,
że Herbert, który od samego początku podziwiał poezję Miłosza, źle przyjął
"Zniewolony umysł". Przeczytaliśmy tę książkę w 1957 r. Już wtedy, czyli
na prawie trzydzieści lat przed wywiadem, jakiego udzielił Jackowi
Trznadlowi do "Hańby domowej", Herbert - tak samo jak Herling-Grudziński -
uważał, że Miłosz zbyt subtelnie tłumaczy powody, dla których literaci
zaakceptowali stalinizm. Poza tym zauważył dość istotną kwestię,
mianowicie, że wśród bohaterów "Zniewolonego umysłu" nie ma jednej ważnej
postaci - samego autora książki. Kolejne niedomówienie, które wyrządza więcej
szkody niż pożytku, to choroba Herberta. Kiedyś o jego chorobie nie mówiło
się w ogóle, bo też nie leży w polskiej tradycji wnikanie w prywatność
osób publicznych. Dopiero dzisiaj zaczęto wspominać o jego depresji,
używając jej do arbitralnego unieważniania niektórych jego wypowiedzi czy
tekstów. Zdzisław Najder: Już pod koniec lat 60. Zbyszek zaczął
cierpieć na pojawiającą się co jakiś czas depresję. Rozmawiałem na ten
temat z lekarzami Zbyszka i innymi psychiatrami. Depresja, czy
melancholia, jak ją w znakomitej książce określił Antoni Kępiński, polega
na straszliwym cierpieniu duszy. Człowiek niewyobrażalnie cierpi, czuje
się gorszy niż powinien, słaby, bezradny, nieważny, niewydolny. Pisarz nie
jest w stanie pisać! U twórców to dość częsta przypadłość. Typową reakcją
jest sięganie po alkohol. Conrad też na to cierpiał, ale wyjątkowo - nie
pił. Krzysztof Karasek: Herbert nie był chory umysłowo, a
takie wrażenie można odnieść, czytając o jego tajemniczej, nie nazwanej
chorobie. Nie cierpiał na rozdwojenie jaźni ani nie dostrzegał jakiegoś
spisku wokół siebie. Chorował na depresję, podczas której traci się chęć
do życia. Do tego stopnia, że nie przyjmuje się nawet pokarmów. Lekarze
twierdzą obecnie, że 1/3 populacji cierpi na tę przypadłość. Zatem
nie ma dwóch Herbertów, z których jeden pisze słusznie i to powinniśmy
zapamiętać, a drugi niesłusznie i to powinniśmy zapomnieć? Zdzisław Najder: Podkreślam, przy depresji nie tworzą się żadne dwie
osobowości. Natomiast rzeczywiście widzenie świata ulega przyciemnieniu, a
także zaostrzeniu. Po depresji następuje z kolei trwający przez jakiś czas
okres euforyczny i wtedy mamy do czynienia z większą produktywnością, z
większą chęcią porozumiewania się z otoczeniem, z bardzo gwałtowną próbą
odrobienia straconego czasu. Zarówno "Pan Cogito", "Raport...", jak też
bardzo ważna rozmowa z Trznadlem - to wszystko powstawało właśnie w
momentach, kiedy Herbert starał się odrobić stracony czas, pewne rzeczy
jasno wyrazić, wypowiedzieć, opisać. Zatem ci wszyscy, którzy
używają choroby Herberta do unieważnienia jego wypowiedzi o roli literatów
w PRL-u czy o politycznym zwrocie Adama Michnika po roku 1989, musieliby
też unieważnić "Pana Cogito"? Zdzisław Najder: Owszem, a to chyba
powinien być oczywisty dla każdego absurd. Chciałem jednak wrócić do
choroby Zbyszka. Wychodzenie z depresji to za każdym razem zdobywanie od
nowa świata, przełamywanie pragnienia ucieczki od ludzi, od
rzeczywistości. Pamiętam taki wiersz Aleksandra Wata, również borykającego
się z cierpieniem: "W czterech ścianach mego bólu nie ma okien ani
drzwi...". Człowiek chory na depresję tak odczuwa swoją sytuację - jako
sytuację uwięzienia przez chorobę, absolutnego zamknięcia. I każdy
odnowiony kontakt ze światem, każda publiczna wypowiedź były dla Zbyszka
ucieczką z tego więzienia. Trzeba tę sytuację psychiczną zrozumieć, tak
samo, jak rozumiemy, że człowiek cierpiący ból wyraża swoje myśli i
uczucia gwałtowniej, niż kiedy go nic nie boli. Ale to są te same myśli i
uczucia. Nie wolno tego ignorować ani wybiórczo unieważniać. Trzeba brać
pod uwagę ten kontekst i po prostu bardzo uważnie czytać Herberta. Trzeba
szukać istoty tego, co on chciał wyrazić, a zwracać mniejszą uwagę na
formę, jaką czasem przyjmowały jego wypowiedzi. A to właśnie ostry ton
jego wypowiedzi - na temat komunizmu, na temat przygód polskich literatów
w PRL-u - jest dzisiaj pretekstem do unieważniania treści. Tymczasem
treść: jego nienawiść do komunizmu, jego niechęć do ludzi, którzy
zdradzali wspólnotę i później racjonalizowali swoją zdradę; to wszystko
nie uległo zmianie od samego początku jego twórczości i publicznych czy
prywatnych wypowiedzi. Krzysztof Karasek: Nie wolno zapominać o
jednym: najważniejsze wybory Herberta zostały dokonane już na początku lat
40. Nie były to nawet wybory, był to odziedziczony wzorzec zachowania,
którego on trzymał się do końca. Był szczególnie wyczulony na relatywizm
postaw i ocen. Zwłaszcza relatywizm wynikający z uzasadnienia własnej
potrzeby przetrwania, i to wygodnego przetrwania. Nienawidził -
rzeczywiście można tu mówić o nienawiści - "farbowanych lisów", ludzi,
którzy w zależności od własnych potrzeb potrafią zmienić poglądy o 180
stopni. Można to uznać za prostotę czy prymitywizm, można się wyśmiewać z
takiego przywiązania do kodeksu rycerskiego, ale kiedy sami stajemy się
ludźmi dojrzałymi, to patrzymy na takie przywiązanie z większym
szacunkiem. Zaczynamy je rozumieć. Od samego początku Herbert był
człowiekiem dojrzałym. Miał swój dekalog i miał swoje przykazania
pisarskie, z których przypominam sobie takie: "bądź zawsze z tymi, których
jest mniej" i "bądź zawsze z tymi, których biją". I tego żadna depresja
nie zmieniła. Jako dowód chorobliwej niestałości przytaczany jest
zmieniający się stosunek Herberta do Adama Michnika. Tylko że pod koniec
lat 70., kiedy obaj panowie byli w przyjaźni, Adam Michnik był jednym "z
tych, których bito". Po roku 1989 wybrał sojusz z tymi, którzy bili. Nie
Herbert dokonał więc zmiany. Zdzisław Najder: Jak już mówiliśmy, w
1980 roku Adam Michnik dokonał jednoznacznie politycznej interpretacji
poezji Herberta. Środowisko Michnika zaczęło traktować Herberta jako poetę
politycznego, osobę wypowiadającą się doraźnie na tematy polityczne, w
sposób, który temu środowisku odpowiadał. Natomiast później to środowisko
dokonało innych wyborów niż te, które podejmował zawsze Zbigniew Herbert i
które wynikały z jego stałych zasad postępowania. Zbyszek odczuł to bardzo
boleśnie. Krzysztof Karasek: Uznał, że zdradzili jego poezję
bądź też nigdy jej nie rozumieli. Ta redukcja jego poezji do warstwy
politycznej to było najgorsze, co mogło mu się przydarzyć. Zdzisław Najder: On został przecież przez Adama Michnika opisany jako ten
ostatni AK-owiec, który się nie ujawnił, jako ten ostatni niezłomny
patriotyczny poeta. I jako taki został przez całe to środowisko
zaakceptowany, a następnie to środowisko od niego odeszło. Żeby móc się z
nimi dalej przyjaźnić, musiałby zaakceptować ich wybory polityczne,
musiałby się zaprzyjaźnić z Jaruzelskim, akceptować rezygnację z
rozliczenia się z PRL-em. On oczywiście tego nie zrobił, więc zaczęto
insynuować, że to Zbyszek nagle się zmienił, a tę zmianę spowodowała jego
choroba. Krzysztof Karasek: No właśnie. I choć nigdy o tym nie
rozmawialiśmy, to chyba jasne, że nie można być jednocześnie przyjacielem
Herberta i Jaruzelskiego.
Zdzisław Najder, profesor nauk humanistycznych, historyk literatury, politolog. W roku 1976 założył Polskie Porozumienie Niepodległościowe. W latach 1982-87 dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Zaocznie skazany na śmierć przez Warszawski Sąd Wojskowy i pozbawiony obywatelstwa. Przewodniczący ogólnopolskiego Komitetu Obywatelskiego (1990-92); szef doradców premiera Jana Olszewskiego (1992). Obecnie profesor Uniwersytetu Opolskiego, doradca szefa Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej oraz Głównego Negocjatora z Unią Europejską.
Krzysztof Karasek, poeta,
jeden z czołowych przedstawicieli poetyckiej formacji "Nowa Fala", krytyk;
autor wydanego ostatnio zbioru wierszy "Dziennik rozbitka" i "Musi umrzeć,
co ma ożyć w pieśni", a także monumentalnej antologii "Poezja polska od
roku 1956". Rozmowę prowadzili Cezary Michalski i Marta Stre |
HERBERT